The Next Journey - Następna Podróż
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Nan nie zlosc sie, jestem pewna ze ludziska nie zapomnialy o twoim ff. tylko wiesz jak to jest z czasem o tej porze roku. ja mam studia i prace, i ograniczony dostep do neta (cholerny twardy dysk mi wysiadl i teraz u tatusia siedze )
ale do rzeczy, czesci sa super-fajniutkie. narracja Michaela bezbledna. och jak mi tego brakowalo. ja chce wiecej slownych potyczek jego i Alex.
no i kiedy wreszcie nasza Jenny spotka Jacques'a. juz sie nie moge doczekac. a Chris to moglby sie wreszcie zdecydowac.
okay skarbie, do nastepnego. muah!!!
ale do rzeczy, czesci sa super-fajniutkie. narracja Michaela bezbledna. och jak mi tego brakowalo. ja chce wiecej slownych potyczek jego i Alex.
no i kiedy wreszcie nasza Jenny spotka Jacques'a. juz sie nie moge doczekac. a Chris to moglby sie wreszcie zdecydowac.
okay skarbie, do nastepnego. muah!!!
I mamy część z moim ulubionym narratorem Michael jest bezbłędny i niepowtarzalny w postrzeganiu otaczającej go rzeczywistości Opis tego spotkania, widziany oczami Michael'a wywołał u mnie ciężką kolkę żołądka że też on zawsze potrafi odpowiednio się odnależć w danej sytuacji...nawet wie jaki kolor stroju wybrać na daną okazję Po części byłam również zaskoczona. Nie spodziewałam się, że społeczność antarska jest aż tak duża i tak zorganizowana na ziemi. Zachowali zwyczaje, zasady, mają nawet szkołę kadetów. Cóż można pogratulować, zachowali swoją tożsamość, co zapewne pomogło im przetrwać i dostosować się do obcego i tak bardzo różnego środowiska i ukryć ich prawdziwe oblicza...
Zamierzasz połączyć Chrisa z Dennise...hmmm chyba raczej jestem za. Dennise ujęła mnie i przekonała do siebie swoim ostatnim zachowaniem. Umiała uszanować, że Chris ma kogoś. Nie naciskała, nie uzewnętrzniała się od razu ze swoimi uczuciami. Ma u mnie dużego '+' Choć gdzieś tam trochę jest mi żal Eve...ale przecież nie wiemy jednak do końca, czy to uczucie Chrisa do Dennise to nie tylko chwilowa fascynacja. A swoją drogą ale go wzięło i to jak szybko Zdecydowanie za szybko ulega kobiecym wdziękom
Czyli wygląda na to, że będziemy mieć już dwie sympatyczne parki...tylko niech ten Jacques już szybko się pojawi
A co do ilości komentarzy, to już się tak Nan nie denerwuj Przecież chyba wiesz, co znaczy brak czasu. Jak to kiedyś ktoś powiedział 'królestwo za czas'
Nan czekam z niecierpliwością na kolejną część
Zamierzasz połączyć Chrisa z Dennise...hmmm chyba raczej jestem za. Dennise ujęła mnie i przekonała do siebie swoim ostatnim zachowaniem. Umiała uszanować, że Chris ma kogoś. Nie naciskała, nie uzewnętrzniała się od razu ze swoimi uczuciami. Ma u mnie dużego '+' Choć gdzieś tam trochę jest mi żal Eve...ale przecież nie wiemy jednak do końca, czy to uczucie Chrisa do Dennise to nie tylko chwilowa fascynacja. A swoją drogą ale go wzięło i to jak szybko Zdecydowanie za szybko ulega kobiecym wdziękom
Czyli wygląda na to, że będziemy mieć już dwie sympatyczne parki...tylko niech ten Jacques już szybko się pojawi
Nie nie mówiłaś, aż trzy...oj zapowiada się nam tasiemiec, ale jestem zaNan wrote:Uprzedzałam już, że mam w planach trzy kolejne sequele czy nie...?
A co do ilości komentarzy, to już się tak Nan nie denerwuj Przecież chyba wiesz, co znaczy brak czasu. Jak to kiedyś ktoś powiedział 'królestwo za czas'
To już wygląda na epidemięNan wrote:Supernatural - jakoś tak mnie słuchaj wciągło
Nan czekam z niecierpliwością na kolejną część
Maleństwo
Kto szuka ten znajdzie, chyba, że mu źle powiedzą. Do tego sprowadza się obecna część, a kolejna powali was na łopatki (no, ok, na łopatki to dopiero powali was trzecia część serii, która, jak twierdzą źródła, jest najlepsza).
Michael, Alex, czyli to, co ja (osobiście) ogromnie cenię - poczucie humoru. Momentami nieco czarne (Michael), momentami cyniczne (Alex), ale zawsze lepsze od śniętych flaków, to jest - nudnych dialogów (vide - "Lalka"...).
Społeczność antarska budzi u mnie mieszane uczucia, z jednej strony jest mi niezbędna, z drugiej nie chcę jej widzieć na oczy. Chris to Chris, swoją wielką część serii jeszcze dostanie (nie marwtcie się, właśnie myślę, jak mu skomplikować życie, przy czym mam pewien pomysł...).
Tak, postanowiłam być miła i umieścić kolejną część. Zamiast uczyć się faszyzmu (co tam faszyzm), usiłując przezwyciężyć ponury nastrój zagłębiłam się w lekturze Bridget Jones, choć to nie dokładnie to, o czym marzyłam...
Część 12
Jennie:
Wieść o nieoficjalnych zaręczynach Alex była jak grom z jasnego nieba (pominąwszy to, że niebo nad Nowym Jorkiem było zasnute ciężkimi chmurami, z których już od kilku dni bezustannie sypał śnieg). Wiedziałam, że ciotka Isabel może i podeszłaby do sprawy ulgowo i machnęła ręką, ale wiedziałam też, że wuj Jesse Ramirez, gdyby doszły go plotki o takim ś w i ę t o k r a d z t w i e, zrobiłby się czerwony i zaczął ryczeć niezgorzej niż małpkowata Rosemary. Wuj Jesse rzecz jasna nie został poinformowany o ostatnich rozrywkach.
Alex promieniała. Dosłownie. Nigdy jej takiej nie widziałam. Była autentycznie zakochana, i najwidoczniej z wzajemnością. Nie, żebym jej zazdrościła... no, może odrobinkę. Tyci, tyci. Naprawdę. Cieszyłam się razem z nią i wiedziałam, że ten sekret przez cały rok nie ma prawa wyjść na światło dzienne. Szczerze mówiąc podziwiałam Alex za siłę, upór i zdeterminowanie. Ona wiedziała dokładnie, czego chce, dążyła do tego i nie obchodziło jej to, co mówili ludzie. Miała przed sobą zadanie, cel. Mam wrażenie, że konieczność ukrywania się przed światem w jej oczach tylko dodawała całej sprawie pieprzyku i pewnego ryzyka. Petera też lubiłam, był to całkiem do rzeczy student medycyny, który miał długie włosy i prywatnie nosił koszulki metalowców. Przypominał trochę Eryka i chyba dlatego od razu poczułam do niego sympatię. Właściwie to był ostatni rok studiów Petera. Potem rzeczywiście mogą się oficjalnie zaręczać... Znając Alex i Petera wiedziałam, że wytrwają, chociażby na złość innym. Ale ja im życzyłam dobrze.
W tym całym kielichu radości Alex była jednak i kropla goryczy, przeznaczona zresztą dla mnie, nie dla niej. Widziałam, jak przy kolacji Alex bawiła się nieświadomie łańcuszkiem i jak uśmiechała się lekko, patrząc w talerz, a ja myślałam – nie mam takiego pierścionka. Alex tryskała humorem i nawet pozwoliła wygrać Michaelowi w kolejnej słownej potyczce, a ja myślałam – nie mam tej energii. Patrzyłam, jak wybiera sobie sukienkę na nasze spotkanie z resztą kosmicznego świata i myślałam – nie mam jej siły, którą dziwnym trafem dawał jej Peter. Myślałam sobie, że jak zwykle mam pecha. Że jestem sama. Że od śmierci Kyle’a nie było nikogo. Że przez jeden moment, tam w tym centrum handlowym w Chicago, miałam nadzieję, że to się zmieni. Ale nadzieja szybko ze mnie uleciała, całkowicie bezsensownie chodziłam po nowojorskich kawiarniach i wypatrywałam. A przecież to był tylko błysk, pojawił się i zniknął, w zupełnie innym mieście, w zupełnie innym stanie. Przy tryskającej siłą i energią Alex czułam się jak zmęczona życiem, rozczarowana i rozgoryczona staruszka, która wszystko to, co dobre, ma już za sobą. Wiem, że to zupełnie irracjonalne, miałam dwadzieścia lat i całe życie przed sobą, ale mimo wszystko czułam, że oto znalazłam się na dnie dołka psychicznego. Byłam wyprana z życia i było mi zupełnie obojętne, czy pójdziemy do Ralleyardów do ich rezydencji w Bayport czy nie. Tak, te ukradkowe zaręczyny Alex podziałały na mnie raczej przygnębiająco i byłam za to na siebie wściekła, bo przecież – powinnam cieszyć się wraz z nią, ale jakoś mi to średnio wychodziło.
W dodatku Chris też chodził ponury. Miałam wrażenie, że coś między nim a Dennise zaszło, ale... to było raczej tak, jakby coś zaiskrzyło i ta iskra wywołała spięcie. Kiedy powiedziałam coś o Eve, Chris naskoczył na mnie tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Właściwie do tej pory nie kłóciliśmy się, ale teraz oboje byliśmy w kiepskich nastrojach. Kazał mi się odczepić i dać mu raz na zawsze święty spokój, żeby się go wciąż nie czepiać i tak dalej. Nie pamiętałam, żebym się go kiedykolwiek czepiała, ale cóż – byłam zła i przybita, więc chwyciłam płaszcz i najzwyczajniej w świecie wyszłam z domu. Śnieg chyba urządził sobie przerwę na lunch, bo mniej padało, i ruszyłam kłusem w stronę Central Parku, tak, jakby wszelkie zaspy i zasypane alejki były dla mnie niczym. W końcu ochłonęłam nieco nad brzegiem jeziorka – stałam niemal po pas w śniegu, czułam, że moje spodnie nie są przystosowane do przedzierania się przez śnieg. Były mokre.
W parku nie było rzecz jasna nikogo, prószył lekki śnieżek, wszędzie zaspy po pas. Jeziorko, nie dość, że ścięte lodem, to jeszcze było kompletnie zasypane śniegiem. Stałam, zimno przenikało mnie niemal do szpiku kości i kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. W końcu wygrzebałam się z Central Parku i pomyślałam, że następnego dnia są urodziny Alex. Postanowiłam kupić jej coś, co pasowałoby do pierścionka, wszelkie koszta w tym momencie obchodziły mnie tak, że już bardziej nie mogły. Kto szuka ten znajdzie, wróciłam do domu z oszałamiającymi, dobranymi wręcz perfekcyjnie kolczykami. Chris w dalszym ciągu był zły i chyba nawet nie zauważył, że się pokłóciliśmy, wobec tego nie powiedziałam ani słowa.
Dobry humor Alex tryskał jak wulkan, usiłując nas ocieplić – jak w Epoce Lodowcowej, gdzie lawa podgrzewała lód pod łapkami Sida. Epoka jest moim ukochanym filmem z dzieciństwa, który znam prawie w całości na pamięć.
Siedemnastego Alex zerwała mnie o świcie, nie tylko żądając prezentów, ale i natychmiastowej pomocy w wyborze kreacji.
-Rozumiesz, to musi być coś takiego... nie za bardzo eleganckiego, ale też i nie jakieś takie codzienne – rozważała Alex wyciągając na łóżko całą zawartość swojej szafy. – Nie wiem... może ta czarna, co?
Siedziałam na łóżku, za zwałami ciuchów, i patrzyłam na nią nieco zaspana.
-Alex, ty rzeczywiście chcesz za niego wyjść? – zapytałam. Alex natychmiast zakryła mi usta dłonią.
-Ciszej, jak rany, bo matka usłyszy! – syknęła i obejrzała się na drzwi z obawą, ale nikt się nie pojawił. – Owszem, zamierzam.
-Jesteś tego pewna? – zapytałam. Alex błysnęła dziwnie oczami. – Nie zniechęcam cię przecież, po prostu powiedz... nie boisz się?
-Nie – Alex wzruszyła ramionami i przyłożyła do siebie kolejną sukienkę. – W tej rodzinie wszyscy wszystko wcześnie robią. Poza tym naprawdę jestem go pewna.
-A jak on jako lekarz wyjedzie do Afryki?
-To pojadę za nim – odpowiedź Alex była jak najzupełniej naturalna. Popatrzyłam na nią nieco trzeźwiej.
-Pojechałabyś? – mruknęłam sceptycznie. – Tam nie ma supermarketów ani drogich restauracji, nie pochodzisz tam w szpilkach.
-Jennie, przecież to by się w ogóle nie liczyło – Alex popatrzyła na mnie dziwnie. – Nie obchodzi mnie to. Obchodzi mnie, że po prostu chcę być razem z nim, i że nikt nie będzie mógł mi tego zabronić. Nie chodzi o to, gdzie i jak mielibyśmy być, ale że będziemy razem.
Być może kto inny potraktowałby jej gadkę jak zwykłe romantyczne mrzonki nastolatki. A jednak... a jednak ja ją znałam, ona naprawdę tak myślała. Naprawdę w to wierzyła. To nie było na pokaz, to była jej filozofia. Bycie razem jako cel. Widziałam, że potrafiłaby się wyrzec wszystkiego, jeśli chodziłoby o Petera. Trzy lata temu postukałabym się w głowę, gdyby ktoś mi to powiedział.
Popatrzyłam na Alex – na nieugiętą, zdecydowaną Alex – mierzyła jakąś granatową sukienkę z amerykańskim dekoltem. W końcu po długich trudach udało mi się ją przekonać, że w czarnej sukience do kolan z jakimś fantazyjnym, luźnym dekoltem wyglądała pięknie i elegancko.
-Do tego założysz te nowe szpilki od Chrisa, kolczyki, upniesz włosy... – kusiłam. Szczerze mówiąc miałam już dość tego przyjęcia, choć jeszcze się nie zaczęło.
-Może być – orzekła w końcu Alex. Byłam zmordowana. Zupełnie nie wyobrażałam sobie jej ślubu, który najwyraźniej kiedyś nastąpi. – A ty? Co t y założysz?
Usiadłam ciężko na jej łóżku.
-Byle co – mruknęłam z rezygnacją. – Pierwszą lepszą rzecz, Michael poszedł w dżinsach.
Alex popatrzyła na mnie uważnie, zgarnęła na biurko swoją kreację i usiadła obok mnie.
-Dobra, a teraz mów, co nie gra – zarządziła. –I nie wykręcaj się sianem, ja mam nos jak komisarz Rex!
-Wszystko gra – wygenerowałam jakiś słaby uśmiech. – Jestem zmęczona.
-Pijcie kawę a znajdziecie – zaopiniowała Alex. – Mój psi węch mówi mi, że twój kawowy nieznajomy jest bliżej niż myślisz.
-E tam – wzruszyłam ramionami. – Zresztą, co mnie to obchodzi?
Ale obchodziło mnie. Wstąpił we mnie słaby co prawda cień nadziei, ale zawsze cień. Dałam się zawlec do mojego pokoju i spokojnie robiłam za manekina, pozwalając Alex na wymyślenie mi kreacji.
Chyba naprawdę było mi wszystko jedno, bo Alex zaczęła rozumować – „ja będę na czarno. Musimy być kontrastowo, ale też musimy do siebie pasować...” i w rezultacie zadecydowała ubrać mnie na czerwono. Znalazła gdzieś w swojej szafie ciemnoczerwoną sukienkę na cieniutkich ramiączkach, która rzeczywiście ładnie wiła się dookoła figury, z zabójczo wielkim dekoltem. Tata się ucieszy, nie ma co. Następnie zanurkowała w mojej szafie i wyciągnęła z dna czerwone buty, o których już dawno zapomniałam – te same, które dawno temu kupiła mi babcia Evans, jeszcze w Roswell. Do tej pory miałam je na sobie tylko raz czy dwa – zawsze miałam wrażenie, że niepotrzebnie budzę duchy przeszłości. Alex duchy przeszłości miała w nosie. Pożyczyła mi czerwone kolczyki i zrobiła profesjonalny makijaż. I to nieprawdopodobne, ale jakimś cudem udało jej się poprawić mój humor.
W rezultacie stałam wieczorem koło wielkiego lustra w sali balowej ogromnej rezydencji de Ralleyardów. Czułam się tam zupełnie nie na miejscu, szara wiejska myszka wśród miejskich kotów. Czułam się śmiesznie w mojej czerwonej sukience i marzyłam tylko o tym, żeby już znaleźć się we własnym łóżku.
Chris jakoś się rozruszał i zaszył w jakimś kącie razem z Dennise. Szczęściarze. Alex była wręcz rozrywana przez rozmaitych ludzi, ojciec, ciotka Isabel i wuj Michael rozmawiali o czymś z zacięciem. Stałam pod tym lustrem i wszystko dochodziło do mnie jak przez mgłę.
-Wasza wysokość... wasza wysokość... – słyszałam ze wszystkich stron, uśmiechałam się automatycznie i kiwałam głową.
W pewnej chwil spostrzegłam, że kieruje się w moją stronę wysmukły pułkownik de Ralleyard w swoim granatowym mundurze. Zatrzymał się przede mną i zasalutował wytwornie.
-Wasza wysokość... - skinęłam głową. – Czy wasza wysokość pozwoli, że przedstawię mojego syna, Jacquesa de Ralleyard? Dopiero teraz przybył... – skinęłam ponownie głową. Pułkownik przesunął się nieco i odsłonił stojącego za nim młodego mężczyznę.
Wszelka otępiałość natychmiast mnie opuściła.
-Wasza wysokość, oto mój syn, Jacques de Ralleyard.
Miałam przed sobą wysokiego, ciemnowłosego, młodego mężczyznę o wesołych oczach, na którego twarzy pojawił się półuśmiech. To był on. Jack ze Starbucksa w Chicago, którego tak pilnie wypatrywałam! Właśnie tutaj... tylko czemu to mnie jakoś nie zdziwiło?
Wyciągnęłam do niego rękę iście królewskim gestem.
-Wasza Wysokość, jestem zaszczycony – powiedział pochylając się nad moją ręką z tym swoim pamiętnym półuśmiechem na twarzy... Miałam wrażenie, że zemdleję, ale to tylko głupie wrażenie. Nigdy w życiu nie zemdlałam, i nie zamierzałam tym bardziej teraz!
Jack wyprostował się i zamieniliśmy ze sobą kilka potocznych zdań, dopóki pułkownik de Ralleyard stał obok nas i przypatrywał nam się z jakąś dziwną satysfakcją. W końcu oddalił się, zostawiając nas samych.
-Więc... Wasza Wysokość, czy też może Jennie? – zapytał Jack, patrząc na mnie uważnie.
-Jennie – odparłam zdecydowanie i uświadomiłam sobie, że tym samym pozwalam przekroczyć jakąś niewidzialną granicę, którą sama zresztą wytyczyłam. Bo tym samym odrzuciłam cały oficjalny dystans, który wynikał z mojego pochodzenia. – A Jack pochodzi od Jacquesa, tak?
Uśmiechnął się znowu, unosząc jeden kącik ust do góry.
-Teraz już nie da się ukryć – odparł.
-Nie jesteś w mundurze, jak twój ojciec – zauważyłam i odszukałam wzrokiem pułkownika Ralleyarda. Jack miał na sobie elegancki garnitur, a Philip de Ralleyard brylował na salonach w dostojnym granatowo-srebrnym mundurze. Jack też odnalazł go wzrokiem.
-Nie jestem wojskowym – mruknął z niechęcią. – Nigdy nie chciałem być, co ojciec zawsze miał mi za złe. Zresztą, ty też nie masz korony – zażartował i zaniepokoił się nagle. – Może nie powinienem mówić tak zwyczajnie, może jednak powinienem okazywać więcej szacunku...
Machnęłam ręką. Tylko tego mi było trzeba.
-E tam – odparłam. – W kolejce do tronu brat jest przede mną, więc raczej nie mam szans na koronę – zażartowałam i nagle przypomniały mi się słowa Langley’a, wypowiedziane dawno temu: Ale będziesz królową. Wzdrygnęłam się mimo woli.
-Gdybym wiedział, że ty to ty – odezwał się nagle Jack. – To nie siedziałbym tyle czasu w Chicago i nie szwendał się po kawiarniach, licząc na ślepy traf, że cię znów spotkam.
-A co byś zrobił, gdybyś wiedział, że ja to ja? – zapytałam unosząc jedną brew.
-Włóczyłbym się po Starbucksach tutaj – powiedział po prostu. Uśmiechnęłam się lekko.
Na sali zaś toczyła się głośna już teraz rozmowa. Wuj Michael spierał się o coś zażarcie z jakimś umundurowanym mężczyzną, który zwracał się do wuja „panie generale”. Nie wiem, jakiego był stopnia, pagony zawsze mi się mylą. Rozróżniam tylko szeregowców.
-Walka jest celem samym w sobie – wybaczy pan generał, ale się nie zgodzę. Walka jest środkiem do celu, do zwycięstwa – dowodził wojskowy. Wuj Michael był już nieźle zirytowany.
-Walka p o w i n n a prowadzić do zwycięstwa – huknął wuj. – Jak długo istnieje możliwość osiągnięcia zwycięstwa, tak długo walczy się o zwycięstwo! Ale można walczyć też o remis! A gdy sytuacja jest beznadziejna, walczy się, bo tak trzeba!
-Pan generał ma rację – poparł go ktoś inny. – Jak napisał Junger w „Lasku 125”: „Ale najszczytniejszy nakaz spełnia ten, kto pośród głuchej nocy ginie na straconej pozycji. O was pamięć będzie żyła wszędzie, gdzie kochają gorycz zagłady i ów podniosły sens, którego żaden płomień zniszczyć nie jest w stanie”.
-Frazesy, frazesy – zdenerwował się inny.
Słuchałam tego i mimo woli dreszcz przeleciał mi po plecach... „kto pośród głuchej nocy ginie na straconej pozycji”. Langley który zamienił się w pył w tamtym bunkrze, Kyle w kostnicy... Czy to nie były stracone pozycje?
-Chodźmy stąd – Jack dotknął delikatnie mojego ramienia, na jego twarzy malował się jakiś grymas. – Nie mogę słuchać, gdy mówią o wojnie i wojsku.
Wyszliśmy niezauważeni z sali balowej, Jack trzymał moją rękę i poprowadził mnie gdzieś w głąb domu. Wcześniej kompletnie nie zważałam na otoczenie, ale teraz moje zmysły były wyostrzone. Zauważałam piękną posadzkę z kolorowego drewna i barwne chodniki. Widziałam piękne obrazy na ścianach i delikatne wazy z chińskiej porcelany. Kryształowy kandelabr w wielkim hollu iskrzył się wręcz od światła. Weszliśmy po szerokich drewnianych schodach, nasze kroki tłumił gruby dywan.
-Chodź, pokażę ci coś – Jack popatrzył na mnie z uśmiechem, gdy szliśmy jakimś korytarzem. – Na pierwszym piętrze są biblioteki, gabinety i jakieś tam drobne saloniki – objaśnił. Drobne saloniki. Wystarczyłyby pewnie na opłacenie całego roku moich studiów. – Na dole jest sala balowa, jak widziałaś, jadalnia i salony. Pokoje mieszkalne są na drugim piętrze.
Rozglądałam się ciekawie. Takie wnętrza do tej pory widywałam tylko na filmach, czytałam o nich, ale nigdy w czymś takim nie byłam. Ich bogactwo i smak wręcz mnie przerażały. Ale byłam szczęśliwa, że wyszliśmy z sali balowej. Bolała mnie głowa od tamtego gwaru i jasności, od oszałamiającej mieszanki perfum i kwiatów.
-To ty powinnaś w czymś takim mieszkać – zauważył miękko Jack, patrząc na mnie z ukosa.
Potrząsnęłam głową z uśmiechem.
-Nie – zaprzeczyłam. – Nie wiedziałabym, jak mam się zachowywać. To jak... jak złota klatka... – wymknęło mi się i zarumieniłam się. Nie powinnam była tego mówić, to był jego dom, jego i Dennise. – Przepraszam.
-Nie, dlaczego? – zdziwił się Jack. – To j e s t złota klatka. I dlatego właśnie oboje z Dennise uciekliśmy stąd.
Milczałam. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam odpowiedzieć. Że mi przykro? Że rozumiem? Boże, nie wiem...
-Wejdź tutaj – Jack otworzył przede mną ciemne drzwi i światło w pomieszczeniu natychmiast zapaliło się. Weszłam do środka z ciekawością.
Było to coś w rodzaju gabinetu, ale chyba jakiegoś bardziej... na luzie, choć to może nieodpowiednie określenie. Stały tam dębowe regały z jakimiś pięknie oprawionymi dziełami, stał dębowy sekretarzyk i duża, miękka otomana. To właśnie ona nadawała wnętrzu mniej formalny wygląd.
-Proszę, siadaj – Jack wskazał na otomanę. Usiadłam niepewnie na brzegu. Jack usiadł obok mnie. – A teraz popatrz na sufit – poinstruował mnie i klasnął dwa razy w dłonie.
Zaniemówiłam.
Światło zgasło, za to zapalił się sufit. Nie mam pojęcia, co to było – ale wyglądało to zupełnie tak, jakbym wpatrywała się w niebo pełne gwiazd. Ale gwiazdy nie były nieruchome, nie. Poruszały się z wystarczającą prędkością, żeby nie wprawiać ludzi w mdłości, ale przepływały, a centralnym punktem tego niezwykłego gwiazdozbioru było pięć niewielkich gwiazd, które można było dostrzec w samym środku.
-To... niesamowite – szepnęłam z zachwytem. Jack położył się na plecach na otomanie i wpatrywał w sufit z upodobaniem.
-Też to lubię – powiedział. – Ojciec kazał to zrobić, chyba z tęsknoty, choć nie wiem, czy ten człowiek potrafi tęsknić.
-Nie układa się między wami najlepiej? – zapytałam ostrożnie, kładąc się obok niego i patrząc na płynące leniwie gwiazdy.
-Nie rozumiemy się – przyznał Jack. – Wiesz, on jest wojskowym... cała rodzina jest wojskowa... on to uwielbia, uwielbia rozkazywać i po prostu ma taki wojskowy styl życia, chyba nawet jako dziecko chodził w mundurze – zażartował. – I nie potrafił zrozumieć, że nie chcę być wojskowym, że mogę tego nie pragnąć. Nienawidzę wojny i walki, myśl o tym, że któregoś dnia miałbym kogoś zabić... po prostu wiem, że nie mógłbym.
A ja? Ja potrafiłam. Mogłam. I zrobiłam to. Ja zabiłam...
-Ciesz się, że nie słyszałaś mojego ojca, gdy powiedziałem mu, że nie idę do wojska – roześmiał się Jack, ale w jego głosie brakowało wesołości. – Wpadł w istny szał. W końcu mama i Dennise jakoś go ubłagały. Ale musiałem wyjechać do Paryża, żeby ojciec nie miał mnie nigdzie w zasięgu wzroku. Nie rozumie, jak można przedkładać historię sztuki nad rzemiosło wojenne.
Przekręciłam nieco głowę i widziałam teraz dokładnie jego profil w mroku, oświetlony jedynie delikatnym światłem gwiazd z sufitu. Jego nos był idealnie prosty.
-A ty? – zapytał, kierując wzrok na mnie. – Ciebie do wojska nie zaganiali – zażartował. – Masz szczęście.
-Wojsko samo do mnie przyszło – mruknęłam patrząc znów do góry. –Ale wolałabym, żeby to się nigdy nie zdarzyło - znów stanął mi w pamięci Langley i jego „musztra”, niemal wojskowy dryl. Takich rzeczy nie uczą w amerykańskim wojsku, tylko w wojsku przetrwania. Ciągle spałam tak, by mieć za plecami ścianę i drzwi w zasięgu wzroku.
-Ale nie prosiłaś o nie – zauważył. – Czego się boisz, Jennie?
-Nie boję się niczego – zaprzeczyłam.
-Owszem, boisz się – niespodziewanie Jack wziął mnie za rękę. – Tylko nie wiem, czego. Powiedz mi to – poprosił. – Mam takie wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze. I ty też to czujesz.
Jack leżał teraz na boku twarzą do mnie, wpatrując się we mnie z uwagą. I nie wiem, czy to pod wpływem zmęczenia, czy widoku gwiazd na suficie, czy też po prostu dlatego, że czułam, że mogę mu wszystko powiedzieć – po prostu zaczęłam mówić. O tym, co się zdarzyło prawie trzy lata temu, o Langley’u, o ojcu, o moich obawach. Nawet o Kyle’u. Nie przypuszczałam, że powiem to wszystko zupełnie obcej osobie, ale problem w tym, że wcale nie miałam wrażenia, żeby on był mi obcy. Wręcz przeciwnie, było dokładnie tak, jak powiedział – że znamy się od zawsze.
Zamilkłam w końcu i tylko wpatrywałam się w gwiazdy płynące po suficie. Jack milczał, ale w jego towarzystwie, o dziwo, miło było milczeć. Leżał na boku obok mnie, podpierał głowę na ręku i patrzył na mnie, a jeden kącik jego ust znów uniósł się do góry w uśmiechu.
I tak właściwie, zupełnie niespodziewanie dla samej siebie, wyciągnęłam rękę i przyciągnęłam jego twarz do mojej. Miał czas i okazję, żeby się wycofać.
Nie wycofał się.
Czułam się tak, jakby te gwiazdy nagle płynęły dookoła nas – tak jak wtedy, w centrum. Tylko, że wszystko płynęło znacznie prędzej, my płynęliśmy prędzej.
Czułam, jak przyciąga mnie do siebie i gdy w końcu równocześnie złapaliśmy dech, zorientowałam się, że obejmował mnie mocno. I szczerze mówiąc w ogóle mi to nie przeszkadzało. Raczej wręcz przeciwnie.
Po głowie tłukła mi się jedna myśl: jednak Alex miała rację.
-Właściwie to było do przewidzenia – szepnął ciepło Jack do mojego ucha. Uśmiechnęłam się w ciemności przytulając do niego, kiedy nagle drzwi otworzyły się i w miękką ciemność gabinetu wdarło się ostre światło z korytarza.
-Jennie i ty tam, kawowy, nie chcę wiedzieć, co tu robicie, ale lepiej chodźcie zaraz na dół! – zawołał głos Alex.
Jęknęłam cichutko i Jack wyciągnął rękę by pomóc mi wstać z otomany, po czym wyszliśmy na korytarz, mrużąc oczy pod wpływem światła.
Alex stała pod drzwiami, obrzuciła nas tylko wszechwiedzącym spojrzeniem i pogoniła na dół.
Rozmowa dot. wojny – Dieter Noll „Przygody Wernera Holta”, cz. I, MON, Warszawa 1975
Michael, Alex, czyli to, co ja (osobiście) ogromnie cenię - poczucie humoru. Momentami nieco czarne (Michael), momentami cyniczne (Alex), ale zawsze lepsze od śniętych flaków, to jest - nudnych dialogów (vide - "Lalka"...).
Społeczność antarska budzi u mnie mieszane uczucia, z jednej strony jest mi niezbędna, z drugiej nie chcę jej widzieć na oczy. Chris to Chris, swoją wielką część serii jeszcze dostanie (nie marwtcie się, właśnie myślę, jak mu skomplikować życie, przy czym mam pewien pomysł...).
Tak, postanowiłam być miła i umieścić kolejną część. Zamiast uczyć się faszyzmu (co tam faszyzm), usiłując przezwyciężyć ponury nastrój zagłębiłam się w lekturze Bridget Jones, choć to nie dokładnie to, o czym marzyłam...
Część 12
Jennie:
Wieść o nieoficjalnych zaręczynach Alex była jak grom z jasnego nieba (pominąwszy to, że niebo nad Nowym Jorkiem było zasnute ciężkimi chmurami, z których już od kilku dni bezustannie sypał śnieg). Wiedziałam, że ciotka Isabel może i podeszłaby do sprawy ulgowo i machnęła ręką, ale wiedziałam też, że wuj Jesse Ramirez, gdyby doszły go plotki o takim ś w i ę t o k r a d z t w i e, zrobiłby się czerwony i zaczął ryczeć niezgorzej niż małpkowata Rosemary. Wuj Jesse rzecz jasna nie został poinformowany o ostatnich rozrywkach.
Alex promieniała. Dosłownie. Nigdy jej takiej nie widziałam. Była autentycznie zakochana, i najwidoczniej z wzajemnością. Nie, żebym jej zazdrościła... no, może odrobinkę. Tyci, tyci. Naprawdę. Cieszyłam się razem z nią i wiedziałam, że ten sekret przez cały rok nie ma prawa wyjść na światło dzienne. Szczerze mówiąc podziwiałam Alex za siłę, upór i zdeterminowanie. Ona wiedziała dokładnie, czego chce, dążyła do tego i nie obchodziło jej to, co mówili ludzie. Miała przed sobą zadanie, cel. Mam wrażenie, że konieczność ukrywania się przed światem w jej oczach tylko dodawała całej sprawie pieprzyku i pewnego ryzyka. Petera też lubiłam, był to całkiem do rzeczy student medycyny, który miał długie włosy i prywatnie nosił koszulki metalowców. Przypominał trochę Eryka i chyba dlatego od razu poczułam do niego sympatię. Właściwie to był ostatni rok studiów Petera. Potem rzeczywiście mogą się oficjalnie zaręczać... Znając Alex i Petera wiedziałam, że wytrwają, chociażby na złość innym. Ale ja im życzyłam dobrze.
W tym całym kielichu radości Alex była jednak i kropla goryczy, przeznaczona zresztą dla mnie, nie dla niej. Widziałam, jak przy kolacji Alex bawiła się nieświadomie łańcuszkiem i jak uśmiechała się lekko, patrząc w talerz, a ja myślałam – nie mam takiego pierścionka. Alex tryskała humorem i nawet pozwoliła wygrać Michaelowi w kolejnej słownej potyczce, a ja myślałam – nie mam tej energii. Patrzyłam, jak wybiera sobie sukienkę na nasze spotkanie z resztą kosmicznego świata i myślałam – nie mam jej siły, którą dziwnym trafem dawał jej Peter. Myślałam sobie, że jak zwykle mam pecha. Że jestem sama. Że od śmierci Kyle’a nie było nikogo. Że przez jeden moment, tam w tym centrum handlowym w Chicago, miałam nadzieję, że to się zmieni. Ale nadzieja szybko ze mnie uleciała, całkowicie bezsensownie chodziłam po nowojorskich kawiarniach i wypatrywałam. A przecież to był tylko błysk, pojawił się i zniknął, w zupełnie innym mieście, w zupełnie innym stanie. Przy tryskającej siłą i energią Alex czułam się jak zmęczona życiem, rozczarowana i rozgoryczona staruszka, która wszystko to, co dobre, ma już za sobą. Wiem, że to zupełnie irracjonalne, miałam dwadzieścia lat i całe życie przed sobą, ale mimo wszystko czułam, że oto znalazłam się na dnie dołka psychicznego. Byłam wyprana z życia i było mi zupełnie obojętne, czy pójdziemy do Ralleyardów do ich rezydencji w Bayport czy nie. Tak, te ukradkowe zaręczyny Alex podziałały na mnie raczej przygnębiająco i byłam za to na siebie wściekła, bo przecież – powinnam cieszyć się wraz z nią, ale jakoś mi to średnio wychodziło.
W dodatku Chris też chodził ponury. Miałam wrażenie, że coś między nim a Dennise zaszło, ale... to było raczej tak, jakby coś zaiskrzyło i ta iskra wywołała spięcie. Kiedy powiedziałam coś o Eve, Chris naskoczył na mnie tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Właściwie do tej pory nie kłóciliśmy się, ale teraz oboje byliśmy w kiepskich nastrojach. Kazał mi się odczepić i dać mu raz na zawsze święty spokój, żeby się go wciąż nie czepiać i tak dalej. Nie pamiętałam, żebym się go kiedykolwiek czepiała, ale cóż – byłam zła i przybita, więc chwyciłam płaszcz i najzwyczajniej w świecie wyszłam z domu. Śnieg chyba urządził sobie przerwę na lunch, bo mniej padało, i ruszyłam kłusem w stronę Central Parku, tak, jakby wszelkie zaspy i zasypane alejki były dla mnie niczym. W końcu ochłonęłam nieco nad brzegiem jeziorka – stałam niemal po pas w śniegu, czułam, że moje spodnie nie są przystosowane do przedzierania się przez śnieg. Były mokre.
W parku nie było rzecz jasna nikogo, prószył lekki śnieżek, wszędzie zaspy po pas. Jeziorko, nie dość, że ścięte lodem, to jeszcze było kompletnie zasypane śniegiem. Stałam, zimno przenikało mnie niemal do szpiku kości i kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. W końcu wygrzebałam się z Central Parku i pomyślałam, że następnego dnia są urodziny Alex. Postanowiłam kupić jej coś, co pasowałoby do pierścionka, wszelkie koszta w tym momencie obchodziły mnie tak, że już bardziej nie mogły. Kto szuka ten znajdzie, wróciłam do domu z oszałamiającymi, dobranymi wręcz perfekcyjnie kolczykami. Chris w dalszym ciągu był zły i chyba nawet nie zauważył, że się pokłóciliśmy, wobec tego nie powiedziałam ani słowa.
Dobry humor Alex tryskał jak wulkan, usiłując nas ocieplić – jak w Epoce Lodowcowej, gdzie lawa podgrzewała lód pod łapkami Sida. Epoka jest moim ukochanym filmem z dzieciństwa, który znam prawie w całości na pamięć.
Siedemnastego Alex zerwała mnie o świcie, nie tylko żądając prezentów, ale i natychmiastowej pomocy w wyborze kreacji.
-Rozumiesz, to musi być coś takiego... nie za bardzo eleganckiego, ale też i nie jakieś takie codzienne – rozważała Alex wyciągając na łóżko całą zawartość swojej szafy. – Nie wiem... może ta czarna, co?
Siedziałam na łóżku, za zwałami ciuchów, i patrzyłam na nią nieco zaspana.
-Alex, ty rzeczywiście chcesz za niego wyjść? – zapytałam. Alex natychmiast zakryła mi usta dłonią.
-Ciszej, jak rany, bo matka usłyszy! – syknęła i obejrzała się na drzwi z obawą, ale nikt się nie pojawił. – Owszem, zamierzam.
-Jesteś tego pewna? – zapytałam. Alex błysnęła dziwnie oczami. – Nie zniechęcam cię przecież, po prostu powiedz... nie boisz się?
-Nie – Alex wzruszyła ramionami i przyłożyła do siebie kolejną sukienkę. – W tej rodzinie wszyscy wszystko wcześnie robią. Poza tym naprawdę jestem go pewna.
-A jak on jako lekarz wyjedzie do Afryki?
-To pojadę za nim – odpowiedź Alex była jak najzupełniej naturalna. Popatrzyłam na nią nieco trzeźwiej.
-Pojechałabyś? – mruknęłam sceptycznie. – Tam nie ma supermarketów ani drogich restauracji, nie pochodzisz tam w szpilkach.
-Jennie, przecież to by się w ogóle nie liczyło – Alex popatrzyła na mnie dziwnie. – Nie obchodzi mnie to. Obchodzi mnie, że po prostu chcę być razem z nim, i że nikt nie będzie mógł mi tego zabronić. Nie chodzi o to, gdzie i jak mielibyśmy być, ale że będziemy razem.
Być może kto inny potraktowałby jej gadkę jak zwykłe romantyczne mrzonki nastolatki. A jednak... a jednak ja ją znałam, ona naprawdę tak myślała. Naprawdę w to wierzyła. To nie było na pokaz, to była jej filozofia. Bycie razem jako cel. Widziałam, że potrafiłaby się wyrzec wszystkiego, jeśli chodziłoby o Petera. Trzy lata temu postukałabym się w głowę, gdyby ktoś mi to powiedział.
Popatrzyłam na Alex – na nieugiętą, zdecydowaną Alex – mierzyła jakąś granatową sukienkę z amerykańskim dekoltem. W końcu po długich trudach udało mi się ją przekonać, że w czarnej sukience do kolan z jakimś fantazyjnym, luźnym dekoltem wyglądała pięknie i elegancko.
-Do tego założysz te nowe szpilki od Chrisa, kolczyki, upniesz włosy... – kusiłam. Szczerze mówiąc miałam już dość tego przyjęcia, choć jeszcze się nie zaczęło.
-Może być – orzekła w końcu Alex. Byłam zmordowana. Zupełnie nie wyobrażałam sobie jej ślubu, który najwyraźniej kiedyś nastąpi. – A ty? Co t y założysz?
Usiadłam ciężko na jej łóżku.
-Byle co – mruknęłam z rezygnacją. – Pierwszą lepszą rzecz, Michael poszedł w dżinsach.
Alex popatrzyła na mnie uważnie, zgarnęła na biurko swoją kreację i usiadła obok mnie.
-Dobra, a teraz mów, co nie gra – zarządziła. –I nie wykręcaj się sianem, ja mam nos jak komisarz Rex!
-Wszystko gra – wygenerowałam jakiś słaby uśmiech. – Jestem zmęczona.
-Pijcie kawę a znajdziecie – zaopiniowała Alex. – Mój psi węch mówi mi, że twój kawowy nieznajomy jest bliżej niż myślisz.
-E tam – wzruszyłam ramionami. – Zresztą, co mnie to obchodzi?
Ale obchodziło mnie. Wstąpił we mnie słaby co prawda cień nadziei, ale zawsze cień. Dałam się zawlec do mojego pokoju i spokojnie robiłam za manekina, pozwalając Alex na wymyślenie mi kreacji.
Chyba naprawdę było mi wszystko jedno, bo Alex zaczęła rozumować – „ja będę na czarno. Musimy być kontrastowo, ale też musimy do siebie pasować...” i w rezultacie zadecydowała ubrać mnie na czerwono. Znalazła gdzieś w swojej szafie ciemnoczerwoną sukienkę na cieniutkich ramiączkach, która rzeczywiście ładnie wiła się dookoła figury, z zabójczo wielkim dekoltem. Tata się ucieszy, nie ma co. Następnie zanurkowała w mojej szafie i wyciągnęła z dna czerwone buty, o których już dawno zapomniałam – te same, które dawno temu kupiła mi babcia Evans, jeszcze w Roswell. Do tej pory miałam je na sobie tylko raz czy dwa – zawsze miałam wrażenie, że niepotrzebnie budzę duchy przeszłości. Alex duchy przeszłości miała w nosie. Pożyczyła mi czerwone kolczyki i zrobiła profesjonalny makijaż. I to nieprawdopodobne, ale jakimś cudem udało jej się poprawić mój humor.
W rezultacie stałam wieczorem koło wielkiego lustra w sali balowej ogromnej rezydencji de Ralleyardów. Czułam się tam zupełnie nie na miejscu, szara wiejska myszka wśród miejskich kotów. Czułam się śmiesznie w mojej czerwonej sukience i marzyłam tylko o tym, żeby już znaleźć się we własnym łóżku.
Chris jakoś się rozruszał i zaszył w jakimś kącie razem z Dennise. Szczęściarze. Alex była wręcz rozrywana przez rozmaitych ludzi, ojciec, ciotka Isabel i wuj Michael rozmawiali o czymś z zacięciem. Stałam pod tym lustrem i wszystko dochodziło do mnie jak przez mgłę.
-Wasza wysokość... wasza wysokość... – słyszałam ze wszystkich stron, uśmiechałam się automatycznie i kiwałam głową.
W pewnej chwil spostrzegłam, że kieruje się w moją stronę wysmukły pułkownik de Ralleyard w swoim granatowym mundurze. Zatrzymał się przede mną i zasalutował wytwornie.
-Wasza wysokość... - skinęłam głową. – Czy wasza wysokość pozwoli, że przedstawię mojego syna, Jacquesa de Ralleyard? Dopiero teraz przybył... – skinęłam ponownie głową. Pułkownik przesunął się nieco i odsłonił stojącego za nim młodego mężczyznę.
Wszelka otępiałość natychmiast mnie opuściła.
-Wasza wysokość, oto mój syn, Jacques de Ralleyard.
Miałam przed sobą wysokiego, ciemnowłosego, młodego mężczyznę o wesołych oczach, na którego twarzy pojawił się półuśmiech. To był on. Jack ze Starbucksa w Chicago, którego tak pilnie wypatrywałam! Właśnie tutaj... tylko czemu to mnie jakoś nie zdziwiło?
Wyciągnęłam do niego rękę iście królewskim gestem.
-Wasza Wysokość, jestem zaszczycony – powiedział pochylając się nad moją ręką z tym swoim pamiętnym półuśmiechem na twarzy... Miałam wrażenie, że zemdleję, ale to tylko głupie wrażenie. Nigdy w życiu nie zemdlałam, i nie zamierzałam tym bardziej teraz!
Jack wyprostował się i zamieniliśmy ze sobą kilka potocznych zdań, dopóki pułkownik de Ralleyard stał obok nas i przypatrywał nam się z jakąś dziwną satysfakcją. W końcu oddalił się, zostawiając nas samych.
-Więc... Wasza Wysokość, czy też może Jennie? – zapytał Jack, patrząc na mnie uważnie.
-Jennie – odparłam zdecydowanie i uświadomiłam sobie, że tym samym pozwalam przekroczyć jakąś niewidzialną granicę, którą sama zresztą wytyczyłam. Bo tym samym odrzuciłam cały oficjalny dystans, który wynikał z mojego pochodzenia. – A Jack pochodzi od Jacquesa, tak?
Uśmiechnął się znowu, unosząc jeden kącik ust do góry.
-Teraz już nie da się ukryć – odparł.
-Nie jesteś w mundurze, jak twój ojciec – zauważyłam i odszukałam wzrokiem pułkownika Ralleyarda. Jack miał na sobie elegancki garnitur, a Philip de Ralleyard brylował na salonach w dostojnym granatowo-srebrnym mundurze. Jack też odnalazł go wzrokiem.
-Nie jestem wojskowym – mruknął z niechęcią. – Nigdy nie chciałem być, co ojciec zawsze miał mi za złe. Zresztą, ty też nie masz korony – zażartował i zaniepokoił się nagle. – Może nie powinienem mówić tak zwyczajnie, może jednak powinienem okazywać więcej szacunku...
Machnęłam ręką. Tylko tego mi było trzeba.
-E tam – odparłam. – W kolejce do tronu brat jest przede mną, więc raczej nie mam szans na koronę – zażartowałam i nagle przypomniały mi się słowa Langley’a, wypowiedziane dawno temu: Ale będziesz królową. Wzdrygnęłam się mimo woli.
-Gdybym wiedział, że ty to ty – odezwał się nagle Jack. – To nie siedziałbym tyle czasu w Chicago i nie szwendał się po kawiarniach, licząc na ślepy traf, że cię znów spotkam.
-A co byś zrobił, gdybyś wiedział, że ja to ja? – zapytałam unosząc jedną brew.
-Włóczyłbym się po Starbucksach tutaj – powiedział po prostu. Uśmiechnęłam się lekko.
Na sali zaś toczyła się głośna już teraz rozmowa. Wuj Michael spierał się o coś zażarcie z jakimś umundurowanym mężczyzną, który zwracał się do wuja „panie generale”. Nie wiem, jakiego był stopnia, pagony zawsze mi się mylą. Rozróżniam tylko szeregowców.
-Walka jest celem samym w sobie – wybaczy pan generał, ale się nie zgodzę. Walka jest środkiem do celu, do zwycięstwa – dowodził wojskowy. Wuj Michael był już nieźle zirytowany.
-Walka p o w i n n a prowadzić do zwycięstwa – huknął wuj. – Jak długo istnieje możliwość osiągnięcia zwycięstwa, tak długo walczy się o zwycięstwo! Ale można walczyć też o remis! A gdy sytuacja jest beznadziejna, walczy się, bo tak trzeba!
-Pan generał ma rację – poparł go ktoś inny. – Jak napisał Junger w „Lasku 125”: „Ale najszczytniejszy nakaz spełnia ten, kto pośród głuchej nocy ginie na straconej pozycji. O was pamięć będzie żyła wszędzie, gdzie kochają gorycz zagłady i ów podniosły sens, którego żaden płomień zniszczyć nie jest w stanie”.
-Frazesy, frazesy – zdenerwował się inny.
Słuchałam tego i mimo woli dreszcz przeleciał mi po plecach... „kto pośród głuchej nocy ginie na straconej pozycji”. Langley który zamienił się w pył w tamtym bunkrze, Kyle w kostnicy... Czy to nie były stracone pozycje?
-Chodźmy stąd – Jack dotknął delikatnie mojego ramienia, na jego twarzy malował się jakiś grymas. – Nie mogę słuchać, gdy mówią o wojnie i wojsku.
Wyszliśmy niezauważeni z sali balowej, Jack trzymał moją rękę i poprowadził mnie gdzieś w głąb domu. Wcześniej kompletnie nie zważałam na otoczenie, ale teraz moje zmysły były wyostrzone. Zauważałam piękną posadzkę z kolorowego drewna i barwne chodniki. Widziałam piękne obrazy na ścianach i delikatne wazy z chińskiej porcelany. Kryształowy kandelabr w wielkim hollu iskrzył się wręcz od światła. Weszliśmy po szerokich drewnianych schodach, nasze kroki tłumił gruby dywan.
-Chodź, pokażę ci coś – Jack popatrzył na mnie z uśmiechem, gdy szliśmy jakimś korytarzem. – Na pierwszym piętrze są biblioteki, gabinety i jakieś tam drobne saloniki – objaśnił. Drobne saloniki. Wystarczyłyby pewnie na opłacenie całego roku moich studiów. – Na dole jest sala balowa, jak widziałaś, jadalnia i salony. Pokoje mieszkalne są na drugim piętrze.
Rozglądałam się ciekawie. Takie wnętrza do tej pory widywałam tylko na filmach, czytałam o nich, ale nigdy w czymś takim nie byłam. Ich bogactwo i smak wręcz mnie przerażały. Ale byłam szczęśliwa, że wyszliśmy z sali balowej. Bolała mnie głowa od tamtego gwaru i jasności, od oszałamiającej mieszanki perfum i kwiatów.
-To ty powinnaś w czymś takim mieszkać – zauważył miękko Jack, patrząc na mnie z ukosa.
Potrząsnęłam głową z uśmiechem.
-Nie – zaprzeczyłam. – Nie wiedziałabym, jak mam się zachowywać. To jak... jak złota klatka... – wymknęło mi się i zarumieniłam się. Nie powinnam była tego mówić, to był jego dom, jego i Dennise. – Przepraszam.
-Nie, dlaczego? – zdziwił się Jack. – To j e s t złota klatka. I dlatego właśnie oboje z Dennise uciekliśmy stąd.
Milczałam. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam odpowiedzieć. Że mi przykro? Że rozumiem? Boże, nie wiem...
-Wejdź tutaj – Jack otworzył przede mną ciemne drzwi i światło w pomieszczeniu natychmiast zapaliło się. Weszłam do środka z ciekawością.
Było to coś w rodzaju gabinetu, ale chyba jakiegoś bardziej... na luzie, choć to może nieodpowiednie określenie. Stały tam dębowe regały z jakimiś pięknie oprawionymi dziełami, stał dębowy sekretarzyk i duża, miękka otomana. To właśnie ona nadawała wnętrzu mniej formalny wygląd.
-Proszę, siadaj – Jack wskazał na otomanę. Usiadłam niepewnie na brzegu. Jack usiadł obok mnie. – A teraz popatrz na sufit – poinstruował mnie i klasnął dwa razy w dłonie.
Zaniemówiłam.
Światło zgasło, za to zapalił się sufit. Nie mam pojęcia, co to było – ale wyglądało to zupełnie tak, jakbym wpatrywała się w niebo pełne gwiazd. Ale gwiazdy nie były nieruchome, nie. Poruszały się z wystarczającą prędkością, żeby nie wprawiać ludzi w mdłości, ale przepływały, a centralnym punktem tego niezwykłego gwiazdozbioru było pięć niewielkich gwiazd, które można było dostrzec w samym środku.
-To... niesamowite – szepnęłam z zachwytem. Jack położył się na plecach na otomanie i wpatrywał w sufit z upodobaniem.
-Też to lubię – powiedział. – Ojciec kazał to zrobić, chyba z tęsknoty, choć nie wiem, czy ten człowiek potrafi tęsknić.
-Nie układa się między wami najlepiej? – zapytałam ostrożnie, kładąc się obok niego i patrząc na płynące leniwie gwiazdy.
-Nie rozumiemy się – przyznał Jack. – Wiesz, on jest wojskowym... cała rodzina jest wojskowa... on to uwielbia, uwielbia rozkazywać i po prostu ma taki wojskowy styl życia, chyba nawet jako dziecko chodził w mundurze – zażartował. – I nie potrafił zrozumieć, że nie chcę być wojskowym, że mogę tego nie pragnąć. Nienawidzę wojny i walki, myśl o tym, że któregoś dnia miałbym kogoś zabić... po prostu wiem, że nie mógłbym.
A ja? Ja potrafiłam. Mogłam. I zrobiłam to. Ja zabiłam...
-Ciesz się, że nie słyszałaś mojego ojca, gdy powiedziałem mu, że nie idę do wojska – roześmiał się Jack, ale w jego głosie brakowało wesołości. – Wpadł w istny szał. W końcu mama i Dennise jakoś go ubłagały. Ale musiałem wyjechać do Paryża, żeby ojciec nie miał mnie nigdzie w zasięgu wzroku. Nie rozumie, jak można przedkładać historię sztuki nad rzemiosło wojenne.
Przekręciłam nieco głowę i widziałam teraz dokładnie jego profil w mroku, oświetlony jedynie delikatnym światłem gwiazd z sufitu. Jego nos był idealnie prosty.
-A ty? – zapytał, kierując wzrok na mnie. – Ciebie do wojska nie zaganiali – zażartował. – Masz szczęście.
-Wojsko samo do mnie przyszło – mruknęłam patrząc znów do góry. –Ale wolałabym, żeby to się nigdy nie zdarzyło - znów stanął mi w pamięci Langley i jego „musztra”, niemal wojskowy dryl. Takich rzeczy nie uczą w amerykańskim wojsku, tylko w wojsku przetrwania. Ciągle spałam tak, by mieć za plecami ścianę i drzwi w zasięgu wzroku.
-Ale nie prosiłaś o nie – zauważył. – Czego się boisz, Jennie?
-Nie boję się niczego – zaprzeczyłam.
-Owszem, boisz się – niespodziewanie Jack wziął mnie za rękę. – Tylko nie wiem, czego. Powiedz mi to – poprosił. – Mam takie wrażenie, jakbyśmy znali się od zawsze. I ty też to czujesz.
Jack leżał teraz na boku twarzą do mnie, wpatrując się we mnie z uwagą. I nie wiem, czy to pod wpływem zmęczenia, czy widoku gwiazd na suficie, czy też po prostu dlatego, że czułam, że mogę mu wszystko powiedzieć – po prostu zaczęłam mówić. O tym, co się zdarzyło prawie trzy lata temu, o Langley’u, o ojcu, o moich obawach. Nawet o Kyle’u. Nie przypuszczałam, że powiem to wszystko zupełnie obcej osobie, ale problem w tym, że wcale nie miałam wrażenia, żeby on był mi obcy. Wręcz przeciwnie, było dokładnie tak, jak powiedział – że znamy się od zawsze.
Zamilkłam w końcu i tylko wpatrywałam się w gwiazdy płynące po suficie. Jack milczał, ale w jego towarzystwie, o dziwo, miło było milczeć. Leżał na boku obok mnie, podpierał głowę na ręku i patrzył na mnie, a jeden kącik jego ust znów uniósł się do góry w uśmiechu.
I tak właściwie, zupełnie niespodziewanie dla samej siebie, wyciągnęłam rękę i przyciągnęłam jego twarz do mojej. Miał czas i okazję, żeby się wycofać.
Nie wycofał się.
Czułam się tak, jakby te gwiazdy nagle płynęły dookoła nas – tak jak wtedy, w centrum. Tylko, że wszystko płynęło znacznie prędzej, my płynęliśmy prędzej.
Czułam, jak przyciąga mnie do siebie i gdy w końcu równocześnie złapaliśmy dech, zorientowałam się, że obejmował mnie mocno. I szczerze mówiąc w ogóle mi to nie przeszkadzało. Raczej wręcz przeciwnie.
Po głowie tłukła mi się jedna myśl: jednak Alex miała rację.
-Właściwie to było do przewidzenia – szepnął ciepło Jack do mojego ucha. Uśmiechnęłam się w ciemności przytulając do niego, kiedy nagle drzwi otworzyły się i w miękką ciemność gabinetu wdarło się ostre światło z korytarza.
-Jennie i ty tam, kawowy, nie chcę wiedzieć, co tu robicie, ale lepiej chodźcie zaraz na dół! – zawołał głos Alex.
Jęknęłam cichutko i Jack wyciągnął rękę by pomóc mi wstać z otomany, po czym wyszliśmy na korytarz, mrużąc oczy pod wpływem światła.
Alex stała pod drzwiami, obrzuciła nas tylko wszechwiedzącym spojrzeniem i pogoniła na dół.
Rozmowa dot. wojny – Dieter Noll „Przygody Wernera Holta”, cz. I, MON, Warszawa 1975
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
No to stało się.... Nie mogę sie doczekać teraz narracji Alex, żeby trochę podokuczała Jennie Michael kłóci się z którymś z wojskowych... heheh cały Michael. Ale nie podejrzewałem Jennie, że może to sama z siebie zrobić, A co narracji Alez to już sobie wyobrażam: "Co to by było gdybym tam nie weszła, może była bym ciocią" heheh czy cos w tym stylu. A ten dom to maja rzeczywiście świetny... Ja też taki che... Chociaż nie... Mógłbym sobie odpuścic salę balową... heheh
To teraz pozostaje mi czekać tylko na następną część.... A kto będzie narratorem następnej?
To teraz pozostaje mi czekać tylko na następną część.... A kto będzie narratorem następnej?
No dobra zeby nie bylo musze to napisac: wiedzialam, ze kawowy chlopak to brat Dennise Ciesze sie, ze Jennie go odnalazla a moze to on odnalazl ja. Smieszne jest to, ze oboje sie szukali tylko w innych miastach Pocalunek byl slodziutki nie powiem a w gorze niebo ech cos mi tu romantyzmem powialo Nan
Alex... Kto by pomysla, ze az tak kocha tego swojego faceta. W szoku bylam czytajac jego opis bo jakos w ogole nie wyobrazlam sobie, ze chlopak ma dluzsze wlosy... Co ta milosc robi z czlowiekiem
Hmm i jakos dziwnie zabrzmialy slowa Kala, ktore przypomniala sobie Jennie... Chyba nie usmiercisz nam Chrisa co? Moze znajdzie sie inny powod dla ktorego to Jennie bedzie krolowa
Czekam na kolejna czesc!
Alex... Kto by pomysla, ze az tak kocha tego swojego faceta. W szoku bylam czytajac jego opis bo jakos w ogole nie wyobrazlam sobie, ze chlopak ma dluzsze wlosy... Co ta milosc robi z czlowiekiem
Hmm i jakos dziwnie zabrzmialy slowa Kala, ktore przypomniala sobie Jennie... Chyba nie usmiercisz nam Chrisa co? Moze znajdzie sie inny powod dla ktorego to Jennie bedzie krolowa
Czekam na kolejna czesc!
Et voila narracja Alex.
I tak zupełnie po cichutku przyznam się, że jak to teraz umieszczam to mnie mdli. Bleh. Zaczyna się robić z górki...
Postanowiłam dorzucić kolejną część, bo: primo - wczoraj napisałam hurtem dwie nowe części (w tym chyba tą najważniejszą), secundo - chciałabym to już zakończyć i przejść do lepszej części serii niż ta, a tertio - mamy kilka dni wolnego.
Coś czuję, że dzisiaj też wam dorzucę kolejną porcję Wszystkiego, Czego Chcecie w ramach rozrywki po pisaniu denerwujących części Podróżnej Serii.
Część 13
Alex:
Niech mi ktoś powie, jak ci ludzie poradziliby sobie beze mnie. Tak, tak, wszechwiedząca Alexandra Ramirez, arbiter elegantium, znawca ludzi. Ale moje usługi kosztują, nie ma tak dobrze – wszystko kosztuje. Ja jednak jestem wspaniałomyślna i pozwalam jedynie na czczenie moich urodzin. Ilość przechodzi w jakość – byłam o tym święcie przekonana. I widać reszta rodziny również tak sądziła. Zresztą, wszyscy mieli niewiarygodne wręcz szczęście, że pamiętali; jeśli ktoś by zapomniał, to nie ma obawy, przypomniałabym. I zażądała odszkodowania. Zdecydowanie. Może to lata tresury...? Dość, że wszyscy pamiętali. Od Jennie dostałam kolczyki – niemal identyczne jak pierścionek! Kochana Jennie. Swoją drogą są naprawdę piękne i pięknie uzupełniają moją bajeczkę, że to rodzeństwo Evansów zrzuciło się na pierścionek. Co prawda rodzeństwo Evansów skakało sobie ostatnio do gardeł, ale co tam. Chris posłuchał mojej delikatnej sugestii - mądry chłopiec – i kupił mi te buty. Bardzo dobrze, właśnie takich mi brakowało. Kolegium rodzicielskie tym razem działało oddzielnie – poprzednio kupili mi razem samochód. Tym razem tatuś przysłał mi laptopa, który nie ukrywam, przyda się, przyda. Przysłał również bukiecik jakiś kwiatków i zadzwonił przepraszając, że nie może przyjechać, ale malutka Rosemary ma anginę i biedactwo nie może uczcić urodzin siostrzyczki razem z nią. Znaczy ze mną. Nie żebym się przejęła, ten bachor doprowadzał mnie do szału. Mamcia też uległa i zakupiła mi w końcu wymarzoną sukienkę u Dolce & Gabbana. Wcale ją to tak drogo nie kosztowało, miała w końcu swoje układy i znajomości, nawet pomimo tego, że nie pracowała już w Vogue’u. Taak... wujcio Max z kolei dał mi w prezencie książkę o J. F. Kennedy’m, mrugając do mnie okiem. Od Michaela dostałam lampę – super prezent, nie? Fajnie. Oczywiście to, że dostałam prezenty dziewiętnastego nie oznacza wcale, że są to już moje bożonarodzeniowe prezenty. Skądże znowu. Nie da się jednak ukryć, że najbardziej spodobał mi się prezent Petera. Dokładnie za rok Kolegium Rodzicielskie nie będzie mogło nic zrobić, gdy dowie się prawdy. Nie na darmo byłam córką prawnika. Dokładnie za trzysta sześćdziesiąt pięć dni do tego domu wejdzie Peter i oznajmimy, że zamierzamy się pobrać. Tak, proszę państwa. A wtedy wszyscy mogą się pocałować w nos, miłych ćwiczeń gimnastycznych. Poczekamy, aż Peter stanie się rezydentem, ja wtedy będę gdzieś na studiach i weźmiemy ślub. W końcu to nie powinno dziwić w takiej rodzinie. Wuj Max miał osiemnaście lat, gdy spłodził Chrisa, moi właśni rodzice pobrali się, gdy matka miała osiemnaście lat, ciotka Liz urodziła Jennie mając tych lat dwadzieścia. Wuj Michael się nie liczy. W końcu nie zamierzam od razu mieć pół tuzina dzieciaków.
Był też ktoś jeszcze, kto pamiętał o moich urodzinach.
-Alex, dzwoni jakaś... pani Browning – powiedział Chris rano, zakrywając dłonią słuchawkę. Skrzywiłam się.
-Powiedz, że mnie nie ma. Poszłam lepić bałwana do Central Parku – mruknęłam.
-Niestety, bardzo mi przykro, ale właśnie wyszła – powiedział do telefonu. – Tak, razem z kuzynką. Dobrze, oczywiście. Przekażę, że pani dzwoniła. Naturalnie. Ja również życzę miłego dnia, do widzenia.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie ciekawie.
-Pani Browning przesyła ci serdeczne życzenia urodzinowe – zakomunikował.
-Stara małpa – mruknęłam niechętnie.
-Kim ona jest, że nie chcesz z nią rozmawiać? – zapytał z zainteresowaniem.
-Moja kurator, niech ją gęś kopnie – wzruszyłam ramionami. – Nie zamierzam z nią rozmawiać dzisiaj, za rok odczepi się ode mnie już definitywnie.
-Kurator? – Chris uniósł brwi.
-Obrzydliwy małpiszon, nie kurator – warknęłam. Nie znosiłam pani Browning, która czepiała się mnie od trzech lat. Całe szczęście, że ostatnio trochę przystopowała, a przynajmniej nie zwiększyła swojego natręctwa – przedstawienie jej Jennie było genialnym posunięciem. Wszystkie staruszki lubiły Jennie, pani Browning uznała, że dostałam się pod dobry wpływ kuzynki.
-Pani Browning jest bardzo ceniona w swoim zawodzie – zauważyła matka pojawiając się w kuchni. – Alex, jak wiesz, kilka lat temu została zatrzymana przez policję za włamanie, ale ponieważ jest niepełnoletnia, dostała tylko kuratora.
-Który mi zatruwa życie!
-Było nie podskakiwać – ucięła krótko matka.
W każdym razie ja miałam szampański humor, którego nie było w stanie popsuć całe stado małpiszonów rasy Browning, a Jennie i Chris pokłócili się. Nie wiem o co, nie było mnie wtedy, ku memu żalowi. Nigdy w życiu nie słyszałam, żeby się kłócili, oni się nigdy nie kłócili. Każde z nich miało psi humor, choć chyba każde z innego powodu. Nie zamierzałam ich godzić, skądże znowu! Niech sami to załatwią miedzy sobą, beze mnie. Chyba nawet wolę nie wiedzieć, o co im poszło, ale pewnie o głupotę, bo w ważniejszych sprawach byli przerażająco zgodni.
Z tego wszystkiego Jennie zupełnie nie była zainteresowana naszym przyjęciem – i źle. Mnie limuzyna zdecydowanie przypadła do gustu. Podobało mi się. Zaczęłam przemyśliwać nad tym, jak by to zrobić, żeby taka limuzyna odwoziła mnie do szkoły. To. By. Było. COŚ. Och, ale wszyscy by zrobili oczy! Alex przyjeżdża pod budę prawdziwą, prywatną limuzyną! Czasy podwożenia na motorze przez Petera na razie się skończyły, może warto rzeczywiście pokombinować z limuzyną, to nie taki głupi pomysł.
Ani Jennie, ani Chris, rzecz jasna, nie zwrócili uwagi na limuzynę. A ja na razie nie zdradzałam się z moim pomysłem.
-Ta mała coś kombinuje – powiedział jednak oskarżająco Michael. Postanowiłam dzisiaj robić za motyla salonowego. Zatrzepotałam rzęsami i zrobiłam buzię w ciup.
-Jaaa, wujciu drogi? – zapytałam najniewinniej, jak tylko mogłam. – Jaaaa?
Matka machnęła tylko ręką, nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. I bardzo dobrze. JA najpierw pogadam z szoferem... z tym Lincolnem, który powinien mieć na nazwisko Abraham, czy od razu z tym starszym? Może lepiej ze starszym...
-Mogę pójść o zakład, że nasza Alex szykuje się, by poderwać dzisiaj jakiegoś wojskowego – wuj Max mrugnął do mnie porozumiewawczo. Cóż, pudło, wujku. Dotknęłam lekko pierścionka na szyi i uśmiechnęłam się z wyższością. Co oni wiedzieli, biedne małe robaczki... Mój uśmiech za to został dobrze odebrany, jako przyznanie. Wszystko mi jedno, co oni sobie pomyślą, mogę poderwać nawet tuzin wojskowych dla niepoznaki. Matka i tak nie zorientuje się, jak jest naprawdę, jest zbyt łatwowierna, co tu dużo mówić.
W Bayport byłam kilka razy, ale nigdy nie byłam wewnątrz takiego pałacu, jak ten! Byłam pewna, że sam król Anglii nie powstydziłby się takiej rezydencji. Dyskretna, niemal niewidzialna służba, tłumy gości, którzy zwracali się do mnie per wasza wysokość – to było to. Nie zwróciłam większej uwagi na mamusię Dennise, choć już jej tatuś wyglądał całkiem nieźle. Pewnie był w typie Jennie, ona lubiła starszych. Ja zresztą też, tyle że nie aż tak. No dobra, dekownik de Ralleyard...
To był p u ł k o w n i k, nie d e k o w n i k – Chris
Pułkownik? Możliwe. A co to w ogóle za różnica, jedno i drugie to prawie to samo.
D e k o w n i k – to zbieg, uciekinier, tchórz wojskowy, dezerter – rozumiesz? A p u ł k o w n i k to stopień wojskowy, po nim jest już generał!
Możliwe. Wisi mi to. A co jest po generale?
W zasadzie nic nie ma, ale jest marszałek.
Wiesz, że to się nie trzyma za bardzo kupy? Ale nic, pozwalam ci się oddalić...
To na czym ja stanęłam? A tak, prawda. P u ł k o w n i k de Ralleyard był całkiem interesującym facetem... kiedyś. Chris zachował się wyjątkowo nieuprzejmie, nie wykazał zainteresowania ani formacjami wojskowymi, ani taktykami prowadzenia ognia, tylko zmył się do jakiegoś kąta z Dennise i o czymś z zapałem rozmawiali. Jennie słuchała jednym uchem i w rezultacie to ja musiałam wysłuchać jakiegoś straszliwego wykładu o ogniu zaporowym i stałym, cokolwiek by to było. Poproszę o Oscara, bo pułkownik był zachwycony (i to autentycznie!) moimi zdolnościami wojskowymi i znajomością tematu, oraz niezwykłym zainteresowaniem. Nie mam bladego pojęcia, czy to, co on mówił, odnosiło się do walki powietrznej czy też ziemnej, ale było mi to najzupełniej obojętne. Ale opłaciło się – pułkownik był tak poruszony, że czym prędzej przedstawił mi całą masę różnych ludzi – w większości młodych i w większości całkiem przystojnych, i tak się składało, że niemal wszyscy byli w mundurach. Ale tańczyli bosko.
Oczywiście nie traciłam oka z Jennie i na Chrisa – o ile Chris wciąż tkwił w kącie z Dennise i nie sprawiał kłopotu obserwacyjnego, o tyle sprawiła mi go Jennie. Oto bowiem pułkownik przedstawił jej jakiegoś młodziana (dla odmiany – nie miał na sobie munduru), i Jennie przez chwilę wyglądała tak, jakby ją trafił piorun – ciekawe czemu, co? Wystarczyło jedno uważne spojrzenie i poczułam satysfakcję – znowu miałam rację, jak zawsze zresztą! Nie pomyliłam się, że on jest tu gdzieś w pobliżu. Ten od kawy z Chicago. Czemu to mnie nie dziwiło, że i on tu był – w tym przesiąkniętym na wylot kosmicznością domu?
Postali sobie chwilę, pogadali – a potem wyszli. Tak po prostu, wyszli z sali balowej, jak gdyby nigdy nic! I on trzymał ją za rękę! I kto mi teraz powie, że Jennie nie ma tempa? A myślałam, że to ja działałam spontanicznie... Ale to naprawdę niesamowite. Spotkała faceta dwa tygodnie temu przypadkiem w innym stanie, zakochała się w nim, okazuje się, że to kosmita i od razu ulatniają się z zasięgu wzroku innych? No, czy to nie jest nieco pośpieszne tempo?
Odnalazłam wzrokiem Chrisa i zaczęłam się do niego przedzierać przez tłum ludzi.
-Ty! – syknęłam przenikliwie. – Jennie znikła!
-Że co? – zdziwił się Chris.
-Znikła – powtórzyłam. – Z takim facetem, który dopiero przyszedł, on jest od kawy!
-Ten facet to mój brat – powiedziała sucho Dennise.
Popatrzyłam na nią przeciągle i nieco nieufnie.
-Specjalnie się tak na krzyż dobraliście...? – zapytałam.
-Nie rozumiem, o co ci chodzi – mruknęła. Ach, nie rozumiała. Ależ ja jej to mogłam z łatwością wytłumaczyć, naprawdę. To, że nie rozumiała, świadczyło tylko o jej dość niskiej inteligencji. Chris i Jennie byli rodzeństwem. Dennise i jej brat... ten Jacques czy coś takiego też byli rodzeństwem. Więc jak Chris interesuje się Dennise, a Jennie tym od kawy, który był bratem Dennise, to im wychodzi na krzyż, nie?
Już miałam jej odpowiedzieć bardzo wyczerpująco, kiedy pojawił się przy nas znów jakiś wojskowy. Zaczynałam mieć ich dosyć.
Stuknął przede mną obcasami i skłonił się z galanterią.
-Wasza wysokość, porucznik John Flawless – powiedział uprzejmie. – Wszyscy mówią tylko o fenomenalnym talencie waszej wysokości, niezwykłej orientacji i biegłości w sprawach wojskowych...
Jezu, znowu się zaczyna. Ci ludzie chyba są upośledzeni, że sądzą, że JA znam się na wojskowości.
-Czy porucznik jest tuż po szeregowcu? – zapytałam. Porucznik roześmiał się głośno i najzupełniej szczerze.
-Wasza wysokość jest oszałamiająca – powiedział w końcu. – Nie dość, że piękna, to jeszcze zna się na wojskowości i ma prawdziwie żołnierskie poczucie humoru – kto, ja? On na pewno mówi o mnie...? – Zupełnie jak generał – uśmiechnął się porucznik.
Jak generał? Jaki generał? Podobno to ten cały dek... pułkownik był tu najwyższy, „generale” mówili tylko do... Michaela. Do jasnej cholery, on mnie porównuje z Michaelem?! Łajza. Czekaj no, bratku, już ja sobie z tobą tak porozmawiam, że aż ci w pięty pójdzie...
Niestety, moje zamiary minęły się nieco z wykonaniem. Pogadać, to owszem, pogadałam sobie, ale oni wszyscy mieli jakieś klapki na oczach, nikt nie chciał mi uwierzyć, że ja naprawdę nie mam bladego pojęcia, ile osób jest w plutonie w czasie wojny i ile batalionów liczy sobie dywizja, a może odwrotnie, ile dywizji liczy sobie batalion, mnie to żadna różnica. Co gorsza, wszyscy odchodzili z przekonaniem, że jestem nie tylko świetnie zorientowana w tych sprawach, ale jeszcze mam „genialne poczucie humoru” i ujmujący sposób bycia. Co do tych dwóch ostatnich to mogę się zgodzić, ale niech się ode mnie odwalą z tym wojskiem! No litości, nikt inny nie musiał rozmawiać o takich bzdetach, tylko ja! Jakkolwiek bym nie usiłowała zmieniać temat, to i tak wszystko sprowadza się do jednego. Chyba po powrocie do domu z rozpaczy przeczytam coś o tym draństwie – chcą wierzyć, ze jestem Alfą i Omegą, to proszę bardzo, ja ich jeszcze zaszachuję...! Oczy im wyjdą z orbit, albo to są kompletne głąby, albo usiłują się podlizać. Zobaczymy, kto kogo weźmie za rogi. Poza tym wypraszam sobie stanowczo jakiekolwiek związki i podobieństwa z wujem Michaelem. To był tylko mój przyszywany wuj i nic, ale to absolutnie nic więcej!
Ale nagle poczułam, że coś się stanie. Nie żadne tam błyski, nagłe wizje, gromy z jasnego nieba, a guzik. Po prostu nagle pojawiło się przeświadczenie, że za chwilę stanie się coś nietypowego, oczywiście nie miałam pojęcia co, ale wiedziałam, że to będzie c o ś. I to zdecydowanie. Wiedziałam również, że w pobliżu nie było Jennie – a moje wrażenie mówiło wyraźnie, że powinna tu być, bo inaczej posądzi nas o zmyślanie i zbiorowe halucynacje. Nic nie robiąc sobie z reszty ludzi, wyszłam z sali balowej i poszłam na górę, na pierwsze piętro. Nigdy w życiu nie chodziłam i nie zwiedzałam tego budynku, ale miałam w końcu swój własny, wbudowany czujnik GPS. Szłam jak po sznurku, rzeczywiście byłam jak Komisarz Rex.
Otworzyłam jakieś drzwi – nie miałam pojęcia, co za nimi było, albo też raczej k t o mógł za nimi być, ale akurat mnie to obchodziło. Dość, że w środku było ciemno, ale wiedziałam, że Jennie i kawowy brat Dennise tam są. A co można robić w ciemnych pomieszczeniach z dala od ludzi...? Dobra, mniejsza z tym.
-Jennie i ty tam, kawowy, nie chcę wiedzieć, co tu robicie, ale lepiej chodźcie zaraz na dół! – zawołałam do środka i odsunęłam się nieco. Naprawdę nie chciałam wiedzieć, co oni tam robili. Zresztą, Jennie i tak wszystko mi opowie, nie ma strachu.
Jennie i kawowy wygramolili się w końcu z pokoju, mrużąc oczy. Popatrzyłam na nich szybko i rzecz jasna nie uszły mi ani czerwone uczy Jennie, ani to, że trzymali się za rączki. Słodziutko. Jak w przedszkolu. Olać, zaraz zacznie się zabawa na dole – nie wiedziałam dokładnie co miało się zacząć, ale wiedziałam, że to będzie coś dużego.
Wpadłam do sali balowej i rozejrzałam się uważnie. Wszystko było normalnie, wuj Max, Michael i matka stali sobie grzeczniutko i rozprawiali o czymś z panią de Ralleyard, jakąś inną grubą babą i nieznanym mi facetem. Chris usiłował odseparować Dennise od reszty młodych ludzi. Jennie również rozejrzała się dookoła i zmarszczyła brwi.
-Alex – powiedziała groźnie. – Czy możesz mi wyjaśnić, po co nas tu ściągnęłaś?
Wtedy mój wzrok padł na drzwi wejściowe do sali balowej i przez chwilę miałam wrażenie, że to ja miałam tu halucynacje i omamy. Zamrugałam oczami i spojrzałam w kierunku wuja Maxa, a potem znów na drzwi.
Czegoś tu nie rozumiałam.
Czemu do jasnej cholery matka i wuj Michael istnieli w dwóch kompletach...?
Nie, nie byłam pijana, więc co jest grane?
Jennie spojrzała na mnie, obejrzała się na wuja Maxa, a potem zerknęła na wejście – i też ją zamurowało. Wszystkich zamurowało, w całej sali zapadła martwa cisza.
Nie wiedziałam, która wersja Michaela i Isabel jest prawdziwa. Wyglądali zupełnie identycznie, każdy najdrobniejszy szczegół twarzy, wzrost, budowa ciała, każdy włosek, każdy gest, nawet ubrania mieli zupełnie identyczne, jakby ktoś postawił lustro... Zeszli na dół ze schodów i skierowali się do zamarłej grupki, zawierającej w sobie wuja Maxa, Isabel i Michaela – w drugim wydaniu. Przepchnęłam się przez ludzi, a tuż za mną przepchnęła się Jennie. I Jacques, rzecz jasna, też.
-Dlaczego wyglądasz zupełnie jak ja? – brzmiało pytanie zadane głosem mojej matki, pytanie zadane przez moją matkę, która właśnie weszła... ale pytanie było skierowane do mojej matki, która stała zaskoczona! Stanęłam niepewnie i przenosiłam wzrok z jednej matki na drugą, z jednego Michaela na drugiego. Dobrze, że nie było jeszcze podwójnego wuja Maxa, albo podwójnej mnie, bo bym chyba dostała obłędu. Chociaż nie, druga ja to jest po prostu nie możliwe...
Jeśli do tej pory myślałam, że patrzenie na Jennie i Chrisa razem jest męczące, teraz dochodziłam do wniosku, że to był sam miód. Patrzenie na podwójną matkę i na podwójnego Michaela doprowadzało człowieka do szału!
-Alex – powiedziała jedna z Isabel patrząc na mnie. – Alex, kochanie, to ja jestem twoją matką.
Popatrzyłam na nią z przerażeniem i cofnęłam się o krok. Byłam pewna, że kwalifikowałabym się do Wariatkowa, każdy psychiatra wysłałby mnie tam po wydojeniu ze mnie fortuny za spotkania terapeutyczne. Obaj Michaele parsknęli śmiechem, ale natychmiast przestali się śmiać i spojrzeli na siebie wrogo.
-Lonnie, Rath, co to za maskarada – odezwał się wuj Max spokojnie. Jedna z Isabel popatrzyła na niego z kpiną i teraz już nie miałam wątpliwości, że to nie była prawdziwa Isabel.
-Cóż. Niezawodny Max zawsze na posterunku, co? – zadrwiła. – Szkoda, że Zan nie mógł przyjść z nami, tak by się ucieszył. Niestety, to już dwadzieścia parę lat.
-Kim... kto to jest? – zapytał zdetonowany pułkownik de Ralleyard. Widok podwójnej księżniczki i podwójnego generała wyraźnie go peszył. Czy jest gdzieś jakiś zapis, że generał może być tylko jeden...?
-To nasze duplikaty – wyjaśnił uprzejmie wuj Max.
-Duplikaty – powtórzyła pani de Ralleyard i zrobiła minę, jakby miała zaraz zemdleć.
-Coś mi tu śmierdzi – powiedział w przestrzeń wuj Michael, który, jak wierzyłam, był tym prawdziwym. Chyba.
-Może to od ciebie – zaprotestował jego sobowtór. Czy to tylko moje wrażenie, czy też nie bardzo się kochali...?
-Te, żebym ci nie musiał... – zaczął wuj Michael postępując krok do przodu. Tak, chyba to nie tylko moje wrażenie, że oni się nie kochali...
-Chłopcy, żebym nie musiała was rozdzielać – powiedział z jakąś groźbą w głosie sobowtór matki. – Ja potrafię być niemiła.
Zaczynałam mieć tego dość. Nic tutaj nie rozumiałam, a nie lubiłam sytuacji, gdzie nic nie rozumiałam. No nie, no, tak, to my się bawić nie będziemy!
-Cisza! – wrzasnęłam nagle. – Czego oni chcą? – zapytałam gniewnie.
Oba sobowtóry popatrzyły na mnie ze śladami uznania.
-Alex... może nieco subtelniej... – mruknęła Jennie za moimi plecami. – Wiesz, jesteśmy w gościach i w ogóle...
-W ogóle – zgodziłam się patrząc z irytacją na ludzi przede mną. Miałam wrażenie, że robią sobie z nas balony. Z reszty mogą sobie robić, proszę bardzo, ale ja bardzo nie lubię, gdy robi się ze mnie balona.
-Dobra, Rath, koniec balu panno lalu – powiedziała nagle druga Isabel i oba sobowtóry nagle zaczęły się zmieniać – zniknął subtelny makijaż mamy, zastąpiony niezwykle mocnym i wyraźnym, znikła elegancka fryzura, zamieniona na krótką, wielobarwną czuprynę, wieczorowa suknia stała się skórzaną krótką kamizelką i bojówkami, na ramionach pojawiły się tatuaże (a mnie nie pozwalają zrobić nawet malutkiego!), w dodatku ta osoba miała kolczyki – co tam w uchu, ona je miała także w nosie i na brwi! Była uderzająco podobna do mojej matki, ale też wyglądała zupełnie inaczej niż ona. Niesamowite... Popatrzyłam na sobowtóra wuja Michaela – miał irokeza, kolczyki, jakaś obleśną bródkę, która nadawała mu wygląd wilkołaka, niechlujne ciuchy... Para punków, słowo daję, takich lumpów żyjących w podziemiach nowojorskiego metra, co do których człowiek ma tylko nadzieję, że nie natknie się na nich wracając wieczorem do domu.
-Ale... ale... czemu... czemu oni są... oni są jak Księżniczka i Generał...? – to najwidoczniej zupełnie nie mogło pomieścić się w głowie biednemu pułkownikowi.
-Były dwa takie same komplety – wyjaśnił krótko wuj Max. No niby fakt, ktoś kiedyś o tym mówił... ale nikt nigdy nie mówił, że oni są tak podobni i że są lumpami spod metra!
-Dwa... komplety – powtórzyła pułkownikowa łapiąc gwałtownie powietrze.
-Jeden z Roswell, drugi w Nowym Jorku – dorzuciłam uprzejmie. No, tę część już znałam. A jeśli nawet trochę mi się zapomniało, to umiałam dobrze bluffować.
-W Nowym Jorku – pułkownik zbladł nieco. Dookoła panowała martwa cisza. Dam głowę, że pułkownik zacznie pluć sobie w brodę, że miał pod nosem całą Królewską Czwórkę czy jak się to cholerstwo nazywało. Ale było już po ptakach...
-To znaczy, że jest drugi król Zan i druga królowa – odezwał się ktoś z głębi. Drugi król Zan i druga królowa... cóż, z tego co wiedziałam, to mamusia Chrisa nie żyła, więc jakby nie patrzeć, królowa mogła być tylko jedna.
-Obawiam się, że jest tylko jeden król, facet – powiedziała Lonnie. – Tak, frajerze, ty tam z zezem, do ciebie mówię. Mój brat... zginął dwadzieścia parę lat temu pod ciężarówką – otarła wyimaginowaną łzę.
-Jędzo – rzuciła cicho, ale z pasją moja matka. – Chyba dobrze wiemy, jak to było z tą ciężarówką, co?
-Ty też jakaś taka mało rodzinna – zauważyła Lonnie kiwając się na piętach. Cholera... też lubiłam to robić. O żesz. – Tyle lat w Nowym Jorku... ciesz się, że któregoś dnia nie postanowiłam zawrzeć znajomości z twoim potomstwem, choć tak między nami mówiąc, twoje potomstwo jest bardziej wydarzone, niż ty.
-A Ava? – zapytał wuj Michael, rzucając spojrzenie spode łba Rathowi. Wyglądali co prawda jak bliźniacy, ale za to jacy fascynujący bliźniacy!
-Ava? Jaka Ava? – zdziwił się Rath. – Kto to jest Ava?
-Spoko, Rath – powiedziała Lonnie i nagle jej głos stał się zimny, choć drwiła w żywe oczy. – Nie przysłała wam zaproszenia na pogrzeb? Taka cizia z niej była, cóż, szkoda jej, ale stoczyła się ostatnio, wiec ostaliśmy się już tylko my z Rathem. Niechciani przez nikogo...
-Po jaką cholerę tu przyleźliście? – zapytałam. Czemu, u jasnej Anielki, wszyscy milczeli jak te owce? No niech mnie szlag, czy oni się ich bali? Od razu widać, kto tu jest z Nowego Jorku a kto nie! –No?
-Faza z niej foczka – mruknął Rath. Uniosłam jedną brew.
-Chcesz się przekonać? – zapytałam, ale Jennie położyła mi rękę na ramieniu.
-Spokojnie, Alex – mruknęła.
-Stul pysk, Rath – rzuciła ostro Lonnie. – Dostaniesz w czerep ode mnie, kapujesz? Owszem, ostra z niej laska, ale odwal się od niej.
Rath zawahał się przez chwilę, ale tu był bez szans – pominąwszy już fakt, że sztuka obrony przed tego typu obwiesiami nie była mi obca, miałam za plecami cały batalion kosmitów, a tuż obok siebie Jennie i Jacquesa. Poza tym, jeśli tylko ruszyłby w moją stronę, matka by go chyba zabiła.
-Więc... czemu... ekhm, zawdzięczany tę wizytę? – odezwał się znów pułkownik wkraczając do akcji. Zachowanie i wygląd tych... duplikatów chyba wyraźnie powiedziały mu, że lepiej trzymać się tego fragmentu dynastii, który już znał i który był piękny, seksowny, inteligentny i znał się na wojskowości (mówię tu o mnie, rzecz jasna) oraz który był całkiem sympatyczny (to się tyczy całej reszty mojej rodziny).
-Nie ładnie tak robić jakąś nasiadówę nie zaprosiwszy na nią nas, w końcu jesteśmy z jednego rewiru – zauważyła Lonnie. Miała jakiś taki dziwny sposób patrzenia na rozmówcę, jakby spod tej całej grzywy, przez co wychodziło to zaczepnie i prowokacyjnie, jakby mówiła „chcesz się bić? No, no, chcesz się bić?”. – Rozmawiać o takich rzeczach bez nas... nieładnie, pułkowniku.
-Lepiej będzie, jeśli odwiozę was teraz do domu – szepnął do nas Jacques.
-I zostawisz nas same w domu? – Jennie rzuciła mu krótkie, lekko rozczarowane spojrzenie.
-Przezimuję u was na kanapie – uśmiechnął się do niej. – Wolę tu dziś nie wracać.
-Trzeba jeszcze wyciągnąć Chrisa i Dennise – zauważyła Jennie. Jacques skinął głową i zniknął w tłumie, moja kuzynka zaś pociągnęła mnie do drzwi.
-Nigdzie nie idę – powiedziałam z uporem. – Zostaję.
-Owszem, idziesz – mruknęła Jennie z zimną krwią. – Został ci jeszcze rok, słyszysz? Posłuchasz mnie teraz i idziemy do domu, załatwią to sami.
-Nie! – warknęłam. – Zostaję.
-Jak cholera – zezłościła się Jennie. – Już idziemy, chyba, że mam powiedzieć ciotce o Peterze!
-Nie zrobisz tego – zbladłam lekko. Nie mogła tego zrobić!
-A założysz się?
-Żmija! – syknęłam. Wiedziałyśmy obie, że nie powiedziałaby matce, ale cóż...
Dałam wyprowadzić się z rezydencji Ralleyardów i pojechaliśmy do domu. Ja, Jennie, jej Jack i Dennise.
Chris wyprowadzić się nie dał.
I tak zupełnie po cichutku przyznam się, że jak to teraz umieszczam to mnie mdli. Bleh. Zaczyna się robić z górki...
Postanowiłam dorzucić kolejną część, bo: primo - wczoraj napisałam hurtem dwie nowe części (w tym chyba tą najważniejszą), secundo - chciałabym to już zakończyć i przejść do lepszej części serii niż ta, a tertio - mamy kilka dni wolnego.
Coś czuję, że dzisiaj też wam dorzucę kolejną porcję Wszystkiego, Czego Chcecie w ramach rozrywki po pisaniu denerwujących części Podróżnej Serii.
Część 13
Alex:
Niech mi ktoś powie, jak ci ludzie poradziliby sobie beze mnie. Tak, tak, wszechwiedząca Alexandra Ramirez, arbiter elegantium, znawca ludzi. Ale moje usługi kosztują, nie ma tak dobrze – wszystko kosztuje. Ja jednak jestem wspaniałomyślna i pozwalam jedynie na czczenie moich urodzin. Ilość przechodzi w jakość – byłam o tym święcie przekonana. I widać reszta rodziny również tak sądziła. Zresztą, wszyscy mieli niewiarygodne wręcz szczęście, że pamiętali; jeśli ktoś by zapomniał, to nie ma obawy, przypomniałabym. I zażądała odszkodowania. Zdecydowanie. Może to lata tresury...? Dość, że wszyscy pamiętali. Od Jennie dostałam kolczyki – niemal identyczne jak pierścionek! Kochana Jennie. Swoją drogą są naprawdę piękne i pięknie uzupełniają moją bajeczkę, że to rodzeństwo Evansów zrzuciło się na pierścionek. Co prawda rodzeństwo Evansów skakało sobie ostatnio do gardeł, ale co tam. Chris posłuchał mojej delikatnej sugestii - mądry chłopiec – i kupił mi te buty. Bardzo dobrze, właśnie takich mi brakowało. Kolegium rodzicielskie tym razem działało oddzielnie – poprzednio kupili mi razem samochód. Tym razem tatuś przysłał mi laptopa, który nie ukrywam, przyda się, przyda. Przysłał również bukiecik jakiś kwiatków i zadzwonił przepraszając, że nie może przyjechać, ale malutka Rosemary ma anginę i biedactwo nie może uczcić urodzin siostrzyczki razem z nią. Znaczy ze mną. Nie żebym się przejęła, ten bachor doprowadzał mnie do szału. Mamcia też uległa i zakupiła mi w końcu wymarzoną sukienkę u Dolce & Gabbana. Wcale ją to tak drogo nie kosztowało, miała w końcu swoje układy i znajomości, nawet pomimo tego, że nie pracowała już w Vogue’u. Taak... wujcio Max z kolei dał mi w prezencie książkę o J. F. Kennedy’m, mrugając do mnie okiem. Od Michaela dostałam lampę – super prezent, nie? Fajnie. Oczywiście to, że dostałam prezenty dziewiętnastego nie oznacza wcale, że są to już moje bożonarodzeniowe prezenty. Skądże znowu. Nie da się jednak ukryć, że najbardziej spodobał mi się prezent Petera. Dokładnie za rok Kolegium Rodzicielskie nie będzie mogło nic zrobić, gdy dowie się prawdy. Nie na darmo byłam córką prawnika. Dokładnie za trzysta sześćdziesiąt pięć dni do tego domu wejdzie Peter i oznajmimy, że zamierzamy się pobrać. Tak, proszę państwa. A wtedy wszyscy mogą się pocałować w nos, miłych ćwiczeń gimnastycznych. Poczekamy, aż Peter stanie się rezydentem, ja wtedy będę gdzieś na studiach i weźmiemy ślub. W końcu to nie powinno dziwić w takiej rodzinie. Wuj Max miał osiemnaście lat, gdy spłodził Chrisa, moi właśni rodzice pobrali się, gdy matka miała osiemnaście lat, ciotka Liz urodziła Jennie mając tych lat dwadzieścia. Wuj Michael się nie liczy. W końcu nie zamierzam od razu mieć pół tuzina dzieciaków.
Był też ktoś jeszcze, kto pamiętał o moich urodzinach.
-Alex, dzwoni jakaś... pani Browning – powiedział Chris rano, zakrywając dłonią słuchawkę. Skrzywiłam się.
-Powiedz, że mnie nie ma. Poszłam lepić bałwana do Central Parku – mruknęłam.
-Niestety, bardzo mi przykro, ale właśnie wyszła – powiedział do telefonu. – Tak, razem z kuzynką. Dobrze, oczywiście. Przekażę, że pani dzwoniła. Naturalnie. Ja również życzę miłego dnia, do widzenia.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie ciekawie.
-Pani Browning przesyła ci serdeczne życzenia urodzinowe – zakomunikował.
-Stara małpa – mruknęłam niechętnie.
-Kim ona jest, że nie chcesz z nią rozmawiać? – zapytał z zainteresowaniem.
-Moja kurator, niech ją gęś kopnie – wzruszyłam ramionami. – Nie zamierzam z nią rozmawiać dzisiaj, za rok odczepi się ode mnie już definitywnie.
-Kurator? – Chris uniósł brwi.
-Obrzydliwy małpiszon, nie kurator – warknęłam. Nie znosiłam pani Browning, która czepiała się mnie od trzech lat. Całe szczęście, że ostatnio trochę przystopowała, a przynajmniej nie zwiększyła swojego natręctwa – przedstawienie jej Jennie było genialnym posunięciem. Wszystkie staruszki lubiły Jennie, pani Browning uznała, że dostałam się pod dobry wpływ kuzynki.
-Pani Browning jest bardzo ceniona w swoim zawodzie – zauważyła matka pojawiając się w kuchni. – Alex, jak wiesz, kilka lat temu została zatrzymana przez policję za włamanie, ale ponieważ jest niepełnoletnia, dostała tylko kuratora.
-Który mi zatruwa życie!
-Było nie podskakiwać – ucięła krótko matka.
W każdym razie ja miałam szampański humor, którego nie było w stanie popsuć całe stado małpiszonów rasy Browning, a Jennie i Chris pokłócili się. Nie wiem o co, nie było mnie wtedy, ku memu żalowi. Nigdy w życiu nie słyszałam, żeby się kłócili, oni się nigdy nie kłócili. Każde z nich miało psi humor, choć chyba każde z innego powodu. Nie zamierzałam ich godzić, skądże znowu! Niech sami to załatwią miedzy sobą, beze mnie. Chyba nawet wolę nie wiedzieć, o co im poszło, ale pewnie o głupotę, bo w ważniejszych sprawach byli przerażająco zgodni.
Z tego wszystkiego Jennie zupełnie nie była zainteresowana naszym przyjęciem – i źle. Mnie limuzyna zdecydowanie przypadła do gustu. Podobało mi się. Zaczęłam przemyśliwać nad tym, jak by to zrobić, żeby taka limuzyna odwoziła mnie do szkoły. To. By. Było. COŚ. Och, ale wszyscy by zrobili oczy! Alex przyjeżdża pod budę prawdziwą, prywatną limuzyną! Czasy podwożenia na motorze przez Petera na razie się skończyły, może warto rzeczywiście pokombinować z limuzyną, to nie taki głupi pomysł.
Ani Jennie, ani Chris, rzecz jasna, nie zwrócili uwagi na limuzynę. A ja na razie nie zdradzałam się z moim pomysłem.
-Ta mała coś kombinuje – powiedział jednak oskarżająco Michael. Postanowiłam dzisiaj robić za motyla salonowego. Zatrzepotałam rzęsami i zrobiłam buzię w ciup.
-Jaaa, wujciu drogi? – zapytałam najniewinniej, jak tylko mogłam. – Jaaaa?
Matka machnęła tylko ręką, nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. I bardzo dobrze. JA najpierw pogadam z szoferem... z tym Lincolnem, który powinien mieć na nazwisko Abraham, czy od razu z tym starszym? Może lepiej ze starszym...
-Mogę pójść o zakład, że nasza Alex szykuje się, by poderwać dzisiaj jakiegoś wojskowego – wuj Max mrugnął do mnie porozumiewawczo. Cóż, pudło, wujku. Dotknęłam lekko pierścionka na szyi i uśmiechnęłam się z wyższością. Co oni wiedzieli, biedne małe robaczki... Mój uśmiech za to został dobrze odebrany, jako przyznanie. Wszystko mi jedno, co oni sobie pomyślą, mogę poderwać nawet tuzin wojskowych dla niepoznaki. Matka i tak nie zorientuje się, jak jest naprawdę, jest zbyt łatwowierna, co tu dużo mówić.
W Bayport byłam kilka razy, ale nigdy nie byłam wewnątrz takiego pałacu, jak ten! Byłam pewna, że sam król Anglii nie powstydziłby się takiej rezydencji. Dyskretna, niemal niewidzialna służba, tłumy gości, którzy zwracali się do mnie per wasza wysokość – to było to. Nie zwróciłam większej uwagi na mamusię Dennise, choć już jej tatuś wyglądał całkiem nieźle. Pewnie był w typie Jennie, ona lubiła starszych. Ja zresztą też, tyle że nie aż tak. No dobra, dekownik de Ralleyard...
To był p u ł k o w n i k, nie d e k o w n i k – Chris
Pułkownik? Możliwe. A co to w ogóle za różnica, jedno i drugie to prawie to samo.
D e k o w n i k – to zbieg, uciekinier, tchórz wojskowy, dezerter – rozumiesz? A p u ł k o w n i k to stopień wojskowy, po nim jest już generał!
Możliwe. Wisi mi to. A co jest po generale?
W zasadzie nic nie ma, ale jest marszałek.
Wiesz, że to się nie trzyma za bardzo kupy? Ale nic, pozwalam ci się oddalić...
To na czym ja stanęłam? A tak, prawda. P u ł k o w n i k de Ralleyard był całkiem interesującym facetem... kiedyś. Chris zachował się wyjątkowo nieuprzejmie, nie wykazał zainteresowania ani formacjami wojskowymi, ani taktykami prowadzenia ognia, tylko zmył się do jakiegoś kąta z Dennise i o czymś z zapałem rozmawiali. Jennie słuchała jednym uchem i w rezultacie to ja musiałam wysłuchać jakiegoś straszliwego wykładu o ogniu zaporowym i stałym, cokolwiek by to było. Poproszę o Oscara, bo pułkownik był zachwycony (i to autentycznie!) moimi zdolnościami wojskowymi i znajomością tematu, oraz niezwykłym zainteresowaniem. Nie mam bladego pojęcia, czy to, co on mówił, odnosiło się do walki powietrznej czy też ziemnej, ale było mi to najzupełniej obojętne. Ale opłaciło się – pułkownik był tak poruszony, że czym prędzej przedstawił mi całą masę różnych ludzi – w większości młodych i w większości całkiem przystojnych, i tak się składało, że niemal wszyscy byli w mundurach. Ale tańczyli bosko.
Oczywiście nie traciłam oka z Jennie i na Chrisa – o ile Chris wciąż tkwił w kącie z Dennise i nie sprawiał kłopotu obserwacyjnego, o tyle sprawiła mi go Jennie. Oto bowiem pułkownik przedstawił jej jakiegoś młodziana (dla odmiany – nie miał na sobie munduru), i Jennie przez chwilę wyglądała tak, jakby ją trafił piorun – ciekawe czemu, co? Wystarczyło jedno uważne spojrzenie i poczułam satysfakcję – znowu miałam rację, jak zawsze zresztą! Nie pomyliłam się, że on jest tu gdzieś w pobliżu. Ten od kawy z Chicago. Czemu to mnie nie dziwiło, że i on tu był – w tym przesiąkniętym na wylot kosmicznością domu?
Postali sobie chwilę, pogadali – a potem wyszli. Tak po prostu, wyszli z sali balowej, jak gdyby nigdy nic! I on trzymał ją za rękę! I kto mi teraz powie, że Jennie nie ma tempa? A myślałam, że to ja działałam spontanicznie... Ale to naprawdę niesamowite. Spotkała faceta dwa tygodnie temu przypadkiem w innym stanie, zakochała się w nim, okazuje się, że to kosmita i od razu ulatniają się z zasięgu wzroku innych? No, czy to nie jest nieco pośpieszne tempo?
Odnalazłam wzrokiem Chrisa i zaczęłam się do niego przedzierać przez tłum ludzi.
-Ty! – syknęłam przenikliwie. – Jennie znikła!
-Że co? – zdziwił się Chris.
-Znikła – powtórzyłam. – Z takim facetem, który dopiero przyszedł, on jest od kawy!
-Ten facet to mój brat – powiedziała sucho Dennise.
Popatrzyłam na nią przeciągle i nieco nieufnie.
-Specjalnie się tak na krzyż dobraliście...? – zapytałam.
-Nie rozumiem, o co ci chodzi – mruknęła. Ach, nie rozumiała. Ależ ja jej to mogłam z łatwością wytłumaczyć, naprawdę. To, że nie rozumiała, świadczyło tylko o jej dość niskiej inteligencji. Chris i Jennie byli rodzeństwem. Dennise i jej brat... ten Jacques czy coś takiego też byli rodzeństwem. Więc jak Chris interesuje się Dennise, a Jennie tym od kawy, który był bratem Dennise, to im wychodzi na krzyż, nie?
Już miałam jej odpowiedzieć bardzo wyczerpująco, kiedy pojawił się przy nas znów jakiś wojskowy. Zaczynałam mieć ich dosyć.
Stuknął przede mną obcasami i skłonił się z galanterią.
-Wasza wysokość, porucznik John Flawless – powiedział uprzejmie. – Wszyscy mówią tylko o fenomenalnym talencie waszej wysokości, niezwykłej orientacji i biegłości w sprawach wojskowych...
Jezu, znowu się zaczyna. Ci ludzie chyba są upośledzeni, że sądzą, że JA znam się na wojskowości.
-Czy porucznik jest tuż po szeregowcu? – zapytałam. Porucznik roześmiał się głośno i najzupełniej szczerze.
-Wasza wysokość jest oszałamiająca – powiedział w końcu. – Nie dość, że piękna, to jeszcze zna się na wojskowości i ma prawdziwie żołnierskie poczucie humoru – kto, ja? On na pewno mówi o mnie...? – Zupełnie jak generał – uśmiechnął się porucznik.
Jak generał? Jaki generał? Podobno to ten cały dek... pułkownik był tu najwyższy, „generale” mówili tylko do... Michaela. Do jasnej cholery, on mnie porównuje z Michaelem?! Łajza. Czekaj no, bratku, już ja sobie z tobą tak porozmawiam, że aż ci w pięty pójdzie...
Niestety, moje zamiary minęły się nieco z wykonaniem. Pogadać, to owszem, pogadałam sobie, ale oni wszyscy mieli jakieś klapki na oczach, nikt nie chciał mi uwierzyć, że ja naprawdę nie mam bladego pojęcia, ile osób jest w plutonie w czasie wojny i ile batalionów liczy sobie dywizja, a może odwrotnie, ile dywizji liczy sobie batalion, mnie to żadna różnica. Co gorsza, wszyscy odchodzili z przekonaniem, że jestem nie tylko świetnie zorientowana w tych sprawach, ale jeszcze mam „genialne poczucie humoru” i ujmujący sposób bycia. Co do tych dwóch ostatnich to mogę się zgodzić, ale niech się ode mnie odwalą z tym wojskiem! No litości, nikt inny nie musiał rozmawiać o takich bzdetach, tylko ja! Jakkolwiek bym nie usiłowała zmieniać temat, to i tak wszystko sprowadza się do jednego. Chyba po powrocie do domu z rozpaczy przeczytam coś o tym draństwie – chcą wierzyć, ze jestem Alfą i Omegą, to proszę bardzo, ja ich jeszcze zaszachuję...! Oczy im wyjdą z orbit, albo to są kompletne głąby, albo usiłują się podlizać. Zobaczymy, kto kogo weźmie za rogi. Poza tym wypraszam sobie stanowczo jakiekolwiek związki i podobieństwa z wujem Michaelem. To był tylko mój przyszywany wuj i nic, ale to absolutnie nic więcej!
Ale nagle poczułam, że coś się stanie. Nie żadne tam błyski, nagłe wizje, gromy z jasnego nieba, a guzik. Po prostu nagle pojawiło się przeświadczenie, że za chwilę stanie się coś nietypowego, oczywiście nie miałam pojęcia co, ale wiedziałam, że to będzie c o ś. I to zdecydowanie. Wiedziałam również, że w pobliżu nie było Jennie – a moje wrażenie mówiło wyraźnie, że powinna tu być, bo inaczej posądzi nas o zmyślanie i zbiorowe halucynacje. Nic nie robiąc sobie z reszty ludzi, wyszłam z sali balowej i poszłam na górę, na pierwsze piętro. Nigdy w życiu nie chodziłam i nie zwiedzałam tego budynku, ale miałam w końcu swój własny, wbudowany czujnik GPS. Szłam jak po sznurku, rzeczywiście byłam jak Komisarz Rex.
Otworzyłam jakieś drzwi – nie miałam pojęcia, co za nimi było, albo też raczej k t o mógł za nimi być, ale akurat mnie to obchodziło. Dość, że w środku było ciemno, ale wiedziałam, że Jennie i kawowy brat Dennise tam są. A co można robić w ciemnych pomieszczeniach z dala od ludzi...? Dobra, mniejsza z tym.
-Jennie i ty tam, kawowy, nie chcę wiedzieć, co tu robicie, ale lepiej chodźcie zaraz na dół! – zawołałam do środka i odsunęłam się nieco. Naprawdę nie chciałam wiedzieć, co oni tam robili. Zresztą, Jennie i tak wszystko mi opowie, nie ma strachu.
Jennie i kawowy wygramolili się w końcu z pokoju, mrużąc oczy. Popatrzyłam na nich szybko i rzecz jasna nie uszły mi ani czerwone uczy Jennie, ani to, że trzymali się za rączki. Słodziutko. Jak w przedszkolu. Olać, zaraz zacznie się zabawa na dole – nie wiedziałam dokładnie co miało się zacząć, ale wiedziałam, że to będzie coś dużego.
Wpadłam do sali balowej i rozejrzałam się uważnie. Wszystko było normalnie, wuj Max, Michael i matka stali sobie grzeczniutko i rozprawiali o czymś z panią de Ralleyard, jakąś inną grubą babą i nieznanym mi facetem. Chris usiłował odseparować Dennise od reszty młodych ludzi. Jennie również rozejrzała się dookoła i zmarszczyła brwi.
-Alex – powiedziała groźnie. – Czy możesz mi wyjaśnić, po co nas tu ściągnęłaś?
Wtedy mój wzrok padł na drzwi wejściowe do sali balowej i przez chwilę miałam wrażenie, że to ja miałam tu halucynacje i omamy. Zamrugałam oczami i spojrzałam w kierunku wuja Maxa, a potem znów na drzwi.
Czegoś tu nie rozumiałam.
Czemu do jasnej cholery matka i wuj Michael istnieli w dwóch kompletach...?
Nie, nie byłam pijana, więc co jest grane?
Jennie spojrzała na mnie, obejrzała się na wuja Maxa, a potem zerknęła na wejście – i też ją zamurowało. Wszystkich zamurowało, w całej sali zapadła martwa cisza.
Nie wiedziałam, która wersja Michaela i Isabel jest prawdziwa. Wyglądali zupełnie identycznie, każdy najdrobniejszy szczegół twarzy, wzrost, budowa ciała, każdy włosek, każdy gest, nawet ubrania mieli zupełnie identyczne, jakby ktoś postawił lustro... Zeszli na dół ze schodów i skierowali się do zamarłej grupki, zawierającej w sobie wuja Maxa, Isabel i Michaela – w drugim wydaniu. Przepchnęłam się przez ludzi, a tuż za mną przepchnęła się Jennie. I Jacques, rzecz jasna, też.
-Dlaczego wyglądasz zupełnie jak ja? – brzmiało pytanie zadane głosem mojej matki, pytanie zadane przez moją matkę, która właśnie weszła... ale pytanie było skierowane do mojej matki, która stała zaskoczona! Stanęłam niepewnie i przenosiłam wzrok z jednej matki na drugą, z jednego Michaela na drugiego. Dobrze, że nie było jeszcze podwójnego wuja Maxa, albo podwójnej mnie, bo bym chyba dostała obłędu. Chociaż nie, druga ja to jest po prostu nie możliwe...
Jeśli do tej pory myślałam, że patrzenie na Jennie i Chrisa razem jest męczące, teraz dochodziłam do wniosku, że to był sam miód. Patrzenie na podwójną matkę i na podwójnego Michaela doprowadzało człowieka do szału!
-Alex – powiedziała jedna z Isabel patrząc na mnie. – Alex, kochanie, to ja jestem twoją matką.
Popatrzyłam na nią z przerażeniem i cofnęłam się o krok. Byłam pewna, że kwalifikowałabym się do Wariatkowa, każdy psychiatra wysłałby mnie tam po wydojeniu ze mnie fortuny za spotkania terapeutyczne. Obaj Michaele parsknęli śmiechem, ale natychmiast przestali się śmiać i spojrzeli na siebie wrogo.
-Lonnie, Rath, co to za maskarada – odezwał się wuj Max spokojnie. Jedna z Isabel popatrzyła na niego z kpiną i teraz już nie miałam wątpliwości, że to nie była prawdziwa Isabel.
-Cóż. Niezawodny Max zawsze na posterunku, co? – zadrwiła. – Szkoda, że Zan nie mógł przyjść z nami, tak by się ucieszył. Niestety, to już dwadzieścia parę lat.
-Kim... kto to jest? – zapytał zdetonowany pułkownik de Ralleyard. Widok podwójnej księżniczki i podwójnego generała wyraźnie go peszył. Czy jest gdzieś jakiś zapis, że generał może być tylko jeden...?
-To nasze duplikaty – wyjaśnił uprzejmie wuj Max.
-Duplikaty – powtórzyła pani de Ralleyard i zrobiła minę, jakby miała zaraz zemdleć.
-Coś mi tu śmierdzi – powiedział w przestrzeń wuj Michael, który, jak wierzyłam, był tym prawdziwym. Chyba.
-Może to od ciebie – zaprotestował jego sobowtór. Czy to tylko moje wrażenie, czy też nie bardzo się kochali...?
-Te, żebym ci nie musiał... – zaczął wuj Michael postępując krok do przodu. Tak, chyba to nie tylko moje wrażenie, że oni się nie kochali...
-Chłopcy, żebym nie musiała was rozdzielać – powiedział z jakąś groźbą w głosie sobowtór matki. – Ja potrafię być niemiła.
Zaczynałam mieć tego dość. Nic tutaj nie rozumiałam, a nie lubiłam sytuacji, gdzie nic nie rozumiałam. No nie, no, tak, to my się bawić nie będziemy!
-Cisza! – wrzasnęłam nagle. – Czego oni chcą? – zapytałam gniewnie.
Oba sobowtóry popatrzyły na mnie ze śladami uznania.
-Alex... może nieco subtelniej... – mruknęła Jennie za moimi plecami. – Wiesz, jesteśmy w gościach i w ogóle...
-W ogóle – zgodziłam się patrząc z irytacją na ludzi przede mną. Miałam wrażenie, że robią sobie z nas balony. Z reszty mogą sobie robić, proszę bardzo, ale ja bardzo nie lubię, gdy robi się ze mnie balona.
-Dobra, Rath, koniec balu panno lalu – powiedziała nagle druga Isabel i oba sobowtóry nagle zaczęły się zmieniać – zniknął subtelny makijaż mamy, zastąpiony niezwykle mocnym i wyraźnym, znikła elegancka fryzura, zamieniona na krótką, wielobarwną czuprynę, wieczorowa suknia stała się skórzaną krótką kamizelką i bojówkami, na ramionach pojawiły się tatuaże (a mnie nie pozwalają zrobić nawet malutkiego!), w dodatku ta osoba miała kolczyki – co tam w uchu, ona je miała także w nosie i na brwi! Była uderzająco podobna do mojej matki, ale też wyglądała zupełnie inaczej niż ona. Niesamowite... Popatrzyłam na sobowtóra wuja Michaela – miał irokeza, kolczyki, jakaś obleśną bródkę, która nadawała mu wygląd wilkołaka, niechlujne ciuchy... Para punków, słowo daję, takich lumpów żyjących w podziemiach nowojorskiego metra, co do których człowiek ma tylko nadzieję, że nie natknie się na nich wracając wieczorem do domu.
-Ale... ale... czemu... czemu oni są... oni są jak Księżniczka i Generał...? – to najwidoczniej zupełnie nie mogło pomieścić się w głowie biednemu pułkownikowi.
-Były dwa takie same komplety – wyjaśnił krótko wuj Max. No niby fakt, ktoś kiedyś o tym mówił... ale nikt nigdy nie mówił, że oni są tak podobni i że są lumpami spod metra!
-Dwa... komplety – powtórzyła pułkownikowa łapiąc gwałtownie powietrze.
-Jeden z Roswell, drugi w Nowym Jorku – dorzuciłam uprzejmie. No, tę część już znałam. A jeśli nawet trochę mi się zapomniało, to umiałam dobrze bluffować.
-W Nowym Jorku – pułkownik zbladł nieco. Dookoła panowała martwa cisza. Dam głowę, że pułkownik zacznie pluć sobie w brodę, że miał pod nosem całą Królewską Czwórkę czy jak się to cholerstwo nazywało. Ale było już po ptakach...
-To znaczy, że jest drugi król Zan i druga królowa – odezwał się ktoś z głębi. Drugi król Zan i druga królowa... cóż, z tego co wiedziałam, to mamusia Chrisa nie żyła, więc jakby nie patrzeć, królowa mogła być tylko jedna.
-Obawiam się, że jest tylko jeden król, facet – powiedziała Lonnie. – Tak, frajerze, ty tam z zezem, do ciebie mówię. Mój brat... zginął dwadzieścia parę lat temu pod ciężarówką – otarła wyimaginowaną łzę.
-Jędzo – rzuciła cicho, ale z pasją moja matka. – Chyba dobrze wiemy, jak to było z tą ciężarówką, co?
-Ty też jakaś taka mało rodzinna – zauważyła Lonnie kiwając się na piętach. Cholera... też lubiłam to robić. O żesz. – Tyle lat w Nowym Jorku... ciesz się, że któregoś dnia nie postanowiłam zawrzeć znajomości z twoim potomstwem, choć tak między nami mówiąc, twoje potomstwo jest bardziej wydarzone, niż ty.
-A Ava? – zapytał wuj Michael, rzucając spojrzenie spode łba Rathowi. Wyglądali co prawda jak bliźniacy, ale za to jacy fascynujący bliźniacy!
-Ava? Jaka Ava? – zdziwił się Rath. – Kto to jest Ava?
-Spoko, Rath – powiedziała Lonnie i nagle jej głos stał się zimny, choć drwiła w żywe oczy. – Nie przysłała wam zaproszenia na pogrzeb? Taka cizia z niej była, cóż, szkoda jej, ale stoczyła się ostatnio, wiec ostaliśmy się już tylko my z Rathem. Niechciani przez nikogo...
-Po jaką cholerę tu przyleźliście? – zapytałam. Czemu, u jasnej Anielki, wszyscy milczeli jak te owce? No niech mnie szlag, czy oni się ich bali? Od razu widać, kto tu jest z Nowego Jorku a kto nie! –No?
-Faza z niej foczka – mruknął Rath. Uniosłam jedną brew.
-Chcesz się przekonać? – zapytałam, ale Jennie położyła mi rękę na ramieniu.
-Spokojnie, Alex – mruknęła.
-Stul pysk, Rath – rzuciła ostro Lonnie. – Dostaniesz w czerep ode mnie, kapujesz? Owszem, ostra z niej laska, ale odwal się od niej.
Rath zawahał się przez chwilę, ale tu był bez szans – pominąwszy już fakt, że sztuka obrony przed tego typu obwiesiami nie była mi obca, miałam za plecami cały batalion kosmitów, a tuż obok siebie Jennie i Jacquesa. Poza tym, jeśli tylko ruszyłby w moją stronę, matka by go chyba zabiła.
-Więc... czemu... ekhm, zawdzięczany tę wizytę? – odezwał się znów pułkownik wkraczając do akcji. Zachowanie i wygląd tych... duplikatów chyba wyraźnie powiedziały mu, że lepiej trzymać się tego fragmentu dynastii, który już znał i który był piękny, seksowny, inteligentny i znał się na wojskowości (mówię tu o mnie, rzecz jasna) oraz który był całkiem sympatyczny (to się tyczy całej reszty mojej rodziny).
-Nie ładnie tak robić jakąś nasiadówę nie zaprosiwszy na nią nas, w końcu jesteśmy z jednego rewiru – zauważyła Lonnie. Miała jakiś taki dziwny sposób patrzenia na rozmówcę, jakby spod tej całej grzywy, przez co wychodziło to zaczepnie i prowokacyjnie, jakby mówiła „chcesz się bić? No, no, chcesz się bić?”. – Rozmawiać o takich rzeczach bez nas... nieładnie, pułkowniku.
-Lepiej będzie, jeśli odwiozę was teraz do domu – szepnął do nas Jacques.
-I zostawisz nas same w domu? – Jennie rzuciła mu krótkie, lekko rozczarowane spojrzenie.
-Przezimuję u was na kanapie – uśmiechnął się do niej. – Wolę tu dziś nie wracać.
-Trzeba jeszcze wyciągnąć Chrisa i Dennise – zauważyła Jennie. Jacques skinął głową i zniknął w tłumie, moja kuzynka zaś pociągnęła mnie do drzwi.
-Nigdzie nie idę – powiedziałam z uporem. – Zostaję.
-Owszem, idziesz – mruknęła Jennie z zimną krwią. – Został ci jeszcze rok, słyszysz? Posłuchasz mnie teraz i idziemy do domu, załatwią to sami.
-Nie! – warknęłam. – Zostaję.
-Jak cholera – zezłościła się Jennie. – Już idziemy, chyba, że mam powiedzieć ciotce o Peterze!
-Nie zrobisz tego – zbladłam lekko. Nie mogła tego zrobić!
-A założysz się?
-Żmija! – syknęłam. Wiedziałyśmy obie, że nie powiedziałaby matce, ale cóż...
Dałam wyprowadzić się z rezydencji Ralleyardów i pojechaliśmy do domu. Ja, Jennie, jej Jack i Dennise.
Chris wyprowadzić się nie dał.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Nie mówcie mi teraz, że uśmiercisz Chrisa. Błagam nie rób tego. Bo skoro nie dał się wyprowadzić... cóś mi tu smierdzi. Jennie ich pozabija i potnie na kawalki jak podejrzewam za zrobienie czegoś Jej bratu, a nie mówiąc już nic o zabiciu. Dom arystokratów z punktu widzenia Alex jest bardzo kolorowy i wogóle fajnie to sie czyta. Uwielbiam tą dziewczynę!!!! Rath i Loonie w sali balowej - naprawdę aż mnie zatkało. A Jennie mogła zostać... Chyba ona z nich wszystkich miała największy power... A coś mi się wydaje, że Jennie i "kawowy" sami w pokoju... Może być gorąco...
Mam nadzieję, że Chris zostnie cały.
Ok to czekam na następną częśc. może poawiła by się tak juro, albo nawet dzisiaj? Proooosimy bardzo
Mam nadzieję, że Chris zostnie cały.
Ok to czekam na następną częśc. może poawiła by się tak juro, albo nawet dzisiaj? Proooosimy bardzo
Widzę Nan, że dwójka naszych następców tronu ma kłopoty sercowe, ale jak na władców przystało nieźle sobie poradzili a przynajmniej Jennie. Motto się sprawdza...kto szuka nie błądzi czy jakoś tak
Dobrze, że się w końcu odnalazł Jacques, bo nasza Jennie...co by się z nią stało wolę nie myśleć. Przypadli sobie do serca, duszy...hmm, czyżby kolejne bratnie dusze. Choć Jack mi kogoś przypomina...
No i Alex, ona była zdecydowanie "gwiazdą" tych dwóch części. Wygląda na to, że ta wielka miłość między nią i Peterem, przezwycięży wszystkie trudności. I Alex jest wytrwalsza niż Isabel, jak to kiedyś powiedziała Nan, ale czy to uczucie na pewno poradzi sobie ze wszystkimi tajemnicami tej rodziniki...szczególnie tymi kosmicznymi?
A tak w ogóle Nan, czy Ty czasami ostatnio za dużo się nie uczysz WOS-u lub PO Już nie pamiętam, na którym z tych przedmiotów było tyle elementów wojskowości
To teraz zapewne czeka nas część w narracji Chrisa i pełna relacja z jego strony o duplikatach. Swoją drogą, jeszcze ich brakowało. Po jakie licho oni się zjawili na tym przyjęciu? Co Ty Nan kombinujesz
Dobrze, że się w końcu odnalazł Jacques, bo nasza Jennie...co by się z nią stało wolę nie myśleć. Przypadli sobie do serca, duszy...hmm, czyżby kolejne bratnie dusze. Choć Jack mi kogoś przypomina...
Onarku nie zwróciłaś na to uwagi Czyżby wpływ Supernatural i pewnego aktoraUśmiechnął się znowu, unosząc jeden kącik ust do góry.
No i Alex, ona była zdecydowanie "gwiazdą" tych dwóch części. Wygląda na to, że ta wielka miłość między nią i Peterem, przezwycięży wszystkie trudności. I Alex jest wytrwalsza niż Isabel, jak to kiedyś powiedziała Nan, ale czy to uczucie na pewno poradzi sobie ze wszystkimi tajemnicami tej rodziniki...szczególnie tymi kosmicznymi?
A tak w ogóle Nan, czy Ty czasami ostatnio za dużo się nie uczysz WOS-u lub PO Już nie pamiętam, na którym z tych przedmiotów było tyle elementów wojskowości
To teraz zapewne czeka nas część w narracji Chrisa i pełna relacja z jego strony o duplikatach. Swoją drogą, jeszcze ich brakowało. Po jakie licho oni się zjawili na tym przyjęciu? Co Ty Nan kombinujesz
Maleństwo
A wiesz Malenstwo, ze zwrocilam? W pewnym momencie myslalam, ze czytam o Alecu z DA Widac zapomnialam o tym napisacMalenstwo wrote:Onarku nie zwróciłaś na to uwagi Czyżby wpływ Supernatural i pewnego aktora
Alex jest bezbledna Nie wiem jak moznaby jej nie lubic? Otwarta, pelna zycia, zabawna dziewczyna! Uwielbiam czytac rozdzialy z jej pkt widzenia! Oby wiecej takich!
No i Chris z tego wynika, ze on jedna zostal na tmy spotkaniu. Tylko dlaczego? Predzej spodziewalabym sie tego po Jennie niz po nim. No, ale zobacyzmy co z tego wyniknie. Czemu Rath i Loonie wrocili? I to w takim momencie? Co z tego wyniknie? Ach Nan wracaj szybciutko!
Kłopoty sercowe to oni dopiero będą mieli... Już ja wam to obiecuję. Gdyby taka Jennie naprawdę istniała, to by mnie zlinczowała gdyby doszło do naszego spotkania
Wojskowość była na PO - na WOSie jest prawo - ale ja skończyłam naukę PO dwa lata temu... ale wygrzebałam zeszyt do PO i z niego korzystam. No... korzystałam.
Alex jest gwiazdą i gwiazdą pozostanie - część III będzie się kręcić dookoła jej osóbki. Nie doceniacie jej Zaczynam podejrzewać, że ta dziewczyna nie popuści i zostanie tym prezydentem... O rany.
Peter pojawi się na trochę w trzeciej części, potem zniknie, pojawi się, zniknie, "jak błędny ognik przepada w moczarach" czy jakoś tak
Wpływ Supernatural? O rany, oj nie mogę, oj... A wiecie, że w tym wszystkim nawet o tym nie myślałam... Ale - zaraz - Jack jest brunetem, z tego, co pamiętam. To raz. Dwa, że kiedy go wymyślałam, to za wzór służył mi ktoś inny. A trzy, to pogadamy za jakiś czas... (ok, przyznam się od razu i bez bicia, że w pewnym momencie zaczerpnęłam garść pomysłów z Supernatural. Jeszcze nie teraz).
No, czas to powoli zakończyć.
Część 14
Max:
Można powiedzieć, że sprawy przybrały nieoczekiwany obrót. Dowcip polegał na tym, że nie mogliśmy pozbyć się Ratha i Lonnie, nie mogliśmy kazać im zniknąć – oni też musieli brać udział w konferencji, bo i oni należeli do królewskiej rodziny... Mogliśmy co najwyżej pozbyć się ich tak, jak oni niegdyś pozbyli się swojego Zana, ale na to rozwiązanie nie mogłem się zgodzić. Isabel i Michael jednak mieli odmienne zdanie. I byłbym przegłosowany, gdyby nie obecność Chrisa. Chris został z nami. Powiedział, że jest na tyle dorosły, żeby brać w tym udział, poza tym zaczęło się od niego i ma prawo do podejmowania własnych decyzji. I Chris również się nie zgodził na drastyczne rozwiązanie Michaela i Isabel. Było dwa do dwóch i wróciliśmy do punku wyjścia.
Reszta wieczoru przebiegała w nerwowej atmosferze, pułkownik de Ralleyard usiłował zorientować się w sytuacji. Rath i Lonnie zdecydowanie wpłynęli na pogorszenie nastrojów – Isabel i Michael byli wściekli, zwłaszcza Isabel, i widziałem, że hamowała się resztką woli. Krótko mówiąc – przyjazne stosunki między nami a pułkownikiem i jego ludźmi uległy wyraźnemu ochłodzeniu, choć wszyscy byli tak samo uprzejmi i ulegli. To już nie był sympatyczny wieczór, tylko spotkanie rzekomych władców z poddanymi. Przypuszczam, że podobnie musiał się czuć Ludwik XVII, gdy został uwięziony przez własnych poddanych w La Temple. Nic rzecz jasna się nie stało, nikt nikogo nie pozbawił głowy, ale karty zostały odsłonięte, kurtyna opadła, pułkownik i jego ludzie zrozumieli, że teraz my zaczniemy dochodzić prawdy, czemu nie próbowali nas odnaleźć. Choć prawdę mówiąc to bardziej chyba zależało na tym Rathowi i Lonnie niż nam, my tylko chcieliśmy mieć normalne życie. Ale nie mogliśmy też tak otwarcie wystąpić przeciwko nim – w końcu to były duplikaty połowy z nas. Żałowałem tylko, że nie było z nimi Avy, duplikatu Tess. Tak, żeby Chris mógł ją poznać.
I w ten właśnie sposób, bez praktycznie żadnego uprzedzenia, zaczęło się spotkanie, zwane nieco zbyt szumnie „szczytem”. Dziwna sprawa, ale dziś nikt z nas już się tym nie emocjonował. Dwadzieścia lat temu Michael oddałby wszystko za możliwość zorganizowania czegoś takiego, wtedy mieliśmy mnóstwo pytań i chcieliśmy tej wiedzy, ale dziś... dziś to już nie było to. Dziś chcieliśmy tylko powrócić do swojego spokojnego życia, jakie udało nam się wieść przez ostatnie dwa czy trzy lata. A nasza młodzież też nie była zbyt wyrywna do odkryć, z dziwnym spokojem akceptowali wszystko i przystosowywali się niemal automatycznie do zaistniałej sytuacji. Żadne z nich nigdy nie zapytało, czy jesteśmy tu sami, gdzie dokładnie jest Układ Pięciu Planet albo jak tam było. Może nie odczuwali takiej potrzeby albo... albo wiedzieli to lepiej od nas. Na widok Ratha i Lonnie okazali umiarkowane zdziwienie, po czym uznali za stosowne zmyć się z widoku. Znikły nie tylko Jennie i Alex, ale wraz z nimi znikła zarówno Dennise Ralleyard jak i jej brat, a później widziałem, jak pozostali młodzi wychodzili spokojnie, acz pośpiesznie. Pokolenie konformistów i stoików?
Sala opustoszała jakby, w końcu większość gości to była młodzież w wieku Alex i Jennie. Zostaliśmy my – po jednej stronie stał pułkownik, jego żona i pozostali goście, którzy nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, na przeciwko nich Lonnie i Rath, patrzący dookoła z żywą kpiną w oczach. I gdzieś pomiędzy nimi staliśmy my – nasza odwieczna trójka, wzbogacona Chrisem – zamiast Tess. Byliśmy niemal w komplecie.
W powietrzu unosiło się coś dziwnego, jakaś niewypowiedziana groźba, jakaś wrogość. Zatęskniłem za Roswell, za cichym, łagodnym Roswell, za moją spokojną pracą z dziećmi, za rozumiejącą Liz.
-Możemy się przestać bawić w ciu-ciu babkę – odezwała się Lonnie. – I przejść do rzeczy.
-Do jakich rzeczy? – zapytał pułkownik ze spokojem.
-Na przykład, czemu przez pięćdziesiąt lat wygrzewaliście sobie tyłki w dzielnicy snobów, a my szlajaliśmy się po nowojorskich ściekach – wyjaśnił Rath z podejrzaną grzecznością.
-Albo czemu pozwoliliście, żeby król, w dodatku tylko w jednym egzemplarzu, dostał się na Antar – Lonnie rzuciła na nas okiem.
-Skąd... skąd to wiecie?! – zawołała Isabel niespokojnie. Istotnie, wydawało się, że oni byli świetnie zorientowani w całej sytuacji, co było co najmniej dziwne.
-Mamy swoje źródła – ucięła krótko Lonnie.
-Więc? – zapytał Rath.
-Sądzę, że powinniśmy przełożyć tę rozmowę na inny dzień – pułkownik odchrząknął nieco. – Wszyscy jesteśmy dziś... nieco poruszeni i proponuję, żebyśmy wcześniej odpoczęli i zastanowili się dokładnie nad tym, czego mają dotyczyć nasze rozmowy.
-Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić swoje sądy? – zapytał Rath z błyskiem w michaelowym oku. Niespodziewanie nasz Michael również się włączył i poparł swojego sobowtóra, co już było dziwne.
-Mieliśmy dość dużo czasu na zastanowienie się – powiedział patrząc twardo na pułkownika. – Poza tym to nie pułkownicy wydają rozkazy swoim przełożonym.
-Jeśli nie posłuchacie waszej generalicji – zadrwiła Lonnie. – będziecie musieli posłuchać króla.
To był szach i mat. Pułkownik znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Teraz już zdecydowanie było „oni” kontra „my”. Niepostrzeżenie Lonnie i Rath znaleźli się po naszej stronie barykady... Królem byłem ja. Królem, którego, co zabawniejsze, zupełnie nie imała się śmierć. Tak jakby nie mieli wyjścia. Zginąłem raz jako Zan na Antarze, gdy zginął Zan nowojorski – ja wciąż byłem, nie zmogło mnie FBI, Skórowie, Nicholas, Khivar, nie zmogli Lonnie i Rath, jak i wojsko. Raz zginąłem w płomieniach ze starości, raz skręciłem kark. Byłem pozbawiony tożsamości i godności, byłem martwy – ale wciąż byłem niezniszczalny. Niemal – nieśmiertelny. Musieli mnie posłuchać.
-Zanim przystąpimy do czegokolwiek – powiedział powoli pułkownik. – Muszę prosić o aktywację pieczęci królewskiej.
Michael przewrócił oczami.
-Obudził się, dopiero teraz – mruknął. – Formalista.
-No to git – uśmiechnęła się Lonnie. – Maxiu pokaże im pieczęć i zaczynamy.
-Zaczynamy? Jakie zaczynamy? – zapytała kłótliwie Isabel. – Zaczynać to może i zaczniemy, ale kto powiedział, że z wami?
Bardzo cieszyła mnie ich wiara, bo ja takiej nie posiadałem. Nie byłem pewien, czy wciąż mam swoją pieczęć, po tych wszystkich latach i... wydarzeniach. Tak, zdecydowanie nie byłem tego pewny. Poza tym – jak miałem to aktywować...? Widziałem to tylko raz w życiu – dwadzieścia kilka lat temu, w Nowym Jorku, ale... ja wtedy nic nie zrobiłem, to ten emisariusz... który w naturze był agentem ubezpieczeniowym!
Pułkownik uczynił jakiś ruch ręką i tłum ludzi rozstąpił się na boki, tworząc jakby szpaler przede mną. De Ralleyard podszedł do mnie i popatrzył uważnie w oczy, jakby szukając tam mojego odcisku pieczęci. „Nie tędy droga” chciałem mu powiedzieć, ale nie byłem pewien, czy to by było na miejscu. W końcu nie w moim interesie leżało sprawdzanie pieczęci.
Pułkownik stanął bokiem do mnie i wyciągnął rękę, przesuwając ją nad moją głową. Cóż, on chyba też był poinformowany, jak wydobyć pieczęć na światło dzienne.
Tak samo jak przed dwudziestu laty poczułem, że coś przelatuje mi przez umysł – coś tak jasnego, jak błysk słońca, tak szybkiego, jak impuls, i tak samo jak wtedy poczułem, że to coś opuszcza mój umysł – błękitnawy obłok pojawił się nagle przed nami, pięć światełek zatańczyło dookoła nas i ustawiło się w literę „V”, po czym światełko leżące najniżej rozbłysło jasnym, ostrym światłem. A po chwili wszystko znikło. Jak mydlana bańka.
Zamrugałem oczami. Pułkownik skłonił się powoli przede mną, a po chwili skłonili się wszyscy goście. Obejrzałem się na moich towarzyszy, ale i oni byli pod wrażeniem. No tak – uświadomiłem sobie nagle, że tylko Rath widział to wcześniej, nikt więcej. Michael przez jakiś czas nosił pieczęć, krótko po tym, jak udało mi się zginąć w płomieniach i skręcić kark, ale nie widział jej. No i Chris – również nie wyglądał na kompletnie zaskoczonego.
-Wasza wysokość – odezwał się pułkownik, wciąż nisko skłoniony.
-Możesz wstać – powiedziałem łaskawie, ku mojemu własnemu zdziwieniu. – I może w końcu nas poinformujecie o kilku sprawach.
Pułkownik obejrzał się na swoich ludzi, po czym zwrócił się do mnie z szacunkiem.
-Wasza wysokość, proponowałbym rozmowy... w mniejszym gronie – powiedział przyciszonym głosem. – W towarzystwie tylko jedenastu najwyższych funkcjonariuszy.
-Dobrze – zgodziłem się łaskawie. – Ale ma to się odbyć natychmiast. Nie zgadzam się na żadne przekładanie.
-Proponuję dwudziestominutową przerwę – pułkownik znów się obejrzał. – To pozwoli nam chwilę ochłonąć i uporządkować sobie nasze... plany.
-Dwadzieścia minut – skinąłem głową. – I ani chwili dłużej. I niech oni już wstaną – wskazałem na wciąż pochylonych gości.
Odwróciłem się do moich towarzyszy.
-No i cacy – mruknęła Lonnie.
-Ziomal, miałeś gadkę jak prawdziwy wódz – zauważył Rath. Spojrzałem na niego zimno.
-J e s t e m wodzem – odparłem zdecydowanie. Nie wiem, skąd mi się to brało, ale tu, w tym wspaniałym pałacu należącym do antarskiej arystokracji, naprawdę c z u ł e m się jak wódz, jak król, przypomniał mi o tym widok mojego odbicia pieczęci. Nie lubiłem tego, przypominają mi się zawsze słowa Lonnie, jakie kiedyś powiedziała usiłując przekabacić mnie na ich stronę. Że Vilandra, jej natura, siedzi w niej jak demon, w niej i w Isabel. Może w Michaelu wciąż siedzi coś z Zeratha, z wielkiego generała, może i ja mam coś z króla. Pomyślałem gorzko, że szkoda, że nie poczułem tego czegoś, gdy Nicholas i Khivar mieli mnie w ręku, może wtedy udałoby mi się zachować więcej godności i wyższości wobec ich metod. Nie lubiłem wracać myślą do tamtych czasów, tak samo jak nie lubiłem wracać myślą do agenta Pierce’e, na wspomnienie którego wciąż dostawałem gęsiej skórki. To chyba nigdy nie będzie zamknięty rozdział w moim życiu, tak jak nigdy nie będzie nim moje życie na Antarze. Będzie wracał do mnie przy każdej okazji. Czasami jest się bezsilnym wobec przeznaczenia.
-Więc? – zapytała Isabel, rzucając dookoła niespokojne spojrzenia. – O co ich zapytamy?
-Po kolei – odparłem. – To będzie długa noc... ale na razie tylko się zastanawiam, czy dopuścić Ratha i Lonnie do tych rozmów – popatrzyłem na nich z zastanowieniem. Rath aż podskoczył w miejscu.
-Że niby co? – zawołał. – Pogięło cię? My wam idziemy na rękę, a wy nam łachę będziecie robić?!
-Rath, wrzuć na luz – powiedziała ostrzegawczo Lonnie.
-Wyobrażasz sobie, że masz prawo o nas decydować? – wpieniał się dalej Rath. – Kosmolu, stuknij się!
-Jeśli o to pytasz... to owszem – spojrzałem na niego twardo. – Jestem królem i owszem, m a m prawo o was decydować, jasne?
-W końcu jesteś tylko czubkiem z piórami na głowie – dorzucił hardo Michael, stając obok mnie i zakładając ramiona na piersi.
Rath poczerwieniał i zacisnął szczękę.
-Spoko chłopcy, po co te nerwy – Lonnie usiłowała jakoś załagodzić sytuację. – Słuchaj, Max, kumasz, jaki jest Rath, jemu nigdy nic nie pasi. Po prostu nie słuchaj, ale wiesz, tu chodzi też i o nas, kapujesz. W końcu nie łazi o jakieś kosmiczne decyzje, tylko o wiedzę, co te ramole robiły przez siedemdziesiąt lat. Więc jak będzie?
Wzruszyłem ramionami.
-Mnie żadna różnica – odparłem. – Tylko się nie wtrącajcie do niczego.
-Co im powiemy? – zapytał z niepokojem Chris.
-Nic im nie powiemy, to oni nam wszystko powiedzą – Michael uśmiechnął się pod nosem. – To nawet nie takie głupie, żeby nam od razu wszystko powiedzieli, będą się musieli rozliczyć z tych siedemdziesięciu lat z hakiem, bez żadnej możliwości uzgodnienia wszystkiego wcześniej.
-O ile już nie uzgodnili – zauważyła dosyć słusznie Isabel. – W takim razie nie będziemy mogli ich wypuścić nawet na pięć minut.
-Trudno – westchnąłem ciężko. – Przecież od początku wiedzieliśmy, że to nie wakacje.
-Mam nadzieję, że nie będzie się ciągnęło godzinami – zaniepokoiła się Isabel. – Idą święta, będzie mnóstwo roboty.
Lonnie prychnęła pogardliwie a ja i Michael wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, jak wyglądają święta w wykonaniu Isabel, zdaje się, że pod tym względem Isabel w ogóle się nie zmieniła. Marny los wszystkich kosmitów, jeśli moja siostra nie zdąży z przygotowaniami.
-Później ci wytłumaczymy – Michael poklepał Chrisa po ramieniu. Chris nie bardzo rozumiał, o co nam chodzi, bo nie spędzał jeszcze Bożego Narodzenia z Isabel. Ale wszystko przed nim, nie wydawało mi się, żeby udało nam się wyrwać z Nowego Jorku przed dwudziestym czwartym – była noc z dziewiętnastego na dwudziestego grudnia, a od trzynastego nieprzerwanie padał śnieg... Jakiekolwiek szanse na wylot z Nowego Jorku równały się zeru, lotniska podobno były odśnieżane i nawet lądowały i startowały niektóre samoloty, ale wszystkie miejsca były już dawno zajęte. Na drogach również piętrzyły się zaspy, choć wszystkie odśnieżarki pracowały pełną parą prawie cały czas.
-Wasza wysokość – pułkownik zbliżył się do nas. – Jesteśmy gotowi.
Niemal wszyscy goście znikli, zostało tylko pięciu. Trzech mężczyzn i dwie kobiety; dwóch mundurowych i czwórka cywili.
-Miało być jedenastu ludzi – zauważyłem.
-Czekają w sali kongresowej – pułkownik skłonił głowę.
-Co robimy, Maxwell? – zapytał Michael półgłosem. – To może być pułapka.
-Może – zgodziłem się. – Ale wątpię. Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Idziemy.
Ruszyliśmy na przód, poprzedzani przez pułkownika i pozostałych pięciu gości.
Sala kongresowa okazała się być wysokim, pustym pomieszczeniem, z ekranem na jednej ze ścian oraz długim stołem z czarnym, lustrzanym blatem. Dookoła stołu stały skórzane czarne fotele – wypisz wymaluj jak te z międzyplanetarnego szczytu, nawiasem mówiąc jedynego, na którym byłem. Przy pięciu krzesłach stali ludzie, których nie było podczas przyjęcia, widać reszta pułkownikowych „najwyższych funkcjonariuszy”. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Antar chyba stawiał na równouprawnienie. Pozostała piątka gości dołączyła do nich i stanęła koło swoich miejsc – wzdłuż dłuższych boków stołu. I dopiero tu zwróciłem uwagę na ich stroje – wszyscy mieli na sobie albo granatowe mundury, tym razem nie galowe, albo ciemne garnitury, jakie nosi cała klasa biznesmenów. Nawet ci, którzy byli na przyjęciu, teraz mieli na sobie garnitury. Dziwne. Potrzebowali dwudziestu minut na to, żeby się przebrać...?
Stanąłem przy fotelu u szczytu stołu, Isabel, Chris, Michael, Lonnie i Rath zajęli miejsca przy dłuższych bokach stołu, dalej stali „funkcjonariusze”. Rozejrzałem się dookoła i usiadłem na swoim fotelu, a wszyscy pozostali jakby tylko na to czekali – usiedli również. Przed nami leżały jakieś duże notatniki i pióra.
-Wasza wysokość pozwoli, że przedstawię – odezwał się pułkownik. – Oto najwyżsi funkcjonariusze Antaru, odpowiedzialni za obronność, gospodarkę, kontakty międzyplanetarne, edukację w dziedzinie historii, technikę, sztukę, bezpieczeństwo; wojskowi i naukowcy najwyższego szczebla. Porucznik Evelyn Scott i kapitan Richard Scott są odpowiedzialni za sprawy bezpieczeństwa, doktor Stephane Mounier i profesor Eva Weingarthner zajmują się naszą historią, doktor Naïma Azabal jest konserwatorem zabytków, podpułkownik Roger Hastings jest specjalistą od spraw obronności, profesor Ernesto Gotlif od gospodarki, major Deborah Wilkinson zajmuje się kontaktami dyplomatycznymi, pani Kabie Ghan jest pierwszym umysłem technicznym, a doktor Katrina Rutionowna zajmuje się medycyną... szeroko rozumianą.
Potoczyłem zdumionym wzrokiem po tych ludziach i poczułem się lekko nie na miejscu. Oni wszyscy najwyraźniej byli fachowcami, a my... cóż. W dodatku była to istna mieszanka ras. Przed każdym z funkcjonariuszy stała tabliczka z danymi, która ułatwiała orientację. Scottowie wyglądali na Anglików, bardzo jaśni i bardzo dyskretni. Eva Weingarthner prezentowała sobą typowo nordycki typ urody, jej kolega po fachu wyglądał jak dojrzały południowy Francuz, smakosz zarówno dobrego wina jak i kobiet, konserwator zabytków miała ciemną skórę i ciemne oczy, pewnie pochodziła z Tunezji, Maroka czy czegoś takiego. Hastings miał płomiennie rudego wąsa, spec od gospodarki przypominał nieco Jesse’go. Kabie Ghan kojarzyła się nieodparcie z barwnym sari, a medyczna Alfa i Omega była blondynką. Wyglądało to jak jakiś... międzykontynentalny szczyt przywódców ONZ czy coś takiego...
-Tworzymy rząd – wyjaśniał dalej pułkownik. – Ponieważ do tej pory nie mieliśmy prezesa, przywódcą rządu był jeden z nas i zmienialiśmy się co roku na tej funkcji...
-Tak, wiem, jak w Szwajcarii – przytaknąłem niecierpliwie i wstałem z miejsca. Funkcjonariusze wszyscy jak jeden mąż wykonali taki ruch, jakby też chcieli się podnieść, ale podniosłem rękę. – Nie musicie wstawać. Tylko proszę mi wyjaśnić, czemu tworzycie ten rząd tu, na Ziemi, a nie na Antarze. Tam zdaje się bardziej was potrzebują.
-Mieliśmy o nic nie pytać – syknęła Isabel. Doktor Mounier wstał z miejsca.
-Historia zna przypadki rządów na emigracji – powiedział czystą angielszczyzną, z niemal niezauważalnym francuskim akcentem. – Na ogół nie miały one wystarczająco silnego poparcia wśród swoich sojuszników, ale były doskonale zorientowane w sytuacji wewnątrz kraju i starały się wspierać opozycję. I my również tworzymy rząd na emigracji.
-Wojna się skończyła, na Antarze nie ma już rządu Nicholasa – zauważył Michael.
-Nie ma – zgodził się doktor Mounier poprawiając okulary. – Ale sytuacja wciąż nie jest stabilna. Jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila na powrót.
-Dobrze, ale czemu w ogóle jesteście t u – na Ziemi? – zapytałem marszcząc czoło.
-Była wojna – odparła profesor Weingarthner. – Dynastia zginęła w pierwszej rewolucji, byliśmy pozbawieni dowódców.
-Więc czemu w takim razie, skoro nie było dowódców, zostawiliście tam lud? – popatrzyłem na nią uważnie. – Czemu i wy go opuściliście, skoro uważaliście, że nie było dowódców? To wygląda na zwykłą ucieczkę.
-Sytuacja na Antarze była wyjątkowo skomplikowana – odparła gładko profesor, a państwo Scott (przypuszczałem, że byli małżeństwem) poczerwienieli lekko.
-Skomplikowana sytuacja – powtórzył Chris i popatrzył na mnie pytająco. – Mogę...?
Skinąłem głową.
-Chciałbym zapytać szanownego kolektywu, jak stoicie z komunikacją z Antarem – Chris zwrócił się do specjalistów, a ja musiałem ukryć uśmiech słysząc jego słowa. Kabie Ghan spojrzała na niego zimno.
-Dobrze stoimy – zapewniła go.
-Jak dobrze? – dopytywał Chris.
-Bardzo dobrze – brzmiała odpowiedź. – Mamy połączenie z naszymi emisariuszami, mamy jasny obraz sytuacji na Antarze.
-Aha – powiedział grzecznie Chris. – A od jak dawna macie ten dobry obraz?
Kabie Ghan popatrzyła na niego niezbyt sympatycznie, zupełnie nie wiedziała, do czego zmierzał.
-Od pewnego czasu – odparła oględnie.
-Od pewnego czasu – powtórzył Chris. – Czyli na przykład dwa lata temu mieliście ten dobry obraz? – pani Ghan skinęła głową. – A pięć lat temu? – Ghan znów skinęła głową. – A piętnaście? Dwadzieścia lat temu? Tak? To proszę mi powiedzieć w takim razie, pani... – Chris popatrzył na czarną tabliczkę przed specjalistką od techniki – pani Kabie Ghan, czemu zignorowaliście w takim razie informacje o tym, że moja matka i ja znaleźliśmy się u Khivara albo czemu nie zareagowaliście, gdy Nicholas publicznie ogłosił, że pojmał waszego króla? Nie możecie powiedzieć, że nic o tym nie wiedzieliście, bo sama pani przed chwilą przyznała, że połączenie macie świetne.
Wzdrygnąłem się lekko, gdy Chris wspomniał Nicholasa. Sam nie wiem, kto był gorszy – Nicholas czy Pierce, ale Pierce... był przynajmniej człowiekiem, jakkolwiek to zabrzmiało. Kabie Ghan zaczerwieniła się i nad stołem zapadło niezręczne milczenie. W końcu zerwała się z miejsca major Wilkinson, przypominając sobie widocznie, że zajmuje się dyplomacją.
-Proszę państwa, tylko spokojnie! – zawołała. – To są trudne tematy i nie można wytłumaczyć pewnych spraw bez uprzedniego wskazania ich przyczyn... Może profesor Weingarthner przedstawi tak pokrótce to, co działo się na Antarze przez te siedemdziesiąt siedem lat, a potem postaramy się wszystko wyjaśnić, kiedy Wasza Wysokość będzie już znał całe tło wydarzeń – popatrzyła na mnie pytająco.
Skinąłem głową. Usiadła zadowolona z siebie i przygładziła włosy. Profesor Eva Weingarthner z kolei nie wydawała się być tym zachwycona – rzuciła major krótkie, wyraźnie wrogie spojrzenie, po czym wstała z miejsca i podeszła do ekranu. Siedziałem w fotelu, założyłem dłonie i przypatrywałem się jej uważnie. Coś wisiało w powietrzu, ci wszyscy ludzie wydawali się ukrywać coś przed nami. Nie wiedziałem co, nie było się do czego przyczepić – ot, takie ledwo uchwytne wrażenie, które unosi się w dookoła nas. Czemu połowy z nich nie było na przyjęciu? Czemu ich nie poznałem, czemu nie zostali mi przedstawieni wcześniej? Nie poznałem znawców historii, major Wilkinson, specjalistki medycznej i technicznej. Czemu? I co oznaczało to stwierdzenie pułkownika, że pani Katrina Rutionowna jest specjalistką od „medycyny szeroko rozumianej”? Co oni kręcili? Co tutaj było nie tak? Czemu ten rząd na emigracji nie zainteresował się mną czy Chrisem, gdy przebywaliśmy u Khivara, czemu nie współpracowali z Langley’em, czemu Nasedo nigdy o nich nie wspominał? Czemu nie usiłowali pomóc mi, gdy tego potrzebowałem? Pomogła mi wtedy Cameron i prości ludzie, ludzie, którzy mieli dość wojny i którzy tak jak ja pragnęli spokojnego życia, ludzie, którzy nie znali się zupełnie na polityce i wojskowości. Nie spotkałem tu żadnej znajomej twarzy z tamtego okresu, nie padło żadne znajome imię. Czemu dwa i pół roku temu nie było ich w Roswell, gdy Nicholas przeczesywał kraj, czemu nie było ich, gdy mieliśmy na karku Pierce’a, Topolsky i Burnsa? Coś mi tutaj wyraźnie nie grało.
Oparłem się wygodniej o fotel, nie spuszczając uważnego wzroku ze wszystkich „funkcjonariuszy”.
To będzie długa noc.
Wojskowość była na PO - na WOSie jest prawo - ale ja skończyłam naukę PO dwa lata temu... ale wygrzebałam zeszyt do PO i z niego korzystam. No... korzystałam.
Alex jest gwiazdą i gwiazdą pozostanie - część III będzie się kręcić dookoła jej osóbki. Nie doceniacie jej Zaczynam podejrzewać, że ta dziewczyna nie popuści i zostanie tym prezydentem... O rany.
Peter pojawi się na trochę w trzeciej części, potem zniknie, pojawi się, zniknie, "jak błędny ognik przepada w moczarach" czy jakoś tak
Wpływ Supernatural? O rany, oj nie mogę, oj... A wiecie, że w tym wszystkim nawet o tym nie myślałam... Ale - zaraz - Jack jest brunetem, z tego, co pamiętam. To raz. Dwa, że kiedy go wymyślałam, to za wzór służył mi ktoś inny. A trzy, to pogadamy za jakiś czas... (ok, przyznam się od razu i bez bicia, że w pewnym momencie zaczerpnęłam garść pomysłów z Supernatural. Jeszcze nie teraz).
No, czas to powoli zakończyć.
Część 14
Max:
Można powiedzieć, że sprawy przybrały nieoczekiwany obrót. Dowcip polegał na tym, że nie mogliśmy pozbyć się Ratha i Lonnie, nie mogliśmy kazać im zniknąć – oni też musieli brać udział w konferencji, bo i oni należeli do królewskiej rodziny... Mogliśmy co najwyżej pozbyć się ich tak, jak oni niegdyś pozbyli się swojego Zana, ale na to rozwiązanie nie mogłem się zgodzić. Isabel i Michael jednak mieli odmienne zdanie. I byłbym przegłosowany, gdyby nie obecność Chrisa. Chris został z nami. Powiedział, że jest na tyle dorosły, żeby brać w tym udział, poza tym zaczęło się od niego i ma prawo do podejmowania własnych decyzji. I Chris również się nie zgodził na drastyczne rozwiązanie Michaela i Isabel. Było dwa do dwóch i wróciliśmy do punku wyjścia.
Reszta wieczoru przebiegała w nerwowej atmosferze, pułkownik de Ralleyard usiłował zorientować się w sytuacji. Rath i Lonnie zdecydowanie wpłynęli na pogorszenie nastrojów – Isabel i Michael byli wściekli, zwłaszcza Isabel, i widziałem, że hamowała się resztką woli. Krótko mówiąc – przyjazne stosunki między nami a pułkownikiem i jego ludźmi uległy wyraźnemu ochłodzeniu, choć wszyscy byli tak samo uprzejmi i ulegli. To już nie był sympatyczny wieczór, tylko spotkanie rzekomych władców z poddanymi. Przypuszczam, że podobnie musiał się czuć Ludwik XVII, gdy został uwięziony przez własnych poddanych w La Temple. Nic rzecz jasna się nie stało, nikt nikogo nie pozbawił głowy, ale karty zostały odsłonięte, kurtyna opadła, pułkownik i jego ludzie zrozumieli, że teraz my zaczniemy dochodzić prawdy, czemu nie próbowali nas odnaleźć. Choć prawdę mówiąc to bardziej chyba zależało na tym Rathowi i Lonnie niż nam, my tylko chcieliśmy mieć normalne życie. Ale nie mogliśmy też tak otwarcie wystąpić przeciwko nim – w końcu to były duplikaty połowy z nas. Żałowałem tylko, że nie było z nimi Avy, duplikatu Tess. Tak, żeby Chris mógł ją poznać.
I w ten właśnie sposób, bez praktycznie żadnego uprzedzenia, zaczęło się spotkanie, zwane nieco zbyt szumnie „szczytem”. Dziwna sprawa, ale dziś nikt z nas już się tym nie emocjonował. Dwadzieścia lat temu Michael oddałby wszystko za możliwość zorganizowania czegoś takiego, wtedy mieliśmy mnóstwo pytań i chcieliśmy tej wiedzy, ale dziś... dziś to już nie było to. Dziś chcieliśmy tylko powrócić do swojego spokojnego życia, jakie udało nam się wieść przez ostatnie dwa czy trzy lata. A nasza młodzież też nie była zbyt wyrywna do odkryć, z dziwnym spokojem akceptowali wszystko i przystosowywali się niemal automatycznie do zaistniałej sytuacji. Żadne z nich nigdy nie zapytało, czy jesteśmy tu sami, gdzie dokładnie jest Układ Pięciu Planet albo jak tam było. Może nie odczuwali takiej potrzeby albo... albo wiedzieli to lepiej od nas. Na widok Ratha i Lonnie okazali umiarkowane zdziwienie, po czym uznali za stosowne zmyć się z widoku. Znikły nie tylko Jennie i Alex, ale wraz z nimi znikła zarówno Dennise Ralleyard jak i jej brat, a później widziałem, jak pozostali młodzi wychodzili spokojnie, acz pośpiesznie. Pokolenie konformistów i stoików?
Sala opustoszała jakby, w końcu większość gości to była młodzież w wieku Alex i Jennie. Zostaliśmy my – po jednej stronie stał pułkownik, jego żona i pozostali goście, którzy nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, na przeciwko nich Lonnie i Rath, patrzący dookoła z żywą kpiną w oczach. I gdzieś pomiędzy nimi staliśmy my – nasza odwieczna trójka, wzbogacona Chrisem – zamiast Tess. Byliśmy niemal w komplecie.
W powietrzu unosiło się coś dziwnego, jakaś niewypowiedziana groźba, jakaś wrogość. Zatęskniłem za Roswell, za cichym, łagodnym Roswell, za moją spokojną pracą z dziećmi, za rozumiejącą Liz.
-Możemy się przestać bawić w ciu-ciu babkę – odezwała się Lonnie. – I przejść do rzeczy.
-Do jakich rzeczy? – zapytał pułkownik ze spokojem.
-Na przykład, czemu przez pięćdziesiąt lat wygrzewaliście sobie tyłki w dzielnicy snobów, a my szlajaliśmy się po nowojorskich ściekach – wyjaśnił Rath z podejrzaną grzecznością.
-Albo czemu pozwoliliście, żeby król, w dodatku tylko w jednym egzemplarzu, dostał się na Antar – Lonnie rzuciła na nas okiem.
-Skąd... skąd to wiecie?! – zawołała Isabel niespokojnie. Istotnie, wydawało się, że oni byli świetnie zorientowani w całej sytuacji, co było co najmniej dziwne.
-Mamy swoje źródła – ucięła krótko Lonnie.
-Więc? – zapytał Rath.
-Sądzę, że powinniśmy przełożyć tę rozmowę na inny dzień – pułkownik odchrząknął nieco. – Wszyscy jesteśmy dziś... nieco poruszeni i proponuję, żebyśmy wcześniej odpoczęli i zastanowili się dokładnie nad tym, czego mają dotyczyć nasze rozmowy.
-Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić swoje sądy? – zapytał Rath z błyskiem w michaelowym oku. Niespodziewanie nasz Michael również się włączył i poparł swojego sobowtóra, co już było dziwne.
-Mieliśmy dość dużo czasu na zastanowienie się – powiedział patrząc twardo na pułkownika. – Poza tym to nie pułkownicy wydają rozkazy swoim przełożonym.
-Jeśli nie posłuchacie waszej generalicji – zadrwiła Lonnie. – będziecie musieli posłuchać króla.
To był szach i mat. Pułkownik znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Teraz już zdecydowanie było „oni” kontra „my”. Niepostrzeżenie Lonnie i Rath znaleźli się po naszej stronie barykady... Królem byłem ja. Królem, którego, co zabawniejsze, zupełnie nie imała się śmierć. Tak jakby nie mieli wyjścia. Zginąłem raz jako Zan na Antarze, gdy zginął Zan nowojorski – ja wciąż byłem, nie zmogło mnie FBI, Skórowie, Nicholas, Khivar, nie zmogli Lonnie i Rath, jak i wojsko. Raz zginąłem w płomieniach ze starości, raz skręciłem kark. Byłem pozbawiony tożsamości i godności, byłem martwy – ale wciąż byłem niezniszczalny. Niemal – nieśmiertelny. Musieli mnie posłuchać.
-Zanim przystąpimy do czegokolwiek – powiedział powoli pułkownik. – Muszę prosić o aktywację pieczęci królewskiej.
Michael przewrócił oczami.
-Obudził się, dopiero teraz – mruknął. – Formalista.
-No to git – uśmiechnęła się Lonnie. – Maxiu pokaże im pieczęć i zaczynamy.
-Zaczynamy? Jakie zaczynamy? – zapytała kłótliwie Isabel. – Zaczynać to może i zaczniemy, ale kto powiedział, że z wami?
Bardzo cieszyła mnie ich wiara, bo ja takiej nie posiadałem. Nie byłem pewien, czy wciąż mam swoją pieczęć, po tych wszystkich latach i... wydarzeniach. Tak, zdecydowanie nie byłem tego pewny. Poza tym – jak miałem to aktywować...? Widziałem to tylko raz w życiu – dwadzieścia kilka lat temu, w Nowym Jorku, ale... ja wtedy nic nie zrobiłem, to ten emisariusz... który w naturze był agentem ubezpieczeniowym!
Pułkownik uczynił jakiś ruch ręką i tłum ludzi rozstąpił się na boki, tworząc jakby szpaler przede mną. De Ralleyard podszedł do mnie i popatrzył uważnie w oczy, jakby szukając tam mojego odcisku pieczęci. „Nie tędy droga” chciałem mu powiedzieć, ale nie byłem pewien, czy to by było na miejscu. W końcu nie w moim interesie leżało sprawdzanie pieczęci.
Pułkownik stanął bokiem do mnie i wyciągnął rękę, przesuwając ją nad moją głową. Cóż, on chyba też był poinformowany, jak wydobyć pieczęć na światło dzienne.
Tak samo jak przed dwudziestu laty poczułem, że coś przelatuje mi przez umysł – coś tak jasnego, jak błysk słońca, tak szybkiego, jak impuls, i tak samo jak wtedy poczułem, że to coś opuszcza mój umysł – błękitnawy obłok pojawił się nagle przed nami, pięć światełek zatańczyło dookoła nas i ustawiło się w literę „V”, po czym światełko leżące najniżej rozbłysło jasnym, ostrym światłem. A po chwili wszystko znikło. Jak mydlana bańka.
Zamrugałem oczami. Pułkownik skłonił się powoli przede mną, a po chwili skłonili się wszyscy goście. Obejrzałem się na moich towarzyszy, ale i oni byli pod wrażeniem. No tak – uświadomiłem sobie nagle, że tylko Rath widział to wcześniej, nikt więcej. Michael przez jakiś czas nosił pieczęć, krótko po tym, jak udało mi się zginąć w płomieniach i skręcić kark, ale nie widział jej. No i Chris – również nie wyglądał na kompletnie zaskoczonego.
-Wasza wysokość – odezwał się pułkownik, wciąż nisko skłoniony.
-Możesz wstać – powiedziałem łaskawie, ku mojemu własnemu zdziwieniu. – I może w końcu nas poinformujecie o kilku sprawach.
Pułkownik obejrzał się na swoich ludzi, po czym zwrócił się do mnie z szacunkiem.
-Wasza wysokość, proponowałbym rozmowy... w mniejszym gronie – powiedział przyciszonym głosem. – W towarzystwie tylko jedenastu najwyższych funkcjonariuszy.
-Dobrze – zgodziłem się łaskawie. – Ale ma to się odbyć natychmiast. Nie zgadzam się na żadne przekładanie.
-Proponuję dwudziestominutową przerwę – pułkownik znów się obejrzał. – To pozwoli nam chwilę ochłonąć i uporządkować sobie nasze... plany.
-Dwadzieścia minut – skinąłem głową. – I ani chwili dłużej. I niech oni już wstaną – wskazałem na wciąż pochylonych gości.
Odwróciłem się do moich towarzyszy.
-No i cacy – mruknęła Lonnie.
-Ziomal, miałeś gadkę jak prawdziwy wódz – zauważył Rath. Spojrzałem na niego zimno.
-J e s t e m wodzem – odparłem zdecydowanie. Nie wiem, skąd mi się to brało, ale tu, w tym wspaniałym pałacu należącym do antarskiej arystokracji, naprawdę c z u ł e m się jak wódz, jak król, przypomniał mi o tym widok mojego odbicia pieczęci. Nie lubiłem tego, przypominają mi się zawsze słowa Lonnie, jakie kiedyś powiedziała usiłując przekabacić mnie na ich stronę. Że Vilandra, jej natura, siedzi w niej jak demon, w niej i w Isabel. Może w Michaelu wciąż siedzi coś z Zeratha, z wielkiego generała, może i ja mam coś z króla. Pomyślałem gorzko, że szkoda, że nie poczułem tego czegoś, gdy Nicholas i Khivar mieli mnie w ręku, może wtedy udałoby mi się zachować więcej godności i wyższości wobec ich metod. Nie lubiłem wracać myślą do tamtych czasów, tak samo jak nie lubiłem wracać myślą do agenta Pierce’e, na wspomnienie którego wciąż dostawałem gęsiej skórki. To chyba nigdy nie będzie zamknięty rozdział w moim życiu, tak jak nigdy nie będzie nim moje życie na Antarze. Będzie wracał do mnie przy każdej okazji. Czasami jest się bezsilnym wobec przeznaczenia.
-Więc? – zapytała Isabel, rzucając dookoła niespokojne spojrzenia. – O co ich zapytamy?
-Po kolei – odparłem. – To będzie długa noc... ale na razie tylko się zastanawiam, czy dopuścić Ratha i Lonnie do tych rozmów – popatrzyłem na nich z zastanowieniem. Rath aż podskoczył w miejscu.
-Że niby co? – zawołał. – Pogięło cię? My wam idziemy na rękę, a wy nam łachę będziecie robić?!
-Rath, wrzuć na luz – powiedziała ostrzegawczo Lonnie.
-Wyobrażasz sobie, że masz prawo o nas decydować? – wpieniał się dalej Rath. – Kosmolu, stuknij się!
-Jeśli o to pytasz... to owszem – spojrzałem na niego twardo. – Jestem królem i owszem, m a m prawo o was decydować, jasne?
-W końcu jesteś tylko czubkiem z piórami na głowie – dorzucił hardo Michael, stając obok mnie i zakładając ramiona na piersi.
Rath poczerwieniał i zacisnął szczękę.
-Spoko chłopcy, po co te nerwy – Lonnie usiłowała jakoś załagodzić sytuację. – Słuchaj, Max, kumasz, jaki jest Rath, jemu nigdy nic nie pasi. Po prostu nie słuchaj, ale wiesz, tu chodzi też i o nas, kapujesz. W końcu nie łazi o jakieś kosmiczne decyzje, tylko o wiedzę, co te ramole robiły przez siedemdziesiąt lat. Więc jak będzie?
Wzruszyłem ramionami.
-Mnie żadna różnica – odparłem. – Tylko się nie wtrącajcie do niczego.
-Co im powiemy? – zapytał z niepokojem Chris.
-Nic im nie powiemy, to oni nam wszystko powiedzą – Michael uśmiechnął się pod nosem. – To nawet nie takie głupie, żeby nam od razu wszystko powiedzieli, będą się musieli rozliczyć z tych siedemdziesięciu lat z hakiem, bez żadnej możliwości uzgodnienia wszystkiego wcześniej.
-O ile już nie uzgodnili – zauważyła dosyć słusznie Isabel. – W takim razie nie będziemy mogli ich wypuścić nawet na pięć minut.
-Trudno – westchnąłem ciężko. – Przecież od początku wiedzieliśmy, że to nie wakacje.
-Mam nadzieję, że nie będzie się ciągnęło godzinami – zaniepokoiła się Isabel. – Idą święta, będzie mnóstwo roboty.
Lonnie prychnęła pogardliwie a ja i Michael wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, jak wyglądają święta w wykonaniu Isabel, zdaje się, że pod tym względem Isabel w ogóle się nie zmieniła. Marny los wszystkich kosmitów, jeśli moja siostra nie zdąży z przygotowaniami.
-Później ci wytłumaczymy – Michael poklepał Chrisa po ramieniu. Chris nie bardzo rozumiał, o co nam chodzi, bo nie spędzał jeszcze Bożego Narodzenia z Isabel. Ale wszystko przed nim, nie wydawało mi się, żeby udało nam się wyrwać z Nowego Jorku przed dwudziestym czwartym – była noc z dziewiętnastego na dwudziestego grudnia, a od trzynastego nieprzerwanie padał śnieg... Jakiekolwiek szanse na wylot z Nowego Jorku równały się zeru, lotniska podobno były odśnieżane i nawet lądowały i startowały niektóre samoloty, ale wszystkie miejsca były już dawno zajęte. Na drogach również piętrzyły się zaspy, choć wszystkie odśnieżarki pracowały pełną parą prawie cały czas.
-Wasza wysokość – pułkownik zbliżył się do nas. – Jesteśmy gotowi.
Niemal wszyscy goście znikli, zostało tylko pięciu. Trzech mężczyzn i dwie kobiety; dwóch mundurowych i czwórka cywili.
-Miało być jedenastu ludzi – zauważyłem.
-Czekają w sali kongresowej – pułkownik skłonił głowę.
-Co robimy, Maxwell? – zapytał Michael półgłosem. – To może być pułapka.
-Może – zgodziłem się. – Ale wątpię. Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Idziemy.
Ruszyliśmy na przód, poprzedzani przez pułkownika i pozostałych pięciu gości.
Sala kongresowa okazała się być wysokim, pustym pomieszczeniem, z ekranem na jednej ze ścian oraz długim stołem z czarnym, lustrzanym blatem. Dookoła stołu stały skórzane czarne fotele – wypisz wymaluj jak te z międzyplanetarnego szczytu, nawiasem mówiąc jedynego, na którym byłem. Przy pięciu krzesłach stali ludzie, których nie było podczas przyjęcia, widać reszta pułkownikowych „najwyższych funkcjonariuszy”. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Antar chyba stawiał na równouprawnienie. Pozostała piątka gości dołączyła do nich i stanęła koło swoich miejsc – wzdłuż dłuższych boków stołu. I dopiero tu zwróciłem uwagę na ich stroje – wszyscy mieli na sobie albo granatowe mundury, tym razem nie galowe, albo ciemne garnitury, jakie nosi cała klasa biznesmenów. Nawet ci, którzy byli na przyjęciu, teraz mieli na sobie garnitury. Dziwne. Potrzebowali dwudziestu minut na to, żeby się przebrać...?
Stanąłem przy fotelu u szczytu stołu, Isabel, Chris, Michael, Lonnie i Rath zajęli miejsca przy dłuższych bokach stołu, dalej stali „funkcjonariusze”. Rozejrzałem się dookoła i usiadłem na swoim fotelu, a wszyscy pozostali jakby tylko na to czekali – usiedli również. Przed nami leżały jakieś duże notatniki i pióra.
-Wasza wysokość pozwoli, że przedstawię – odezwał się pułkownik. – Oto najwyżsi funkcjonariusze Antaru, odpowiedzialni za obronność, gospodarkę, kontakty międzyplanetarne, edukację w dziedzinie historii, technikę, sztukę, bezpieczeństwo; wojskowi i naukowcy najwyższego szczebla. Porucznik Evelyn Scott i kapitan Richard Scott są odpowiedzialni za sprawy bezpieczeństwa, doktor Stephane Mounier i profesor Eva Weingarthner zajmują się naszą historią, doktor Naïma Azabal jest konserwatorem zabytków, podpułkownik Roger Hastings jest specjalistą od spraw obronności, profesor Ernesto Gotlif od gospodarki, major Deborah Wilkinson zajmuje się kontaktami dyplomatycznymi, pani Kabie Ghan jest pierwszym umysłem technicznym, a doktor Katrina Rutionowna zajmuje się medycyną... szeroko rozumianą.
Potoczyłem zdumionym wzrokiem po tych ludziach i poczułem się lekko nie na miejscu. Oni wszyscy najwyraźniej byli fachowcami, a my... cóż. W dodatku była to istna mieszanka ras. Przed każdym z funkcjonariuszy stała tabliczka z danymi, która ułatwiała orientację. Scottowie wyglądali na Anglików, bardzo jaśni i bardzo dyskretni. Eva Weingarthner prezentowała sobą typowo nordycki typ urody, jej kolega po fachu wyglądał jak dojrzały południowy Francuz, smakosz zarówno dobrego wina jak i kobiet, konserwator zabytków miała ciemną skórę i ciemne oczy, pewnie pochodziła z Tunezji, Maroka czy czegoś takiego. Hastings miał płomiennie rudego wąsa, spec od gospodarki przypominał nieco Jesse’go. Kabie Ghan kojarzyła się nieodparcie z barwnym sari, a medyczna Alfa i Omega była blondynką. Wyglądało to jak jakiś... międzykontynentalny szczyt przywódców ONZ czy coś takiego...
-Tworzymy rząd – wyjaśniał dalej pułkownik. – Ponieważ do tej pory nie mieliśmy prezesa, przywódcą rządu był jeden z nas i zmienialiśmy się co roku na tej funkcji...
-Tak, wiem, jak w Szwajcarii – przytaknąłem niecierpliwie i wstałem z miejsca. Funkcjonariusze wszyscy jak jeden mąż wykonali taki ruch, jakby też chcieli się podnieść, ale podniosłem rękę. – Nie musicie wstawać. Tylko proszę mi wyjaśnić, czemu tworzycie ten rząd tu, na Ziemi, a nie na Antarze. Tam zdaje się bardziej was potrzebują.
-Mieliśmy o nic nie pytać – syknęła Isabel. Doktor Mounier wstał z miejsca.
-Historia zna przypadki rządów na emigracji – powiedział czystą angielszczyzną, z niemal niezauważalnym francuskim akcentem. – Na ogół nie miały one wystarczająco silnego poparcia wśród swoich sojuszników, ale były doskonale zorientowane w sytuacji wewnątrz kraju i starały się wspierać opozycję. I my również tworzymy rząd na emigracji.
-Wojna się skończyła, na Antarze nie ma już rządu Nicholasa – zauważył Michael.
-Nie ma – zgodził się doktor Mounier poprawiając okulary. – Ale sytuacja wciąż nie jest stabilna. Jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila na powrót.
-Dobrze, ale czemu w ogóle jesteście t u – na Ziemi? – zapytałem marszcząc czoło.
-Była wojna – odparła profesor Weingarthner. – Dynastia zginęła w pierwszej rewolucji, byliśmy pozbawieni dowódców.
-Więc czemu w takim razie, skoro nie było dowódców, zostawiliście tam lud? – popatrzyłem na nią uważnie. – Czemu i wy go opuściliście, skoro uważaliście, że nie było dowódców? To wygląda na zwykłą ucieczkę.
-Sytuacja na Antarze była wyjątkowo skomplikowana – odparła gładko profesor, a państwo Scott (przypuszczałem, że byli małżeństwem) poczerwienieli lekko.
-Skomplikowana sytuacja – powtórzył Chris i popatrzył na mnie pytająco. – Mogę...?
Skinąłem głową.
-Chciałbym zapytać szanownego kolektywu, jak stoicie z komunikacją z Antarem – Chris zwrócił się do specjalistów, a ja musiałem ukryć uśmiech słysząc jego słowa. Kabie Ghan spojrzała na niego zimno.
-Dobrze stoimy – zapewniła go.
-Jak dobrze? – dopytywał Chris.
-Bardzo dobrze – brzmiała odpowiedź. – Mamy połączenie z naszymi emisariuszami, mamy jasny obraz sytuacji na Antarze.
-Aha – powiedział grzecznie Chris. – A od jak dawna macie ten dobry obraz?
Kabie Ghan popatrzyła na niego niezbyt sympatycznie, zupełnie nie wiedziała, do czego zmierzał.
-Od pewnego czasu – odparła oględnie.
-Od pewnego czasu – powtórzył Chris. – Czyli na przykład dwa lata temu mieliście ten dobry obraz? – pani Ghan skinęła głową. – A pięć lat temu? – Ghan znów skinęła głową. – A piętnaście? Dwadzieścia lat temu? Tak? To proszę mi powiedzieć w takim razie, pani... – Chris popatrzył na czarną tabliczkę przed specjalistką od techniki – pani Kabie Ghan, czemu zignorowaliście w takim razie informacje o tym, że moja matka i ja znaleźliśmy się u Khivara albo czemu nie zareagowaliście, gdy Nicholas publicznie ogłosił, że pojmał waszego króla? Nie możecie powiedzieć, że nic o tym nie wiedzieliście, bo sama pani przed chwilą przyznała, że połączenie macie świetne.
Wzdrygnąłem się lekko, gdy Chris wspomniał Nicholasa. Sam nie wiem, kto był gorszy – Nicholas czy Pierce, ale Pierce... był przynajmniej człowiekiem, jakkolwiek to zabrzmiało. Kabie Ghan zaczerwieniła się i nad stołem zapadło niezręczne milczenie. W końcu zerwała się z miejsca major Wilkinson, przypominając sobie widocznie, że zajmuje się dyplomacją.
-Proszę państwa, tylko spokojnie! – zawołała. – To są trudne tematy i nie można wytłumaczyć pewnych spraw bez uprzedniego wskazania ich przyczyn... Może profesor Weingarthner przedstawi tak pokrótce to, co działo się na Antarze przez te siedemdziesiąt siedem lat, a potem postaramy się wszystko wyjaśnić, kiedy Wasza Wysokość będzie już znał całe tło wydarzeń – popatrzyła na mnie pytająco.
Skinąłem głową. Usiadła zadowolona z siebie i przygładziła włosy. Profesor Eva Weingarthner z kolei nie wydawała się być tym zachwycona – rzuciła major krótkie, wyraźnie wrogie spojrzenie, po czym wstała z miejsca i podeszła do ekranu. Siedziałem w fotelu, założyłem dłonie i przypatrywałem się jej uważnie. Coś wisiało w powietrzu, ci wszyscy ludzie wydawali się ukrywać coś przed nami. Nie wiedziałem co, nie było się do czego przyczepić – ot, takie ledwo uchwytne wrażenie, które unosi się w dookoła nas. Czemu połowy z nich nie było na przyjęciu? Czemu ich nie poznałem, czemu nie zostali mi przedstawieni wcześniej? Nie poznałem znawców historii, major Wilkinson, specjalistki medycznej i technicznej. Czemu? I co oznaczało to stwierdzenie pułkownika, że pani Katrina Rutionowna jest specjalistką od „medycyny szeroko rozumianej”? Co oni kręcili? Co tutaj było nie tak? Czemu ten rząd na emigracji nie zainteresował się mną czy Chrisem, gdy przebywaliśmy u Khivara, czemu nie współpracowali z Langley’em, czemu Nasedo nigdy o nich nie wspominał? Czemu nie usiłowali pomóc mi, gdy tego potrzebowałem? Pomogła mi wtedy Cameron i prości ludzie, ludzie, którzy mieli dość wojny i którzy tak jak ja pragnęli spokojnego życia, ludzie, którzy nie znali się zupełnie na polityce i wojskowości. Nie spotkałem tu żadnej znajomej twarzy z tamtego okresu, nie padło żadne znajome imię. Czemu dwa i pół roku temu nie było ich w Roswell, gdy Nicholas przeczesywał kraj, czemu nie było ich, gdy mieliśmy na karku Pierce’a, Topolsky i Burnsa? Coś mi tutaj wyraźnie nie grało.
Oparłem się wygodniej o fotel, nie spuszczając uważnego wzroku ze wszystkich „funkcjonariuszy”.
To będzie długa noc.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Hm........... I oni niby ich tak wielbią? Gr... nie powiedział bym. A obawy Maxa wzbudzają i moje obawy... Niech tylko cos sie im stanie... To ja nie ręcze za siebie.... dosłownie.... Polubiłem ich wszystkich i chce, żeby wszycy żyli. No... Duplikaów możesz w sumie sie pozbyć. Jestem ciekawy jak potoczy się ta polityczna pogawędka... Wolałbym jednak, żeby to Chris był narratorem. Jakos tak mi sie wygodniej czyta jak to ktos młodszy opowiada... hehe. Cześć swietna... Czekam na następne....
Ps. wiem że to komentarz to takie baracło, ale nic nie poradze na to... jestem zmęczony, a na dodatek czekaja mnie lekcje z matmy.. łe...
W każdym razie dzięki za część.
Ps. wiem że to komentarz to takie baracło, ale nic nie poradze na to... jestem zmęczony, a na dodatek czekaja mnie lekcje z matmy.. łe...
W każdym razie dzięki za część.
dawno mnie tu nie bylo, a tu co? az trzy nowe czesci. hurrra!!!
jak jeszcze spotkanie Jacka i Jennie mnie nie zaskoczylo, i nawet jakos pominelam fakt, ze tak szybko zapomniala o Kyle'u (ja wiem dziewczyna musi dalej zyc, tylko co ja poradze na to ze tak lubie naszego buddyste), to szczena mi opadla jak pojawili sie Rath i Lonnie. nareszcie. jak ta dwujka sie pojawia to od razu robi sie goraco
spotkanie na szczycie calkiem mi sie podoba. wreszcie ta cala 'arystokracja' przestanie sie zachowywac jak pieski na wybiegu i zacznie sie powazna rozmowa. swoja droga nasza krolewska trojka...err...piatka plus Chris, to calkiem dobre pytania zadaje, nawet bez wczesniejszego przygotowania. zaluje tylko ze nie ma na tym spotkaniu szanownej mlodziezy. przeciez to ich tez dotyczy. a poza tym Jennie nie jest juz dzieckiem. Alex zreszta, tez pomimo mlodego wieku jest inteligentna.
a tak na marginesie to mam pytanie: co ludzie maja do imienia Rath, ze w wiekszosci ff robia z niego Rathis'a, albo inne mutacje. nawet ty Nan sie nie powstrzymalas. zaznaczam ze ja sie tu nie czepiam, jestem poprostu ciekawa.
jak jeszcze spotkanie Jacka i Jennie mnie nie zaskoczylo, i nawet jakos pominelam fakt, ze tak szybko zapomniala o Kyle'u (ja wiem dziewczyna musi dalej zyc, tylko co ja poradze na to ze tak lubie naszego buddyste), to szczena mi opadla jak pojawili sie Rath i Lonnie. nareszcie. jak ta dwujka sie pojawia to od razu robi sie goraco
spotkanie na szczycie calkiem mi sie podoba. wreszcie ta cala 'arystokracja' przestanie sie zachowywac jak pieski na wybiegu i zacznie sie powazna rozmowa. swoja droga nasza krolewska trojka...err...piatka plus Chris, to calkiem dobre pytania zadaje, nawet bez wczesniejszego przygotowania. zaluje tylko ze nie ma na tym spotkaniu szanownej mlodziezy. przeciez to ich tez dotyczy. a poza tym Jennie nie jest juz dzieckiem. Alex zreszta, tez pomimo mlodego wieku jest inteligentna.
a tak na marginesie to mam pytanie: co ludzie maja do imienia Rath, ze w wiekszosci ff robia z niego Rathis'a, albo inne mutacje. nawet ty Nan sie nie powstrzymalas. zaznaczam ze ja sie tu nie czepiam, jestem poprostu ciekawa.
Postanowiłam być miła i zamieścić nową część. A że mnie od niej zemdliło, postanowiłam wrzucić na odsłodzenie drugą. Ha.
Kiedyś coś się stanie z całą pewnością - to tak odnoście postu Primka. Zobaczymy, kto się kogo pozbędzie...
Aggie - kto powiedział, że zapomniała? Chyba nie. I tu pojawia się cecha, która u Jennie mnie straszliwie denerwuje (i co z tego, że to ja ją wymyśliłam, wymknęła mi się spod kontroli) - brak zdecydowania. Doprawdy, jak można być aż tak niezdecydowanym i chwiejnym jak ona?! Nie wiem, po kim to ma. Poza tym będzie jeszcze gorąco z duplikatami... khe, khe. A co do twojego pytania - zmieniłam Ratha, bo tak mi jakoś pasowało. Lonnie to zrobnienie, więc czemu Rath nie miałby być zdrobnieniem? (Tak, nie ma co - dwa punki i zdrobnienie...). Poza tym jako szósta część serii pojawią się odkopane Korzenie i tam absolutnie musi być Zerath.
Część 15
Jennie:
Alex jest potworem. Brzmi znajomo? Zapewne. Ale to prawda, niestety. Na przykład wczoraj, na tym całym przyjęciu – dostała istnego małpiego rozumu i nie chciała dać się wyprowadzić. Musiałam użyć szantażu, chociaż to był zwykły bluff – i tak nie potrafiłabym powiedzieć ciotce Isabel o Peterze. Ja nie zamierzałam nikogo zdradzać, ale czasami taka wiedza się przydaje.
Ha! Wiedziałam! Wiedziałam, że nie powiedziałabyś matce! Alex
Dziecko, co ty tutaj robisz? Jasne, że bym jej nie powiedziała, za kogo ty mnie masz. Ale coś ci się ciężko myślało wczoraj, i to bardzo ciężko. Musiałam uciec się do takich środków.
Moja droga, za kogo ty mnie masz, co? Wiedziałam, że nie powiedziałabyś matce. Po pierwsze wierzę ci, po drugie wierzę, że dbasz o swoje życie. Bo gdybyś powiedziała, to miałabym już tylko jedno wyjście – zrobić ci coś strasznego.
Ach. Dobrze, że uprzedzasz. Zapamiętam na przyszłość. A teraz bądźże tak dobra i wyjdź. Muszę się skupić.
Skupiaj się, skupiaj... na zdrowie. Bóg zapłać.
Naćpałaś się czegoś?
Ja? Nie. To tylko te grzybki z barszczu, może były halucynogenne...
A. Jasne. Wiesz, zapomniałam ci powiedzieć. A teraz won.
No. To na czym to ja skończyłam? A, prawda, że Alex jest potworem.
Wróciliśmy wczoraj do domu... a może to już było dzisiaj, nie wiem. W każdym razie wracaliśmy limuzyną, Jack cały czas na mnie patrzył, a ja cały czas udawałam, że nie zwracam na to uwagi. Ta małpa rzecz jasna, mówię tu o Alex, skojarzyła go sobie wręcz idealnie i resztką woli powstrzymywała się od gruntownego przesłuchania mnie w tej sprawie. Dennise jechała z nami, jakaś taka zamyślona.
-Nie martw się, Chrisowi nic się nie stanie – odezwała się niespodziewanie Alex. Czemu wyskoczyła z tym Chrisem...? A, prawda, miała teorię, że Chris zabujał się w Dennise i odwrotnie. Tak.
-Nie martwię się – zaprzeczyła natychmiast Dennise. – A jeśli nawet, to nie o niego – mruknęła.
Nie zwróciłam na to większej uwagi, zajęta rozważaniem mojego stosunku do Jacka. Widziałam go dwa razy w życiu, a on w dodatku był kosmitą. Nie wspominając już o tym, że pół godziny temu całowałam się z nim w ciemnym pokoju pod gwiazdami. Boże. Czy on pomyśli o mnie, że jestem łatwa? Przecież wiedziałam, że na pierwszej randce poszłabym z nim do łóżka! Co się ze mną dzieje? Dwa spotkania, w tym jedno przelotne, a ja się całuję z kimś, kogo nie znam – pomimo moich zapewnień z pokoju? Nie wiedziałam, czego słucha i czy woli abstrakcjonistów od modernistów. A Kyle? Tak po prostu byłam gotowa wskoczyć do łóżka Jacka, gdyby to mi zaproponował, jakby Kyle nigdy nie istniał. Więc tyle warte były moje rzekomo głębokie uczucia... Czułam się tak, jakbym zdradziła Kyle’a i zrobiło mi się niedobrze. Latawica. Pogardzałam matką, że zainteresowała się Andrew Foxem i zapomniała o ojcu, a tymczasem ja wcale nie byłam od niej lepsza. To było to samo. Poczułam nagle pogardę dla siebie samej, w końcu moja matka przynajmniej była wierna pamięci ojca dobrych piętnaście lat, podczas gdy od śmierci Kyle’a minęły zaledwie dwa lata. Popatrzyłam na Alex – musiałam, po prostu musiałam z nią pogadać. Czułam na sobie wzrok Jacka i już zupełnie nie wiedziałam, co powinnam myśleć i czuć.
Krótko mówiąc, atmosfera w limuzynie nie należała do najweselszych. Wszyscy czworo milczeliśmy, i żadne z nas nie było zbyt chętne do rozpoczynania rozmowy. Wsadziłam w końcu nos w szalik i usiłowałam nie myśleć. Nie myśleć. Poczekać na Alex, jej zdrowy rozsądek, humor i przeczucia. Tak.
Kiedy w końcu dotarliśmy do naszego mieszkania, z ulgą wysiadałam z samochodu. Śnieg chwilowo nie padał, ale zaspy na chodnikach były wystarczająco potężne. A jednak to miasto potrafiło żyć i funkcjonować nawet podczas takiej klęski żywiołowej. Popatrzyłam odruchowo w niebo i dostrzegłam mały punkcik. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem – gwiazda, o tej porze, nad Manhattanem? Przecież wciąż wisiały nad miastem chmury, dziwnej, niepokojącej szaro-czerwonej barwy, od świateł miasta. Ale punkcik poruszył się – nie, to był tylko helikopter. Tak, teraz wszystko było już w porządku, tak, jak powinno być w Nowym Jorku, gdzie nie ma gwiazd na niebie, bo wszystkie chodzą po Manhattanie.
Portier jak zwykle otworzył przed nami szklane drzwi i wjechaliśmy na nasze piętro. Nasze panieńskie mieszkanie. Nawet pomimo obecności w nim ciotki Isabel, ojca, wuja Michaela i Chrisa, nie straciło ono nic ze swojego dotychczasowego charakteru, wciąż z lodówki straszyła Alex w halloweenowym przebraniu, łazienka była artystycznie udekorowana muszlami, które przywiozłyśmy kiedyś znad oceanu, wszędzie walały się nasze drobiazgi, których już nawet ja nie usiłowałam zbierać i sprzątać – tu jakieś buty, tu chustka, tu wzorzysta apaszka, tu mój najnowszy zakup ze sklepu indyjskiego... No i o ile w moim pokoju panował jeszcze względny porządek, to jednak pokój Alex przedstawiał sobą coś zupełnie przeciwnego. Ściany miała szczelnie oblepione plakatami filmowymi, z jakimiś zespołami, muzykami i aktorami, a na środku wznosiła się dumnie kupa ubrań, które Alex wyrzuciła z szafy nieco wcześniej, szukając czegoś odpowiedniego do założenia... Co prawda mój pokój przypominał ostatnio dżunglę, bo nie zdążyłam porozsadzać kwiatków.
-Dobra – Alex objęła dowództwo. – Dennise idzie spać do pokoju Chrisa, nie będzie miał nic przeciwko. Zaraz dam ci jakąś nową pościel, nie musisz spać w jego. Jack będzie spał na kanapie w salonie. Jennie idzie do siebie – popatrzyła na mnie dziwnie. – Dobrze, że mamy więcej niż dwie łazienki, bo nie będzie tłoku przy drzwiach – mruknęła raczej do siebie niż do nas. Uchwyciłam wzrok Jacka i natychmiast uciekłam do swojego pokoju. Zamknęłam za sobą drzwi i odetchnęłam głęboko. Nie wiedziałam dlaczego, ale miałam wrażenie, że dzieje się ze mną coś dziwnego, czego nie mogłam zrozumieć. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że chciałam i jednocześnie nie chciałam...?
Mój wzrok padł na odbicie w lustrze. Musiałam zmyć makijaż, rozpuścić włosy i pozbyć się tej czerwonej sukienki oraz – przede wszystkim – butów. Po co w ogóle zakładałam te czerwone buty? Nigdy ich nie nosiłam, nie lubiłam czerwonych butów, co strzeliło mi do głowy? Co w ogóle działo się ze mną przez ostatnie dwa tygodnie, czy ja już kompletnie oszalałam? Myślałam wciąż o chłopaku, który okazał się być kosmitą, jak rany! Brawo. Po prostu pięknie.
Zdjęłam z siebie czerwoną sukienkę Alex i wskoczyłam w moją piżamę, po czym wrzuciłam buty na dno szafy, tam było ich miejsce, zdecydowanie przynosiły mi pecha i rozpraszały mnie. Rozczesałam włosy, wzięłam sukienkę Alex, jej kolczyki i głęboki wdech jak przed skokiem do wody, po czym wyszłam z mojego pokoju. Układ apartamentu był taki, że aby wejść do mojego pokoju musiałam przejść przez salon – a w salonie miał być ulokowany Jack... którego chwilowo wolałam nie widzieć, i tak już nic nie wiedziałam.
Na szczęście Jacka w salonie nie było, za to w łazience szumiała woda. Odetchnęłam lekko i ruszyłam w stronę pokoju Alex.
-Hej... chcę oddać twoją sukienkę... – powiedziałam zaglądając do niej. Stała przed szafą i usiłowała zapakować do niej wszystko to, co wcześniej z niej wyrzuciła.
-O, świetnie, kolejny łach – mruknęła pod nosem. Zamknęłam za sobą drzwi, położyłam kolczyki na biurku Alex, odgarnęłam z łóżka stos ubrań i usiadłam, wygładzając ręką czerwoną tkaninę sukienki.
-Nie wiem, co się dzieje – powiedziałam cicho.
-Z nimi? – zapytała Alex usiłując zdecydować, czy powiesić dżinsy według długości czy według fasonu.
-Nie – zaprzeczyłam. – Ze mną.
-Ach – Alex odwróciła się i machnęła ręką. – Co ma się dziać, zakochałaś się i tyle.
-Nie wiem – mruknęłam przyciągając kolana pod brodę. – Od chwili, w której spotkałam Jacka tam w Chicago myślałam o nim cały czas...prawie, a teraz, kiedy coś może między nami zaiskrzyć... – Alex prychnęła śmiechem. No tak, „zaiskrzyć” to chyba tu nie pasuje... – W każdym razie nie wydaje mi się to właściwe...
Alex zrezygnowała z prób jakiegoś sensownego ułożenia ubrań w szafie, zgarnęła wszystkie ciuchy leżące na łóżku i na środku pokoju po czym najspokojniej w świecie wepchnęła do szafy ten wielki kłąb, dopchnęła go kolanem i zamknęła drzwi.
-No, w końcu – westchnęła z ulgą i położyła się na łóżku na plecach. – Może jednak zechcesz opowiedzieć jakoś sensownie, co?
Zechciałam.
-Wiesz, że nawet się nie zdziwiłam, że on też jest... inny? – powiedziałam z zamyśleniem i zerknęłam na Alex. Jej mina wyraźnie mówiła, że ona również się nie zdziwiła – ale znowu dla niej połowa ludzkości jest z kosmosu. – On jest... on naprawdę jest inny. Jest na ostatnim roku historii sztuki... Momentami mam wrażenie, że wcale nie jesteśmy sobie tacy obcy. Mam wrażenie, że jest naprawdę miły, sympatyczny, wspaniały, że się świetnie rozumiemy. Nawet nie wiedziałam dlaczego, ale powiedziałam mu wszystko o sobie, wiesz, o Langley’u i Kyle’u... Pokazał mi pewien gabinet tam w tym pałacu...i pocałował mnie.
-Ty tego chciałaś czy nie chciałaś? – zapytała rzeczowo Alex.
-Chciałam – przyznałam z zawstydzeniem.
-I jak?
-Świetnie – mruknęłam czerwieniąc się po czubki uszu. Co innego słuchać wywodów Alex na ten temat... a co innego samej o tym mówić. Nigdy nie mówiłam jej na przykład o całowaniu Kyle’a.
-No to o co ci chodzi? – zdziwiła się Alex.
-O mnie – westchnęłam ciężko. – Mam wrażenie, że to nie jest dobre. Ja go w gruncie rzeczy w ogóle nie znam, nie wiem, jaki jest...
-Czy zdajesz sobie sprawę, że sama sobie zaprzeczasz? – zapytała poważnie Alex.
-Wiem – jęknęłam. – Wiem! I to też jest problem!
-Za to nie wiesz, co ja o tym myślę – stwierdziła Alex. – A myślę sobie, że w końcu wychyliłaś się z tej swojej skorupki, wyjrzałaś na zewnątrz, zobaczyłaś Jacka, ucieszyłaś się i od razu zaczęłaś wycofywać się z powrotem do skorupki – powiedziała. – I że to nie ty sobie sama zaprzeczasz, ale twój rozsądek i rozum.
-A to nie jest to samo? – zapytałam nieco urażona. – Myślałam, że mój rozum to ja, to znaczy część mnie.
-Nie – odparła spokojnie. – To zupełnie co innego. Ty chcesz czego innego, a on czego innego.
-Więc jaka jest ta twoja diagnoza? – westchnęłam z rezygnacją.
-Moja diagnoza jest taka, że się boisz – Alex usiadła na łóżku i popatrzyła na mnie poważnie. – Po prostu się boisz. Przestań.
-Nie boję się – zaprotestowałam automatycznie. – Poza tym... poza tym ja przynoszę pecha – wyznałam cicho. Alex parsknęła cicho.
-Akurat – mruknęła.
-Ale Kyle... – zaczęłam niewyraźnie, ale Alex zirytowała się nagle i przerwała mi.
-Kyle, Kyle! – zawołała. – Przestań mi wyjeżdżać z Kyle’m! Tak, wiem, kochałaś go – i co z tego? Składałaś jakieś śluby zakonne, do licha?! Kochaj go sobie dalej, proszę bardzo, ale nie marnuj innych szans! I tak już go nie wskrzesisz, nie ma takiej możliwości, usiłowałaś – i nie powiem, co z tego wyszło, więc do jasnej cholery nie zasłaniaj się wiernością Kyle’owi, bo ja myślę, że jemu wcale nie spodobałoby się to, co robisz! I wiesz, co ci powiem – że to wcale nie jest dorosłość, to, jak ty się zachowujesz. Bo dorosłość to godzisz się z problemem i żyjesz dalej, a nie stoisz w miejscu, ot co!
Patrzyłam na nią w milczeniu, odrobinę zdetonowana. Nie wiedziałam, dlaczego nagle wybuchła, nigdy do tej pory nie powiedziała tego w taki sposób, prosto z mostu, tak bezceremonialnie. Do tej pory żartowała ze mnie i usiłowała przekonać do zmiany postępowania. Milczałam i patrzyłam na nią, i gdzieś w środku czułam, że ta wyluzowana dziewczyna może tak naprawdę mieć rację.
-Przepraszam – Alex oklapła nieco. – Sorry, to nie tak miało zabrzmieć... ale ogólny sens już chyba załapałaś, choć miało to wyjść inaczej...
-Nie, masz rację – potrząsnęłam głową. – Powinnam coś zrobić... ale się boję. Masz rację...
-Słuchaj, nie bierz mnie tak na serio – uśmiechnęła się łagodnie Alex. – Wiesz, że jestem szurnięta i czasami chlapię jęzorem bez zastanowienia... Choć nie da się ukryć, że jestem też nieprzeciętnie inteligentna – dodała po chwili zastanowienia. Wybuchłnęłam śmiechem – cała Alex...!
-OK – powiedziałam w końcu. – Więc powiedz mi, nieprzeciętnie inteligentna kuzynko, co powinnam zrobić.
-Zacznę pobierać opłaty za porady – mruknęła Alex do siebie. – W każdym razie schowaj ten swój upiorny rozum do kieszeni i nie wypuszczaj przez długi czas. I rób co chcesz, zresztą, przypuszczam, ze Jack zajmie się resztą.
Uśmiechnęłam się niepewnie. Może... może i miała rację. W końcu to ona posiadała czasami naprawdę imponującą wiedzę, nie ja. I szczerze mówiąc, od czasu naszego poznania nos Alex jeszcze nigdy jej nie zawiódł.
Wyszłam z jej pokoju zdecydowanie podniesiona na duchu. Dobrze było mieć ją pod ręką – wiedziałam, że nie będzie to trwało wiecznie, ale byłam wdzięczna, że w ogóle się zaprzyjaźniłyśmy. W salonie na kanapie siedział Jack. W koszulce. I owinięty kocem. O mamusiu... Czy mi się wydaje, czy mam w żołądku kolonię motylków?
Popatrzył na mnie i uśmiechnął się jak zwykle, unosząc jeden kącik ust do góry.
-Hej – powiedział jakby widział mnie dziś po raz pierwszy.
-Hej – odparłam.
-Jennie, czy ty... Czy ty się na mnie obraziłaś? – zapytał lekko, jak gdyby nigdy nic. –Od wyjścia z tego przyjęcia zachowujesz się jakoś dziwnie. Zrobiłem coś nie tak? To z mojego powodu?
-Nie, nie, skąd – zaprzeczyłam szybko. Matko, jeszcze mi tylko tego brakuje, żeby on się teraz zniechęcił, nie teraz, nie po tej rozmowie z Alex! – To znaczy... owszem, to z twojego powodu, ale to nie odnosi się do ciebie, tylko do mnie – podeszłam do kanapy i przysiadłam na oparciu. Jack wyciągnął rękę i wziął moją dłoń.
-Jennie, jeśli to jakiś problem... – powiedział poważnie. – Ja wiem, że nasze tempo jest dosyć szybkie, zwolnimy. Ale po raz pierwszy czuję, że to jest po prostu... to.
Uśmiechnęłam się do niego. Kto wie, może Alex naprawdę zasługuje na miano największej wróżki Nowego Jorku? A przynajmniej na miano najlepszej przyjaciółki Nowego Jorku. Schować rozum i zapomnieć, że coś takiego w ogóle istnieje.
-Dziękuję – powiedziałam i pocałowałam go na dobranoc. – Śpij dobrze.
Weszłam do mojego pokoju, uśmiechając się do siebie. Tempo istotnie było zawrotne, ale może... może kosmici nie potrzebują tej całej fazy podchodów? Może wszystko jest jasne i zrozumiałe, gdy przychodzi co do czego? Może tak jest zawsze? A może... może istotnie coś jest w tym całym gadaniu o przeznaczeniu? Może tak powinno być? Nie miałam nawet kogo zapytać, nie znałam żadnej pary składającej się wyłącznie z hybryd. Ale przecież wuj Jesse mówił, że jemu i ciotce też poszło błyskawicznie. Może taka już uroda... niektórych rzeczy.
Za oknem znów zaczął sypać śnieg, i sypał również wtedy, gdy się obudziłam – było po dziewiątej. Wstałam, owinęłam się szlafrokiem i wyszłam z pokoju – musiałam napić się kawy. Nałóg? Owszem. Trudno, nic na to nie poradzę. Zerknęłam na kanapę, ale było na niej pusto. Poczułam lekki niepokój. Nie było go...? Weszłam do kuchni i cały mój niepokój rozpłynął się w oka mgnieniu.
Jack stał przy kuchence i parzył kawę po turecku... Nie mogłam powstrzymać uśmiechu – wyglądał na totalnie zadomowionego, i to mi bynajmniej nie przeszkadzało. Oparłam się o ścianę i przyglądałam mu się w milczeniu. Jack poczuł mój wzrok na swoich plecach – odwrócił się i uśmiechnął na mój widok jednym kącikiem ust.
-Pozwoliłem sobie zrobić kawę – powiedział. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
-Jeśli podzielisz się ze mną – to nie – uśmiechnęłam się do niego.
-Masz to jak w banku – odparł. Schowaj rozum i rób co chcesz.
-I jeśli dostanę buziaka na dzień dobry – zaryzykowałam. Jack odwrócił się zaskoczony, ale nie rozczarowany.
-To również masz jak w banku – zapewnił mnie powoli, patrząc na mnie z jakimś dziwnym błyskiem w oku, z takim błyskiem, z jakim kiedyś patrzył Kyle...
-Nikt jeszcze nie wrócił? – zapytałam. Siedzieliśmy we dwoje na kanapie, z kubkami kawy w dłoniach. Choć może „siedzieliśmy” to za dużo powiedziane – raczej... półleżeliśmy. Właściwie, to ja w ogóle leżałam, używając Jacka jako poduszki. Idąc za radą Alex schowałam chwilowo racjonalne myślenie do kieszeni i, szczerze mówiąc, bardzo mi się to podobało.
-Nikt – potwierdził Jack głaszcząc mnie po włosach.
-Ale nic im nie grozi, prawda? – zapytałam podnosząc głowę. – Wczoraj, gdy wracaliśmy Dennise powiedziała coś takiego dziwnego...
-Nic im nie grozi – powiedział uspokajająco. – Nie im, przynajmniej.
-A co to miało oznaczać? – zmarszczyłam brwi.
-Jennie, proszę – Jack popatrzył na mnie łagodnie. – Są pewne rzeczy, o których nie chcę ci jeszcze mówić, rzeczy, z których nie jestem dumny i wolałbym, żeby ich nie było. Nie chcę o tym mówić zarówno ze względu na ciebie, jak i na siebie. Nie chcę psuć tego momentu taką rozmową. Proszę – dodał błagalnie. Przytuliłam się do niego na powrót.
-Chcę wiedzieć – powiedziałam.
-Wiem – Jack skinął głową. – I tak się dowiesz, ale nie chciałbym o tym mówić ani myśleć.
-Ale obiecujesz, że im nic nie grozi? – upewniłam się.
-Obiecuję – uśmiechnął się. Nie widziałam jego twarzy, ale wiedziałam, że się uśmiechnął. Właściwie tak było dobrze. Podobało mi się. W mieszkaniu było chłodnawo, bo obie z Alex nie lubiłyśmy przegrzanego mieszkania, a teraz leżałam sobie na kanapie przykryta kocem. I patrzyliśmy w okno, w którego szyby uderzały płatki śniegu.
-Wciąż pada – zauważył odkrywczo Jack.
-Pada – zgodziłam się leniwie.
-Cześć – w salonie pojawiła się Alex, przeciągając się i ziewając szeroko. Popatrzyła na nas zastanowieniem. – O – powiedziała. – Wy tu tak nie przez całą noc, mam nadzieję...?
-Nie – odparłam.
-Aha – Alex przekrzywiła głowę. – Wy już tego... po śniadaniu?
-Jack, jesteśmy po śniadaniu? – zapytałam podnosząc głowę i patrząc pytająco na Jacka. Przebiegł palcami po moim ramieniu i uśmiechnął się tym swoim półuśmiechem.
-Zależy, co rozumiesz przez śniadanie – odparł. Rany. Czy tylko na mnie ten półuśmiech tak działał...?
-Dobra, wycofuję pytanie – mruknęła Alex. Zadzwonił telefon i Alex obejrzała się. Rzecz jasna nie było go tam, gdzie powinien być, a dźwięk był jakiś przytłumiony, jakby dochodził z jakiegoś ukrycia czy czegoś takiego, choć słychać go było doskonale. Dzwonek był ustawiony najgłośniej jak można, właśnie w przewidywaniu takich sytuacji, gdy nie wiadomo, gdzie się znajduje, ale człowiek zawsze skakał do góry, gdy coś zaczynało nagle wściekle dzwonić tuż obok niego. – Jennie, gdzie jest telefon...?
-Pewnie leży w łazience – mruknęłam. Alex zajrzała do łazienki.
-Rzeczywiście – oznajmiła z bezbrzeżnym zdziwieniem. – Popatrz, popatrz, kto by pomyślał...
Pokręciłam głową. Tak, tak, Alex znowu kąpała się i rozmawiała przez telefon... A potem dziwi się, że znajduje telefon pod ręcznikami albo w szafce pomiędzy odżywką do włosów a lakierem.
-Chris – powiedziała pojawiając się znów w salonie. Usiadłam gwałtownie. – Mieli pięć minut przerwy i wracają do swoich rozmów, Chris mówi, że ziewają jak mopsy, są cholernie niewyspani i że w ogóle nie wie, czy to ma jakiś koniec. Nie wiedzą, kiedy wrócą i żebyśmy się nie denerwowali.
No, tak, jasne, nie denerwujmy się. Akurat, łatwo powiedzieć. Dlaczego właściwie wczoraj stamtąd wyszłam? Powinnam siedzieć tam razem z Chrisem, jeśli już ktokolwiek miałby tam być, to ja, nie on! Zaraz – czy ja przypadkiem nie zrobiłam się nagle zazdrosna o to, że to on jest tam, a ja nie? Cóż, to chyba jednak normalne, że chciałam się czegoś dowiedzieć, w końcu to nie ja wpakowałam nas w tę sytuację, nie, na mnie zawsze spada czarna robota, żeby wszystkich wyciągnąć z bagna, w jakie się pakują, ale rzecz jasna nic z tego nie mam, nikt nie zamierza mnie o niczym informować, jasne, po co, jestem w końcu tylko trzecia w kolejce do tronu, za ojcem i Chrisem! Zaraz – ale czemu ja tak właściwie byłam zazdrosna, o co? To jakieś szaleństwo, to pewnie przez to białe szaleństwo za oknem!
-Ty – Alex wskazała palcem na Jacka. – Do kuchni. Robimy śniadanie. Coś mi mówi, że gotować to ty potrafisz.
I pewnie się nie zdziwicie, że Jack istotnie umiał gotować...
Kiedyś coś się stanie z całą pewnością - to tak odnoście postu Primka. Zobaczymy, kto się kogo pozbędzie...
Aggie - kto powiedział, że zapomniała? Chyba nie. I tu pojawia się cecha, która u Jennie mnie straszliwie denerwuje (i co z tego, że to ja ją wymyśliłam, wymknęła mi się spod kontroli) - brak zdecydowania. Doprawdy, jak można być aż tak niezdecydowanym i chwiejnym jak ona?! Nie wiem, po kim to ma. Poza tym będzie jeszcze gorąco z duplikatami... khe, khe. A co do twojego pytania - zmieniłam Ratha, bo tak mi jakoś pasowało. Lonnie to zrobnienie, więc czemu Rath nie miałby być zdrobnieniem? (Tak, nie ma co - dwa punki i zdrobnienie...). Poza tym jako szósta część serii pojawią się odkopane Korzenie i tam absolutnie musi być Zerath.
Część 15
Jennie:
Alex jest potworem. Brzmi znajomo? Zapewne. Ale to prawda, niestety. Na przykład wczoraj, na tym całym przyjęciu – dostała istnego małpiego rozumu i nie chciała dać się wyprowadzić. Musiałam użyć szantażu, chociaż to był zwykły bluff – i tak nie potrafiłabym powiedzieć ciotce Isabel o Peterze. Ja nie zamierzałam nikogo zdradzać, ale czasami taka wiedza się przydaje.
Ha! Wiedziałam! Wiedziałam, że nie powiedziałabyś matce! Alex
Dziecko, co ty tutaj robisz? Jasne, że bym jej nie powiedziała, za kogo ty mnie masz. Ale coś ci się ciężko myślało wczoraj, i to bardzo ciężko. Musiałam uciec się do takich środków.
Moja droga, za kogo ty mnie masz, co? Wiedziałam, że nie powiedziałabyś matce. Po pierwsze wierzę ci, po drugie wierzę, że dbasz o swoje życie. Bo gdybyś powiedziała, to miałabym już tylko jedno wyjście – zrobić ci coś strasznego.
Ach. Dobrze, że uprzedzasz. Zapamiętam na przyszłość. A teraz bądźże tak dobra i wyjdź. Muszę się skupić.
Skupiaj się, skupiaj... na zdrowie. Bóg zapłać.
Naćpałaś się czegoś?
Ja? Nie. To tylko te grzybki z barszczu, może były halucynogenne...
A. Jasne. Wiesz, zapomniałam ci powiedzieć. A teraz won.
No. To na czym to ja skończyłam? A, prawda, że Alex jest potworem.
Wróciliśmy wczoraj do domu... a może to już było dzisiaj, nie wiem. W każdym razie wracaliśmy limuzyną, Jack cały czas na mnie patrzył, a ja cały czas udawałam, że nie zwracam na to uwagi. Ta małpa rzecz jasna, mówię tu o Alex, skojarzyła go sobie wręcz idealnie i resztką woli powstrzymywała się od gruntownego przesłuchania mnie w tej sprawie. Dennise jechała z nami, jakaś taka zamyślona.
-Nie martw się, Chrisowi nic się nie stanie – odezwała się niespodziewanie Alex. Czemu wyskoczyła z tym Chrisem...? A, prawda, miała teorię, że Chris zabujał się w Dennise i odwrotnie. Tak.
-Nie martwię się – zaprzeczyła natychmiast Dennise. – A jeśli nawet, to nie o niego – mruknęła.
Nie zwróciłam na to większej uwagi, zajęta rozważaniem mojego stosunku do Jacka. Widziałam go dwa razy w życiu, a on w dodatku był kosmitą. Nie wspominając już o tym, że pół godziny temu całowałam się z nim w ciemnym pokoju pod gwiazdami. Boże. Czy on pomyśli o mnie, że jestem łatwa? Przecież wiedziałam, że na pierwszej randce poszłabym z nim do łóżka! Co się ze mną dzieje? Dwa spotkania, w tym jedno przelotne, a ja się całuję z kimś, kogo nie znam – pomimo moich zapewnień z pokoju? Nie wiedziałam, czego słucha i czy woli abstrakcjonistów od modernistów. A Kyle? Tak po prostu byłam gotowa wskoczyć do łóżka Jacka, gdyby to mi zaproponował, jakby Kyle nigdy nie istniał. Więc tyle warte były moje rzekomo głębokie uczucia... Czułam się tak, jakbym zdradziła Kyle’a i zrobiło mi się niedobrze. Latawica. Pogardzałam matką, że zainteresowała się Andrew Foxem i zapomniała o ojcu, a tymczasem ja wcale nie byłam od niej lepsza. To było to samo. Poczułam nagle pogardę dla siebie samej, w końcu moja matka przynajmniej była wierna pamięci ojca dobrych piętnaście lat, podczas gdy od śmierci Kyle’a minęły zaledwie dwa lata. Popatrzyłam na Alex – musiałam, po prostu musiałam z nią pogadać. Czułam na sobie wzrok Jacka i już zupełnie nie wiedziałam, co powinnam myśleć i czuć.
Krótko mówiąc, atmosfera w limuzynie nie należała do najweselszych. Wszyscy czworo milczeliśmy, i żadne z nas nie było zbyt chętne do rozpoczynania rozmowy. Wsadziłam w końcu nos w szalik i usiłowałam nie myśleć. Nie myśleć. Poczekać na Alex, jej zdrowy rozsądek, humor i przeczucia. Tak.
Kiedy w końcu dotarliśmy do naszego mieszkania, z ulgą wysiadałam z samochodu. Śnieg chwilowo nie padał, ale zaspy na chodnikach były wystarczająco potężne. A jednak to miasto potrafiło żyć i funkcjonować nawet podczas takiej klęski żywiołowej. Popatrzyłam odruchowo w niebo i dostrzegłam mały punkcik. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem – gwiazda, o tej porze, nad Manhattanem? Przecież wciąż wisiały nad miastem chmury, dziwnej, niepokojącej szaro-czerwonej barwy, od świateł miasta. Ale punkcik poruszył się – nie, to był tylko helikopter. Tak, teraz wszystko było już w porządku, tak, jak powinno być w Nowym Jorku, gdzie nie ma gwiazd na niebie, bo wszystkie chodzą po Manhattanie.
Portier jak zwykle otworzył przed nami szklane drzwi i wjechaliśmy na nasze piętro. Nasze panieńskie mieszkanie. Nawet pomimo obecności w nim ciotki Isabel, ojca, wuja Michaela i Chrisa, nie straciło ono nic ze swojego dotychczasowego charakteru, wciąż z lodówki straszyła Alex w halloweenowym przebraniu, łazienka była artystycznie udekorowana muszlami, które przywiozłyśmy kiedyś znad oceanu, wszędzie walały się nasze drobiazgi, których już nawet ja nie usiłowałam zbierać i sprzątać – tu jakieś buty, tu chustka, tu wzorzysta apaszka, tu mój najnowszy zakup ze sklepu indyjskiego... No i o ile w moim pokoju panował jeszcze względny porządek, to jednak pokój Alex przedstawiał sobą coś zupełnie przeciwnego. Ściany miała szczelnie oblepione plakatami filmowymi, z jakimiś zespołami, muzykami i aktorami, a na środku wznosiła się dumnie kupa ubrań, które Alex wyrzuciła z szafy nieco wcześniej, szukając czegoś odpowiedniego do założenia... Co prawda mój pokój przypominał ostatnio dżunglę, bo nie zdążyłam porozsadzać kwiatków.
-Dobra – Alex objęła dowództwo. – Dennise idzie spać do pokoju Chrisa, nie będzie miał nic przeciwko. Zaraz dam ci jakąś nową pościel, nie musisz spać w jego. Jack będzie spał na kanapie w salonie. Jennie idzie do siebie – popatrzyła na mnie dziwnie. – Dobrze, że mamy więcej niż dwie łazienki, bo nie będzie tłoku przy drzwiach – mruknęła raczej do siebie niż do nas. Uchwyciłam wzrok Jacka i natychmiast uciekłam do swojego pokoju. Zamknęłam za sobą drzwi i odetchnęłam głęboko. Nie wiedziałam dlaczego, ale miałam wrażenie, że dzieje się ze mną coś dziwnego, czego nie mogłam zrozumieć. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że chciałam i jednocześnie nie chciałam...?
Mój wzrok padł na odbicie w lustrze. Musiałam zmyć makijaż, rozpuścić włosy i pozbyć się tej czerwonej sukienki oraz – przede wszystkim – butów. Po co w ogóle zakładałam te czerwone buty? Nigdy ich nie nosiłam, nie lubiłam czerwonych butów, co strzeliło mi do głowy? Co w ogóle działo się ze mną przez ostatnie dwa tygodnie, czy ja już kompletnie oszalałam? Myślałam wciąż o chłopaku, który okazał się być kosmitą, jak rany! Brawo. Po prostu pięknie.
Zdjęłam z siebie czerwoną sukienkę Alex i wskoczyłam w moją piżamę, po czym wrzuciłam buty na dno szafy, tam było ich miejsce, zdecydowanie przynosiły mi pecha i rozpraszały mnie. Rozczesałam włosy, wzięłam sukienkę Alex, jej kolczyki i głęboki wdech jak przed skokiem do wody, po czym wyszłam z mojego pokoju. Układ apartamentu był taki, że aby wejść do mojego pokoju musiałam przejść przez salon – a w salonie miał być ulokowany Jack... którego chwilowo wolałam nie widzieć, i tak już nic nie wiedziałam.
Na szczęście Jacka w salonie nie było, za to w łazience szumiała woda. Odetchnęłam lekko i ruszyłam w stronę pokoju Alex.
-Hej... chcę oddać twoją sukienkę... – powiedziałam zaglądając do niej. Stała przed szafą i usiłowała zapakować do niej wszystko to, co wcześniej z niej wyrzuciła.
-O, świetnie, kolejny łach – mruknęła pod nosem. Zamknęłam za sobą drzwi, położyłam kolczyki na biurku Alex, odgarnęłam z łóżka stos ubrań i usiadłam, wygładzając ręką czerwoną tkaninę sukienki.
-Nie wiem, co się dzieje – powiedziałam cicho.
-Z nimi? – zapytała Alex usiłując zdecydować, czy powiesić dżinsy według długości czy według fasonu.
-Nie – zaprzeczyłam. – Ze mną.
-Ach – Alex odwróciła się i machnęła ręką. – Co ma się dziać, zakochałaś się i tyle.
-Nie wiem – mruknęłam przyciągając kolana pod brodę. – Od chwili, w której spotkałam Jacka tam w Chicago myślałam o nim cały czas...prawie, a teraz, kiedy coś może między nami zaiskrzyć... – Alex prychnęła śmiechem. No tak, „zaiskrzyć” to chyba tu nie pasuje... – W każdym razie nie wydaje mi się to właściwe...
Alex zrezygnowała z prób jakiegoś sensownego ułożenia ubrań w szafie, zgarnęła wszystkie ciuchy leżące na łóżku i na środku pokoju po czym najspokojniej w świecie wepchnęła do szafy ten wielki kłąb, dopchnęła go kolanem i zamknęła drzwi.
-No, w końcu – westchnęła z ulgą i położyła się na łóżku na plecach. – Może jednak zechcesz opowiedzieć jakoś sensownie, co?
Zechciałam.
-Wiesz, że nawet się nie zdziwiłam, że on też jest... inny? – powiedziałam z zamyśleniem i zerknęłam na Alex. Jej mina wyraźnie mówiła, że ona również się nie zdziwiła – ale znowu dla niej połowa ludzkości jest z kosmosu. – On jest... on naprawdę jest inny. Jest na ostatnim roku historii sztuki... Momentami mam wrażenie, że wcale nie jesteśmy sobie tacy obcy. Mam wrażenie, że jest naprawdę miły, sympatyczny, wspaniały, że się świetnie rozumiemy. Nawet nie wiedziałam dlaczego, ale powiedziałam mu wszystko o sobie, wiesz, o Langley’u i Kyle’u... Pokazał mi pewien gabinet tam w tym pałacu...i pocałował mnie.
-Ty tego chciałaś czy nie chciałaś? – zapytała rzeczowo Alex.
-Chciałam – przyznałam z zawstydzeniem.
-I jak?
-Świetnie – mruknęłam czerwieniąc się po czubki uszu. Co innego słuchać wywodów Alex na ten temat... a co innego samej o tym mówić. Nigdy nie mówiłam jej na przykład o całowaniu Kyle’a.
-No to o co ci chodzi? – zdziwiła się Alex.
-O mnie – westchnęłam ciężko. – Mam wrażenie, że to nie jest dobre. Ja go w gruncie rzeczy w ogóle nie znam, nie wiem, jaki jest...
-Czy zdajesz sobie sprawę, że sama sobie zaprzeczasz? – zapytała poważnie Alex.
-Wiem – jęknęłam. – Wiem! I to też jest problem!
-Za to nie wiesz, co ja o tym myślę – stwierdziła Alex. – A myślę sobie, że w końcu wychyliłaś się z tej swojej skorupki, wyjrzałaś na zewnątrz, zobaczyłaś Jacka, ucieszyłaś się i od razu zaczęłaś wycofywać się z powrotem do skorupki – powiedziała. – I że to nie ty sobie sama zaprzeczasz, ale twój rozsądek i rozum.
-A to nie jest to samo? – zapytałam nieco urażona. – Myślałam, że mój rozum to ja, to znaczy część mnie.
-Nie – odparła spokojnie. – To zupełnie co innego. Ty chcesz czego innego, a on czego innego.
-Więc jaka jest ta twoja diagnoza? – westchnęłam z rezygnacją.
-Moja diagnoza jest taka, że się boisz – Alex usiadła na łóżku i popatrzyła na mnie poważnie. – Po prostu się boisz. Przestań.
-Nie boję się – zaprotestowałam automatycznie. – Poza tym... poza tym ja przynoszę pecha – wyznałam cicho. Alex parsknęła cicho.
-Akurat – mruknęła.
-Ale Kyle... – zaczęłam niewyraźnie, ale Alex zirytowała się nagle i przerwała mi.
-Kyle, Kyle! – zawołała. – Przestań mi wyjeżdżać z Kyle’m! Tak, wiem, kochałaś go – i co z tego? Składałaś jakieś śluby zakonne, do licha?! Kochaj go sobie dalej, proszę bardzo, ale nie marnuj innych szans! I tak już go nie wskrzesisz, nie ma takiej możliwości, usiłowałaś – i nie powiem, co z tego wyszło, więc do jasnej cholery nie zasłaniaj się wiernością Kyle’owi, bo ja myślę, że jemu wcale nie spodobałoby się to, co robisz! I wiesz, co ci powiem – że to wcale nie jest dorosłość, to, jak ty się zachowujesz. Bo dorosłość to godzisz się z problemem i żyjesz dalej, a nie stoisz w miejscu, ot co!
Patrzyłam na nią w milczeniu, odrobinę zdetonowana. Nie wiedziałam, dlaczego nagle wybuchła, nigdy do tej pory nie powiedziała tego w taki sposób, prosto z mostu, tak bezceremonialnie. Do tej pory żartowała ze mnie i usiłowała przekonać do zmiany postępowania. Milczałam i patrzyłam na nią, i gdzieś w środku czułam, że ta wyluzowana dziewczyna może tak naprawdę mieć rację.
-Przepraszam – Alex oklapła nieco. – Sorry, to nie tak miało zabrzmieć... ale ogólny sens już chyba załapałaś, choć miało to wyjść inaczej...
-Nie, masz rację – potrząsnęłam głową. – Powinnam coś zrobić... ale się boję. Masz rację...
-Słuchaj, nie bierz mnie tak na serio – uśmiechnęła się łagodnie Alex. – Wiesz, że jestem szurnięta i czasami chlapię jęzorem bez zastanowienia... Choć nie da się ukryć, że jestem też nieprzeciętnie inteligentna – dodała po chwili zastanowienia. Wybuchłnęłam śmiechem – cała Alex...!
-OK – powiedziałam w końcu. – Więc powiedz mi, nieprzeciętnie inteligentna kuzynko, co powinnam zrobić.
-Zacznę pobierać opłaty za porady – mruknęła Alex do siebie. – W każdym razie schowaj ten swój upiorny rozum do kieszeni i nie wypuszczaj przez długi czas. I rób co chcesz, zresztą, przypuszczam, ze Jack zajmie się resztą.
Uśmiechnęłam się niepewnie. Może... może i miała rację. W końcu to ona posiadała czasami naprawdę imponującą wiedzę, nie ja. I szczerze mówiąc, od czasu naszego poznania nos Alex jeszcze nigdy jej nie zawiódł.
Wyszłam z jej pokoju zdecydowanie podniesiona na duchu. Dobrze było mieć ją pod ręką – wiedziałam, że nie będzie to trwało wiecznie, ale byłam wdzięczna, że w ogóle się zaprzyjaźniłyśmy. W salonie na kanapie siedział Jack. W koszulce. I owinięty kocem. O mamusiu... Czy mi się wydaje, czy mam w żołądku kolonię motylków?
Popatrzył na mnie i uśmiechnął się jak zwykle, unosząc jeden kącik ust do góry.
-Hej – powiedział jakby widział mnie dziś po raz pierwszy.
-Hej – odparłam.
-Jennie, czy ty... Czy ty się na mnie obraziłaś? – zapytał lekko, jak gdyby nigdy nic. –Od wyjścia z tego przyjęcia zachowujesz się jakoś dziwnie. Zrobiłem coś nie tak? To z mojego powodu?
-Nie, nie, skąd – zaprzeczyłam szybko. Matko, jeszcze mi tylko tego brakuje, żeby on się teraz zniechęcił, nie teraz, nie po tej rozmowie z Alex! – To znaczy... owszem, to z twojego powodu, ale to nie odnosi się do ciebie, tylko do mnie – podeszłam do kanapy i przysiadłam na oparciu. Jack wyciągnął rękę i wziął moją dłoń.
-Jennie, jeśli to jakiś problem... – powiedział poważnie. – Ja wiem, że nasze tempo jest dosyć szybkie, zwolnimy. Ale po raz pierwszy czuję, że to jest po prostu... to.
Uśmiechnęłam się do niego. Kto wie, może Alex naprawdę zasługuje na miano największej wróżki Nowego Jorku? A przynajmniej na miano najlepszej przyjaciółki Nowego Jorku. Schować rozum i zapomnieć, że coś takiego w ogóle istnieje.
-Dziękuję – powiedziałam i pocałowałam go na dobranoc. – Śpij dobrze.
Weszłam do mojego pokoju, uśmiechając się do siebie. Tempo istotnie było zawrotne, ale może... może kosmici nie potrzebują tej całej fazy podchodów? Może wszystko jest jasne i zrozumiałe, gdy przychodzi co do czego? Może tak jest zawsze? A może... może istotnie coś jest w tym całym gadaniu o przeznaczeniu? Może tak powinno być? Nie miałam nawet kogo zapytać, nie znałam żadnej pary składającej się wyłącznie z hybryd. Ale przecież wuj Jesse mówił, że jemu i ciotce też poszło błyskawicznie. Może taka już uroda... niektórych rzeczy.
Za oknem znów zaczął sypać śnieg, i sypał również wtedy, gdy się obudziłam – było po dziewiątej. Wstałam, owinęłam się szlafrokiem i wyszłam z pokoju – musiałam napić się kawy. Nałóg? Owszem. Trudno, nic na to nie poradzę. Zerknęłam na kanapę, ale było na niej pusto. Poczułam lekki niepokój. Nie było go...? Weszłam do kuchni i cały mój niepokój rozpłynął się w oka mgnieniu.
Jack stał przy kuchence i parzył kawę po turecku... Nie mogłam powstrzymać uśmiechu – wyglądał na totalnie zadomowionego, i to mi bynajmniej nie przeszkadzało. Oparłam się o ścianę i przyglądałam mu się w milczeniu. Jack poczuł mój wzrok na swoich plecach – odwrócił się i uśmiechnął na mój widok jednym kącikiem ust.
-Pozwoliłem sobie zrobić kawę – powiedział. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
-Jeśli podzielisz się ze mną – to nie – uśmiechnęłam się do niego.
-Masz to jak w banku – odparł. Schowaj rozum i rób co chcesz.
-I jeśli dostanę buziaka na dzień dobry – zaryzykowałam. Jack odwrócił się zaskoczony, ale nie rozczarowany.
-To również masz jak w banku – zapewnił mnie powoli, patrząc na mnie z jakimś dziwnym błyskiem w oku, z takim błyskiem, z jakim kiedyś patrzył Kyle...
-Nikt jeszcze nie wrócił? – zapytałam. Siedzieliśmy we dwoje na kanapie, z kubkami kawy w dłoniach. Choć może „siedzieliśmy” to za dużo powiedziane – raczej... półleżeliśmy. Właściwie, to ja w ogóle leżałam, używając Jacka jako poduszki. Idąc za radą Alex schowałam chwilowo racjonalne myślenie do kieszeni i, szczerze mówiąc, bardzo mi się to podobało.
-Nikt – potwierdził Jack głaszcząc mnie po włosach.
-Ale nic im nie grozi, prawda? – zapytałam podnosząc głowę. – Wczoraj, gdy wracaliśmy Dennise powiedziała coś takiego dziwnego...
-Nic im nie grozi – powiedział uspokajająco. – Nie im, przynajmniej.
-A co to miało oznaczać? – zmarszczyłam brwi.
-Jennie, proszę – Jack popatrzył na mnie łagodnie. – Są pewne rzeczy, o których nie chcę ci jeszcze mówić, rzeczy, z których nie jestem dumny i wolałbym, żeby ich nie było. Nie chcę o tym mówić zarówno ze względu na ciebie, jak i na siebie. Nie chcę psuć tego momentu taką rozmową. Proszę – dodał błagalnie. Przytuliłam się do niego na powrót.
-Chcę wiedzieć – powiedziałam.
-Wiem – Jack skinął głową. – I tak się dowiesz, ale nie chciałbym o tym mówić ani myśleć.
-Ale obiecujesz, że im nic nie grozi? – upewniłam się.
-Obiecuję – uśmiechnął się. Nie widziałam jego twarzy, ale wiedziałam, że się uśmiechnął. Właściwie tak było dobrze. Podobało mi się. W mieszkaniu było chłodnawo, bo obie z Alex nie lubiłyśmy przegrzanego mieszkania, a teraz leżałam sobie na kanapie przykryta kocem. I patrzyliśmy w okno, w którego szyby uderzały płatki śniegu.
-Wciąż pada – zauważył odkrywczo Jack.
-Pada – zgodziłam się leniwie.
-Cześć – w salonie pojawiła się Alex, przeciągając się i ziewając szeroko. Popatrzyła na nas zastanowieniem. – O – powiedziała. – Wy tu tak nie przez całą noc, mam nadzieję...?
-Nie – odparłam.
-Aha – Alex przekrzywiła głowę. – Wy już tego... po śniadaniu?
-Jack, jesteśmy po śniadaniu? – zapytałam podnosząc głowę i patrząc pytająco na Jacka. Przebiegł palcami po moim ramieniu i uśmiechnął się tym swoim półuśmiechem.
-Zależy, co rozumiesz przez śniadanie – odparł. Rany. Czy tylko na mnie ten półuśmiech tak działał...?
-Dobra, wycofuję pytanie – mruknęła Alex. Zadzwonił telefon i Alex obejrzała się. Rzecz jasna nie było go tam, gdzie powinien być, a dźwięk był jakiś przytłumiony, jakby dochodził z jakiegoś ukrycia czy czegoś takiego, choć słychać go było doskonale. Dzwonek był ustawiony najgłośniej jak można, właśnie w przewidywaniu takich sytuacji, gdy nie wiadomo, gdzie się znajduje, ale człowiek zawsze skakał do góry, gdy coś zaczynało nagle wściekle dzwonić tuż obok niego. – Jennie, gdzie jest telefon...?
-Pewnie leży w łazience – mruknęłam. Alex zajrzała do łazienki.
-Rzeczywiście – oznajmiła z bezbrzeżnym zdziwieniem. – Popatrz, popatrz, kto by pomyślał...
Pokręciłam głową. Tak, tak, Alex znowu kąpała się i rozmawiała przez telefon... A potem dziwi się, że znajduje telefon pod ręcznikami albo w szafce pomiędzy odżywką do włosów a lakierem.
-Chris – powiedziała pojawiając się znów w salonie. Usiadłam gwałtownie. – Mieli pięć minut przerwy i wracają do swoich rozmów, Chris mówi, że ziewają jak mopsy, są cholernie niewyspani i że w ogóle nie wie, czy to ma jakiś koniec. Nie wiedzą, kiedy wrócą i żebyśmy się nie denerwowali.
No, tak, jasne, nie denerwujmy się. Akurat, łatwo powiedzieć. Dlaczego właściwie wczoraj stamtąd wyszłam? Powinnam siedzieć tam razem z Chrisem, jeśli już ktokolwiek miałby tam być, to ja, nie on! Zaraz – czy ja przypadkiem nie zrobiłam się nagle zazdrosna o to, że to on jest tam, a ja nie? Cóż, to chyba jednak normalne, że chciałam się czegoś dowiedzieć, w końcu to nie ja wpakowałam nas w tę sytuację, nie, na mnie zawsze spada czarna robota, żeby wszystkich wyciągnąć z bagna, w jakie się pakują, ale rzecz jasna nic z tego nie mam, nikt nie zamierza mnie o niczym informować, jasne, po co, jestem w końcu tylko trzecia w kolejce do tronu, za ojcem i Chrisem! Zaraz – ale czemu ja tak właściwie byłam zazdrosna, o co? To jakieś szaleństwo, to pewnie przez to białe szaleństwo za oknem!
-Ty – Alex wskazała palcem na Jacka. – Do kuchni. Robimy śniadanie. Coś mi mówi, że gotować to ty potrafisz.
I pewnie się nie zdziwicie, że Jack istotnie umiał gotować...
Część 16
Chris:
Chyba nikt się nie zdziwi, jak powiem, że to wszystko było nieprawdopodobne. Delikatnie mówiąc. Przyznaję, że zawsze chciałem, by Antarianie sobie o nas przypomnieli – no, „zawsze” ograniczało się co prawda do trzech lat – ale nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi brać udział w czymś takim, jak to. W prawdziwym posiedzeniu rządu na emigracji, jak nazywała siebie ta zbieranina ludzi z całego świata, w towarzystwie podwójnej Isabel i podwójnego Michaela. Że ktoś istotnie będzie się do mnie zwracał per „wasza wysokość” albo coś takiego. W chwili, kiedy postanowiłem poćwiczyć sobie moje moce w domu w Chicago nie miałem bladego pojęcia, że wyniknie z tego taka heca.
Nasza Rada Gabinetowa obradowała już drugi dzień z niewielkimi przerwami, podczas których korzystaliśmy beztrosko z łazienek i gościnnych pokoi pułkownika Ralleyarda. W domu prawie nie bywaliśmy – w domu to znaczy w mieszkaniu Jennie i Alex. Porozumiewaliśmy się tylko telefonicznie – Jennie i Alex dostały od Maxa stanowczy zakaz zbliżania się do tego domu, jakby był zadżumiony czy coś takiego. Nie podobało im się to rzecz jasna zupełnie, ale wszyscy czworo – ja, Max, Isabel i Michael – byliśmy co do tego zgodni. Bo też ci ludzie niby byli ulegli, niby odpowiadali grzecznie na nasze pytania, ale w ich zachowaniu było coś dziwnego. Jakby drugie dno, o którym wiadomo, że jest, ale nie wiadomo, jak to udowodnić. Na razie poinformowali nas o przebiegu wojny na Antarze, o najnowszej technice i sposobach komunikowania się z tamtą planetą, pokazali kilka rzeczy, które miały przedstawiać sztukę antarską, powiedzieli, jaka jest mniej więcej sytuacja w całym Układzie... Chociaż to było raczej mniej niż więcej. Krążyli wokół zasadniczych pytań i nie odpowiadali na nie wprost, tylko mówili o jakiś błahostkach.
Staliśmy teraz na dworze, w parku, który latem musi być oszałamiający. Zresztą, zimą też był. Wszędzie było mnóstwo śniegu, a my staliśmy w odległości ponad stu metrów od pałacu. Robiliśmy sobie własną naradę.
-Nie podoba mi się to – oznajmił Michael, wbijając ręce w kieszenie kurtki.
-Mnie też nie – przyświadczyła Isabel i popatrzyła w zamyśleniu na bryłę pałacu. – Zbyt wiele rzeczy mają ochotę przemilczeć, ale nawet nie można się do tego przyczepić.
-Kręcą – Lonnie pociągnęła nosem i postawiła kołnierz swojego płaszcza. – Rząd na emigracji, frajerzy. Gówno, nie rząd.
-Opierniczają się równo, jak rasowi politycy – ocenił Rath. – O tamtej przeterminowanej nasiadówie nawet im się nie zajarzyło, Nicholas też o nich nie parlał.
-No, wiesz, tą znajomością z Nicholasem to ja bym się raczej nie chwalił – mruknął Michael.
-Czyli tak, nie powiedzieli, dlaczego uciekli z Antaru i zostawili tam zwykłych ludzi – wtrąciłem się, usiłując zapobiec kolejnej sprzeczce między dwoma egzemplarzami niegdysiejszego generała Zeratha. – Nie wiemy, czemu pięcioro z tych wyższych funkcjonariuszy nie zostało przedstawionych na samym początku, czemu nie interweniowali, gdy mieliśmy do czynienia z FBI i wojskiem...
-Ta, zwłaszcza ty miałeś – zadrwiła Lonnie. Zignorowałem ją.
-Nie wiadomo, czemu nie zareagowali, gdy Max był na Antarze, czemu ani Langley, ani Cameron nie wspomnieli o nich nawet słówkiem – ciągnąłem dalej.
-Nasedo też nie – przypomniała ciotka Isabel. – Nigdy nie mówił, że tu są jeszcze jacyś inni z naszej planety.
-Słuchaj, może ten wasz Nasedo miał po prostu sklerozę – zaproponowała Lonnie.
-Milcz – powiedział do niej Max, całkowicie opanowanym głosem. Lonnie posłusznie umilkła. – Nie zareagowali również, gdy uruchomiliśmy orbitoidy po raz pierwszy. Skoro Skórowie zjawili się wtedy, mogli zjawić się i oni – zwrócił się do mnie.
-Prawda – przyświadczyłem skwapliwie. – No i jeszcze nie wspomnieli ani słowem o odlocie Tess czy też jej powrocie na Ziemię, choć też powinni o tym wiedzieć, bo wygląda na to, że wywiad mają mimo wszystko niezły.
-Tak, niezły, ale działa im jakoś strasznie wybiórczo – prychnął wuj Michael. – Partacze.
-No i granilith – dorzuciłem na koniec. – Nie wspomnieli o tym ani słowa.
-Eee tam, obrzędowy szmelc – Rath machnął lekceważąco ręką.
-Mówiłeś już o tym – zauważył Max. – Tess odleciała przecież w granilicie.
-Granilith nie lata – Lonnie popatrzyła dziwnie na Maxa. Zapadło milczenie. Zaraz. Chyba mieliśmy sprzeczne informacje. I to zdecydowanie sprzeczne.
-Tess odleciała na Antar używając do tego granilithu – odezwała się Isabel. – Uruchomiliśmy go kluczem, a po dwudziestu czterech godzinach odleciał, zabierając ze sobą Tess i Chrisa.
-Niemożliwe – Lonnie pokręciła głową. – Granilith nie lata, to nie jest statek kosmiczny, tylko jakaś zbutwiała relikwia.
-To czym poleciała Tess? – zapytał Michael. – Co, może jej nagle skrzydełka urosły i pofrunęła do nieba, co?
-Raczej do piekła – mruknęła Isabel. Poruszyłem się niespokojnie – bądź co bądź mówiła o mojej własnej matce, a nie chciało mi się tak do końca wierzyć w to, że była taka zła.
-Idiota – odparła Lonnie. – Czym miała odlecieć, normalnie, statkiem.
-A granilith? – zapytałem. Lonnie popatrzyła na nas przeciągle.
-Widać wciąż go macie – powiedziała w końcu. – Bo my nie mamy go z całą pewnością - A to ci nowość. Mamy granilith, obrzędowy szmelc według Ratha a zbutwiała relikwia według Lonnie. Jednym słowem – nielot. No ładnie. Pozostawało jeszcze pytanie – gdzie go mamy. Problem polegał chyba na tym, że po rewelacjach Lonnie nikt już nie wiedział, jak wyglądał granilith, żadnej instrukcji z obrazkami nie mieliśmy.
-No tak – odezwał się beztrosko Michael. – To już wiemy, czemu przyjmują nas z takimi honorami. Chcą od nas granilith, a nie króla.
-Sądzisz, że chodzi im tylko o to? – zapytał Max wpatrując się w śnieg.
-A o co innego mogłoby im chodzić, Maxwell? – odparł Michael. – Sam widzisz, że kręcą jak mogą, najchętniej pewnie milczeliby jak myszy pod miotłą!
-Nie wszyscy – zauważyłem impulsywnie. Nie mogło pomieścić mi się w głowie, że Dennise miałaby być taka interesowna, nie, to było po prostu... niemożliwe.
-To się nie zdziw – poradził życzliwie Michael. Nie, nie, nie było takiej opcji. Nie wierzyłem w coś takiego. Dennise była inna, jej ojciec mógł sobie spiskować, ale nie o n a!
-OK, ziomy, co mówimy tamtym w wyczesanych szmatach? – zapytał Rath. – Jakoś trzeba z nich wyciągnąć newsy...
-Dyplomatycznie czy stawiamy ich pod ścianą? – chciał wiedzieć Michael.
-Pod ścianą, niech śpiewają, gagatki – powiedział Rath. – A potem nagle bęc w czachę – uderzył pięścią w dłoń. Michael popatrzył na niego dziwnie.
-Pióra to ty chyba masz w głowie – mruknął.
-Spokój – zarządził Max. Dziwne, ale zachowywał się teraz... jak Jennie. Tak, ona trzy lata temu zachowywała się tak samo władczo, mówiła takim samym tonem. – Nie wiem, czy jest sens pogrywać sobie z nimi – powiedział z zamyśleniem. – Ale oni są dobrzy w wodzeniu ludzi za nos.
-Słuchajcie, a jakby tak zrobić jeden dzień przerwy? – zaproponowała tęsknie Isabel. – Mam już serdecznie dosyć tego miejsca, chcę pójść się wyspać we własnym łóżku i poprzebywać choć pół dnia z daleka od nich, już mi niedobrze na widok tych mundurów i garniturów...
-Możemy – Max skinął głową. – Masz rację, wszystkim należy się chwila oddechu, zanim zaczniemy grzebać głębiej.
-Zwariowałeś?! – zawołał Rath z oburzeniem,. – Odwala ci?! Tyle czasu na nic?! Wiesz, czego się dowiedzieliśmy przez te dwa dni?! Niczego!
-Niczego? – Max popatrzył na niego spokojnie. – Twierdzisz, że te wykłady z historii Antaru to nic? Albo wiedza o obecnej sytuacji?
-Hej, hej, hej, spoko – powiedziała ugodowo Lonnie. – Jasne, że to już coś, ale widzisz Max, nie mamy żadnej gwarancji, że to, co powiedzieli było prawdą. Poza tym tyle lat czekaliśmy na odpowiedzi a ty teraz po prostu mówisz, żeby to przełożyć na później?
-Tak – Max skinął głową. – Dokładnie. Czekaliśmy na nich tyle czasu, że chyba lepiej szukać odpowiedzi, gdy odpoczniemy i poukładamy sobie to, czego już się dowiedzieliśmy.
-Żartujesz sobie?! – zawołał Rath. Ale był na z góry straconej pozycji – Michael i Isabel wyraźnie przychylali się do pomysłu Maxa. Zresztą, jeśli miałem być szczery – chyba też wolałem zrobić sobie jakąś dłuższą przerwę. Poza tym, jak rany, za dosłownie kilka dni były święta – nastawiłem się co prawda na spędzanie ich tutaj, w Nowym Jorku, ale nie uprzedziłem o tym fakcie jeszcze mojej rodziny w Chicago, choć był już na to najwyższy czas...
-Chris, skocz no do tych ważniaków, zapytaj, czy mają jakąś wolną limuzynę, bo chcemy pojechać do domu – polecił mi Michael.
-Do domu – zaperzyła się Lonnie. – Słyszałeś go, Rath, on chce jechać limuzyną do domu! Od kiedy to limuzyny latają w przestrzeni międzygalaktycznej, co?
-Idź, Chris – powtórzyła ciotka Isabel. – My tutaj jeszcze wymienimy kilka uwag z naszymi... towarzyszami.
Popatrzyłem niepewnie na dwa komplety Michaelów i Isabel, ale Max skinął do mnie głową, dając do zrozumienia, że panuje nad sytuacją i nikt sobie nie wydłubie oczu. Ruszyłem więc przez śnieg w kierunku pałacu, po raz setny zastanawiając się nad osobliwościami pogody.
Służba w pałacu była strasznie dziwna, a może ja po prostu nie byłem do niej przyzwyczajony a ona była najzupełniej normalna jak na ziemskie standardy – pojawiali się zawsze wtedy, gdy byli absolutnie potrzebni, jakby intuicyjnie wyczuwali, kiedy pan życzy sobie ich obecności, wykonywali wszystko błyskawicznie i bez najmniejszego szelestu; poza tym byli zupełnie niewidoczni i nieobecni, występowali jedynie w charakterze cieni przemykających pod ścianami. Dziwne. Wszedłem nie niepokojony przez nikogo do pałacu, cała służba widać miała odgórne przykazanie, żeby traktować nas wszystkich jak najprawdziwsze święte krowy.
Dywany i chodniki w pałacu były grube, doskonale tłumiły odgłosy kroków. Poza tym nie chodziłem jakoś specjalnie głośno, co prawda również wcale się specjalnie nie kryłem. Wysokie, dębowe drzwi do naszej sali konferencyjnej były lekko przymknięte. W środku byli pozostali uczestnicy konferencji, jedenastu specjalistów z różnych dziedzin, słyszałem jak rozmawiali między sobą. I właściwie zatrzymanie się pod drzwiami i nastawienie uszu było impulsem, czymś, nad czym w ogóle się nie zastanawiałem...
-...to jest jakaś kretyńska sytuacja! – doszedł mnie podniesiony głos Kabie Ghan. Była chyba zdenerwowana, bo brzmiała dziwnie piskliwie.
-Oczywiście, że tak – przyświadczyła zjadliwie ta profesor od historii, Eva Weincośtam. – Zdaje się, że nasz wywiad coś kiepsko działa...
-Przecież wiedzieliśmy, że będziemy musieli liczyć się z taką ewentualnością – major Deborah Wilkinson usiłowała chyba załagodzić nastroje, ale bez zbytniego powodzenia. Hm, zaczynało się robić interesująco.
-Liczyć z taką ewentualnością! – powtórzył szyderczo ten jakiś od obronności czy innego cholerstwa. – No pięknie to pani major wymyśliła, brawo! Pół wieku wysiłków poszło na marne!
-Wysiłków! – roześmiała się gorzko konserwator zabytków, która miała bardzo piękne imię Naïma i bardzo piękne ciemne oczy, i która do tej pory raczej się nie odzywała. – Bardzo proszę, nie przesadzajmy, to raczej nie były wysiłki. Poza tym rzeczywiście niektórzy mają prawo mówić o wysiłkach – dodała z przekąsem – zwłaszcza pan, podpułkowniku.
-Czy to jest w ogóle możliwe? – zapytała wrogim tonem pani profesor Eva. – Te czterdzieści lat w inkubatorach?
-Tak, z punku widzenia medycyny i techniki medycyny – niestety tak – odparła ta od medycyny, Katrina z dziwnym nazwiskiem. Czy mi się tylko wydawało, czy ci ludzie nie byli nami zachwyceni?
-Do takiej sytuacji w ogóle by nie doszło, gdybyśmy swego czasu wzięli na poważnie sygnały, które jednak szanowni koledzy postanowili zignorować – odezwał się gniewnie ten Anglik Scott. – Mówiłem, że to nie jest dobry pomysł, a już zwłaszcza nie jest bezpieczny dla nas!
-Dla nas, dla nas – przedrzeźniała go ta Naïma niskim głosem. – A co powiesz o nich? – o, ci „oni” ty chyba byliśmy my... – Oni nie byli bezpieczni przez cały czas!
-Tak się zastanawiam – powiedziała Kabie Ghan z podejrzaną grzecznością – kto tak właściwie panią tu wpuścił. Wyraźnie odstaje pani od nas, wprowadza jakieś fermenty w Radzie, w organie, który miał być zgodny, o jednym froncie i o jednakowych poglądach politycznych...
-Cóż, ktoś tutaj musi być lojalny – odgryzła się Naïma. Zdaje się, że Rada Jedenastu przeżywała jakiś potężny kryzys wewnętrzny, najwidoczniej związany z naszym istnieniem...
-Gdzie oni tak w ogóle są? – zaniepokoiła się nagle pani Scott, zapomniałem imienia. – Jeśli okaże się, że stoją pod drzwiami...
Zdrętwiałem pod drzwiami. Miałem nadzieję, że pani Scott nie miała zdolności telepatycznych i nie wyczuła mojej obecności... Zresztą, zaraz – to ja tutaj należałem do rodu teoretycznie panującego, nie oni!
Zdaje się jednak, że oni wcale nie posiadali żadnego daru telepatii i widzenia przez ściany.
-Stoją wszyscy w śniegu – powiedział gospodarczy latynoamerykanin. Odetchnąłem z ulgą – widać wyjrzał przez okno jakoś nieuważnie, może nie chciało mu się liczyć osób, które stały w śniegu...
- Niepokoi mnie ta Cameron Flynn – odezwał się z zamyśleniem kolega po fachu profesor Evy Weincośtam. – Wszyscy wiemy, jakie były jej koligacje, i to może nam sprawiać problemy...
-Starałam się jak mogłam, żeby ją zachęcić – powiedziała major Wilkinson siląc się na spokój. – Wszyscy wiemy, jaka była jej reakcja na moją propozycję. Nie zapominajmy, że część ludzi myśli tak samo, jak ona.
-Ludzi – doktor Katrina prychnęła pogardliwym śmiechem. – Tak, i duże szanse polityczne mają ci ludzie, rzeczywiście.
-Owszem, będą mieli duże – usłyszałem głos Naïmy. – Jeśli dowiedzą się, że ich dynastia nie tylko żyje, ale też jest niemal w całości.
-Zamierzasz ich poinformować? – w głosie doktor słychać było zaniepokojenie.
-To byłby polityczny szach – major Wilkinson pośpieszyła w sukurs Naïmie. Zdaje się, że obie miały podobne poglądy.
-Jedno jest pewne – odezwał się głos pułkownika Ralleyarda. Po raz pierwszy od chwili, gdy zacząłem słuchać. Czyli on też był w środku i był doskonale zorientowany w sytuacji, o której my nie mieliśmy bladego pojęcia. – Pojawienie się króla i jego rodziny zdecydowanie skomplikowało sprawy i musimy teraz zmienić nasze plany. Będziemy musieli rozgrywać tę grę na dwa fronty, bardzo ostrożnie i rozważnie.
-Więc nie zamierzasz im o niczym powiedzieć, Philip?! – zawołała z oburzeniem Naïma.
-Zawsze byłem ostrożnym politykiem – odparł pułkownik. – Wolę nie ryzykować.
-To jest twój król, Philip – powiedziała z niezadowoleniem major Wilkinson. – Król, któremu jesteś winien posłuszeństwo i wierność, o czym chyba nie muszę ci przypominać – Kabie Ghan roześmiała się krótkim, nieprzyjemnym śmiechem, ale major zignorowała ją. – Zdajesz sobie sprawę, że igrasz z ogniem, Phil. Oni i tak w końcu dowiedzą się prawdy.
Tak, teraz byłem pewien, że Rada wbrew pozorom była chyba nieźle poinformowana o nas, a już na pewno kombinowali coś, co było szkodliwe dla nas, dla naszego rodu. Widziałem, czy też może raczej słyszałem, że Rada, wedle słów Kabie Ghan, nie była jednomyślnym organem, bo major Deborah Wilkinson i Naïma Azabal były zdecydowanie przeciwne koncepcji Kabie Ghan, pułkownika czy też doktor Katriny albo profesor Evy Weingarthner. Po ich stronie byli chyba również podpułkownik Hastings od obronności, małżeństwo Scottów przychylali się raczej do zdania Naïmy, a co do speca od gospodarki albo kolegi profesor Weingarthner nie miałem zdania. Tylko o co tu chodziło? Musiałem poinformować o tym Maxa. I może... może zrobić niespodziankę pułkownikowi de Ralleyard. Co by było, gdybyśmy dowiedzieli się wszystkiego wcześniej, zanim on zdecyduje się nam coś powiedzieć, choć pewnie i tak nie powiedziałby nam całkowitej prawdy? Dennise i jej brat... tak, oni mogli coś wiedzieć – dlaczego oboje wyjechali z Nowego Jorku? Podobno Jacques miał jakieś starcia z ojcem, kto wie, może o to chodziło w tym zwariowanym świecie pełnym kosmitów? Poza tym dobrze byłoby również pogadać tak nieoficjalnie z major Wilkinson albo z tą Naïmą...
I niech mi ktoś powie, że podsłuchiwanie było złe! Ci ludzie wyraźnie nam nie sprzyjali, knuli coś za naszymi plecami, coś, o czym chyba powinniśmy wiedzieć. Co w tym wszystkim robiła Cameron, widać jednak ich znała... Wycofałem się bezszelestnie. Tak, możecie pomyśleć, że taka rozmowa była wyjątkowo nieostrożna z ich strony – ale czego mieli się obawiać? Teoretycznie staliśmy wszyscy w ogrodzie, nikt z nich nie zauważył, że mnie tam nie było. Poza tym wiedziałem, że kosmici mieli super słuch, ale w końcu ja również miałem coś z kosmity – dwoje rodziców. Sztukę skradania się miałem opanowaną, i dopiero teraz przychodzi mi na myśl, że to już drugi raz, gdy kogoś podsłuchiwałem, chyba naprawdę miałem we krwi coś... odrobinę podstępnego. Poprzednim razem zdarzyło mi się to w Roswell, gdy pani E pokazywała nam zasypane resztki jaskini. Tak, ale tam miałem łatwiej, bo gdy się wycofałem, mogłem rzucać kamyczkami. Tutaj kamyczków nie było, nie zamierzałem tupać jak słoń żeby tylko dać im do zrozumienia, że idę. Co zrobić? Już wiem – służba! Potrzebny mi był ktoś ze służby. Rozejrzałem się dookoła – wszystko fajnie, ale nikogo w pobliżu nie zauważyłem...
-Hop hop, jest tu kto ze służby? – zawołałem niezbyt głośno. Jeśli mnie usłyszą tam na sali – nie szkodzi, nawet dobrze, mogę robić z siebie półgłówka. To też już drugi raz, ale wariatów najmniej się czepiają...
-Czy mogę w czymś pomóc, Wasza Wysokość? – natychmiast zmaterializował się obok mnie jeden z lokai.
-Tak – odparłem ze zdecydowaniem. – Gdzie tu jest jakaś sala konferencyjna?
Lokaj popatrzył na mnie dziwnie.
-Dwadzieścia metrów za plecami Waszej Wysokości – odparł. Wiedziałem o tym równie dobrze jak on, ale nie musiał o tym wiedzieć. Skinąłem głową.
-Dziękuję, dobry człowieku, możesz już iść – powiedziałem i odwróciłem się. Było mi naprawdę wszystko jedno, co sobie o mnie pomyślą, ważne było, żeby nie domyślili się, że coś usłyszałem. Popchnąłem bezceremonialnie drzwi sali i potoczyłem wzrokiem po zgromadzonych tam osobach – byli wszyscy, całe jedenaście osób. A więc jednak. Starałem się mieć niezbyt mądrą minę, a przynajmniej nie wyglądać zbyt inteligentnie i znów przyszła mi na myśl nieoceniona Alex – uniosłem obie brwi do góry i zacząłem poruszać rytmicznie szczęką, jakby żując gumę. Nie miałem w ustach żadnej gumy, ale była to kolejna sprawa, o której nie musieli wiedzieć, a takie poruszanie szczęką nadaje twarzy wyraz znakomitej głupoty.
-O – udałem zdziwienie i uciechę. – Tu jesteście! – po twarzy Kabie Ghan przemknął wyraz pełen politowania i poczułem satysfakcję. „Czekaj, ty, czekaj – pomyślałem. – Jeszcze zobaczymy, kto tu będzie górą, pani technik. Nie tylko wy potraficie grać na dwa fronty” . – Chciałem zapytać, czy możemy pożyczyć jakiś samochód, chcielibyśmy wrócić do domu na chwilę, wrócilibyśmy do rozmów jutro czy coś takiego.
-Czy coś takiego – powtórzył pułkownik (widać głupota była zaraźliwa), ale natychmiast się zreflektował. – To jest, ma się rozumieć, naturalnie, Wasza Wysokość, limuzyna jest w każdej chwili do waszej dyspozycji.
-To fajnie – ucieszyłem się. – Bo my byśmy już poszli, trochę jesteśmy zmęczeni...
-Oczywiście, Wasza Wysokość – pułkownik skłonił głowę. Tak, istotnie, był niezłym graczem, gdybym nie usłyszał wcześniej jego słów o podwójnej grze, nabrałbym się na jego szacunek.
Stałem przez chwilę niezdecydowany w progu – chciałem złapać na chwilę panią Wilkinson, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Zdaje się, że moje niezdecydowanie jedynie upewniło Radę, co do mojej rzekomej niezbyt przesadnej inteligencji. Musiałem zostać choć przez chwilę sam na sam z major Wilkinson albo z Naïmą Azabal, ale tak, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Hm...
-A – „ocknąłem się” nagle. – Mój ojciec chciałby wam podziękować. Wszystkim – dodałem. Wszystko mi jedno, czy Max miał czy też raczej nie miał ochoty im dziękować – pewnie raczej nie miał – ale miałem nadzieję, że może major albo pani Azabal zostaną przez chwilę z tyłu... Wbiłem uporczywy wzrok w major.
-W takim razie nie każmy czekać Jego Królewskiej Mości – pułkownik wstał z miejsca i ruszył do wyjścia. Za nim ruszyli pozostali. Wszedłem do pomieszczenia i stanąłem grzecznie z boku, przepuszczając wszystkich, a wszyscy kiwali mi głowami z uśmiechami na twarzach. Ku mojej uldze major przechodziła obok mnie na ostatku i złapałem ją dyskretnie za łokieć, przytrzymując w sali. Przesunąłem się za zamknięte skrzydło drzwi i nachyliłem się do pani major.
-Muszę z panią porozmawiać bez tej całej świty – szepnąłem. Major rozejrzała się błyskawicznie dookoła.
-Dziś wieczorem – odparła cicho, wsuwając mi do ręki jakiś mały kartonik, po czym wyszła pośpieszne z sali. Popatrzyłem na kartonik w mojej dłoni – wizytówka z prostym napisem „major Deborah Wilkinson”. I nic więcej. Odwróciłem kartonik – był na nim numer telefonu komórkowego, napisany odręcznie prostym, starannym pismem. Wsunąłem wizytówkę do kieszeni wewnątrz marynarki i wyszedłem z pomieszczenia jak gdyby nigdy nic.
Dziś wieczorem zamierzałem zadzwonić do major Wilkinson i postarać się rozwikłać tę dziwną sytuację, odkryć to podwójne dno i zdemaskować grę pułkownika. Major wydawała się być całkiem sympatyczna i przede wszystkim lojalna, nie wiem czemu, ale czułem do niej zaufanie. Wiedziałem, że mogliśmy jej zaufać.
Podążyłem do wyjścia – stała już tam cała Rada Jedenastu i my, w niejako podwojonej części składu.
W limuzynie siedziałem przy oknie i myślałem o tym, co usłyszałem tak niedawno. Max dosiadł się do mnie.
-Coś się stało? – zapytał półgłosem, jak gdyby nigdy nic. Popatrzyłem na niego ciężko.
-Usłyszałem fragment rozmowy tych ludzi – powiedziałem cicho. – Poza tym dziś wieczór jesteśmy umówieni z panią major Wilkinson. Ty i ja.
Max skinął głową.
-Dobrze – odparł tylko.
Może należało najpierw poznać kulisy wszystkiego, zanim poinformujemy o tym pozostałych. Zresztą, nie wydawało mi się, że wracaliśmy do domu by odpocząć – bezwzględnie należało zapytać Dennise i Jacquesa, czy coś im wiadomo o planach ojca. Bo może wiadomo. Wieczorem pogadamy z major. Czekało nas dużo pracy...
Chris:
Chyba nikt się nie zdziwi, jak powiem, że to wszystko było nieprawdopodobne. Delikatnie mówiąc. Przyznaję, że zawsze chciałem, by Antarianie sobie o nas przypomnieli – no, „zawsze” ograniczało się co prawda do trzech lat – ale nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi brać udział w czymś takim, jak to. W prawdziwym posiedzeniu rządu na emigracji, jak nazywała siebie ta zbieranina ludzi z całego świata, w towarzystwie podwójnej Isabel i podwójnego Michaela. Że ktoś istotnie będzie się do mnie zwracał per „wasza wysokość” albo coś takiego. W chwili, kiedy postanowiłem poćwiczyć sobie moje moce w domu w Chicago nie miałem bladego pojęcia, że wyniknie z tego taka heca.
Nasza Rada Gabinetowa obradowała już drugi dzień z niewielkimi przerwami, podczas których korzystaliśmy beztrosko z łazienek i gościnnych pokoi pułkownika Ralleyarda. W domu prawie nie bywaliśmy – w domu to znaczy w mieszkaniu Jennie i Alex. Porozumiewaliśmy się tylko telefonicznie – Jennie i Alex dostały od Maxa stanowczy zakaz zbliżania się do tego domu, jakby był zadżumiony czy coś takiego. Nie podobało im się to rzecz jasna zupełnie, ale wszyscy czworo – ja, Max, Isabel i Michael – byliśmy co do tego zgodni. Bo też ci ludzie niby byli ulegli, niby odpowiadali grzecznie na nasze pytania, ale w ich zachowaniu było coś dziwnego. Jakby drugie dno, o którym wiadomo, że jest, ale nie wiadomo, jak to udowodnić. Na razie poinformowali nas o przebiegu wojny na Antarze, o najnowszej technice i sposobach komunikowania się z tamtą planetą, pokazali kilka rzeczy, które miały przedstawiać sztukę antarską, powiedzieli, jaka jest mniej więcej sytuacja w całym Układzie... Chociaż to było raczej mniej niż więcej. Krążyli wokół zasadniczych pytań i nie odpowiadali na nie wprost, tylko mówili o jakiś błahostkach.
Staliśmy teraz na dworze, w parku, który latem musi być oszałamiający. Zresztą, zimą też był. Wszędzie było mnóstwo śniegu, a my staliśmy w odległości ponad stu metrów od pałacu. Robiliśmy sobie własną naradę.
-Nie podoba mi się to – oznajmił Michael, wbijając ręce w kieszenie kurtki.
-Mnie też nie – przyświadczyła Isabel i popatrzyła w zamyśleniu na bryłę pałacu. – Zbyt wiele rzeczy mają ochotę przemilczeć, ale nawet nie można się do tego przyczepić.
-Kręcą – Lonnie pociągnęła nosem i postawiła kołnierz swojego płaszcza. – Rząd na emigracji, frajerzy. Gówno, nie rząd.
-Opierniczają się równo, jak rasowi politycy – ocenił Rath. – O tamtej przeterminowanej nasiadówie nawet im się nie zajarzyło, Nicholas też o nich nie parlał.
-No, wiesz, tą znajomością z Nicholasem to ja bym się raczej nie chwalił – mruknął Michael.
-Czyli tak, nie powiedzieli, dlaczego uciekli z Antaru i zostawili tam zwykłych ludzi – wtrąciłem się, usiłując zapobiec kolejnej sprzeczce między dwoma egzemplarzami niegdysiejszego generała Zeratha. – Nie wiemy, czemu pięcioro z tych wyższych funkcjonariuszy nie zostało przedstawionych na samym początku, czemu nie interweniowali, gdy mieliśmy do czynienia z FBI i wojskiem...
-Ta, zwłaszcza ty miałeś – zadrwiła Lonnie. Zignorowałem ją.
-Nie wiadomo, czemu nie zareagowali, gdy Max był na Antarze, czemu ani Langley, ani Cameron nie wspomnieli o nich nawet słówkiem – ciągnąłem dalej.
-Nasedo też nie – przypomniała ciotka Isabel. – Nigdy nie mówił, że tu są jeszcze jacyś inni z naszej planety.
-Słuchaj, może ten wasz Nasedo miał po prostu sklerozę – zaproponowała Lonnie.
-Milcz – powiedział do niej Max, całkowicie opanowanym głosem. Lonnie posłusznie umilkła. – Nie zareagowali również, gdy uruchomiliśmy orbitoidy po raz pierwszy. Skoro Skórowie zjawili się wtedy, mogli zjawić się i oni – zwrócił się do mnie.
-Prawda – przyświadczyłem skwapliwie. – No i jeszcze nie wspomnieli ani słowem o odlocie Tess czy też jej powrocie na Ziemię, choć też powinni o tym wiedzieć, bo wygląda na to, że wywiad mają mimo wszystko niezły.
-Tak, niezły, ale działa im jakoś strasznie wybiórczo – prychnął wuj Michael. – Partacze.
-No i granilith – dorzuciłem na koniec. – Nie wspomnieli o tym ani słowa.
-Eee tam, obrzędowy szmelc – Rath machnął lekceważąco ręką.
-Mówiłeś już o tym – zauważył Max. – Tess odleciała przecież w granilicie.
-Granilith nie lata – Lonnie popatrzyła dziwnie na Maxa. Zapadło milczenie. Zaraz. Chyba mieliśmy sprzeczne informacje. I to zdecydowanie sprzeczne.
-Tess odleciała na Antar używając do tego granilithu – odezwała się Isabel. – Uruchomiliśmy go kluczem, a po dwudziestu czterech godzinach odleciał, zabierając ze sobą Tess i Chrisa.
-Niemożliwe – Lonnie pokręciła głową. – Granilith nie lata, to nie jest statek kosmiczny, tylko jakaś zbutwiała relikwia.
-To czym poleciała Tess? – zapytał Michael. – Co, może jej nagle skrzydełka urosły i pofrunęła do nieba, co?
-Raczej do piekła – mruknęła Isabel. Poruszyłem się niespokojnie – bądź co bądź mówiła o mojej własnej matce, a nie chciało mi się tak do końca wierzyć w to, że była taka zła.
-Idiota – odparła Lonnie. – Czym miała odlecieć, normalnie, statkiem.
-A granilith? – zapytałem. Lonnie popatrzyła na nas przeciągle.
-Widać wciąż go macie – powiedziała w końcu. – Bo my nie mamy go z całą pewnością - A to ci nowość. Mamy granilith, obrzędowy szmelc według Ratha a zbutwiała relikwia według Lonnie. Jednym słowem – nielot. No ładnie. Pozostawało jeszcze pytanie – gdzie go mamy. Problem polegał chyba na tym, że po rewelacjach Lonnie nikt już nie wiedział, jak wyglądał granilith, żadnej instrukcji z obrazkami nie mieliśmy.
-No tak – odezwał się beztrosko Michael. – To już wiemy, czemu przyjmują nas z takimi honorami. Chcą od nas granilith, a nie króla.
-Sądzisz, że chodzi im tylko o to? – zapytał Max wpatrując się w śnieg.
-A o co innego mogłoby im chodzić, Maxwell? – odparł Michael. – Sam widzisz, że kręcą jak mogą, najchętniej pewnie milczeliby jak myszy pod miotłą!
-Nie wszyscy – zauważyłem impulsywnie. Nie mogło pomieścić mi się w głowie, że Dennise miałaby być taka interesowna, nie, to było po prostu... niemożliwe.
-To się nie zdziw – poradził życzliwie Michael. Nie, nie, nie było takiej opcji. Nie wierzyłem w coś takiego. Dennise była inna, jej ojciec mógł sobie spiskować, ale nie o n a!
-OK, ziomy, co mówimy tamtym w wyczesanych szmatach? – zapytał Rath. – Jakoś trzeba z nich wyciągnąć newsy...
-Dyplomatycznie czy stawiamy ich pod ścianą? – chciał wiedzieć Michael.
-Pod ścianą, niech śpiewają, gagatki – powiedział Rath. – A potem nagle bęc w czachę – uderzył pięścią w dłoń. Michael popatrzył na niego dziwnie.
-Pióra to ty chyba masz w głowie – mruknął.
-Spokój – zarządził Max. Dziwne, ale zachowywał się teraz... jak Jennie. Tak, ona trzy lata temu zachowywała się tak samo władczo, mówiła takim samym tonem. – Nie wiem, czy jest sens pogrywać sobie z nimi – powiedział z zamyśleniem. – Ale oni są dobrzy w wodzeniu ludzi za nos.
-Słuchajcie, a jakby tak zrobić jeden dzień przerwy? – zaproponowała tęsknie Isabel. – Mam już serdecznie dosyć tego miejsca, chcę pójść się wyspać we własnym łóżku i poprzebywać choć pół dnia z daleka od nich, już mi niedobrze na widok tych mundurów i garniturów...
-Możemy – Max skinął głową. – Masz rację, wszystkim należy się chwila oddechu, zanim zaczniemy grzebać głębiej.
-Zwariowałeś?! – zawołał Rath z oburzeniem,. – Odwala ci?! Tyle czasu na nic?! Wiesz, czego się dowiedzieliśmy przez te dwa dni?! Niczego!
-Niczego? – Max popatrzył na niego spokojnie. – Twierdzisz, że te wykłady z historii Antaru to nic? Albo wiedza o obecnej sytuacji?
-Hej, hej, hej, spoko – powiedziała ugodowo Lonnie. – Jasne, że to już coś, ale widzisz Max, nie mamy żadnej gwarancji, że to, co powiedzieli było prawdą. Poza tym tyle lat czekaliśmy na odpowiedzi a ty teraz po prostu mówisz, żeby to przełożyć na później?
-Tak – Max skinął głową. – Dokładnie. Czekaliśmy na nich tyle czasu, że chyba lepiej szukać odpowiedzi, gdy odpoczniemy i poukładamy sobie to, czego już się dowiedzieliśmy.
-Żartujesz sobie?! – zawołał Rath. Ale był na z góry straconej pozycji – Michael i Isabel wyraźnie przychylali się do pomysłu Maxa. Zresztą, jeśli miałem być szczery – chyba też wolałem zrobić sobie jakąś dłuższą przerwę. Poza tym, jak rany, za dosłownie kilka dni były święta – nastawiłem się co prawda na spędzanie ich tutaj, w Nowym Jorku, ale nie uprzedziłem o tym fakcie jeszcze mojej rodziny w Chicago, choć był już na to najwyższy czas...
-Chris, skocz no do tych ważniaków, zapytaj, czy mają jakąś wolną limuzynę, bo chcemy pojechać do domu – polecił mi Michael.
-Do domu – zaperzyła się Lonnie. – Słyszałeś go, Rath, on chce jechać limuzyną do domu! Od kiedy to limuzyny latają w przestrzeni międzygalaktycznej, co?
-Idź, Chris – powtórzyła ciotka Isabel. – My tutaj jeszcze wymienimy kilka uwag z naszymi... towarzyszami.
Popatrzyłem niepewnie na dwa komplety Michaelów i Isabel, ale Max skinął do mnie głową, dając do zrozumienia, że panuje nad sytuacją i nikt sobie nie wydłubie oczu. Ruszyłem więc przez śnieg w kierunku pałacu, po raz setny zastanawiając się nad osobliwościami pogody.
Służba w pałacu była strasznie dziwna, a może ja po prostu nie byłem do niej przyzwyczajony a ona była najzupełniej normalna jak na ziemskie standardy – pojawiali się zawsze wtedy, gdy byli absolutnie potrzebni, jakby intuicyjnie wyczuwali, kiedy pan życzy sobie ich obecności, wykonywali wszystko błyskawicznie i bez najmniejszego szelestu; poza tym byli zupełnie niewidoczni i nieobecni, występowali jedynie w charakterze cieni przemykających pod ścianami. Dziwne. Wszedłem nie niepokojony przez nikogo do pałacu, cała służba widać miała odgórne przykazanie, żeby traktować nas wszystkich jak najprawdziwsze święte krowy.
Dywany i chodniki w pałacu były grube, doskonale tłumiły odgłosy kroków. Poza tym nie chodziłem jakoś specjalnie głośno, co prawda również wcale się specjalnie nie kryłem. Wysokie, dębowe drzwi do naszej sali konferencyjnej były lekko przymknięte. W środku byli pozostali uczestnicy konferencji, jedenastu specjalistów z różnych dziedzin, słyszałem jak rozmawiali między sobą. I właściwie zatrzymanie się pod drzwiami i nastawienie uszu było impulsem, czymś, nad czym w ogóle się nie zastanawiałem...
-...to jest jakaś kretyńska sytuacja! – doszedł mnie podniesiony głos Kabie Ghan. Była chyba zdenerwowana, bo brzmiała dziwnie piskliwie.
-Oczywiście, że tak – przyświadczyła zjadliwie ta profesor od historii, Eva Weincośtam. – Zdaje się, że nasz wywiad coś kiepsko działa...
-Przecież wiedzieliśmy, że będziemy musieli liczyć się z taką ewentualnością – major Deborah Wilkinson usiłowała chyba załagodzić nastroje, ale bez zbytniego powodzenia. Hm, zaczynało się robić interesująco.
-Liczyć z taką ewentualnością! – powtórzył szyderczo ten jakiś od obronności czy innego cholerstwa. – No pięknie to pani major wymyśliła, brawo! Pół wieku wysiłków poszło na marne!
-Wysiłków! – roześmiała się gorzko konserwator zabytków, która miała bardzo piękne imię Naïma i bardzo piękne ciemne oczy, i która do tej pory raczej się nie odzywała. – Bardzo proszę, nie przesadzajmy, to raczej nie były wysiłki. Poza tym rzeczywiście niektórzy mają prawo mówić o wysiłkach – dodała z przekąsem – zwłaszcza pan, podpułkowniku.
-Czy to jest w ogóle możliwe? – zapytała wrogim tonem pani profesor Eva. – Te czterdzieści lat w inkubatorach?
-Tak, z punku widzenia medycyny i techniki medycyny – niestety tak – odparła ta od medycyny, Katrina z dziwnym nazwiskiem. Czy mi się tylko wydawało, czy ci ludzie nie byli nami zachwyceni?
-Do takiej sytuacji w ogóle by nie doszło, gdybyśmy swego czasu wzięli na poważnie sygnały, które jednak szanowni koledzy postanowili zignorować – odezwał się gniewnie ten Anglik Scott. – Mówiłem, że to nie jest dobry pomysł, a już zwłaszcza nie jest bezpieczny dla nas!
-Dla nas, dla nas – przedrzeźniała go ta Naïma niskim głosem. – A co powiesz o nich? – o, ci „oni” ty chyba byliśmy my... – Oni nie byli bezpieczni przez cały czas!
-Tak się zastanawiam – powiedziała Kabie Ghan z podejrzaną grzecznością – kto tak właściwie panią tu wpuścił. Wyraźnie odstaje pani od nas, wprowadza jakieś fermenty w Radzie, w organie, który miał być zgodny, o jednym froncie i o jednakowych poglądach politycznych...
-Cóż, ktoś tutaj musi być lojalny – odgryzła się Naïma. Zdaje się, że Rada Jedenastu przeżywała jakiś potężny kryzys wewnętrzny, najwidoczniej związany z naszym istnieniem...
-Gdzie oni tak w ogóle są? – zaniepokoiła się nagle pani Scott, zapomniałem imienia. – Jeśli okaże się, że stoją pod drzwiami...
Zdrętwiałem pod drzwiami. Miałem nadzieję, że pani Scott nie miała zdolności telepatycznych i nie wyczuła mojej obecności... Zresztą, zaraz – to ja tutaj należałem do rodu teoretycznie panującego, nie oni!
Zdaje się jednak, że oni wcale nie posiadali żadnego daru telepatii i widzenia przez ściany.
-Stoją wszyscy w śniegu – powiedział gospodarczy latynoamerykanin. Odetchnąłem z ulgą – widać wyjrzał przez okno jakoś nieuważnie, może nie chciało mu się liczyć osób, które stały w śniegu...
- Niepokoi mnie ta Cameron Flynn – odezwał się z zamyśleniem kolega po fachu profesor Evy Weincośtam. – Wszyscy wiemy, jakie były jej koligacje, i to może nam sprawiać problemy...
-Starałam się jak mogłam, żeby ją zachęcić – powiedziała major Wilkinson siląc się na spokój. – Wszyscy wiemy, jaka była jej reakcja na moją propozycję. Nie zapominajmy, że część ludzi myśli tak samo, jak ona.
-Ludzi – doktor Katrina prychnęła pogardliwym śmiechem. – Tak, i duże szanse polityczne mają ci ludzie, rzeczywiście.
-Owszem, będą mieli duże – usłyszałem głos Naïmy. – Jeśli dowiedzą się, że ich dynastia nie tylko żyje, ale też jest niemal w całości.
-Zamierzasz ich poinformować? – w głosie doktor słychać było zaniepokojenie.
-To byłby polityczny szach – major Wilkinson pośpieszyła w sukurs Naïmie. Zdaje się, że obie miały podobne poglądy.
-Jedno jest pewne – odezwał się głos pułkownika Ralleyarda. Po raz pierwszy od chwili, gdy zacząłem słuchać. Czyli on też był w środku i był doskonale zorientowany w sytuacji, o której my nie mieliśmy bladego pojęcia. – Pojawienie się króla i jego rodziny zdecydowanie skomplikowało sprawy i musimy teraz zmienić nasze plany. Będziemy musieli rozgrywać tę grę na dwa fronty, bardzo ostrożnie i rozważnie.
-Więc nie zamierzasz im o niczym powiedzieć, Philip?! – zawołała z oburzeniem Naïma.
-Zawsze byłem ostrożnym politykiem – odparł pułkownik. – Wolę nie ryzykować.
-To jest twój król, Philip – powiedziała z niezadowoleniem major Wilkinson. – Król, któremu jesteś winien posłuszeństwo i wierność, o czym chyba nie muszę ci przypominać – Kabie Ghan roześmiała się krótkim, nieprzyjemnym śmiechem, ale major zignorowała ją. – Zdajesz sobie sprawę, że igrasz z ogniem, Phil. Oni i tak w końcu dowiedzą się prawdy.
Tak, teraz byłem pewien, że Rada wbrew pozorom była chyba nieźle poinformowana o nas, a już na pewno kombinowali coś, co było szkodliwe dla nas, dla naszego rodu. Widziałem, czy też może raczej słyszałem, że Rada, wedle słów Kabie Ghan, nie była jednomyślnym organem, bo major Deborah Wilkinson i Naïma Azabal były zdecydowanie przeciwne koncepcji Kabie Ghan, pułkownika czy też doktor Katriny albo profesor Evy Weingarthner. Po ich stronie byli chyba również podpułkownik Hastings od obronności, małżeństwo Scottów przychylali się raczej do zdania Naïmy, a co do speca od gospodarki albo kolegi profesor Weingarthner nie miałem zdania. Tylko o co tu chodziło? Musiałem poinformować o tym Maxa. I może... może zrobić niespodziankę pułkownikowi de Ralleyard. Co by było, gdybyśmy dowiedzieli się wszystkiego wcześniej, zanim on zdecyduje się nam coś powiedzieć, choć pewnie i tak nie powiedziałby nam całkowitej prawdy? Dennise i jej brat... tak, oni mogli coś wiedzieć – dlaczego oboje wyjechali z Nowego Jorku? Podobno Jacques miał jakieś starcia z ojcem, kto wie, może o to chodziło w tym zwariowanym świecie pełnym kosmitów? Poza tym dobrze byłoby również pogadać tak nieoficjalnie z major Wilkinson albo z tą Naïmą...
I niech mi ktoś powie, że podsłuchiwanie było złe! Ci ludzie wyraźnie nam nie sprzyjali, knuli coś za naszymi plecami, coś, o czym chyba powinniśmy wiedzieć. Co w tym wszystkim robiła Cameron, widać jednak ich znała... Wycofałem się bezszelestnie. Tak, możecie pomyśleć, że taka rozmowa była wyjątkowo nieostrożna z ich strony – ale czego mieli się obawiać? Teoretycznie staliśmy wszyscy w ogrodzie, nikt z nich nie zauważył, że mnie tam nie było. Poza tym wiedziałem, że kosmici mieli super słuch, ale w końcu ja również miałem coś z kosmity – dwoje rodziców. Sztukę skradania się miałem opanowaną, i dopiero teraz przychodzi mi na myśl, że to już drugi raz, gdy kogoś podsłuchiwałem, chyba naprawdę miałem we krwi coś... odrobinę podstępnego. Poprzednim razem zdarzyło mi się to w Roswell, gdy pani E pokazywała nam zasypane resztki jaskini. Tak, ale tam miałem łatwiej, bo gdy się wycofałem, mogłem rzucać kamyczkami. Tutaj kamyczków nie było, nie zamierzałem tupać jak słoń żeby tylko dać im do zrozumienia, że idę. Co zrobić? Już wiem – służba! Potrzebny mi był ktoś ze służby. Rozejrzałem się dookoła – wszystko fajnie, ale nikogo w pobliżu nie zauważyłem...
-Hop hop, jest tu kto ze służby? – zawołałem niezbyt głośno. Jeśli mnie usłyszą tam na sali – nie szkodzi, nawet dobrze, mogę robić z siebie półgłówka. To też już drugi raz, ale wariatów najmniej się czepiają...
-Czy mogę w czymś pomóc, Wasza Wysokość? – natychmiast zmaterializował się obok mnie jeden z lokai.
-Tak – odparłem ze zdecydowaniem. – Gdzie tu jest jakaś sala konferencyjna?
Lokaj popatrzył na mnie dziwnie.
-Dwadzieścia metrów za plecami Waszej Wysokości – odparł. Wiedziałem o tym równie dobrze jak on, ale nie musiał o tym wiedzieć. Skinąłem głową.
-Dziękuję, dobry człowieku, możesz już iść – powiedziałem i odwróciłem się. Było mi naprawdę wszystko jedno, co sobie o mnie pomyślą, ważne było, żeby nie domyślili się, że coś usłyszałem. Popchnąłem bezceremonialnie drzwi sali i potoczyłem wzrokiem po zgromadzonych tam osobach – byli wszyscy, całe jedenaście osób. A więc jednak. Starałem się mieć niezbyt mądrą minę, a przynajmniej nie wyglądać zbyt inteligentnie i znów przyszła mi na myśl nieoceniona Alex – uniosłem obie brwi do góry i zacząłem poruszać rytmicznie szczęką, jakby żując gumę. Nie miałem w ustach żadnej gumy, ale była to kolejna sprawa, o której nie musieli wiedzieć, a takie poruszanie szczęką nadaje twarzy wyraz znakomitej głupoty.
-O – udałem zdziwienie i uciechę. – Tu jesteście! – po twarzy Kabie Ghan przemknął wyraz pełen politowania i poczułem satysfakcję. „Czekaj, ty, czekaj – pomyślałem. – Jeszcze zobaczymy, kto tu będzie górą, pani technik. Nie tylko wy potraficie grać na dwa fronty” . – Chciałem zapytać, czy możemy pożyczyć jakiś samochód, chcielibyśmy wrócić do domu na chwilę, wrócilibyśmy do rozmów jutro czy coś takiego.
-Czy coś takiego – powtórzył pułkownik (widać głupota była zaraźliwa), ale natychmiast się zreflektował. – To jest, ma się rozumieć, naturalnie, Wasza Wysokość, limuzyna jest w każdej chwili do waszej dyspozycji.
-To fajnie – ucieszyłem się. – Bo my byśmy już poszli, trochę jesteśmy zmęczeni...
-Oczywiście, Wasza Wysokość – pułkownik skłonił głowę. Tak, istotnie, był niezłym graczem, gdybym nie usłyszał wcześniej jego słów o podwójnej grze, nabrałbym się na jego szacunek.
Stałem przez chwilę niezdecydowany w progu – chciałem złapać na chwilę panią Wilkinson, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Zdaje się, że moje niezdecydowanie jedynie upewniło Radę, co do mojej rzekomej niezbyt przesadnej inteligencji. Musiałem zostać choć przez chwilę sam na sam z major Wilkinson albo z Naïmą Azabal, ale tak, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Hm...
-A – „ocknąłem się” nagle. – Mój ojciec chciałby wam podziękować. Wszystkim – dodałem. Wszystko mi jedno, czy Max miał czy też raczej nie miał ochoty im dziękować – pewnie raczej nie miał – ale miałem nadzieję, że może major albo pani Azabal zostaną przez chwilę z tyłu... Wbiłem uporczywy wzrok w major.
-W takim razie nie każmy czekać Jego Królewskiej Mości – pułkownik wstał z miejsca i ruszył do wyjścia. Za nim ruszyli pozostali. Wszedłem do pomieszczenia i stanąłem grzecznie z boku, przepuszczając wszystkich, a wszyscy kiwali mi głowami z uśmiechami na twarzach. Ku mojej uldze major przechodziła obok mnie na ostatku i złapałem ją dyskretnie za łokieć, przytrzymując w sali. Przesunąłem się za zamknięte skrzydło drzwi i nachyliłem się do pani major.
-Muszę z panią porozmawiać bez tej całej świty – szepnąłem. Major rozejrzała się błyskawicznie dookoła.
-Dziś wieczorem – odparła cicho, wsuwając mi do ręki jakiś mały kartonik, po czym wyszła pośpieszne z sali. Popatrzyłem na kartonik w mojej dłoni – wizytówka z prostym napisem „major Deborah Wilkinson”. I nic więcej. Odwróciłem kartonik – był na nim numer telefonu komórkowego, napisany odręcznie prostym, starannym pismem. Wsunąłem wizytówkę do kieszeni wewnątrz marynarki i wyszedłem z pomieszczenia jak gdyby nigdy nic.
Dziś wieczorem zamierzałem zadzwonić do major Wilkinson i postarać się rozwikłać tę dziwną sytuację, odkryć to podwójne dno i zdemaskować grę pułkownika. Major wydawała się być całkiem sympatyczna i przede wszystkim lojalna, nie wiem czemu, ale czułem do niej zaufanie. Wiedziałem, że mogliśmy jej zaufać.
Podążyłem do wyjścia – stała już tam cała Rada Jedenastu i my, w niejako podwojonej części składu.
W limuzynie siedziałem przy oknie i myślałem o tym, co usłyszałem tak niedawno. Max dosiadł się do mnie.
-Coś się stało? – zapytał półgłosem, jak gdyby nigdy nic. Popatrzyłem na niego ciężko.
-Usłyszałem fragment rozmowy tych ludzi – powiedziałem cicho. – Poza tym dziś wieczór jesteśmy umówieni z panią major Wilkinson. Ty i ja.
Max skinął głową.
-Dobrze – odparł tylko.
Może należało najpierw poznać kulisy wszystkiego, zanim poinformujemy o tym pozostałych. Zresztą, nie wydawało mi się, że wracaliśmy do domu by odpocząć – bezwzględnie należało zapytać Dennise i Jacquesa, czy coś im wiadomo o planach ojca. Bo może wiadomo. Wieczorem pogadamy z major. Czekało nas dużo pracy...
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
A jednak... oni nie są tacy mili... Debile. Mam nadzieję, że Jack i Denisse o tym nie wiedzą, bo ich zdązrzyłem ich polubić. A ak wiedzą to Jennie naprawdę znowu będzie miała złamane serce... Biedna... Szkoda, że jej tam nie było, ona mi się zdaje, że ma jeszcze większe instynkty przywódcze niż Max i to by się przydało. Chciałbym się dowiedzieć już nie długo o czym powie Maxowi i Chrisowi pani Major. Jak Jennie dowie się o tym wszystkim bez zwątpienia będzie wściekła. A co do Jennie... To cieszę się, że wkońcu zaczęła słuchac serca, miejmy nadzieję, ze dobrze na tym wyjdzie, chociaż jeżeli Jack cos wie to zrobi się z tego niezł bigos znowu. Dzioęki za te dwie częsci Nan. Czekam z niecierplwiością na nastepne. Może potem odam jakis bardziej odpowiedni komentarz,bo teraz to za bardzo nie jestem w formie. Ok. to do napisania...
Aleś mnie wystraszyła tym pomysłam, że gdranilith, tym który tez odleciała nie jest ty czym mówisz! Bo widzisz ja mam podobny pomysł w spwoim opowiadaniu Mam nadzieję, że nie myślimy w ten sam sposób
Dziw części naraz
Wreszcie Jennie dała się ponieść fali (też bym tak chciała, ale za bardzo się boję ), z Jack'em Dobrze życzę obojgu nie ma co!
Rozbawiła mnie Alex z tymi ubraniami bo ja właśnie dzi zrobiłam gruntowny porządek w pokoju i sobie przypomniałam ten cały bałagan jaki przy tym powstał Alex to bardzo pomocna duszyczka i całe szczęście, że Jennie ma taką kuzynkę
A niby po co Rath i Lonnie się wcisnęli na tę całą imprezę Bo za wiele z tego nie zrozumiałam
Rada Jedenastu Wiedziałam, że to jest zbyt piękne by było prawdziwe! Oni coś knują i tylko granilith im w głowie Nie podoba mi się to. Mam dziwne przeczucie, że rada coś zrobi złego całemu rodowi
Ciekawam tego spotkania Chrisa-Maxa z pamią półkownik. Może dowiemy się czegoś nowego
No. To ja czekam na kolejne części
Dziw części naraz
Wreszcie Jennie dała się ponieść fali (też bym tak chciała, ale za bardzo się boję ), z Jack'em Dobrze życzę obojgu nie ma co!
Rozbawiła mnie Alex z tymi ubraniami bo ja właśnie dzi zrobiłam gruntowny porządek w pokoju i sobie przypomniałam ten cały bałagan jaki przy tym powstał Alex to bardzo pomocna duszyczka i całe szczęście, że Jennie ma taką kuzynkę
A niby po co Rath i Lonnie się wcisnęli na tę całą imprezę Bo za wiele z tego nie zrozumiałam
Rada Jedenastu Wiedziałam, że to jest zbyt piękne by było prawdziwe! Oni coś knują i tylko granilith im w głowie Nie podoba mi się to. Mam dziwne przeczucie, że rada coś zrobi złego całemu rodowi
Ciekawam tego spotkania Chrisa-Maxa z pamią półkownik. Może dowiemy się czegoś nowego
No. To ja czekam na kolejne części
Znajcie moje serce. Chyba jestem dla was zbyt miła... Zdecydowanie. Co wy na to, że teraz szybko zakończymy co trzeba, za to przy trzeciej części... taak, przy trzeciej części dopiero poczekam sobie na komentarze Granilith. He he, zobaczymy, ale moi drodzy - temat granilithu jeszcze powróci.
Zaczyna przerażać mnie atmosfera matury. Dostaję szczękościsku...
miłegoczytaniaiczekamnawaszekomentarze(achtenszczękościsk...)
Część 17
Max:
Podobno człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. I to chyba prawda, bo gdy ujrzałem dzieci pułkownika Ralleyarda w domu Isabel, nawet nie poczułem zdziwienia. Dziwne i niezręczne sytuacje (dla większości ludzi) dla nas są już chyba chlebem powszednim. Alex i Dennise były w trakcie malowania sobie paznokci, która to skomplikowana czynność pochłaniała absolutnie całą ich uwagę. Jennie i ten Jacques robili wspólnie obiad – i to właśnie było to, co mnie chyba najbardziej zaskoczyło. W życiu nie widziałem mojej córki w kuchni z własnej woli. Jakoś nie lubiła gotowania, potrafiła odżywiać się cały czas jakimiś dziwnymi rzeczami z torebek. Tak, to była najdziwniejsza rzecz, jaką spostrzegłem, podczas kilku dobrych dni.
-Tato, znasz Jacka i Dennise, prawda? – zapytała Jennie, całując mnie w policzek. – Zatrzymali się u nas na kilka dni, mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko...
Ja nie miałem nic przeciwko z tego prostego powodu, że to nie było moje mieszkanie. Bardziej interesowało mnie to, czemu młodzi Ralleyardowie siedzieli tutaj, a nie u siebie w domu, bądź co bądź - znacznie bardziej luksusowym i wygodnym, pomimo całej nowoczesności i elegancji apartamentu Isabel. Popatrzyłem ukradkiem na tego Jacka – nie wyglądał na jakiegoś bandziora czy spiskowca. Wcześniej jakoś tego nie zauważyłem, ale miał bardzo jasne, błękitne oczy, bardzo podobne do tych, jakie miała Tess. Pomyślałem, że chyba trzeba go będzie później zapytać, czemu siedzieli z siostrą tutaj, a nie u siebie.
-Mama dzwoniła chyba z piętnaście razy – mówiła dalej Jennie. – Zadzwoń do niej zaraz, bo ona denerwuje się wszystkim, od tego, co my w ogóle jemy, poprzez te śniegi, aż po wasze spotkanie.
-Zaraz zadzwonię – przytaknąłem.
-A jak tam spotkanie? – zapytała ciekawie Jennie. – Co mówili? Czego się dowiedzieliście? Co było ciekawego?
-Jennie, daj im odpocząć, pewnie są zmęczeni i mają wiele rzeczy do przemyślenia – wtrącił się Jack. Spojrzałem na niego uważnie – czyżby wiedział, co planuje jego ojciec? Wie o tym?
-Ale ja też chcę wiedzieć! – zawołała Jennie z pretensją w głosie. – Chcę, to chyba normalne, prawda?
-A czy ja mówię, że nie? – Jack uśmiechnął się do niej lekko. – Mówię tylko, że poruszysz tę lawinę pytań po obiedzie, więc z łaski swojej podaj mi durszlak.
-Sam weź – obraziła się Jennie. – Znajdź sobie.
-Jennie, on ma rację – powiedziałem pojednawczo. – Zjemy spokojnie i wszystko opowiemy, ale daj nam chwilę odsapnąć, dobrze? Poza tym jestem straszliwie głodny... – dodałem. Wcale nie byłem głodny, ale chciałem najpierw pogadać z tym młodym człowiekiem i zorientować się, co wie i ewentualnie po której jest stronie, bo miałem nieodparte wrażenie, że miedzy nami a pułkownikiem Ralleyardem jest przepaść niemal nie do przebycia.
Moja córka wyraźnie sklęsła w sobie.
-Najlepiej by było, gdyby wszyscy odżywiali się energią z powietrza – mruknęła do siebie. – Byłby wtedy święty spokój z tym całym gotowaniem...
-Niestety, moja droga, ale nie wszyscy lubią żarcie dla kanarków – zażartował Jack. Czy mi się wydaje, czy to były słowa Alex...? Chyba szybko się polubili, nie ma co.
-Dlatego właśnie to ty gotujesz – uśmiechnęła się słodko Jennie.
-Ale ty pomagasz – odparł natychmiast Jack. Usiadłem na wysokim, kuchennym stołku i obserwowałem ich mimowolnie. Zachowywali się w swoim towarzystwie swobodnie, tak swobodnie, jakby znali się od zawsze, i to znali bardzo dobrze... Dziwne. Na ogół Jennie miała chyba więcej oporów przed zawieraniem nowych przyjaźni, ale może dlatego, że oni oboje byli tutaj z jednego gatunku. Może. Ale różni są przedstawiciele tego samego gatunku. Miałem pewne wątpliwości, co do jego ojca, więc tym bardziej nie wiedziałem, co mam myśleć o synu. Co prawda Jennie zdaje się nie miała takich wątpliwości...
-Jennie! – wrzasnęła nagle Alex z głębi mieszkania. – Chodź no tu na chwilę, ale już! – w głosie Alex brzmiało coś, co wyraźnie mówiło, że to musi być teraz, zaraz. Jennie westchnęła ciężko.
-Zaraz wracam – mruknęła i wyszła z kuchni.
Zauważyłem, jak Jack odprowadzał ją wzrokiem z jakąś... czułością? Czy mnie się aby nie przewidziało? Czego on chciał od mojej córki? Podejrzenia wybuchły we mnie jak gejzer, ale usiłowałem zepchnąć je na dalszy plan. Nie było teraz na to czasu, zresztą, Jennie była już dorosła i wiedziałem, że nie lubiła, gdy ktokolwiek wtrącał się do jej życia.
-Dobrze się tutaj bawiliście? – zapytałem od niechcenia, korzystając z nieobecności Jennie. Jack spojrzał na mnie bystro.
-Ma pan prawo być zdenerwowany, ale zaręczam, że nic się nie stało – powiedział grzecznie, ale stanowczo. Jakby to miało mnie uspokoić!
-Słuchaj, wiem, że dziś młodzież jest inna, ale w tej chwili szacunek dla mojej córki to co innego, wierzę, że ona jest rozsądna. Chciałbym za to usłyszeć, dlaczego tu jesteście, ty i twoja siostra – przerwałem mu zdecydowanie. Nie byłem pewien, czy chciałbym go widzieć razem z Jennie, w ogóle go nie znałem, ale widziałem, że między nimi aż iskrzy, iskry były widoczne gołym okiem. – Nie mam do was o to pretensji, chcę tylko wiedzieć, dlaczego.
Jack patrzył na mnie przez chwilę z zastanowieniem.
-Czyli domyśla się pan już, do czego dążył mój ojciec – powiedział w końcu. Zabawne – teoretycznie ten młodzieniec powinien zwracać się do mnie „Wasza Wysokość” i robił to oficjalnie. Ale teraz, w prywatnym życiu, byliśmy obaj w kuchni mojej siostry, i on mówił do mnie per „pan”, tak, jak mówi się do normalnych ludzi, jak mówi do ojca koleżanek, znajomych czy też dziewczyny.
-Czemu? – zapytałem, nie wspominając na razie ani słowem o tym, że nie mam pojęcia, do czego dążył pułkownik. Miałem nadzieję, że sam mi o tym powie. W każdym razie pułkownik chyba nie przypuszczał, że zdradzi go własny syn.
-Bo nam się to nie podoba. Nie chcemy brać w tym udziału, ani mieć z tym w ogóle nic wspólnego – Jack odłożył łyżkę. – To nie jest zgodne z naszymi przekonaniami, i nasz ojciec dobrze o tym wie, dlatego też Dennise mieszka w Chicago a ja w Paryżu.
-A jakie wobec tego są wasze przekonania? – zapytałem podstępnie.
-Takie, że dla nas „wierność”, „tradycja” albo „honor” to nie są tylko puste słowa – uniósł się Jack. – Dla nas nasz znak nie jest tylko naleciałością po przodkach, ale czymś, co jest ważne i wciąż żywe! To jest w naszej naturze i ani ja, ani Dennise nie zamierzamy z tego rezygnować, i choć może się wydawać, że wszyscy sądzą, że to odległa przeszłość, skoro sam pułkownik de Ralleyard do tego przystąpił, jest wielu takich, którzy się z tym, nie zgadzają – Jack był zły. Był autentycznie zdenerwowany i słuchałem go teraz z ciekawością, pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie mówił mi o czymś, o czym nie miałem pojęcia. – Nie wszyscy chcą żyć w kłamstwie, dla nas to coś więcej, niż zwietrzałe ideały. Nawet w otoczeniu ojca są tacy, którym się to nie podoba, choćby major Wilkinson...! – Jack umilkł w końcu i spojrzał na mnie. Patrzyłem na niego z ciekawością i zainteresowaniem. Jack milczał przez chwilę.
-Zdaje się, że powiedziałem panu więcej, niż pan oczekiwał – westchnął w końcu ciężko. – Nie wiedział pan o tym, prawda?
-Nie – pokręciłem głową. – Ale wiedziałem, że coś jest nie tak, już się domyślałem.
Z twarzy Jacka trudno było coś wyczytać. A czy ja się domyślałem? Ciężko powiedzieć zważywszy na to, że miałem jakiejś szczątkowe informacje, tu wrażenie, tam jakieś odczucie, do tego kilka gniewnych słów Jacka i to wszystko. No, i jeszcze zapowiedź rewelacji od major Wilkinson plus zawrotna ilość zasadniczych pytań bez odpowiedzi....
-Coś mnie ominęło? – Jennie nagle zmaterializowała się w kuchni. Popatrzyłem na Jacka.
-Nic takiego – powiedziałem spokojnie.
-Tylko mała męska rozmowa – potwierdził Jack. Jennie popatrzyła na mnie i przeniosła wzrok na Jacka, ale nic już nie powiedziała.
Obiad minął w takiej atmosferze – pełnej wzajemnego relacjonowania sobie wydarzeń, choć bardzo ostrożnie, bo nikt nie wiedział, na co można pozwolić sobie w tym mieszanym towarzystwie. Jennie rzucała ukradkowe spojrzenia w moim kierunku, Jack udawał, że wcale się na nią nie patrzy, a jeśli akurat spojrzy, to zupełnie przypadkowo, Michael znów siedział nachmurzony, Isabel i Alex zaś usiłowały rozruszać nieco towarzystwo. Ze średnim zresztą skutkiem. Obserwowałem kątem oka Chrisa, który siedział przy stole i jadł obiad z roztargnieniem, najwyraźniej będąc myślami zupełnie gdzie indziej, zupełnie nieczuły na to, że Dennise siedziała naprzeciwko niego i rzucała mu czasami jakieś dziwne spojrzenia. Byłem pewien, że rozważa kwestię, którą godzinę można już uznać za porę wieczorną. Snuł się potem po domu jak pies, z kąta do kąta, nie mogąc znaleźć sobie jakoś miejsca.
-Zadzwoń w końcu do rodziców – powiedziała nagle Alex, materializując się nie wiadomo skąd obok niego. Chris spojrzał na nią nieprzytomnie, jakby wyrwała go z głębokiego snu.
-Że co? – zapytał.
-Starzy – Alex uniosła jedną brew. – Zadzwoń do swoich staruszków, kolego.
-Po co? – zdziwił się Chris. Alex spojrzała na niego dziwnie.
-A jak zamierzasz wyjechać z Nowego Jorku? – zapytała uprzejmie. – Co tam Nowy Jork, tu jest jeszcze znośnie, ale reszta New Jersey jest dosłownie zasypana. Będziesz się przedzierał z łopatą w ręku? – zainteresowała się nagle. – Nie wyjedziesz stąd przed świętami.
-Myślisz? – do Chrisa chyba jeszcze nie dotarło.
-Ja nie myślę, ja wiem – Alex wzruszyła ramionami. – Stary, zadzwoń do nich, powiedz, że jesteś w Nowym Jorku albo zełgaj, że Las Cruces też zasypało, ale chociaż ich poinformuj.
-Od kiedy to tak dbasz o innych? – Chris w końcu ocknął się. – Alex, nie znałem cię od tej strony.
-Weź nie filozuj – prychnęła Alex. – Człowieku, zapominasz, z kim masz do czynienia. Mówisz do Alex Wielkiej, nie mylić z Aleksandrem Wielkim. I jeśli mówię ci, że lepiej, żebyś w końcu poinformował starszych o tym, że nie zobaczą twojej gębusi na święta, to znaczy, że lepiej, żebyś to zrobił. Bo inaczej mamusia wyśle twoich szanownych braciszków, żeby cię przyciągnęli za uszy.
-Zapomniałem o twojej skazie – mruknął Chris. – Dobra, zadzwonię.
-Zadzwoń teraz – nalegała Alex uparcie. – Nie zaraz, teraz.
-Teraz to ja mam inny telefon do wykonania! – zdenerwował się Chris. – I w ogóle to bądź tak dobra i mnie nie pouczaj!
-Jak chcesz – Alex zrobiła balona z gumy. Jeśli było coś, co kojarzyło mi się nieodparcie z osobą mojej siostrzenicy, to były właśnie balony z gumy. Chyba jeszcze nie widziałem, żeby nie żuła gumy. – Ale nie zaszkodziłoby również, gdybyś dźwięknął do Las Cruces, chociaż mogę powiedzieć, co chce ci zakomunikować twoja dziewczyna.
-No, niby co chce mi powiedzieć? – zaciekawił się mimowolnie Chris.
-Że wóz albo przewóz, chłoptasiu – odparła Alex. – Albo wracasz do niej do Las Cruces, albo ona cię rzuca w trybie natychmiastowym.
-Bredzisz – ocenił Chris, ale nie miał wcale najpewniejszej miny. Alex wzruszyła ramionami.
-Zobaczymy – stwierdziła kierując się do swojego pokoju. – A, i jeszcze jedno – zatrzymała się przy drzwiach. – Na Siedemdziesiątej Szóstej jest pewna bardzo miła, cicha kawiarnia, Serendipity. Zapamiętaj sobie tę nazwę na wszelki wypadek, to niedaleko stąd.
-A po co mam to zapamiętywać? – nastroszył się Chris.
-Tego już nie wiem – Alex wzruszyła ramionami. – Ale wiem, że ci się przyda, i to jeszcze dzisiaj.
I z tymi słowami na ustach Alex wymaszerowała do swojego pokoju. Chris poruszył się niespokojnie, a ja pokiwałem głową. Wiedziałem naturalnie o tej dość osobliwej właściwości Alex, ale nie byłem do niej przyzwyczajony. Gdyby nie to, że nikt poza mną i Chrisem nie wiedział o naszych planach spotkania z major Wilkinson, to porada Alex zapewne nie zrobiłaby na mnie wrażenia, bo pomyślałbym – ot, Jennie jej powiedziała, albo Isabel czy też Chris. Ale Chris nic o tym nie powiedział, byłem tego pewien, a Alex daje mu rady nie wiadomo dlaczego. Osobliwe.
Chris rzucił mi krótkie, acz wymowne spojrzenie i zniknął w swoim pokoju. Podążyłem za nim.
-Chcesz zadzwonić? – zapytał, wyciągając w moim kierunku komórkę. Byliśmy ze sobą na „ty”. Pokręciłem przecząco głową.
-Ty się umawiałeś na wieczór, dzwoń – odparłem. Chris skinął głową i wybrał numer.
-Dobry wieczór, tu Christopher King, miałem zadzwonić wieczorem... – powiedział po chwili. – Tak – powiedział do słuchawki. – Nie, tylko ja i Max – chwila przerwy. – Tak, więc... ach. Dobrze. Na rogu Siedemdziesiątej Piątej – twarz Chrisa zmieniła się lekko. – Oczywiście. Dziękuję bardzo. A przepraszam, czy Naïma... to jest pani Azabal będzie? Och. Dobrze, do widzenia.
Jak widać rozmowa była wyjątkowo krótka i treściwa. Popatrzyłem pytająco na Chrisa.
-Major Wilkinson umówiła się z nami za pół godziny – oznajmił wzdychając ciężko. – Chyba normalnie zacznę wyznawać kult Alex.
-Major umówiła się w tej... Serendipity? – zapytałem z niedowierzaniem. Chris skinął głową. A może jednak Alex znała już panią Wilkinson, albo też wszyscy kosmici umawiali się w Serendipity w Nowym Jorku? Niesamowite.
-Ja, ty i pani major – powiedział Chris. – Jeśli jesteś zaskoczony tą knajpą, to czas się przyzwyczaić, Alex ma tak zawsze.
Oznajmiliśmy, że idziemy na spacer. Właściwie to oznajmiliśmy tylko nielicznym, Jennie, Alex, Dennise i Jack gdzieś znikli, jedynie Isabel i Michael siedzieli w salonie przy kawie. Pobrnęliśmy powoli w stronę Siedemdziesiątej Piątej, wśród wysokich zasp, a jak na ironię śnieg wciąż padał. Tylko nieliczni szaleńcy wychodzili w taką pogodę z ciepłych, suchych domów, samochody jeździły ulicami powoli i niemrawo. Nawet wszechobecne żółte nowojorskie taksówki jakby przycichły i stały się mniej agresywne, niż na ogół.
Serendipity było niewielką kawiarenką, wciśniętą między sklep z sukniami ślubnymi a sklep z dekoracjami dla domu. Za ciemnozielonymi drewnianymi drzwiami widać było przytulne, jasne i ciepłe wnętrze, a za każdym otwarciem drzwi na ulicę wypływał mocny aromat kawy i ciastek. W witrynie wisiały zapalone lampki choinkowe, które przypominały drobne iskierki. Weszliśmy do środka i natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie, tak bardzo różnym od zimnego śniegu na zewnątrz. Lokal był piętrowy, można było wejść po wąskich schodkach na górę, gdzie stały stoliki z zapalonymi lampkami. O dziwo było tu całkiem sporo ludzi.
-Widzisz ją? – zapytałem rozglądając się po zapełnionych ludźmi stolikach na parterze.
-Nie – Chris pokręcił głową. – Może jest na górze.
-Może – zgodziłem się. Wdrapaliśmy się na piętro i istotnie przy stoliku w rogu, przy kremowej, przecieranej ścianie, w niejakim oddaleniu od innych, dostrzegliśmy major Wilkinson. Tym razem nie była w mundurze, tylko całkowicie po cywilnemu. Ciemne włosy miała lekko rozpuszczone, i w różowym, wełnianym golfie zdecydowanie nie wyglądała na wysokiego funkcjonariusza wojskowego, w dodatku – kosmitkę.
Ona również nas dostrzegła, bo pomachała nam ręką.
-Miło mi, że zgodziła się pani na spotkanie – powiedziałem z galanterią witając się z nią.
-Cała przyjemność po mojej stronie – odparła pani major. – Proszę siadać. Za chwilę przyniosą nam kawę, pozwoliłam sobie zamówić.
-Nie boi się pani umawiać w takim miejscu, wśród tylu ludzi? – zapytałem, rozglądając się dyskretnie dookoła gdy kelner już przyniósł nasze kawy. Pani major uśmiechnęła się lekko.
-Rozumiem pańskie obawy – odparła. – Ale to miejsce jest już wielokrotnie sprawdzone, proszę mi wierzyć. Nawet i przed tym spotkaniem nie zaniechaliśmy pewnych środków ostrożności.
-Chce pani przez to powiedzieć, że pułkownik wie o tym...? – Chris zmarszczył brwi. Pani Wilkinson pokręciła lekko głową.
-Przepraszam, wyraziłam się nieprecyzyjnie. Mówiąc „my” mam w tej chwili na myśli moją komórkę, to znaczy moich najbardziej zaufanych ludzi – wyjaśniła pani major. – Ludzi, o których pułkownik nie ma nawet bladego pojęcia, w końcu „dyplomacja” obejmuje nie tylko oficjalne stosunki z innymi państwami, ale też wywiad... jak i kontrwywiad – pani Wilkinson zawiesiła głos. Hmmm...
-Czyli jesteśmy tu całkowicie nieoficjalnie – podsumował Chris. Pani Wilkinson skinęła głową. Patrzyłem na nią z zaciekawieniem – ładna, elegancka kobieta w różowym, modnym swetrze zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kto dowodzi kontrwywiadem. – I możemy spokojnie rozmawiać o sprawach, które nas interesują – dodał.
-Oczywiście z zachowaniem pewnych środków ostrożności – przytaknęła pani Wilkinson.
-Oczywiście – zgodził się skwapliwie Chris.
-Czy państwo chcą najpierw o coś zapytać? – popatrzyła na nas pytająco. – Co dokładnie chcielibyście wiedzieć?
-Cóż, to chyba nic dziwnego, że wyczuliśmy coś w atmosferze kilku ostatnich dni – odezwałem się.
-Chcemy wiedzieć, w jaką podwójną grę gra pułkownik – wyrwał się Chris. Kopnąłem go w kostkę, ale było już za późno. Pani Deborah spojrzała na nas zaskoczona.
-Skąd o tym wiecie? – zapytała.
-Usłyszałem przypadkowo fragment rozmowy – przyznał się Chris.
-Poza tym trudno było tego nie wyczuć – dorzuciłem. – O co tu chodzi? Dlaczego nikt z was nie zainteresował się nami, choć z całą pewnością mieliście wystarczająco jasne sygnały o naszym istnieniu? Czemu nie poznaliśmy się od razu, na pierwszym przyjęciu?
Deborah Wilkinson westchnęła ciężko.
-Nie ma się czym chwalić – powiedziała. – Ale faktem jest, że pułkownik nawet nie bardzo was okłamał.
-To znaczy? – zapytałem.
-Istotnie stworzyliśmy coś w rodzaju rządu na emigracji – wyjaśniła pani Wilkinson. – Tylko, że ten rząd nie przewidywał pojawienia się dynastii.
-Może coś obszerniej? – zaproponował Chris.
-Może zacznę od początku – zaproponowała pani Wilkinson, nachylając się ku nam i ściszając znacznie głos. – Praktycznie kilkadziesiąt lat temu nasza arystokracja przyleciała tutaj, u nas trwała wojna, były krwawe czystki, to była jedyna możliwość przeżycia z perspektywami na powrót. Z początku wszystko było tak, jak kiedyś, wciąż wierzyli w to, że dynastia powróci... Ale ojciec pułkownika miał inne plany, którymi zaraził pułkownika.
-Arystokracja nie bardzo się wtedy liczyła, Nicholas nie brał nas zupełnie pod uwagę, nie mieliśmy nawet pojęcia, że organizowane są jakieś szczyty, dowiedzieliśmy się po fakcie, i to ubodło pułkownika do głębi. Bardzo usilnie zajął się wtedy propagandą i zaczął tworzyć zaczątki obecnego rządu, który miał wrócić na Antar i objąć na nim władzę z poparciem innych planet. Postanowili nie wtrącać się w ogóle do waszej sprawy, zostawić was odłogiem. Na czele rządu stał pułkownik. Inne planety zaczęły go nawet akceptować, ale wieść, że król jest w rękach Nicholasa skomplikowała sprawę. Wiedzieliśmy o tym, to prawda. I skoro już mówię prawdę... Pułkownik przyczynił się do tego, by ludzie odrzucili prawdziwego władcę. Myśleliśmy, że Nicholas wobec tego załatwi wszystko do końca. Ale pułkownik nie przewidział, że Cameron Flynn była innego zdania, niż on.
-Tak, usiłowaliśmy przekonać Cameron Flynn do naszego stanowiska. To byłby dla nas niewątpliwy plus, gdyby w naszych szeregach była panna Flynn, córka władców, w żyłach której płynęła bądź co bądź równie arystokratyczna krew. Ale ona była nieprzejednana, zdecydowanie odrzuciła nasze propozycje, zapowiedziała, że postara się, by król odzyskał to, co mu się należało. I to właśnie jej postawa sprawiła, że w naszym Rządzie powstała rysa, że niektórzy z nas zaczęli przychylać się do rojalistów, tych prawdziwych rojalistów.
-Pułkownik ma już zaplanowane przejęcie władzy na Antarze, ale w taki sposób, jakby dostał władzę nie tylko od Antarian, ale i od innych władców. To potężna operacja, propaganda pracowała nad nią od wielu lat, i dlatego pułkownik nie przedstawił wam najważniejszych przedstawicieli rządu. Wolał mieć asa w rękawie. Jednak co ciekawe, pułkownik wcale nie zamierza wracać tam, na Antar, chce raczej zrobić swoją siedzibę tutaj. Chciał mieć swojego wysłannika tam, swoją prawą rękę na miejscu, kogoś, kto byłby mu bezwzględnie posłuszny, i wybrał sobie do tego swojego syna, Jacquesa. To był jego pierwszy poważny błąd, bo Jack od dawien dawna jest z przekonania rojalistą i zdecydowanie odmówił udziału w jakichkolwiek przedsięwzięciach ojca, wiec pułkownik kazał mu wyjechać. Siostra Jacka również wolała wyjechać, z własnej co prawda woli, ale podzielała poglądy polityczne brata.
-Krótko mówiąc, wasze istnienie jest zdecydowanie nie na rękę pułkownikowi, bo zdaje sobie sprawę, że na Antarze znajdziecie wielu zwolenników, skoro w jego własnej rodzinie nastąpił tak ostry rozłam. Phil jest jednak zbyt dobrym politykiem, żeby zdecydował się na jakieś drastyczne postępowanie, bo każdy nieostrożny ruch może oznaczać początek kolejnej wojny, sytuacja wciąż jest bardzo napięta, zwłaszcza, że od czasu tamtego tajemniczego zniknięcia Nicholasa na Antarze praktycznie rzecz biorąc nie ma centralnej władzy, wciąż toczą się przepychanki między poszczególnymi partiami i stronnictwami.
Pani major umilkła. Więc tak przedstawiały się sprawy. Pułkownik dbał o siebie jak należy. Szpony w białych rękawiczkach – przemknęło mi przez myśl.
-A inni? – zapytałem.
-Inni – powtórzyła pani major. – Cóż. Scottowie są raczej umiarkowanymi rojalistami, bardzo ostrożni. Stary Ernie od gospodarki również raczej przychyla się na naszą stronę, Naima jest najbardziej radykalna. Reszta jest pazerna na władzę, chcą jak najwięcej.
-A dlaczego pułkownik tak bardzo trzęsie się o historię? – zapytał ciekawie Chris.
-Bo historia odwala mu niemal całą propagandę – wyjaśniła pani major.
-A Antar? – dążył dalej Chris, zadając pytania bez ładu i składu. Zapewne miał ich dziesiątki i nie zważał w ogóle na to, o co pyta, a raczej czy te pytania mają logiczny ciąg. – To jest widzieliśmy przezrocza, ale jacy tam są ludzie, jak oni mówią?
-Widzieliście Naimę? – odparła pytaniem na pytanie pani major. Obaj skinęliśmy głowami. – No więc Naima najbardziej przypomina mieszkańców stolicy Antaru, oni wszyscy są podobni do Arabów.
-A język? – pytał zachłannie Chris. – Też mają podobny do arabskiego?
Pani major powiedziała coś z uśmiechem, jakieś bulgoty i churgoty... Brzmiało to zupełnie jak jakieś arabskie pogawędki.
-Że niby co? – Chris zamrugał oczami.
-Powiedziałam, że mamy prawdziwie grudniową pogodę, jakiej najstarsi nie pamiętają – wyjaśniła pani major. – Nasz język jest łudząco podobny do arabskiego...
-A, nie no, jasne, w końcu świergoczę po arabsku od małego – mruknął pod nosem Chris.
-Dobrze, więc co mamy robić względem pułkownika? – zapytałem. – Mamy udawać, że o niczym nie wiemy, czy też wręcz przeciwnie, dać mu do zrozumienia, że wiemy, w co gramy?
-Nie wiem – major Wilkinson rozłożyła bezradnie ręce. – Wiem tylko, że Phil będzie teraz uważał, bo gra idzie o zbyt dużą stawkę, nawet jak dla niego. Chce mieć władzę, ale nie może was definitywnie odsunąć.
-Bo mamy granilith? – zapytałem podstępnie. Pani major popatrzyła na mnie przeciągle.
-A macie?
Skinąłem głową. Nie wiem, czy go mieliśmy, kiedyś na pewno tak, ale nikt nie wiedział, czym był granilith. Później zacznę się zastanawiać, czy na pewno go mamy, a jeśli tak, to gdzie.
-Więc Phil tym bardziej nie będzie mógł nic zrobić – stwierdziła pani major. – Nie dajcie mu się zwieść gładkimi słówkami. Będzie przekonywał jak potrafi, a w Radzie Jedenastu nie możemy pozwalać sobie na publiczne deklaracje, w zasadzie powinniśmy być neutralni w tej sprawie, choć nikt tego nie przestrzega. Każdy się opowiada po jakiejś stronie, a jeśli się nie opowie, to i tak go przypiszą jak im wygodniej.
Nawet nie zauważyłem, kiedy znów zostałem wplątany w walkę o tron. Znów. Co takiego miał w sobie tron Antaru, że człowiek nie mógł się od niego uwolnić? Nie chciałem być królem, chciałem mieć tylko normalne życie, a jednak brałem udział w tym wyścigu do tronu, pozwalałem wkręcić się w to po raz drugi, i znów instynktownie robiłem wszystko, żeby tron nie dostał się komuś nieodpowiedniemu, choć mógłbym machnąć ręką i olać sobie całą sprawę. Ja jednak brałem udział w tej walce, wbrew sobie. A może jednak nie zupełnie wbrew sobie? Może jednak było we mnie coś z Zana, z tamtego króla Zana, jakim podobno kiedyś byłem, może i ja chciałem poczuć w ręku władzę, władzę, której używał Khivar i Nicholas, a która powinna być moja? Może. Nie wiem, prawdę mówiąc.
-Muszę już iść – odezwała się major zerkając na zegarek. – Cieszę się, że mogliśmy się spotkać i że mogłam pomóc, to dla mnie prawdziwe szczęście. Poczekajcie jakiś czas i wyjdźcie po mnie.
Ledwo pani major znikła, gdy przy naszym stoliku pojawiły się dwie panny.
-Cześć tato – powiedziała Jennie siadając na krześle major Wilkinson.
-Mówiłam, że Serenidipity jest fajną knajpką, ale mogliście zabrać nas ze sobą – dodała Alex dostawiając sobie krzesło.
-Właśnie – przyświadczyła Jennie. – Poczułyśmy się pominięte. Może więc chociaż podzielicie się rewelacjami tej pani, która tu przed chwilą była?
Cholera. Zapomniałem o Alex i jej właściwościach...
Zaczyna przerażać mnie atmosfera matury. Dostaję szczękościsku...
miłegoczytaniaiczekamnawaszekomentarze(achtenszczękościsk...)
Część 17
Max:
Podobno człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. I to chyba prawda, bo gdy ujrzałem dzieci pułkownika Ralleyarda w domu Isabel, nawet nie poczułem zdziwienia. Dziwne i niezręczne sytuacje (dla większości ludzi) dla nas są już chyba chlebem powszednim. Alex i Dennise były w trakcie malowania sobie paznokci, która to skomplikowana czynność pochłaniała absolutnie całą ich uwagę. Jennie i ten Jacques robili wspólnie obiad – i to właśnie było to, co mnie chyba najbardziej zaskoczyło. W życiu nie widziałem mojej córki w kuchni z własnej woli. Jakoś nie lubiła gotowania, potrafiła odżywiać się cały czas jakimiś dziwnymi rzeczami z torebek. Tak, to była najdziwniejsza rzecz, jaką spostrzegłem, podczas kilku dobrych dni.
-Tato, znasz Jacka i Dennise, prawda? – zapytała Jennie, całując mnie w policzek. – Zatrzymali się u nas na kilka dni, mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko...
Ja nie miałem nic przeciwko z tego prostego powodu, że to nie było moje mieszkanie. Bardziej interesowało mnie to, czemu młodzi Ralleyardowie siedzieli tutaj, a nie u siebie w domu, bądź co bądź - znacznie bardziej luksusowym i wygodnym, pomimo całej nowoczesności i elegancji apartamentu Isabel. Popatrzyłem ukradkiem na tego Jacka – nie wyglądał na jakiegoś bandziora czy spiskowca. Wcześniej jakoś tego nie zauważyłem, ale miał bardzo jasne, błękitne oczy, bardzo podobne do tych, jakie miała Tess. Pomyślałem, że chyba trzeba go będzie później zapytać, czemu siedzieli z siostrą tutaj, a nie u siebie.
-Mama dzwoniła chyba z piętnaście razy – mówiła dalej Jennie. – Zadzwoń do niej zaraz, bo ona denerwuje się wszystkim, od tego, co my w ogóle jemy, poprzez te śniegi, aż po wasze spotkanie.
-Zaraz zadzwonię – przytaknąłem.
-A jak tam spotkanie? – zapytała ciekawie Jennie. – Co mówili? Czego się dowiedzieliście? Co było ciekawego?
-Jennie, daj im odpocząć, pewnie są zmęczeni i mają wiele rzeczy do przemyślenia – wtrącił się Jack. Spojrzałem na niego uważnie – czyżby wiedział, co planuje jego ojciec? Wie o tym?
-Ale ja też chcę wiedzieć! – zawołała Jennie z pretensją w głosie. – Chcę, to chyba normalne, prawda?
-A czy ja mówię, że nie? – Jack uśmiechnął się do niej lekko. – Mówię tylko, że poruszysz tę lawinę pytań po obiedzie, więc z łaski swojej podaj mi durszlak.
-Sam weź – obraziła się Jennie. – Znajdź sobie.
-Jennie, on ma rację – powiedziałem pojednawczo. – Zjemy spokojnie i wszystko opowiemy, ale daj nam chwilę odsapnąć, dobrze? Poza tym jestem straszliwie głodny... – dodałem. Wcale nie byłem głodny, ale chciałem najpierw pogadać z tym młodym człowiekiem i zorientować się, co wie i ewentualnie po której jest stronie, bo miałem nieodparte wrażenie, że miedzy nami a pułkownikiem Ralleyardem jest przepaść niemal nie do przebycia.
Moja córka wyraźnie sklęsła w sobie.
-Najlepiej by było, gdyby wszyscy odżywiali się energią z powietrza – mruknęła do siebie. – Byłby wtedy święty spokój z tym całym gotowaniem...
-Niestety, moja droga, ale nie wszyscy lubią żarcie dla kanarków – zażartował Jack. Czy mi się wydaje, czy to były słowa Alex...? Chyba szybko się polubili, nie ma co.
-Dlatego właśnie to ty gotujesz – uśmiechnęła się słodko Jennie.
-Ale ty pomagasz – odparł natychmiast Jack. Usiadłem na wysokim, kuchennym stołku i obserwowałem ich mimowolnie. Zachowywali się w swoim towarzystwie swobodnie, tak swobodnie, jakby znali się od zawsze, i to znali bardzo dobrze... Dziwne. Na ogół Jennie miała chyba więcej oporów przed zawieraniem nowych przyjaźni, ale może dlatego, że oni oboje byli tutaj z jednego gatunku. Może. Ale różni są przedstawiciele tego samego gatunku. Miałem pewne wątpliwości, co do jego ojca, więc tym bardziej nie wiedziałem, co mam myśleć o synu. Co prawda Jennie zdaje się nie miała takich wątpliwości...
-Jennie! – wrzasnęła nagle Alex z głębi mieszkania. – Chodź no tu na chwilę, ale już! – w głosie Alex brzmiało coś, co wyraźnie mówiło, że to musi być teraz, zaraz. Jennie westchnęła ciężko.
-Zaraz wracam – mruknęła i wyszła z kuchni.
Zauważyłem, jak Jack odprowadzał ją wzrokiem z jakąś... czułością? Czy mnie się aby nie przewidziało? Czego on chciał od mojej córki? Podejrzenia wybuchły we mnie jak gejzer, ale usiłowałem zepchnąć je na dalszy plan. Nie było teraz na to czasu, zresztą, Jennie była już dorosła i wiedziałem, że nie lubiła, gdy ktokolwiek wtrącał się do jej życia.
-Dobrze się tutaj bawiliście? – zapytałem od niechcenia, korzystając z nieobecności Jennie. Jack spojrzał na mnie bystro.
-Ma pan prawo być zdenerwowany, ale zaręczam, że nic się nie stało – powiedział grzecznie, ale stanowczo. Jakby to miało mnie uspokoić!
-Słuchaj, wiem, że dziś młodzież jest inna, ale w tej chwili szacunek dla mojej córki to co innego, wierzę, że ona jest rozsądna. Chciałbym za to usłyszeć, dlaczego tu jesteście, ty i twoja siostra – przerwałem mu zdecydowanie. Nie byłem pewien, czy chciałbym go widzieć razem z Jennie, w ogóle go nie znałem, ale widziałem, że między nimi aż iskrzy, iskry były widoczne gołym okiem. – Nie mam do was o to pretensji, chcę tylko wiedzieć, dlaczego.
Jack patrzył na mnie przez chwilę z zastanowieniem.
-Czyli domyśla się pan już, do czego dążył mój ojciec – powiedział w końcu. Zabawne – teoretycznie ten młodzieniec powinien zwracać się do mnie „Wasza Wysokość” i robił to oficjalnie. Ale teraz, w prywatnym życiu, byliśmy obaj w kuchni mojej siostry, i on mówił do mnie per „pan”, tak, jak mówi się do normalnych ludzi, jak mówi do ojca koleżanek, znajomych czy też dziewczyny.
-Czemu? – zapytałem, nie wspominając na razie ani słowem o tym, że nie mam pojęcia, do czego dążył pułkownik. Miałem nadzieję, że sam mi o tym powie. W każdym razie pułkownik chyba nie przypuszczał, że zdradzi go własny syn.
-Bo nam się to nie podoba. Nie chcemy brać w tym udziału, ani mieć z tym w ogóle nic wspólnego – Jack odłożył łyżkę. – To nie jest zgodne z naszymi przekonaniami, i nasz ojciec dobrze o tym wie, dlatego też Dennise mieszka w Chicago a ja w Paryżu.
-A jakie wobec tego są wasze przekonania? – zapytałem podstępnie.
-Takie, że dla nas „wierność”, „tradycja” albo „honor” to nie są tylko puste słowa – uniósł się Jack. – Dla nas nasz znak nie jest tylko naleciałością po przodkach, ale czymś, co jest ważne i wciąż żywe! To jest w naszej naturze i ani ja, ani Dennise nie zamierzamy z tego rezygnować, i choć może się wydawać, że wszyscy sądzą, że to odległa przeszłość, skoro sam pułkownik de Ralleyard do tego przystąpił, jest wielu takich, którzy się z tym, nie zgadzają – Jack był zły. Był autentycznie zdenerwowany i słuchałem go teraz z ciekawością, pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie mówił mi o czymś, o czym nie miałem pojęcia. – Nie wszyscy chcą żyć w kłamstwie, dla nas to coś więcej, niż zwietrzałe ideały. Nawet w otoczeniu ojca są tacy, którym się to nie podoba, choćby major Wilkinson...! – Jack umilkł w końcu i spojrzał na mnie. Patrzyłem na niego z ciekawością i zainteresowaniem. Jack milczał przez chwilę.
-Zdaje się, że powiedziałem panu więcej, niż pan oczekiwał – westchnął w końcu ciężko. – Nie wiedział pan o tym, prawda?
-Nie – pokręciłem głową. – Ale wiedziałem, że coś jest nie tak, już się domyślałem.
Z twarzy Jacka trudno było coś wyczytać. A czy ja się domyślałem? Ciężko powiedzieć zważywszy na to, że miałem jakiejś szczątkowe informacje, tu wrażenie, tam jakieś odczucie, do tego kilka gniewnych słów Jacka i to wszystko. No, i jeszcze zapowiedź rewelacji od major Wilkinson plus zawrotna ilość zasadniczych pytań bez odpowiedzi....
-Coś mnie ominęło? – Jennie nagle zmaterializowała się w kuchni. Popatrzyłem na Jacka.
-Nic takiego – powiedziałem spokojnie.
-Tylko mała męska rozmowa – potwierdził Jack. Jennie popatrzyła na mnie i przeniosła wzrok na Jacka, ale nic już nie powiedziała.
Obiad minął w takiej atmosferze – pełnej wzajemnego relacjonowania sobie wydarzeń, choć bardzo ostrożnie, bo nikt nie wiedział, na co można pozwolić sobie w tym mieszanym towarzystwie. Jennie rzucała ukradkowe spojrzenia w moim kierunku, Jack udawał, że wcale się na nią nie patrzy, a jeśli akurat spojrzy, to zupełnie przypadkowo, Michael znów siedział nachmurzony, Isabel i Alex zaś usiłowały rozruszać nieco towarzystwo. Ze średnim zresztą skutkiem. Obserwowałem kątem oka Chrisa, który siedział przy stole i jadł obiad z roztargnieniem, najwyraźniej będąc myślami zupełnie gdzie indziej, zupełnie nieczuły na to, że Dennise siedziała naprzeciwko niego i rzucała mu czasami jakieś dziwne spojrzenia. Byłem pewien, że rozważa kwestię, którą godzinę można już uznać za porę wieczorną. Snuł się potem po domu jak pies, z kąta do kąta, nie mogąc znaleźć sobie jakoś miejsca.
-Zadzwoń w końcu do rodziców – powiedziała nagle Alex, materializując się nie wiadomo skąd obok niego. Chris spojrzał na nią nieprzytomnie, jakby wyrwała go z głębokiego snu.
-Że co? – zapytał.
-Starzy – Alex uniosła jedną brew. – Zadzwoń do swoich staruszków, kolego.
-Po co? – zdziwił się Chris. Alex spojrzała na niego dziwnie.
-A jak zamierzasz wyjechać z Nowego Jorku? – zapytała uprzejmie. – Co tam Nowy Jork, tu jest jeszcze znośnie, ale reszta New Jersey jest dosłownie zasypana. Będziesz się przedzierał z łopatą w ręku? – zainteresowała się nagle. – Nie wyjedziesz stąd przed świętami.
-Myślisz? – do Chrisa chyba jeszcze nie dotarło.
-Ja nie myślę, ja wiem – Alex wzruszyła ramionami. – Stary, zadzwoń do nich, powiedz, że jesteś w Nowym Jorku albo zełgaj, że Las Cruces też zasypało, ale chociaż ich poinformuj.
-Od kiedy to tak dbasz o innych? – Chris w końcu ocknął się. – Alex, nie znałem cię od tej strony.
-Weź nie filozuj – prychnęła Alex. – Człowieku, zapominasz, z kim masz do czynienia. Mówisz do Alex Wielkiej, nie mylić z Aleksandrem Wielkim. I jeśli mówię ci, że lepiej, żebyś w końcu poinformował starszych o tym, że nie zobaczą twojej gębusi na święta, to znaczy, że lepiej, żebyś to zrobił. Bo inaczej mamusia wyśle twoich szanownych braciszków, żeby cię przyciągnęli za uszy.
-Zapomniałem o twojej skazie – mruknął Chris. – Dobra, zadzwonię.
-Zadzwoń teraz – nalegała Alex uparcie. – Nie zaraz, teraz.
-Teraz to ja mam inny telefon do wykonania! – zdenerwował się Chris. – I w ogóle to bądź tak dobra i mnie nie pouczaj!
-Jak chcesz – Alex zrobiła balona z gumy. Jeśli było coś, co kojarzyło mi się nieodparcie z osobą mojej siostrzenicy, to były właśnie balony z gumy. Chyba jeszcze nie widziałem, żeby nie żuła gumy. – Ale nie zaszkodziłoby również, gdybyś dźwięknął do Las Cruces, chociaż mogę powiedzieć, co chce ci zakomunikować twoja dziewczyna.
-No, niby co chce mi powiedzieć? – zaciekawił się mimowolnie Chris.
-Że wóz albo przewóz, chłoptasiu – odparła Alex. – Albo wracasz do niej do Las Cruces, albo ona cię rzuca w trybie natychmiastowym.
-Bredzisz – ocenił Chris, ale nie miał wcale najpewniejszej miny. Alex wzruszyła ramionami.
-Zobaczymy – stwierdziła kierując się do swojego pokoju. – A, i jeszcze jedno – zatrzymała się przy drzwiach. – Na Siedemdziesiątej Szóstej jest pewna bardzo miła, cicha kawiarnia, Serendipity. Zapamiętaj sobie tę nazwę na wszelki wypadek, to niedaleko stąd.
-A po co mam to zapamiętywać? – nastroszył się Chris.
-Tego już nie wiem – Alex wzruszyła ramionami. – Ale wiem, że ci się przyda, i to jeszcze dzisiaj.
I z tymi słowami na ustach Alex wymaszerowała do swojego pokoju. Chris poruszył się niespokojnie, a ja pokiwałem głową. Wiedziałem naturalnie o tej dość osobliwej właściwości Alex, ale nie byłem do niej przyzwyczajony. Gdyby nie to, że nikt poza mną i Chrisem nie wiedział o naszych planach spotkania z major Wilkinson, to porada Alex zapewne nie zrobiłaby na mnie wrażenia, bo pomyślałbym – ot, Jennie jej powiedziała, albo Isabel czy też Chris. Ale Chris nic o tym nie powiedział, byłem tego pewien, a Alex daje mu rady nie wiadomo dlaczego. Osobliwe.
Chris rzucił mi krótkie, acz wymowne spojrzenie i zniknął w swoim pokoju. Podążyłem za nim.
-Chcesz zadzwonić? – zapytał, wyciągając w moim kierunku komórkę. Byliśmy ze sobą na „ty”. Pokręciłem przecząco głową.
-Ty się umawiałeś na wieczór, dzwoń – odparłem. Chris skinął głową i wybrał numer.
-Dobry wieczór, tu Christopher King, miałem zadzwonić wieczorem... – powiedział po chwili. – Tak – powiedział do słuchawki. – Nie, tylko ja i Max – chwila przerwy. – Tak, więc... ach. Dobrze. Na rogu Siedemdziesiątej Piątej – twarz Chrisa zmieniła się lekko. – Oczywiście. Dziękuję bardzo. A przepraszam, czy Naïma... to jest pani Azabal będzie? Och. Dobrze, do widzenia.
Jak widać rozmowa była wyjątkowo krótka i treściwa. Popatrzyłem pytająco na Chrisa.
-Major Wilkinson umówiła się z nami za pół godziny – oznajmił wzdychając ciężko. – Chyba normalnie zacznę wyznawać kult Alex.
-Major umówiła się w tej... Serendipity? – zapytałem z niedowierzaniem. Chris skinął głową. A może jednak Alex znała już panią Wilkinson, albo też wszyscy kosmici umawiali się w Serendipity w Nowym Jorku? Niesamowite.
-Ja, ty i pani major – powiedział Chris. – Jeśli jesteś zaskoczony tą knajpą, to czas się przyzwyczaić, Alex ma tak zawsze.
Oznajmiliśmy, że idziemy na spacer. Właściwie to oznajmiliśmy tylko nielicznym, Jennie, Alex, Dennise i Jack gdzieś znikli, jedynie Isabel i Michael siedzieli w salonie przy kawie. Pobrnęliśmy powoli w stronę Siedemdziesiątej Piątej, wśród wysokich zasp, a jak na ironię śnieg wciąż padał. Tylko nieliczni szaleńcy wychodzili w taką pogodę z ciepłych, suchych domów, samochody jeździły ulicami powoli i niemrawo. Nawet wszechobecne żółte nowojorskie taksówki jakby przycichły i stały się mniej agresywne, niż na ogół.
Serendipity było niewielką kawiarenką, wciśniętą między sklep z sukniami ślubnymi a sklep z dekoracjami dla domu. Za ciemnozielonymi drewnianymi drzwiami widać było przytulne, jasne i ciepłe wnętrze, a za każdym otwarciem drzwi na ulicę wypływał mocny aromat kawy i ciastek. W witrynie wisiały zapalone lampki choinkowe, które przypominały drobne iskierki. Weszliśmy do środka i natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie, tak bardzo różnym od zimnego śniegu na zewnątrz. Lokal był piętrowy, można było wejść po wąskich schodkach na górę, gdzie stały stoliki z zapalonymi lampkami. O dziwo było tu całkiem sporo ludzi.
-Widzisz ją? – zapytałem rozglądając się po zapełnionych ludźmi stolikach na parterze.
-Nie – Chris pokręcił głową. – Może jest na górze.
-Może – zgodziłem się. Wdrapaliśmy się na piętro i istotnie przy stoliku w rogu, przy kremowej, przecieranej ścianie, w niejakim oddaleniu od innych, dostrzegliśmy major Wilkinson. Tym razem nie była w mundurze, tylko całkowicie po cywilnemu. Ciemne włosy miała lekko rozpuszczone, i w różowym, wełnianym golfie zdecydowanie nie wyglądała na wysokiego funkcjonariusza wojskowego, w dodatku – kosmitkę.
Ona również nas dostrzegła, bo pomachała nam ręką.
-Miło mi, że zgodziła się pani na spotkanie – powiedziałem z galanterią witając się z nią.
-Cała przyjemność po mojej stronie – odparła pani major. – Proszę siadać. Za chwilę przyniosą nam kawę, pozwoliłam sobie zamówić.
-Nie boi się pani umawiać w takim miejscu, wśród tylu ludzi? – zapytałem, rozglądając się dyskretnie dookoła gdy kelner już przyniósł nasze kawy. Pani major uśmiechnęła się lekko.
-Rozumiem pańskie obawy – odparła. – Ale to miejsce jest już wielokrotnie sprawdzone, proszę mi wierzyć. Nawet i przed tym spotkaniem nie zaniechaliśmy pewnych środków ostrożności.
-Chce pani przez to powiedzieć, że pułkownik wie o tym...? – Chris zmarszczył brwi. Pani Wilkinson pokręciła lekko głową.
-Przepraszam, wyraziłam się nieprecyzyjnie. Mówiąc „my” mam w tej chwili na myśli moją komórkę, to znaczy moich najbardziej zaufanych ludzi – wyjaśniła pani major. – Ludzi, o których pułkownik nie ma nawet bladego pojęcia, w końcu „dyplomacja” obejmuje nie tylko oficjalne stosunki z innymi państwami, ale też wywiad... jak i kontrwywiad – pani Wilkinson zawiesiła głos. Hmmm...
-Czyli jesteśmy tu całkowicie nieoficjalnie – podsumował Chris. Pani Wilkinson skinęła głową. Patrzyłem na nią z zaciekawieniem – ładna, elegancka kobieta w różowym, modnym swetrze zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kto dowodzi kontrwywiadem. – I możemy spokojnie rozmawiać o sprawach, które nas interesują – dodał.
-Oczywiście z zachowaniem pewnych środków ostrożności – przytaknęła pani Wilkinson.
-Oczywiście – zgodził się skwapliwie Chris.
-Czy państwo chcą najpierw o coś zapytać? – popatrzyła na nas pytająco. – Co dokładnie chcielibyście wiedzieć?
-Cóż, to chyba nic dziwnego, że wyczuliśmy coś w atmosferze kilku ostatnich dni – odezwałem się.
-Chcemy wiedzieć, w jaką podwójną grę gra pułkownik – wyrwał się Chris. Kopnąłem go w kostkę, ale było już za późno. Pani Deborah spojrzała na nas zaskoczona.
-Skąd o tym wiecie? – zapytała.
-Usłyszałem przypadkowo fragment rozmowy – przyznał się Chris.
-Poza tym trudno było tego nie wyczuć – dorzuciłem. – O co tu chodzi? Dlaczego nikt z was nie zainteresował się nami, choć z całą pewnością mieliście wystarczająco jasne sygnały o naszym istnieniu? Czemu nie poznaliśmy się od razu, na pierwszym przyjęciu?
Deborah Wilkinson westchnęła ciężko.
-Nie ma się czym chwalić – powiedziała. – Ale faktem jest, że pułkownik nawet nie bardzo was okłamał.
-To znaczy? – zapytałem.
-Istotnie stworzyliśmy coś w rodzaju rządu na emigracji – wyjaśniła pani Wilkinson. – Tylko, że ten rząd nie przewidywał pojawienia się dynastii.
-Może coś obszerniej? – zaproponował Chris.
-Może zacznę od początku – zaproponowała pani Wilkinson, nachylając się ku nam i ściszając znacznie głos. – Praktycznie kilkadziesiąt lat temu nasza arystokracja przyleciała tutaj, u nas trwała wojna, były krwawe czystki, to była jedyna możliwość przeżycia z perspektywami na powrót. Z początku wszystko było tak, jak kiedyś, wciąż wierzyli w to, że dynastia powróci... Ale ojciec pułkownika miał inne plany, którymi zaraził pułkownika.
-Arystokracja nie bardzo się wtedy liczyła, Nicholas nie brał nas zupełnie pod uwagę, nie mieliśmy nawet pojęcia, że organizowane są jakieś szczyty, dowiedzieliśmy się po fakcie, i to ubodło pułkownika do głębi. Bardzo usilnie zajął się wtedy propagandą i zaczął tworzyć zaczątki obecnego rządu, który miał wrócić na Antar i objąć na nim władzę z poparciem innych planet. Postanowili nie wtrącać się w ogóle do waszej sprawy, zostawić was odłogiem. Na czele rządu stał pułkownik. Inne planety zaczęły go nawet akceptować, ale wieść, że król jest w rękach Nicholasa skomplikowała sprawę. Wiedzieliśmy o tym, to prawda. I skoro już mówię prawdę... Pułkownik przyczynił się do tego, by ludzie odrzucili prawdziwego władcę. Myśleliśmy, że Nicholas wobec tego załatwi wszystko do końca. Ale pułkownik nie przewidział, że Cameron Flynn była innego zdania, niż on.
-Tak, usiłowaliśmy przekonać Cameron Flynn do naszego stanowiska. To byłby dla nas niewątpliwy plus, gdyby w naszych szeregach była panna Flynn, córka władców, w żyłach której płynęła bądź co bądź równie arystokratyczna krew. Ale ona była nieprzejednana, zdecydowanie odrzuciła nasze propozycje, zapowiedziała, że postara się, by król odzyskał to, co mu się należało. I to właśnie jej postawa sprawiła, że w naszym Rządzie powstała rysa, że niektórzy z nas zaczęli przychylać się do rojalistów, tych prawdziwych rojalistów.
-Pułkownik ma już zaplanowane przejęcie władzy na Antarze, ale w taki sposób, jakby dostał władzę nie tylko od Antarian, ale i od innych władców. To potężna operacja, propaganda pracowała nad nią od wielu lat, i dlatego pułkownik nie przedstawił wam najważniejszych przedstawicieli rządu. Wolał mieć asa w rękawie. Jednak co ciekawe, pułkownik wcale nie zamierza wracać tam, na Antar, chce raczej zrobić swoją siedzibę tutaj. Chciał mieć swojego wysłannika tam, swoją prawą rękę na miejscu, kogoś, kto byłby mu bezwzględnie posłuszny, i wybrał sobie do tego swojego syna, Jacquesa. To był jego pierwszy poważny błąd, bo Jack od dawien dawna jest z przekonania rojalistą i zdecydowanie odmówił udziału w jakichkolwiek przedsięwzięciach ojca, wiec pułkownik kazał mu wyjechać. Siostra Jacka również wolała wyjechać, z własnej co prawda woli, ale podzielała poglądy polityczne brata.
-Krótko mówiąc, wasze istnienie jest zdecydowanie nie na rękę pułkownikowi, bo zdaje sobie sprawę, że na Antarze znajdziecie wielu zwolenników, skoro w jego własnej rodzinie nastąpił tak ostry rozłam. Phil jest jednak zbyt dobrym politykiem, żeby zdecydował się na jakieś drastyczne postępowanie, bo każdy nieostrożny ruch może oznaczać początek kolejnej wojny, sytuacja wciąż jest bardzo napięta, zwłaszcza, że od czasu tamtego tajemniczego zniknięcia Nicholasa na Antarze praktycznie rzecz biorąc nie ma centralnej władzy, wciąż toczą się przepychanki między poszczególnymi partiami i stronnictwami.
Pani major umilkła. Więc tak przedstawiały się sprawy. Pułkownik dbał o siebie jak należy. Szpony w białych rękawiczkach – przemknęło mi przez myśl.
-A inni? – zapytałem.
-Inni – powtórzyła pani major. – Cóż. Scottowie są raczej umiarkowanymi rojalistami, bardzo ostrożni. Stary Ernie od gospodarki również raczej przychyla się na naszą stronę, Naima jest najbardziej radykalna. Reszta jest pazerna na władzę, chcą jak najwięcej.
-A dlaczego pułkownik tak bardzo trzęsie się o historię? – zapytał ciekawie Chris.
-Bo historia odwala mu niemal całą propagandę – wyjaśniła pani major.
-A Antar? – dążył dalej Chris, zadając pytania bez ładu i składu. Zapewne miał ich dziesiątki i nie zważał w ogóle na to, o co pyta, a raczej czy te pytania mają logiczny ciąg. – To jest widzieliśmy przezrocza, ale jacy tam są ludzie, jak oni mówią?
-Widzieliście Naimę? – odparła pytaniem na pytanie pani major. Obaj skinęliśmy głowami. – No więc Naima najbardziej przypomina mieszkańców stolicy Antaru, oni wszyscy są podobni do Arabów.
-A język? – pytał zachłannie Chris. – Też mają podobny do arabskiego?
Pani major powiedziała coś z uśmiechem, jakieś bulgoty i churgoty... Brzmiało to zupełnie jak jakieś arabskie pogawędki.
-Że niby co? – Chris zamrugał oczami.
-Powiedziałam, że mamy prawdziwie grudniową pogodę, jakiej najstarsi nie pamiętają – wyjaśniła pani major. – Nasz język jest łudząco podobny do arabskiego...
-A, nie no, jasne, w końcu świergoczę po arabsku od małego – mruknął pod nosem Chris.
-Dobrze, więc co mamy robić względem pułkownika? – zapytałem. – Mamy udawać, że o niczym nie wiemy, czy też wręcz przeciwnie, dać mu do zrozumienia, że wiemy, w co gramy?
-Nie wiem – major Wilkinson rozłożyła bezradnie ręce. – Wiem tylko, że Phil będzie teraz uważał, bo gra idzie o zbyt dużą stawkę, nawet jak dla niego. Chce mieć władzę, ale nie może was definitywnie odsunąć.
-Bo mamy granilith? – zapytałem podstępnie. Pani major popatrzyła na mnie przeciągle.
-A macie?
Skinąłem głową. Nie wiem, czy go mieliśmy, kiedyś na pewno tak, ale nikt nie wiedział, czym był granilith. Później zacznę się zastanawiać, czy na pewno go mamy, a jeśli tak, to gdzie.
-Więc Phil tym bardziej nie będzie mógł nic zrobić – stwierdziła pani major. – Nie dajcie mu się zwieść gładkimi słówkami. Będzie przekonywał jak potrafi, a w Radzie Jedenastu nie możemy pozwalać sobie na publiczne deklaracje, w zasadzie powinniśmy być neutralni w tej sprawie, choć nikt tego nie przestrzega. Każdy się opowiada po jakiejś stronie, a jeśli się nie opowie, to i tak go przypiszą jak im wygodniej.
Nawet nie zauważyłem, kiedy znów zostałem wplątany w walkę o tron. Znów. Co takiego miał w sobie tron Antaru, że człowiek nie mógł się od niego uwolnić? Nie chciałem być królem, chciałem mieć tylko normalne życie, a jednak brałem udział w tym wyścigu do tronu, pozwalałem wkręcić się w to po raz drugi, i znów instynktownie robiłem wszystko, żeby tron nie dostał się komuś nieodpowiedniemu, choć mógłbym machnąć ręką i olać sobie całą sprawę. Ja jednak brałem udział w tej walce, wbrew sobie. A może jednak nie zupełnie wbrew sobie? Może jednak było we mnie coś z Zana, z tamtego króla Zana, jakim podobno kiedyś byłem, może i ja chciałem poczuć w ręku władzę, władzę, której używał Khivar i Nicholas, a która powinna być moja? Może. Nie wiem, prawdę mówiąc.
-Muszę już iść – odezwała się major zerkając na zegarek. – Cieszę się, że mogliśmy się spotkać i że mogłam pomóc, to dla mnie prawdziwe szczęście. Poczekajcie jakiś czas i wyjdźcie po mnie.
Ledwo pani major znikła, gdy przy naszym stoliku pojawiły się dwie panny.
-Cześć tato – powiedziała Jennie siadając na krześle major Wilkinson.
-Mówiłam, że Serenidipity jest fajną knajpką, ale mogliście zabrać nas ze sobą – dodała Alex dostawiając sobie krzesło.
-Właśnie – przyświadczyła Jennie. – Poczułyśmy się pominięte. Może więc chociaż podzielicie się rewelacjami tej pani, która tu przed chwilą była?
Cholera. Zapomniałem o Alex i jej właściwościach...
Mnie też przeraża matura Też mam w tym roku, ale się jeszcze zastanawiam czy będę ją pisać " Może zrobie tylko dyplom technika gastronomicznego i do pracy. Nie wiem...
A co części
Scenka rodzajowa między Jennie, a Jack'iem bardzo fajniutka. Powiem ci, że trafiłaś na podatny grunt. Gotujący faceta to niezły fart dal dzewczyny idzź dalej w tym kierynku, a będziesz super!
Nie podobała się mi ta rozmowa z major Willkinson o całrj tej arystokracji i o ojcu Jacka i Dennise Teraz widać co z nimi zrobiła władza.
Alex jak zwykle rozśmiesza do łe, a i ta jej dziwna zdolność ja też chcę taką! Jejku, ależ było by łatiej pomagać przyjaciółkom ... Dobra nie ważne.
A na temat przemyśleń Maxa to ja nic nie powiem bo nie wiem co mam powiedzieć. Poczekamy do nastepnej części i zobaczymy. A może by tak dwie naraz co Nan
A co części
Scenka rodzajowa między Jennie, a Jack'iem bardzo fajniutka. Powiem ci, że trafiłaś na podatny grunt. Gotujący faceta to niezły fart dal dzewczyny idzź dalej w tym kierynku, a będziesz super!
Nie podobała się mi ta rozmowa z major Willkinson o całrj tej arystokracji i o ojcu Jacka i Dennise Teraz widać co z nimi zrobiła władza.
Alex jak zwykle rozśmiesza do łe, a i ta jej dziwna zdolność ja też chcę taką! Jejku, ależ było by łatiej pomagać przyjaciółkom ... Dobra nie ważne.
A na temat przemyśleń Maxa to ja nic nie powiem bo nie wiem co mam powiedzieć. Poczekamy do nastepnej części i zobaczymy. A może by tak dwie naraz co Nan
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Rewelacje po części są dosyć odurzające.... Władza... A po cop to komu? Tylko kupa obowiązków, a ta cała arystokracja jest do d**y. Jak tak można? Lojalność, wiernośc i tym podobne? To dla nich puste słowa... gr... Nienawidze takich ludzi. W łeb im...!!! :/ Dobrze, że Jack i Dennise są.... ekchm... nie wiem jak to nazwać. W każdym razie mają jakieś wartości, czego nie mozna powiedzieć o ich ojczulku... Tylko ciekawe po której staną stronie. Bo wątpię, żeby udało im się zostac bezstronnym. Ale z drugiej strony to jest ich ojciec wkońcu... I z jakiej paki oni, znaczy pan pułkownik ma się pławić w takich luksuach jeżeli ich król żyje całkiem normalnie w Roswell? Nawet jakby jakimś cudem pan pułkownik( to pułkownik czy generał?) się nawrócił to i tak mam do niego uraz.... nie zdobędzie mojej sympati już. Nigdy!
Jack i Jennie... niezwykle rozczulające... czuły wzrok i te sprawy. Oby tak dalej. Bo ja mam dosyć jż pesymistycznych dramaów ze swojego zycia....
Alex... Jak zwykle potafiła mnie rozśmieszyć, niechaj tylko teraz ona i Jennie przyprą Maxa i Chrisa do muru, ale ja chę usłyszec jej komentarz o tej arystokracji heheh.... Jestem pewny, że będzie zadziwiająco trafny...
Ja tez jestem za dwiema częsćiami naraz... I to jaak najbardziej... A dobrego nigdy za wiele... Plosimy.... Ja o maturę nie muszę się troszczyć, ale podejrzewam, że napewno łatwo to nie będzie. Jestem jednak pewny, że świetnie sobie poradzisz Nan....
o czekam na następną część.... A może części?
Jack i Jennie... niezwykle rozczulające... czuły wzrok i te sprawy. Oby tak dalej. Bo ja mam dosyć jż pesymistycznych dramaów ze swojego zycia....
Alex... Jak zwykle potafiła mnie rozśmieszyć, niechaj tylko teraz ona i Jennie przyprą Maxa i Chrisa do muru, ale ja chę usłyszec jej komentarz o tej arystokracji heheh.... Jestem pewny, że będzie zadziwiająco trafny...
Ja tez jestem za dwiema częsćiami naraz... I to jaak najbardziej... A dobrego nigdy za wiele... Plosimy.... Ja o maturę nie muszę się troszczyć, ale podejrzewam, że napewno łatwo to nie będzie. Jestem jednak pewny, że świetnie sobie poradzisz Nan....
o czekam na następną część.... A może części?
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 18 guests