... I choć dzisiaj tak daleko nam do siebie

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

Post Reply
Lyss
Pleciuga
Posts: 618
Joined: Tue Dec 09, 2003 10:24 pm
Location: Swiar wampirow..raj dla kriw, pieklo dla smiertelnikow
Contact:

... I choć dzisiaj tak daleko nam do siebie

Post by Lyss » Sun Oct 30, 2005 9:46 pm

„A kiedy znów Cię zobaczę
Na posłaniu dnia
Zapomnę, co było
Zapomnę o bólu
I znowu opadnę na
Poduszkę Twoich słów
A kiedy znów Cię pocałuję
Zapomnę o sobie
Tylko to się liczy
Tylko to jest ważne”

Liz leżała na kanapie i wpatrywała się w białą ścianę ponad nią. Zastanawiała się nad wszystkim, co przeżyła. Nad tym jak do tej pory radziła sobie z problemami i jak potrafiła trzymać emocję na wodzy. Myślała o tym, jak nigdy nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć mu jak bardzo jej na nim zależy. Bała się, że już nigdy nie będzie miała takiej okazji. Bała się śmierci…
- Liz! – usłyszała z dołu głos matki i uśmiechnęła się do siebie.
Wstała z lekkim pomrukiem i pomaszerowała na dół by sprawdzić, o co tym razem chodzi.
Mama czekała na nią przy schodach. Usta były wykrzywione w uśmiechu, ale oczy nadal pozostawały poważne.
- Musisz wziąć lekarstwa. To już ta pora.
- Tak, masz rację. Jak zwykle – wyszeptała dziewczyna i posłusznie połknęła tabletki i łyżeczkę mazi o kolorze niepodobnym do żadnego innego. Poczuła jak płyn wlewa się do jej ciała. Nie przyjemny smak spotęgował i tak nie przyjemne już uczucie do tego stopnia, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby nie brać tego paskudztwa i spokojnie czekać na idącą w jej stronę śmierć. Po chwili jednak doszła do wniosku, że nie chciałaby jeszcze wpaść w jej ramiona.
Blado uśmiechnęła się do mamy.
- Idę na spacer. Skocze tylko po szalik – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał wesoło.
Matka spojrzała na nią smutno i skinęła lekko głową.
Nie chciała by jej córka cierpiała i przechodziła przez to co teraz. Najchętniej wzięłaby jej ból na siebie. Nie mogła. I właśnie to ją przytłaczało najbardziej. To, że była bezsilna w obliczu choroby, która bezlitośnie obchodziła się z jej jedynym dzieckiem.
Wierzchem dłoni otarła spływającą po policzku łzę i poszła do kuchni by zacząć przygotowywać obiad.

* * *


Orzeźwiające powietrze delikatnie owinęło Liz , która z uśmiechem na twarzy przyjęła subtelny dotyk wiatru. Powoli stawiała kroki w stronę pobliskiego parku. Zawsze uwielbiała zieleń. Napawała ją spokojem. W tej chwili przypomniało jej się, że jak była małą dziewczynką chętnie bawiła się w panią zwierząt i roślin. Na samo wspomnienie dzieciństwa Liz musiała się uśmiechnąć. Na zawsze w jej pamięci zapiszą się cudowne chwile spędzone z rodzicami i Marią, jej najukochańszą przyjaciółką. Do końca życia nie zapomni o zabawach, pięknych momentach i rozmowach jakie przeprowadzały razem.
Teraz żadna z nich nie potrafiła tak dzielnie radzić sobie z problemami jak kiedyś. Maria, pomyślała Liz, jest odważna. Zawsze da sobie radę w życiu… Zawsze. Ale to nie była prawda. Liz nie wiedziała o tym, że Maria bardzo boleśnie przeżywała chorobę swojej przyjaciółki. Zamknęła się w sobie, nie potrafiąc znaleźć choćby nikłego promienia słońca w życiu.
Liz za to ze wszystkich sił starała się żyć jak najintensywniej. Z rozkoszą patrzyła na uśmiechnięte dzieci, często się śmiała, kochała samotne spacery, pisała wiersze, smakowała blasku gwiazd. Dla niej nawet mało ważne chwile nabierały światowego rozmachu.
W tym momencie przerwała rozmyślenia i usiadła na „swojej” ławce, która znajdowała się w uroczym miejscu, między dwoma wierzbami.
Na moment zapomniała o wszystkim wokoło i zamknęła oczy. Jej wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Myślała, że znajduję się na innej planecie i jest zupełnie zdrowa. Uśmiechnęła się lekko i spokojnie wciągnęła powietrze, które pachniało liliami. Uwielbiała ten zapach. Uwielbiała wszystko.
- Cześć – usłyszała najbardziej zmysłowy męski głos, który na dodatek dobrze znała.
Powolnie otworzyła oczy i spojrzała wprost na Maxa Evansa, który uśmiechał się do niej z łobuzerskim błyskiem w oku.
- Czy to miejsce obok tak zajętej damy jest wolne? – spytał nonszalancko.
Drgnęła i przez chwilę zastanawiała się czy nie lepiej byłoby odmówić, jednak jakaś cząstka jej, ta silniejsza, zdecydowała.
- Wolne ale pod warunkiem, że ty okażesz się dżentelmenem.
Max usiadł obok niej i zapatrzył się przed siebie. Później skierował wzrok na dziewczynę i uśmiechnął się szeroko.
- Elizabeth Parker, musze stwierdzić, że wyładniałaś!
- Oj, musiało ci to przyjść z trudem… Jak dobrze pamiętam, to nie widziałeś nic poza czubkiem własnego nosa. – powiedziała i z dziecinną przekorą spojrzała na mężczyznę siedzącego obok niej.
- Najpierw pozwalasz mi koło siebie usiąść, patrzeć na twą piękną twarz, a gdy już oswoiłem się z twym nowym wyglądem, stwierdzasz, że jestem egoistą ? – powiedział teatralnym głosem i klęknął przy dziewczynie. Spojrzał na jej splecione palce i dodał: - łamiesz mi serce kobieto. I jak tak dalej pójdzie to nie będzie czego zbierać z mojego najczulszego wewnętrznego organu.
Liz przez chwilę patrzyła na niego i po chwili wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
- Jesteś wariatem, panie Evans. Kompletnym wariatem – powiedziała po czym znowu zaśmiała się tym charakterystycznym dla siebie głosem.
Powrotem usiadł obok niej i czule objął jej owinięte szalem ramiona.
- Co się z tobą działo? Czemu nie dawała znaku życia? Martwiłem się…
Spuściła wzrok i przez chwilę nie wiedziała co może mu powiedzieć.
- To wszystko wyszło tak nagle. Wyjechała do rodziny i nie było czasu na pisanie listów… Przykro mi, że tak wyszło. Naprawdę – wyszeptała cicho i aby rozładować atmosferę dodała weselej: - To się nigdy więcej nie powtórzy generale. Słowo harcerza!
Max uśmiechnął się i podniósł ją z ławki, a później długo rozmawiali o ostatnich miesiącach, o życiu, o swoich poglądach i o przyszłości.
Liz nie wspomniała o swojej chorobie. Nie chciała go niepotrzebnie martwić. Stwierdziła, że, gdy przyjdzie na to czas, wyjawi mu swój sekret. A wtedy on będzie z nią związany a ona z nim.
Uśmiechnęła się do siebie i znowu zatopiła się w rozmowie, która teraz dotyczyła szkoły, którą wybrał jej ukochany.

C.D.N

Lyss
Pleciuga
Posts: 618
Joined: Tue Dec 09, 2003 10:24 pm
Location: Swiar wampirow..raj dla kriw, pieklo dla smiertelnikow
Contact:

Post by Lyss » Sat Nov 05, 2005 9:59 pm

CZ. II

Słuchała dźwięków muzyki, kropel odbijających się o parapet, bicia własnego serca.
Spojrzała przez, skąpane w morzu wody, okno o odetchnęła głęboko. Później jeszcze raz zaczerpnęła powietrz i znowu je wypuściła. Uśmiechnęła się lekko i usiadła na łóżku, które pokrywały tony listów, kartek pocztowych i jej własnych wypocin.
Zakopała się papierach i uświadomiła sobie, jak dobrzy było znowu go zobaczyć. Teraz wiedziała, że nawet śmierć będzie lżejsza… Nawet smak jej pocałunku na jej ustach nie będzie taki straszny jak przedtem. Westchnęła. Otworzyła pierwszy list, który przyszedł do niej jakieś dwa miesiące temu. Był od Maxa.

Kochana Liz

Gdzie się podziewasz? Czemu się ukryłaś? Szukałem Cię oczami wyobraźni, szukałem myślami, szukałem wszystkim czym mogłem i nie natrafiłem na żaden Twój ślad. Chciałbym wiedzieć co się u Ciebie dzieję, czy jesteś bezpieczna… Może zapomniałaś o Naszej przyjaźni? Może zapomniałaś mnie?
Mam cichą nadzieję, że jednak pozwolisz mi zobaczyć Cię już niedługo. Będę się modlił o nasze rychłe spotkanie.
U mnie wszystko porządku. Maria śpiewa w klubie w Nowym Jorku. Wiesz jak bardzo tego pragnęła. Michael cały czas za nią tęskni i rzuca się jak opętany. Tak to jest z miłością. Isabell wyjechała wraz z Alexem do Hiszpanii. Mają zamiar wrócić pod koniec czerwca.
Wiesz, że nadal pamiętam Twój uśmiech?? Przypominam go sobie, kiedy jest mi źle i od razu robi mi się lepiej a świat przybiera piękniejsze kolory.
Do widzenia moja Droga…

Max


Uśmiechnęła się przez łzy, które kapały na kartkę wypisaną starannym, prostym pismem. On jest niesamowity , pomyślała i odłożyła wszystko, by się zdrzemnąć.
Coraz częściej czuła się bardzo zmęczona. Bóle głowy się nasilały a wymioty zdarzały się częściej niż wcześniej. Zrzucała to na karb ciągłej bieganiny i pracy ale w głębi serca wiedziała, że to choroba daję coraz wyraźniejsze sygnały.
Podkuliła nogi pod brodę i zamknęła oczy. Po chwili spokojnie usnęła nie zważając na bezustanne stukanie kropel.

***


-Więc wróciła ? – Michael właśnie brał kolejny łyk piwa i spod półprzymkniętych powiek spoglądał na siedzącego naprzeciwko przyjaciela.
- Taa… Wróciła. Ale nie wyglądała za dobrze… Wydaję mi się, że jest chora ale nie chcę mi nic o tym powiedzieć! – powiedział niespokojnie Max i przez chwilę myślał, że może to nie choroba, tylko wyczerpanie. Przecież Liz by go nie okłamała… Czyżby?
Sam nie wiedział w co wierzyć. Miał kompletny mętlik w głowie.
Nałożył na siebie swoją czarną, skórzaną kurtkę, rzucił krótkie : „na razie” do Michaela i wyszedł.
Słone krople trochę go orzeźwiły. Ruszył w kierunku domu Liz z postanowieniem wyciągnięcia z niej wszystkich informacji.
Gdy znalazł się tuż przed jej domem zawahał się. A jeśli jej nie ma? Albo nie będzie chciała z nim rozmawiać.
-Cholera… - powiedział cicho i zaczął wchodzić po drabinie.
Przez okno jej pokoju zauważył, że śpi. Wyglądała jak anioł. Jego słodki anioł. Czemu nigdy jej tego nie powiedziałem?
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę i chciał już odejść, kiedy otworzyła oczy. Spojrzała na niego trochę zamglonym jeszcze wzrokiem i powoli wstała by otworzyć okno.
- Cześć – rzekł kiedy usiadł już na fotelu a ona na łóżku.
- Cześć
Cisza przedłużała się.
- Czy jesteś chora? – wyrzucił z siebie te słowa i zamilkł.
Liczył, że zaprzeczy i powie, że jest zdrowa. Liczył na to, że się uśmiechnie i ból z jej oczu zniknie. Była taka blada… taka wyczerpana.
- Tak, jestem.
Te słowa raniły go jak piorun z jasnego nieba.
Jest chora, jest chora – cały czas w myślach to powtarzał, bo nadal w to nie wierzył.
- Jak długo?
- Rok. To białaczka Max. Nie ma dla mnie ratunku. Niedługo umrę… Przepraszam, nie chciałam Ci tego mówić, żebyś się nie martwił… - wyszeptała cicho a łzy popłynęły z jej oczy i toczyły się po bladych policzkach w których nie było widać życia.
Zaklął cicho pod nosem.
- Białaczka?... Jezu Chryste! Ty nie możesz umrzeć! Ja mam Ci tyle do powiedzenia! Tyle jeszcze przed nami. Nie możesz tak sobie po prostu odejść! – słowa same z niego wychodziły. Nie wiedział co robić. Nie chciał wierzyć, że to prawda.
- To nie ja wybrałam chorobę, tylko ona mnie…
Patrzył na nią długo i przeciągle. Po chwili był przy niej i tulił ją w swoich ramionach. Szeptał czułe słowa, że wszystko będzie dobrze, że nie pozwoli by coś jej się stało.
A ona mu wierzyła… Wierzyła w coś w co nie mogła wierzyć.
Spojrzała w jego ciemne oczy, tak samo ciemne jak jej i tak samo okryte bólem.
- Wiesz, cieszę się, że jesteś przy mnie… To takie cudowne uczucie – wyszeptała – Wiesz… czuję, że coś jest nie tak… Czuję się taka…- nie dokończyła gdyż niesamowicie ostry ból przeszył całe jej ciało.
Wygięła się w łuk i zemdlała wyczerpana agonią.
- Liz…? Liz?!

***


Szpital św. Magdaleny znajdował się przy parku Avenue. Liz leżała na jednej z Sali podłączoną pod respirator.
Max niespokojnie chodził po korytarzu i czekał aż pozwolą mu wejść. Czekał aż zdarzy się cud… Cud?
- Przecież ja mogę jej pomóc! – uśmiechnął się.

***


Gdy zobaczył ją bezwładną i bladą jego serce przeszył ból. Podszedł do niej i delikatnie wziął jej rękę w swoją dłoń. Była taka krucha…
- Liz… jestem przy tobie. Zaraz wszystko się skończy kochanie…
Subtelnie dotknął jej czoła swoją ręką. Czuł jak moc przez niego przepływa i wlatuję w spokojne ciało Liz. Czuł jak sam traci siły. Po chwili zemdlony opadł na kolana. Poczuł jak ktoś uderzył go w tył głowy. Nic nie widział. Jego ciało objął mrok.

marta86-16
Gość
Posts: 38
Joined: Mon Jun 28, 2004 10:11 pm
Location: Koło
Contact:

Hm...

Post by marta86-16 » Sat Nov 05, 2005 10:06 pm

Fajne opowiadanko, trochę tylko smutne...
Pozdrówka!!! :)
marta86-16roswellianka

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 5 guests