T: Antarskie Noce [by RosDeidre]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
To właśnie mniej więcej wyraża moje aktualne odczucia... Po trzy rozdziały dziennie...? To ci starczy na nieco więcej niż tydzień, ja to tłumaczyłam ponad miesiąc... I skoro tak ci zależy to dzisiaj...hm, albo jutro. Dzisiaj albo jutro wrzucę III część AN.
PS: Na razie "na warsztacie" jest opowiadanie świąteczne, więc tego...
PS: Na razie "na warsztacie" jest opowiadanie świąteczne, więc tego...
niestety to wszystko przez to, że skończyliśmy oglądać Roswell i groziło startowanie z serialem od początku. No, ja wszyastko rozumiem, ale chociaż jakaś przerwa, na rany Julek!! Nie można przecież oglądać nic, nawet rewelacyjnego 6, 7, czy 8 razy pod rząd No więc wymyśliłam wpisanie się w "cała Polska czyta dzieciom" No i okazało się, że mogą tak słuchać do mojego zachrypnięcia (niedługo zacznę symulować ) a prawdę mówiąc, sama bym chciała przeczytać to twoje tłumaczenie
Poza tym nie wiem, czy ktoś już wziął na wwarsztat tłumaczenie SPIN i CORE? jeśli nie, mogę się podjąć Popłakałam się ze śmiechu przy tych opowiadankach !!!
Na razie czekam na III część AN...
NANIUŚ - bądź dzielna
Poza tym nie wiem, czy ktoś już wziął na wwarsztat tłumaczenie SPIN i CORE? jeśli nie, mogę się podjąć Popłakałam się ze śmiechu przy tych opowiadankach !!!
Na razie czekam na III część AN...
NANIUŚ - bądź dzielna
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Błagam, zrób to LEO. Juz dawno chciałam cię o to prosić. Czytałam je ale boję się, że nie uchwyciłam tego prawdziwego klamatu jaki towarzyszy tym opowiadaniom. A są wspaniałe...
Bardzo się cieszę, za akcję czytania dzieciom. Wiem, jak maluchy czekają na swoją porcję bajek przed snem. Jak je to wzbogaca i wycisza.
Bardzo się cieszę, za akcję czytania dzieciom. Wiem, jak maluchy czekają na swoją porcję bajek przed snem. Jak je to wzbogaca i wycisza.
ELUNIU!!!! RANY!! Jak się cieszę, że Cię widzę i czytam!!! już tak dawno nie miałam z Tobą kontaktu Dlatego będziesz musiała mi obiecać, że teraz nie znikniesz na tak długo jak ostatnim razem W muzyce pojawił się nowy temat i mam nadzieję, że się spodoba Tobie i innym forumowiczom. Poza tym ...
SPIN i CORE są niesamowite i jedyne w swoim rodzaju Z największą przyjemnością je przetłumaczę i postaram się zachować ten sarkazm, cynizm i zwariowany nastrój, chociaż będzie mi ciężko, to wiem z całą pewnością... szkoda, że Core nie jest ukończone
Do tego czasu zadręczam NAN prośbami o dalsze części AN, ponieważ jestm na 9 części AS podczas akcji CPCD Z tym tylko wyjątkiem, że te moje "maleństwa" to de facto nie są MOJE maleństwa i nie MALEŃSTWA w ogóle To moje koleżanki
Zapraszam chętnych do dyskusji muzyki (to był element rekalmy i proppagandy w jednym )
SPIN i CORE są niesamowite i jedyne w swoim rodzaju Z największą przyjemnością je przetłumaczę i postaram się zachować ten sarkazm, cynizm i zwariowany nastrój, chociaż będzie mi ciężko, to wiem z całą pewnością... szkoda, że Core nie jest ukończone
Do tego czasu zadręczam NAN prośbami o dalsze części AN, ponieważ jestm na 9 części AS podczas akcji CPCD Z tym tylko wyjątkiem, że te moje "maleństwa" to de facto nie są MOJE maleństwa i nie MALEŃSTWA w ogóle To moje koleżanki
Zapraszam chętnych do dyskusji muzyki (to był element rekalmy i proppagandy w jednym )
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
LEO, maleństwa, nie Maleństwa, każdy potrzebuje swoją porcję bajek. Dorośli też. Ja jestem tego wybitnym przykładem. Wpadłam jak sliwka w kompot w tłumaczenie Objawień Emily LuvsRoswell i kręcę sie teraz w obrębie Twórczości. Codziennie. Jak nie wrzucam następnej swojej części to czytam fanficki naszym przyjaciół w tym dziale. A jest co czytać. Cudowne. To mój sposób na przetrwanie tych obrzydliwych, ciemnych wieczorów...
Już się cieszę na tłumaczenie Spin i Core...
Buziaki.
Tak jeszcze patrzę na podpis jaki umieściłaś pod swoimi wypowiedziami - urywek z przemowy Maxa. Katims mowił, że te podziękowania były kierowane także do wszystkich wielbicieli serialu. I ile razy widzę Jasona, w tej scenie, widzę jego oczy i podziękowania kierowane także do mnie. A co...
Już się cieszę na tłumaczenie Spin i Core...
Buziaki.
Tak jeszcze patrzę na podpis jaki umieściłaś pod swoimi wypowiedziami - urywek z przemowy Maxa. Katims mowił, że te podziękowania były kierowane także do wszystkich wielbicieli serialu. I ile razy widzę Jasona, w tej scenie, widzę jego oczy i podziękowania kierowane także do mnie. A co...
ELUNIU!!! Ja nie jestem w stanie aż tak dużo czasu codziennie poświęceć Roswell... albo oglądam serial (teraz to sie skończyo), albo czytam ...maleństwom... ... albo ... no właśnie... sprzatam na moim forumowym podwórku ponieważ dziadek mróz {o} zmienił mnie w gwiazdkową faszystkę za to, że się obijałam i muszę teraz nadrobić opowiązki moderatora
Mój podpis... hm ... mówi wszystko za mnie i wiele o mnie...
Nie wiedziałam o tym, co powiedział o tej przemowie Katims. o tym, że podziękowano również widzom nigdy nie pomyśłałam... i teraz czuję się również wyróżniona, bo przecież to fani doprowadzili serial do trzech części, to oni piszą takie cuda jak AS i inne, to oni wciąż podtrzymują przy życiu Roswell...
Ta przemowa wywarła na mnie duże wrażenie. Siedziałam w środku nocy, była chyba 3 nad ranem, ja zgięta na tapczanie, owinięta kołdrą, zmarznięta i zdrętwiała czekałam na ostatnią wskazówkę prowadzącą do rozwiązania ich życia na przynajmniej jakiś czas. FBI zaciskało pętlę, rodzice nie potrafili odpuścić, a oni chcieli tylko... normalnie żyć, jak powiedział Max do Valentiego w 22 odcinku (destiny) I serii.
Wtedy byłam już załamana. Patrzyłam jak siedzą w rzędach, jak patrzą na siebie z radością i dumą, że wspólnymi siłami udało im się ocalić siebie i innych i dotrwać do matury... a potem... gdy Bryce zostałzapowiedziany, gdy pojawił sie na estradzie... wszyscy w jednym momencie zrozumieli, że w ten dzień, że w najbliższych minutach życie paru z nich się skończy...Max... popatrzył na Liz i pozegnał się z nia wzrokiem, bez słów, tylko jedno spojrzenie, które mówiło że jak zwykle weźmie wszystko na siebie, że postara się uratować ich wszystkich, większość przynajmniej, że znów się zbuntuje... już wiedział, że musi nastąpić boelsna wymiana: życie za życie. I doskonale pamiętam ten moment, gdy już podziekował za to, że mógł tam dorosnąć, że znalazł dom i gdy w końcu powiedizła, że nie ma już ucieczki od bycia tym, kim jest. Że nikt nie chce dać mu spokoju, że wszyscy chcą na siłę widzieć w nim kogoś, o kim starał się zapomnieć... ale nie można uciec od samego siebie i wtedy on to zrozumiał. Postanowił, że wyzbedzie się wszystkich skrupułów, tego w co wierzył do tej pory, by ratować przyjaciół i kobietę, którą kochał ponad życie...
matko, to powinno chyba trafić do działu z III serią, ale .
poza tym obiecuję, że zacznę to tłumaczyć, moze jeszcze coś się uda zrobić przed świętami, o ile obiecasz mi, że chociaż zerkniesz na pewne piosenki, o których mało już kto pamięta
Mój podpis... hm ... mówi wszystko za mnie i wiele o mnie...
Nie wiedziałam o tym, co powiedział o tej przemowie Katims. o tym, że podziękowano również widzom nigdy nie pomyśłałam... i teraz czuję się również wyróżniona, bo przecież to fani doprowadzili serial do trzech części, to oni piszą takie cuda jak AS i inne, to oni wciąż podtrzymują przy życiu Roswell...
Ta przemowa wywarła na mnie duże wrażenie. Siedziałam w środku nocy, była chyba 3 nad ranem, ja zgięta na tapczanie, owinięta kołdrą, zmarznięta i zdrętwiała czekałam na ostatnią wskazówkę prowadzącą do rozwiązania ich życia na przynajmniej jakiś czas. FBI zaciskało pętlę, rodzice nie potrafili odpuścić, a oni chcieli tylko... normalnie żyć, jak powiedział Max do Valentiego w 22 odcinku (destiny) I serii.
Wtedy byłam już załamana. Patrzyłam jak siedzą w rzędach, jak patrzą na siebie z radością i dumą, że wspólnymi siłami udało im się ocalić siebie i innych i dotrwać do matury... a potem... gdy Bryce zostałzapowiedziany, gdy pojawił sie na estradzie... wszyscy w jednym momencie zrozumieli, że w ten dzień, że w najbliższych minutach życie paru z nich się skończy...Max... popatrzył na Liz i pozegnał się z nia wzrokiem, bez słów, tylko jedno spojrzenie, które mówiło że jak zwykle weźmie wszystko na siebie, że postara się uratować ich wszystkich, większość przynajmniej, że znów się zbuntuje... już wiedział, że musi nastąpić boelsna wymiana: życie za życie. I doskonale pamiętam ten moment, gdy już podziekował za to, że mógł tam dorosnąć, że znalazł dom i gdy w końcu powiedizła, że nie ma już ucieczki od bycia tym, kim jest. Że nikt nie chce dać mu spokoju, że wszyscy chcą na siłę widzieć w nim kogoś, o kim starał się zapomnieć... ale nie można uciec od samego siebie i wtedy on to zrozumiał. Postanowił, że wyzbedzie się wszystkich skrupułów, tego w co wierzył do tej pory, by ratować przyjaciół i kobietę, którą kochał ponad życie...
matko, to powinno chyba trafić do działu z III serią, ale .
poza tym obiecuję, że zacznę to tłumaczyć, moze jeszcze coś się uda zrobić przed świętami, o ile obiecasz mi, że chociaż zerkniesz na pewne piosenki, o których mało już kto pamięta
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
LEO- jestem zachwycona pomysłem ze "Spin" i "Core"...nie czytałam ich, ale słyszałam ze są przezabawne jesteś CUDO!!!
Co do "Lethal Whispers"...to opowiadanie przypomina poetyką, emocjonalna siłą i wewnetrznym mrokiem AS...choc fabuła jest zupełnie inna...powiedziałas kiedyś, ze AS to opowieśc o odnalezieniu sie...i LW też o tym opowiada, choc w zzupełnie inny sposób...O cierpieniu...samotnosci...odmiennosci która dzieli a zarazem łączy w jakis przedziwny sposób, zrozumiały tylko dla tych dwóch, podobnych sobie dusz...jedna tajemnica prowadzi do nastepnej i nagle, zupełnie nioczekiwanie w srodku opowiadania rozpoczyna sie druga historia, inna, ale bardzo dla tej głównej znacząca...to opowiadanie dreamer ( a jakze ), AU- ale charaktery bynajmniej nie zostały wypaczone- przeciwnie, są moim zdaniem swietnie oddane, zwłaszcza pewnien ciemnowłosy przystojniak ( nie wiem jak ty ale ja NIE TRAWIĘ opowiadan w którym przerabiają go na cynicznego playboya strzelajacego wzrokiem za cycatymi laskami)...jezyk jest niezwykle zmysłowy...kiedy czytasz o deszczu, niemal czujesz jego chłód na twarzy...kiedy czytasz o muzyce fortepianowej, czujesz jak powietrze wokół ciebie gęstnieje od melodii...i to równiez przypomina AS.
Gdybys miała ochotę
http://www.roswellfanatics.net
dział Repost Fanfics, strona trzecia
Co do "Lethal Whispers"...to opowiadanie przypomina poetyką, emocjonalna siłą i wewnetrznym mrokiem AS...choc fabuła jest zupełnie inna...powiedziałas kiedyś, ze AS to opowieśc o odnalezieniu sie...i LW też o tym opowiada, choc w zzupełnie inny sposób...O cierpieniu...samotnosci...odmiennosci która dzieli a zarazem łączy w jakis przedziwny sposób, zrozumiały tylko dla tych dwóch, podobnych sobie dusz...jedna tajemnica prowadzi do nastepnej i nagle, zupełnie nioczekiwanie w srodku opowiadania rozpoczyna sie druga historia, inna, ale bardzo dla tej głównej znacząca...to opowiadanie dreamer ( a jakze ), AU- ale charaktery bynajmniej nie zostały wypaczone- przeciwnie, są moim zdaniem swietnie oddane, zwłaszcza pewnien ciemnowłosy przystojniak ( nie wiem jak ty ale ja NIE TRAWIĘ opowiadan w którym przerabiają go na cynicznego playboya strzelajacego wzrokiem za cycatymi laskami)...jezyk jest niezwykle zmysłowy...kiedy czytasz o deszczu, niemal czujesz jego chłód na twarzy...kiedy czytasz o muzyce fortepianowej, czujesz jak powietrze wokół ciebie gęstnieje od melodii...i to równiez przypomina AS.
Gdybys miała ochotę
http://www.roswellfanatics.net
dział Repost Fanfics, strona trzecia
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
LIZIETT - jeszcze nic nie zrobiłam Ale możesz spytać Maxela i Elę co myśłą o tych dwóch opowiadankach
Skusiłaś mnie na to opowiadanko tym, że napisałaś,ze charaktery pozostają a hisstoria jest deliaktniym oddechem rzeczywistości. mam nadzieję, że to będzie kolejne opowiadanie warte tego, by do niego coc jakiś czas wracą. idę na tę stronkę i dziękuję!
A teraz proszę mi dopingować NAN do wklejenia tłumaczenia kolejnej części AN, bo zamierzam wysłać to mojej koleżance w rejony, gdzie nie ma netu (kolejna jaskinia )
Skusiłaś mnie na to opowiadanko tym, że napisałaś,ze charaktery pozostają a hisstoria jest deliaktniym oddechem rzeczywistości. mam nadzieję, że to będzie kolejne opowiadanie warte tego, by do niego coc jakiś czas wracą. idę na tę stronkę i dziękuję!
A teraz proszę mi dopingować NAN do wklejenia tłumaczenia kolejnej części AN, bo zamierzam wysłać to mojej koleżance w rejony, gdzie nie ma netu (kolejna jaskinia )
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Rany, mylą mi się fora... Zaczynam pisać no, tłumaczyć, coś innego - oczywiście AN dalej będą... W końcu jedno nie wyklucza się z drugim. A tymczasem zapowiedziana część III.
Antarskie Noce
Część 3
Ciasnota. To właśnie poczuł Max dookoła swojej twarzy gdy się obudził; dziwna ciasnota zmieszana z nienaturalnym gorącem tuż pod skórą. Odwrócił wzrok od roztańczonych promieni słońca na białych ścianach, czuł się zmęczony, oszołomiony i zdezorientowany. Ale ze wszystkich obcych i nieznanych emocji, sztywność na jego twarzy była najbardziej zastanawiająca. Powoli podniósł rękę do policzka i poczuł materiał chłodny jak porcelana, tak bardzo różny od pulsującej żarem skóry.
Przez moment jego palce znów przycisnęły się do policzka, dotykając lekko gładkiej linii szczęki, która powinna być brutalnie poraniona. W jego głowie pojawiła się pewna myśl, szokująca i nawiązująca do tego, że cała jego twarz wydawała się być nienaturalnie... twarda. Niczym idealnie wyrzeźbiony posąg mężczyzny z krwii i kości. Ale zanim się nad tym zastanowił, jego oczy zamknęły się i objął go sen, biały pokój stał się czarny niczym noc.
Czarny jak pustynia. Czarny jak niebo ponad głową, gdy biegł wzdłuż zarośli szałwii i piaskowych skał, ciężko uderzając stopami, ścigany. Nic nie widział, czuł jedynie, jak jego serce wali niemal boleśnie w jego piersi, potem dłonie, które powalają go na podłogę i walczą z nim.
-Pomóż...mi – błagał, słowa gubiły się na jego wargach. W ogóle mógł ledwo mówić, jego szczęka pulsowała bólem.
-Nyla metosa li! – antarskie słowa padły zbyt szybko, by mógł je zrozumieć, gdy niewidzialne dłonie zmusiły go do opuszczenia twarzy, prosto w ziemię. Jego wargi rozchyliły się gdy chciał krzyczeć, ale napotkał tylko gorzki, gruby piasek w ustach. To była Ziemia czy Antar? Nie mógł być pewien, gdy przetoczyli go na plecy i uderzali go po twarzy swoimi dłońmi kosmitów. Robili mu coś, uderzali go pięściami i brońmi, a on nie mógł ich powstrzymać. Niewysłowiony ból w piersiach i w nodze odbierał wszystkie siły. Otworzył usta do krzyku, ale płomienie bólu natychmiast wystrzeliły z jego szczęki po całej twarzy, po ustach, po policzkach. A potem było tylko ostre napięcie całej twarzy, aż do linii włosów. Max z trudem złapał powiterze.
-Co...mi...robicie? – zapytał ciężko i odpowiedział mu jedynie ostry, obcy śmiech.
Ale potem niespodziewane ciepło wybuchło z jego ramion i cofnęli się z bólem i skargą, i wszystko się zmieniło. Koszmar się zmienił.
Spokój zalał jego serce, coś niczym chłodny płyn obmyło jego ramię, kojąc go niesamowicie. Ciemności zamieniły się w światło, stały się światłami Crashdown. I było wczoraj.
Max pchnął drzwi i wszedł z ruchliwej ulicy do równie zapracowanej restauracji. Jego oczy przesunęły się z desperacją po tłumie ludzi, szukając Liz, wciągając gwałtownie powietrze. I wtedy ją zobaczył, tuż za ladą, śmiała się z czegoś wesoło z Marią przy ekspresie do kawy. Oczy Maxa wypełniły się łzami gdy patrzył na tą jakże znajomą scenę, na niewinną stronę swojej młodości. Jakaś dawno temu zapomniana muzyka grała głośno ponad głową, mieszając się z brzękiem talerzy i śmiechami, i znowu miał siedemnaście lat.
Podszedł powoli do lady, ocierając chyłkiem łzy, dopóki Liz nie popatrzyła na niego i nie uśmiechnęła się do niego szeroko. Jej małe antenki pokiwały się, słodki uśmiech rozjaśnił jej twarz gdy pomachała do niego. Ale potem jej twarz spochmurniała z zaskoczeniem i zakłopotaniem i szybko wyszła zza lady do niego. Opuścił nisko głowę marząc, by nie był tak strasznie za nią stęskniony, marząc, by nie był na z góry straconej pozycji, pokazując się wtedy, gdy pracowała.
-Max – powiedziała śpiesząc do barowego stołka przy którym stał, zamrożony w czasie. Jego serce biło jak szalone, a jego usta były całkiem suche z obawy. – Co się stało? – zapytała łapiąc go za ramię. Popatrzył w dół na jej małą dłoń, jakby była jakimś obiektem a nie żywą częścią jego ukochanej. Ciepło jej dotyku niemal natychmiast objęło całe jego ciało, przez tyle lat nie czuł ludzkiego dotyku. A w końcu nie ciepłego dotyku kogoś, kto go kochał, kto chroniłby go za wszelką cenę. Max popatrzył w górę nieśmiało, tak bardzo chcąc powiedzieć jej absolutnie wszystko, ale było tego zbyt wiele. Zbyt wiele niezgłębionych lat upłynęło od tamtego czasu. Ta Liz, która patrzyła na niego z niezwykłym zmieszaniem była tylko młodą dziewczyną, nawet jeśli wyglądała jak jego ukochana. Restauracja mruczała wiecznie dookoła nich, pulsując życiem i hałasem. Ludzkim życiem. Ludzkim hałasem. A Max dosłownie nie mógł się poruszyć ani nic powiedzieć.
W końcu Liz złapała go za rękę i pociągnęła w kierunku zaplecza ze zdecydowaniem.
-Chodź ze mną – powiedziała łagodnie a ich palce natychmiast splotły się razem.
Bez słowa zaprowadziła go na górę do mieszkania jej rodziców, poprzez znajome meble aż do swojego pokoju. Potknął się za nią i przypomniała mu się tamta noc, gdy uciekali przed Pierce’m, poprzez skały i krzaki w dół nierównego, stromego zbocza. Liz wiodła go wtedy tak samo jak teraz, oferując schronienie dla jego niespokojnego serca i ciała. Zamknęła drzwi za nimi i odwrócła się do niego bez tchu.
-Co się stało? – zapytała przytulając go do siebie. Jedna z jej antenek musnęła go po policzku i połaskotała go, i absurdalnie ten detal zwrócił mu uwagę na to, że ona kocha go nad życie. – Powiedz mi, Max – powiedziała, jej głos momentalnie go uspokajał.
-Ja... ja nie jestem pewny – odparł w końcu drżącym głosem obejmując jej kark swoimi dłońmi. W jego ramionach była taka delikatna i znajoma, cenniejsza niż życie. Wtulił twarz w jej włosy powstrzymując szloch gdy otoczył go jej zapach. Przez osiem lat czuł tylko zapachy obcego, kosmicznego świata, czuł tylko zapachy jego wrogów. A teraz miał w ramionach Liz, swoją Liz, tak jak by to było wczoraj.
-Spróbuj mi powiedzieć – zachęciła go łagodnie, wsuwając dłonie pod jego t-shirt i czuł je na swoim karku. Ich skóra muskała się, a jego serce waliło mocno, przez moment czuł się całkowitym człowiekiem.
-Oni... coś zrobili... mnie – odparł w końcu. – Nie wiem, co – Liz odsunęła się trochę by popatrzeć w jego oczy a on odwrócił wzrok. Nie mogła zobaczyć go jak teraz, nie mógł znieść jej wiedzy o tym, jak bardzo był złamany. Ona jednak łagodnym ruchem ujęła jego twarz w swoje dłonie i odwróciła ją do siebie dopóki ich oczy nie spotkały się. Czuł, jak jego policzki płoną pod jej kochającym dotykiem, wiedząc, że sekret leżał tuż pod jej palcami.
-Max – powiedziała gładząc go powoli po policzku. – Już dobrze – to było dziwne, że to mówiła, dopóki nie uświadomił sobie, że jego oddech był szybki i płytkia w oczac błyszczały łzy. – Już dobrze – powtórzyła miękko.
-Skąd... wiesz? – zapytał wpadając w swój urywany sposób mówienia, choć w snach jego słowa były wolne. Liz jednak zdawała się nie zauważyć różnicy w jego sposobie mówienia.
-Bo cię trzymam. Właśnie teraz – zapewniła go, jej ciemne oczy powiększyly się. – Nie ważne, gdzie jesteś, ja trzymam cię i czuję bicie twojego serca. Już dobrze, Max.
-Przestraszony – szepnął pochylając głowę ze wstydem. – Bardzo... przestraszony.
-Wiem, kochanie – zapewniła go łagodnie, wciąż po prostu gładząc go łagodnie po policzkach. – Ale jestem z tobą. Nigdy nie jesteś sam.
Liz stanęła na palcach i pocałowała go lekko w policzek, muskając jego skórę ustami. Poczuł ciepło w odpowiedzi na jej usta, takl jakby zimne ciało znowu wróciło do życia – i wiedział, że jej dłonie, jej usta, wszystko w niej było skupione na jego twarzy. Ten właśnie teren był problemem, kluczem do tego, jak go znowu zranili. A Liz w jakiś sposób o tym wiedziała.
-Wszystko będzie z tobą dobrze – szepnęła z głębokim przekonaniem przy jego policzku. – Czuję to.
-Czy kiedykolwiek znowu cię zobaczę? – zapytał, jego głos był stłumiony od emocji. – Jeśli będę wiedział, że tak, będę walczył.
-Znajdziesz drogę do domu, Max. Do mnie – skinęła głową odgarniając włosy z jego twarzy. Uświadomił sobie, że były długie, takie jak miał tylko na Antarze, gdy był z daleka od niej. Niemal natychmiast podniósł dłonie do twarzy, niepewny, i poczuł blizny. Patrzyła wprost na niego, tak jakby nie widziała ciężkich, głębokich blizn. Liz wyciągnęła rękę i nakryła jego dłoń przy jego policzku.
-Nie obchodzi mnie to, Max – przyrzekła łagodnie. – Nie ważne co, zawsze będę cię kochać, pamiętaj.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, niezdolny do wypowiedzenia czegokolwiek, a ona tylko uśmiechnęła się gdy łzy zabłysły w jej oczach.
-Jedyna rzecz która zawsze mnie obchodziła to ty, Max. Po prostu wróć do domu do mnie.
Chciał zapytać, jakim cudem jego zrujnowana twarz mogła tak mało dla niej znaczyć, ale wtedy poczuł, jak coś innego – ktoś inny – ciągnie go i zabiera od niej. Otworzył usta by coś powiedzieć, wyciągnąłdo niej ręce, ale sen skończył się nagle z ostrym błyskiem światła i wiatrem.
Łagodny dźwięk dzwonów drżał dookoła niego i Max nagle odkrył, że znowu odwraca oczy od słońca.
***
Gdy oswoił się nieco z dźwiękami rozbijających się o brzeg fal i dzwoneczków poruszanych wiatrem, Max odkrył, że nie może ruszać rękami. Były przywiązane do jego boków, do brzegów niewielkiego łóżka na którym leżał. Dookoła siebie widział jedynie biel – tak niesamowitą i jasną, że musiał kilkakrotnie zamrugać oczami by przyzwyczaić wzrok do jasności.
Następną rzeczą, która go uderzyła, gdy obudził się już wcześniej, była dziwna ciasność na twarzy, która naciskała i paliła jego skórę. Poruszył szczęką i odkrył, że jego jego twarz była jakby zaskorupiała; usiłował podnieść dłoń by dotknąć swojej rozpalonej twarzy.
-Zan – powiedział głęboki, znajomy głos i Max odwrócił głowę w stronę, z której dochodził głos, tuż obok jego łóżka. Zeph przysunął się szybko do niego i zatarł ręce. To było coś nowego, na ogół zachowywał się bardziej spokojnie i miał wolnejsze, stateczniejsze ruchy.
Max otworzył usta by coś powiedzieć, ale żar objął jego szczękę i twarz.
-Gdzie...ja? – wydusil w końcu z siebie cienkim głosem, rozglądając się po białym pokoju i pociągnął za nadgarstki. – Dłonie? – zapytał gdy Zeph uklęknął na kolanach przy łóżku. Zeph szybko zaczął odwiązywać miękie paski bawełny które przytrzymywały jego ręce przy ciele, jego duże, czarne oczy były skupione.
-Przepraszam za te więzy – powiedział Zeph rozluźniając węzły przy jednej ręce. – Ale zważywszy na twój mentalny stan były niezbędne.
-Gdzie? – powtórzył Max zastanawiając się, co to za cela mogła być tak jasna i świeża. Wszystko zdawało się być o wiele piękniejsze na jakiklowiek sektor w czeluściach pałacu; ten pokój z pewnością należał do królewskiej części. – Pałac?
-Nie, jesteś ze mną, w moim domu – wyjaśnił łagodnie Zeph. Max jednak dostrzegł w jego ciemnych czach coś dziwnego, coś podobnego do obawy. – Uwolnili cię pod moją opiekę.
Gdy tylko miękkie więzy opadły, dłoń Maxa natychmiast uniosła się do jego twarzy, ale Zeph złapał go za nadgarstek.
-Nie, Zan – poradził Zeph, jego głos był niemal zdławiony. – Pozwól mi najpierw wyjaśnić.
-Moja... twarz? – zapytał Max, jego głos uniósł się pełen paniki. Coś było źle, coś było nie tak, czuł to w zachowaniu Zepha i wiedział po nienaturalnemu uczuciu na twarzy.
-Zan, najpierw muszę ci wyjaśnić pewną ważną sprawę – zaczął jego przyjaciel cichym głosem. – Proszę cię postaraj się uspokoić albo będę musiał cię uspokoić znowu.
Max szarpnął się usiłując uwolnić się z uścisku Zepha i przez chwilę rozważał użycie mocy, ale rzut oka na szarą twarz przyjaciela odwiódł go od tego pomysłu i rozluźnił mięśnie.
-Dziękuję – Zeph pochylił głowę z respektem. – Dziękuję ci, królu.
Max wzdrygnął się, ponieważ przez osiem lat ich znajomości Zeph nigdy nie nazwał go królem. Być może nie był zdolny bt obdarzyć go tym tytułem, a może zmieniło się coś bardzo ważnego.
-Twarz? – zapytał znowu Max wyciągając dłoń by rozwiązać jego drugą rękę. – Dziwne...uczucie – dorzucił cicho, mięśnie szczęki zaciskały się przy każdej sylabie.
-Zan, strażnicy pałacowi... oni... – głos Zepha załamał się momentalnie, potem odchrząknął i ciągnął dalej. – Strażnicy wypełniali rozkazy Tess. To, co tak dziwnie odczuwasz na swojej twarzy to... organiczne przypieczętowanie.
-Jakie...? – zapytał ostro Max, jego serce przyśpieszyło tempa.
-Normalnie jest to zarezerwowane dla najbardziej elitarnej klasy Antarian, głównie z powodu kosztów – wyjaśnił równocześnie Zeph. – Celem jest zapobieganie starzeniu się poprzez niemal dosłowne uszczelnienie struktury molekularnej twarzy. Dla kobiet jak Tess jest to gwarancją młodości.
Max patrzył na Zepha w oszołomieniu, jego usta otworzyły się z niedowierzaniem. Wydawało się, że usta Zepha poruszały się w jakiś bezsensownych słowach, pomimo angielskiego brzmienia.
-Co? – szepnąłw końcu Max chrapliwym głosem i podniósł dłonie do policzka. Twardy. Zimny. Nieludzki. – Co... to? – palce Maxa przesuwały się w dół zimnej powierzchni i czuł jedynie gładkość.
-Tess to zrobiła. By utrwalić na stałe twoje blizny – Zeph nie wdawał się w dalsze wyjaśnienia tylko patrzył na niego w milczeniu. Jego duże oczy w kształcie migdałów niczym czarne jeziora, były nieczytelne i głębokie.
-Utrwalić... blizny? – mógł tylko myśleć, że to uczyni jego twarz niczym złamane ramię czy noga i że maska była czymś niczym odlew, tyle że nie miała na celu uzdrowienia. Celem było utrwalenie na zawsze bólu i oszpecenia, które towarzyszyły mu od siedmiu lat. – Dlaczego zrobiła...mi?
-W razie gdyby blokady na uzdrawianie okazały się być niewystarczające – wyjaśnił łagodnie Zeph. – Błagałem o twoje uzdrowienie, Max. Błagałem Tess by usunęła maskę zanim zastygnie, ale... – Zeph urwał i przesunął ręką po głowie. Gdyby miał włosy, pewnie zaplątałby się w nie. – Odmówiła. Nie chciała zgodzić się na uwolnienie ciebie pod jakimikolwiek innymi warunkami. Tak bardzo mi przykro.
-Na zawsze... to... teraz – zauważył Max bez emocji, patrząc na lśniące białe ściany dookoła niego. Białe. Jak pokój Pierce’a, jednak wiedział instynktownie, że te ściany miały przywrócić pokój tak ciała, jak i duszy.
-Nie, nie – zaprzeczył gwałtownie Zeph. – Maska jest tylko czasowo. Pozostanie przez miesiąc, nie dłużej...
-A blizny? – przerwał mu Max.
-Trudno mi powiedzieć, Zan – Zeph wstał z ciężkim westchnieniem. – Przypieczętowanie zawiesza zmiany molekularne na dłużne okresy, na ogół najdłużej do dziesięciu lat. I jest nie tylko dla bogaczy, używa się jej również dla shapeshifterów, gdy są w niewoli by zapobiec zmianie kształtu. Z więźniami potwarza się te zabiegi co siedem lat dla bezpieczeństwa.
Dla bezpieczeństwa. Dla bezpieczeństwa... czy był teraz bezpieczny? Bezpiecznie zamrożony pod maską? Bezpiecznie przerażony, zniszczony i zmieniony? Wystarczająco bezpieczny by zadowolić swoją królową? Max mógł się tylko zastanawiać, czy już naprawdę z nim skończyła raz na zawsze.
-Zan? – zapytał Zeph patrząc na niego z niepokojem. Max zastanowił się jak długo tam stał, nie był pewien, ile czasu upłynęło.
-Pokaż mi – poprosił w końcu Max siadając na małym łóżku. – Twarz – po raz pierwszy spojrzał w dół i zobaczył swoje znajome więzienne ubranie, spłowiały t-shirt i spodnie. Popatrzył na swoje dłonie, miękkie paski bawełny wciąż otaczały jego nadgarstki. Na ramieniu miał rany, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy mu je zadano, choć miał niejasne wspomnienie szarpaniny gdy strażnicy brutalnie wepchnęli go do komnaty Tess.
-Maska jest raczej niezwykła do oglądania, Zan. Proszę, nie pozwól, by cię załamała – powiedział ostrożnie Zeph.
Przez chwilę Max zastanawiał się, czy coś mogłoby go jeszcze bardziej załamać niż twarz, którą miał przez kilka ostatnich lat, ale potrząsnął głową z zapewnieniem. Zeph patrzył na niego niepewnie, obserwując go z oczywistym zakłopotaniem dopóki nie wyciągnął do niego niewielkiej dłoni.
Max wstał niepewnie na nogi i rozejrzał się w poszukiwaniu swojej kuli, którą Zeph natychmiast wziął, opierającą się o szafkę przy łóżku, i podał mu ją. Podłowa wydawała się być niepewna pod bosymi stopami Maxa, nawet przy wsparciu o kulę i Max zawahał się przez chwilę, opierając się ciężko o kulę. Gdy świat w końcu się uspokoił, podszedł powoli do lustra ściennego które Zeph stworzył na drugim końcu sypialni. Pokój wydawał się być niepokojąco wielki, tak bardzo otwarty i świeży – całkowite przeciwieństwo jego maleńkiej celi. Wszędzie były piękne gobeliny, dywaniki i pluszowe meble, Max jednak mógł się skupić jedynie na lustrze na odległej ścianie, gdy powoli podchodził do niego.
-Już prawie – zachęcił cicho Zeph, kładąc lekko na jego plecach rękę dla podtrzymania go.
-Martwisz sie – zauważył Max oglądając się na kosmitę.
-Wiele przeszedłeś, mój królu – znowu użył tego tytułu i Max zatrzymał się gdy usłyszał te słowa na ustach jego przyjaciela.
-Nie król.
-Tak, Zan, jesteś nim. Jesteś prawdziwym królem. Jedynym, jakiego kiedykolwiek uznam – powiedział z wiarą Zeph. – Jedynie teraz mogę mówić to otwarcie, z dala od pałacu.
-Nie król – powtórzył cicho Max gdy zbliżyli się do lustra. Tym razem Zeph nie zaprzeczył, tylko westchnął ciężko w ciszy. Max wstrzymał oddech przygotowując się, choć nie był pewien, do czego tak właściwie. Przez moment zamknął oczy gdy oślepiające światło z okien odbiło się od gładkiej powerzchni; uchwycił zapach oceanu i krzyki morskich ptaków za oknem. Pewnie były podobne do mew, przeknęło przez umysł Maxowi i przypomniał sobie coś. Być może nigdy nie opuścił Ziemi. Może tylko spał, długa, męcząca podróż podczas której jego wyobraźnia igrała sobie z nim okrutnie. Jeśli tylko spał, gdy otworzy oczy zobaczy swoją sypialnię w Roswell. Znajdzie się w domu. Z wahaniem otworzył oczy, ale nie znalazł się w domu ani w swoim pokoju. Zamiast tego uchwycił swoje odbicie w lustrze i odetchnął ciężko na widok kamiennej, rzeźbionej twarzy patrzącej na niego niczym jakieś zagubione dzieło Michała Anioła. Ten mężczyzna nie był człowiekiem, nie był również kosmitą. Był z marmuru, nie z ciała. Cała jego twarz była szokująco blada, twarda jak kamień, poza tym miejscem, gdzie patrzyły jego złote oczy, jego usta były widoczne, zostawiono również otwór u podstawy nosa do oddychania. Reszta jego twarzy była odlana niczym zawile sporzązona rzeźba, tak jakby jakiś rzemieślnik godzinami pracował nad idealnie uchwyconą linia szczęki i kątem nosa. Jakiś artysta jak on, który powoli wyrzeźbił idealnego mężczyznę z marmuru.
I jego skóra była idealna, co było wielką ironią, pomyślał Max i zaczął się śmiać.
Głębokie blizny były całkowicie ukryte pod twardą, gładką powierzchnią pokrywającą jego szczękę, policzki i całą twarz.
Zeph poszedł bliżej, zaniepokojony, ale Max nie mógł powstrzymać histerycznego śmiechu. Zakrył twarz dłońmi gładząc palcami gładkie powirzierznie, zimne zaprzeczenie rozpalonej skóry pod maską.
-Zan, to jest tylko na miesiąc – przypomniał mu Zeph, a Max usłyszał obawę w jego kosmicznym głosie. Max rozejrzał się na boki usiłując powstrzymać chichot cisnący mu się na usta.
-Nie Zan.
Zeph zawahał się, niepewny, czego on chciał, i w końcu poprawił:
-Max.
-Nie Max – zaoponował poważnie, choć kąciki jego ust uniosły się do góry.
-Więc jak mam cię nazywać?
Jak Zeph miał go nazywać? Śmiech zamarł na jego ustach gdy Max obserwował swoje odbicie w lustrze. Nie król. Nie Zan. I z pewbością nie Max Evans.
Tak naprawdę nie miał pojęcia, jak powinien być nazywany, zwłaszcza teraz, gdy jedo twarz była wymazana przez jego byłą żonę.
-Zostaw...mnie – szepnął w końcu cały czas obserwując uważnie odbicie mężczyzny w lustrze. – Proszę.
Zeph zawahał się przez chwilę.
-Usunęlibyśmy ją teraz, gdybyśmy mogli, ale to jeszcze bardziej zraniło by twoją twarz – zapewnił go po raz kolejny kładąc mu rękę na ramieniu.
Max skinął głową, zaskoczony, że Zeph tak słabo go rozumiał. W końcu Zeph wyszedł w milczeniu, zostawiając go przed lustrem. Max nie rozluźnił mięśni dopóki nie usłyszał, jak drzwi najpierw otwierają się z cichym pomrukiem a potem zamykają się i po głębokiej ciszy wiedział, że jest sam. Podszedł wtedy bliżej do lustra, jego oczy poszerzyły się z niewiarą.
Jego wrogowie zabrali jego twarz pewnej nocy prawie sześć lat wcześniej. Napadli na niego i zabrali ją swoimi brońmi i rękami i w czasie kilku oddechów został na zawsze zmieniony. I Max nie miał wątpliwości, że poprzez nałożenie mu maski, Tess wierzyła, że skończyła Ich dzieło na zawsze. Że co zaczęła wtedy tamtej nocy, teraz było idealnie zakończone.
Ale gdy Max przechylał twarz na boki obserwując swoje dziwne odbicie w lustrze, musiał przyznać, że było coś, co uciekło mu w tym nowym wizerunku. Coś,do czego miał dziwne prawo, gdy przesuwał palcami wzdłuż maski, która teraz idealnie pasowała do jego twarzy. Odkrył, że koniec maski ginie niezauważalnie tuż przy linii jego włosów, bez żadnego znaku. Max ciągle dotykał palcami porcelanowego materiału, zdziwiony jak materiał niemalże stapiał się z jego własną skórą. Że jego własne ciało niemalże stopiło się z syntetycznym materiałem, żadnych podziałów, żadnych oddzieleń. Nieludzki całun był nierozwikłaną częścią niego.
Palce Maxa przesunęły się wzdłuż zranionej szczęki, gładząc ją powoli i musiał przyznać, że nawet lubił uczucie chłodnej powierzchni, tak różne od poranionej skóry. Uświadomił sobie, że ta powierzchnia odblokowała w nim coś głębokiego i ciemnego w środku niego, coś dzikiego, co go ożywiło w dziwny sposób. Cofnął się oszołomiony wciąż patrząc na odbicie mężczyzny w lustrze, hybryda w masce. I uświadomił sobie, że pragnąłczegoś, co dostrzegł w oczach tego mężczyzny, coś czego pragnął tak bardzo jako jedynie swojego.
Miesiąc nie był aż tak wystarczająco długi. Nie mógł być, pomyślał Max, nie wtedy, gdy patrzył w swoje własne oczy i po raz pierwszy od ośmiu lat poczuł, że naprawdę znowu zaczął żyć. Max zamrugał oczami wciąż obserwując swoje twarde oblicze ducha i zastanawiał się nad odnalezieniem sposobu – sposobu, by uczynić maskę jego nieodłączną częścią.
Sposób, by stać się zupełnie nowym człowiekiem.
Antarskie Noce
Część 3
Ciasnota. To właśnie poczuł Max dookoła swojej twarzy gdy się obudził; dziwna ciasnota zmieszana z nienaturalnym gorącem tuż pod skórą. Odwrócił wzrok od roztańczonych promieni słońca na białych ścianach, czuł się zmęczony, oszołomiony i zdezorientowany. Ale ze wszystkich obcych i nieznanych emocji, sztywność na jego twarzy była najbardziej zastanawiająca. Powoli podniósł rękę do policzka i poczuł materiał chłodny jak porcelana, tak bardzo różny od pulsującej żarem skóry.
Przez moment jego palce znów przycisnęły się do policzka, dotykając lekko gładkiej linii szczęki, która powinna być brutalnie poraniona. W jego głowie pojawiła się pewna myśl, szokująca i nawiązująca do tego, że cała jego twarz wydawała się być nienaturalnie... twarda. Niczym idealnie wyrzeźbiony posąg mężczyzny z krwii i kości. Ale zanim się nad tym zastanowił, jego oczy zamknęły się i objął go sen, biały pokój stał się czarny niczym noc.
Czarny jak pustynia. Czarny jak niebo ponad głową, gdy biegł wzdłuż zarośli szałwii i piaskowych skał, ciężko uderzając stopami, ścigany. Nic nie widział, czuł jedynie, jak jego serce wali niemal boleśnie w jego piersi, potem dłonie, które powalają go na podłogę i walczą z nim.
-Pomóż...mi – błagał, słowa gubiły się na jego wargach. W ogóle mógł ledwo mówić, jego szczęka pulsowała bólem.
-Nyla metosa li! – antarskie słowa padły zbyt szybko, by mógł je zrozumieć, gdy niewidzialne dłonie zmusiły go do opuszczenia twarzy, prosto w ziemię. Jego wargi rozchyliły się gdy chciał krzyczeć, ale napotkał tylko gorzki, gruby piasek w ustach. To była Ziemia czy Antar? Nie mógł być pewien, gdy przetoczyli go na plecy i uderzali go po twarzy swoimi dłońmi kosmitów. Robili mu coś, uderzali go pięściami i brońmi, a on nie mógł ich powstrzymać. Niewysłowiony ból w piersiach i w nodze odbierał wszystkie siły. Otworzył usta do krzyku, ale płomienie bólu natychmiast wystrzeliły z jego szczęki po całej twarzy, po ustach, po policzkach. A potem było tylko ostre napięcie całej twarzy, aż do linii włosów. Max z trudem złapał powiterze.
-Co...mi...robicie? – zapytał ciężko i odpowiedział mu jedynie ostry, obcy śmiech.
Ale potem niespodziewane ciepło wybuchło z jego ramion i cofnęli się z bólem i skargą, i wszystko się zmieniło. Koszmar się zmienił.
Spokój zalał jego serce, coś niczym chłodny płyn obmyło jego ramię, kojąc go niesamowicie. Ciemności zamieniły się w światło, stały się światłami Crashdown. I było wczoraj.
Max pchnął drzwi i wszedł z ruchliwej ulicy do równie zapracowanej restauracji. Jego oczy przesunęły się z desperacją po tłumie ludzi, szukając Liz, wciągając gwałtownie powietrze. I wtedy ją zobaczył, tuż za ladą, śmiała się z czegoś wesoło z Marią przy ekspresie do kawy. Oczy Maxa wypełniły się łzami gdy patrzył na tą jakże znajomą scenę, na niewinną stronę swojej młodości. Jakaś dawno temu zapomniana muzyka grała głośno ponad głową, mieszając się z brzękiem talerzy i śmiechami, i znowu miał siedemnaście lat.
Podszedł powoli do lady, ocierając chyłkiem łzy, dopóki Liz nie popatrzyła na niego i nie uśmiechnęła się do niego szeroko. Jej małe antenki pokiwały się, słodki uśmiech rozjaśnił jej twarz gdy pomachała do niego. Ale potem jej twarz spochmurniała z zaskoczeniem i zakłopotaniem i szybko wyszła zza lady do niego. Opuścił nisko głowę marząc, by nie był tak strasznie za nią stęskniony, marząc, by nie był na z góry straconej pozycji, pokazując się wtedy, gdy pracowała.
-Max – powiedziała śpiesząc do barowego stołka przy którym stał, zamrożony w czasie. Jego serce biło jak szalone, a jego usta były całkiem suche z obawy. – Co się stało? – zapytała łapiąc go za ramię. Popatrzył w dół na jej małą dłoń, jakby była jakimś obiektem a nie żywą częścią jego ukochanej. Ciepło jej dotyku niemal natychmiast objęło całe jego ciało, przez tyle lat nie czuł ludzkiego dotyku. A w końcu nie ciepłego dotyku kogoś, kto go kochał, kto chroniłby go za wszelką cenę. Max popatrzył w górę nieśmiało, tak bardzo chcąc powiedzieć jej absolutnie wszystko, ale było tego zbyt wiele. Zbyt wiele niezgłębionych lat upłynęło od tamtego czasu. Ta Liz, która patrzyła na niego z niezwykłym zmieszaniem była tylko młodą dziewczyną, nawet jeśli wyglądała jak jego ukochana. Restauracja mruczała wiecznie dookoła nich, pulsując życiem i hałasem. Ludzkim życiem. Ludzkim hałasem. A Max dosłownie nie mógł się poruszyć ani nic powiedzieć.
W końcu Liz złapała go za rękę i pociągnęła w kierunku zaplecza ze zdecydowaniem.
-Chodź ze mną – powiedziała łagodnie a ich palce natychmiast splotły się razem.
Bez słowa zaprowadziła go na górę do mieszkania jej rodziców, poprzez znajome meble aż do swojego pokoju. Potknął się za nią i przypomniała mu się tamta noc, gdy uciekali przed Pierce’m, poprzez skały i krzaki w dół nierównego, stromego zbocza. Liz wiodła go wtedy tak samo jak teraz, oferując schronienie dla jego niespokojnego serca i ciała. Zamknęła drzwi za nimi i odwrócła się do niego bez tchu.
-Co się stało? – zapytała przytulając go do siebie. Jedna z jej antenek musnęła go po policzku i połaskotała go, i absurdalnie ten detal zwrócił mu uwagę na to, że ona kocha go nad życie. – Powiedz mi, Max – powiedziała, jej głos momentalnie go uspokajał.
-Ja... ja nie jestem pewny – odparł w końcu drżącym głosem obejmując jej kark swoimi dłońmi. W jego ramionach była taka delikatna i znajoma, cenniejsza niż życie. Wtulił twarz w jej włosy powstrzymując szloch gdy otoczył go jej zapach. Przez osiem lat czuł tylko zapachy obcego, kosmicznego świata, czuł tylko zapachy jego wrogów. A teraz miał w ramionach Liz, swoją Liz, tak jak by to było wczoraj.
-Spróbuj mi powiedzieć – zachęciła go łagodnie, wsuwając dłonie pod jego t-shirt i czuł je na swoim karku. Ich skóra muskała się, a jego serce waliło mocno, przez moment czuł się całkowitym człowiekiem.
-Oni... coś zrobili... mnie – odparł w końcu. – Nie wiem, co – Liz odsunęła się trochę by popatrzeć w jego oczy a on odwrócił wzrok. Nie mogła zobaczyć go jak teraz, nie mógł znieść jej wiedzy o tym, jak bardzo był złamany. Ona jednak łagodnym ruchem ujęła jego twarz w swoje dłonie i odwróciła ją do siebie dopóki ich oczy nie spotkały się. Czuł, jak jego policzki płoną pod jej kochającym dotykiem, wiedząc, że sekret leżał tuż pod jej palcami.
-Max – powiedziała gładząc go powoli po policzku. – Już dobrze – to było dziwne, że to mówiła, dopóki nie uświadomił sobie, że jego oddech był szybki i płytkia w oczac błyszczały łzy. – Już dobrze – powtórzyła miękko.
-Skąd... wiesz? – zapytał wpadając w swój urywany sposób mówienia, choć w snach jego słowa były wolne. Liz jednak zdawała się nie zauważyć różnicy w jego sposobie mówienia.
-Bo cię trzymam. Właśnie teraz – zapewniła go, jej ciemne oczy powiększyly się. – Nie ważne, gdzie jesteś, ja trzymam cię i czuję bicie twojego serca. Już dobrze, Max.
-Przestraszony – szepnął pochylając głowę ze wstydem. – Bardzo... przestraszony.
-Wiem, kochanie – zapewniła go łagodnie, wciąż po prostu gładząc go łagodnie po policzkach. – Ale jestem z tobą. Nigdy nie jesteś sam.
Liz stanęła na palcach i pocałowała go lekko w policzek, muskając jego skórę ustami. Poczuł ciepło w odpowiedzi na jej usta, takl jakby zimne ciało znowu wróciło do życia – i wiedział, że jej dłonie, jej usta, wszystko w niej było skupione na jego twarzy. Ten właśnie teren był problemem, kluczem do tego, jak go znowu zranili. A Liz w jakiś sposób o tym wiedziała.
-Wszystko będzie z tobą dobrze – szepnęła z głębokim przekonaniem przy jego policzku. – Czuję to.
-Czy kiedykolwiek znowu cię zobaczę? – zapytał, jego głos był stłumiony od emocji. – Jeśli będę wiedział, że tak, będę walczył.
-Znajdziesz drogę do domu, Max. Do mnie – skinęła głową odgarniając włosy z jego twarzy. Uświadomił sobie, że były długie, takie jak miał tylko na Antarze, gdy był z daleka od niej. Niemal natychmiast podniósł dłonie do twarzy, niepewny, i poczuł blizny. Patrzyła wprost na niego, tak jakby nie widziała ciężkich, głębokich blizn. Liz wyciągnęła rękę i nakryła jego dłoń przy jego policzku.
-Nie obchodzi mnie to, Max – przyrzekła łagodnie. – Nie ważne co, zawsze będę cię kochać, pamiętaj.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, niezdolny do wypowiedzenia czegokolwiek, a ona tylko uśmiechnęła się gdy łzy zabłysły w jej oczach.
-Jedyna rzecz która zawsze mnie obchodziła to ty, Max. Po prostu wróć do domu do mnie.
Chciał zapytać, jakim cudem jego zrujnowana twarz mogła tak mało dla niej znaczyć, ale wtedy poczuł, jak coś innego – ktoś inny – ciągnie go i zabiera od niej. Otworzył usta by coś powiedzieć, wyciągnąłdo niej ręce, ale sen skończył się nagle z ostrym błyskiem światła i wiatrem.
Łagodny dźwięk dzwonów drżał dookoła niego i Max nagle odkrył, że znowu odwraca oczy od słońca.
***
Gdy oswoił się nieco z dźwiękami rozbijających się o brzeg fal i dzwoneczków poruszanych wiatrem, Max odkrył, że nie może ruszać rękami. Były przywiązane do jego boków, do brzegów niewielkiego łóżka na którym leżał. Dookoła siebie widział jedynie biel – tak niesamowitą i jasną, że musiał kilkakrotnie zamrugać oczami by przyzwyczaić wzrok do jasności.
Następną rzeczą, która go uderzyła, gdy obudził się już wcześniej, była dziwna ciasność na twarzy, która naciskała i paliła jego skórę. Poruszył szczęką i odkrył, że jego jego twarz była jakby zaskorupiała; usiłował podnieść dłoń by dotknąć swojej rozpalonej twarzy.
-Zan – powiedział głęboki, znajomy głos i Max odwrócił głowę w stronę, z której dochodził głos, tuż obok jego łóżka. Zeph przysunął się szybko do niego i zatarł ręce. To było coś nowego, na ogół zachowywał się bardziej spokojnie i miał wolnejsze, stateczniejsze ruchy.
Max otworzył usta by coś powiedzieć, ale żar objął jego szczękę i twarz.
-Gdzie...ja? – wydusil w końcu z siebie cienkim głosem, rozglądając się po białym pokoju i pociągnął za nadgarstki. – Dłonie? – zapytał gdy Zeph uklęknął na kolanach przy łóżku. Zeph szybko zaczął odwiązywać miękie paski bawełny które przytrzymywały jego ręce przy ciele, jego duże, czarne oczy były skupione.
-Przepraszam za te więzy – powiedział Zeph rozluźniając węzły przy jednej ręce. – Ale zważywszy na twój mentalny stan były niezbędne.
-Gdzie? – powtórzył Max zastanawiając się, co to za cela mogła być tak jasna i świeża. Wszystko zdawało się być o wiele piękniejsze na jakiklowiek sektor w czeluściach pałacu; ten pokój z pewnością należał do królewskiej części. – Pałac?
-Nie, jesteś ze mną, w moim domu – wyjaśnił łagodnie Zeph. Max jednak dostrzegł w jego ciemnych czach coś dziwnego, coś podobnego do obawy. – Uwolnili cię pod moją opiekę.
Gdy tylko miękkie więzy opadły, dłoń Maxa natychmiast uniosła się do jego twarzy, ale Zeph złapał go za nadgarstek.
-Nie, Zan – poradził Zeph, jego głos był niemal zdławiony. – Pozwól mi najpierw wyjaśnić.
-Moja... twarz? – zapytał Max, jego głos uniósł się pełen paniki. Coś było źle, coś było nie tak, czuł to w zachowaniu Zepha i wiedział po nienaturalnemu uczuciu na twarzy.
-Zan, najpierw muszę ci wyjaśnić pewną ważną sprawę – zaczął jego przyjaciel cichym głosem. – Proszę cię postaraj się uspokoić albo będę musiał cię uspokoić znowu.
Max szarpnął się usiłując uwolnić się z uścisku Zepha i przez chwilę rozważał użycie mocy, ale rzut oka na szarą twarz przyjaciela odwiódł go od tego pomysłu i rozluźnił mięśnie.
-Dziękuję – Zeph pochylił głowę z respektem. – Dziękuję ci, królu.
Max wzdrygnął się, ponieważ przez osiem lat ich znajomości Zeph nigdy nie nazwał go królem. Być może nie był zdolny bt obdarzyć go tym tytułem, a może zmieniło się coś bardzo ważnego.
-Twarz? – zapytał znowu Max wyciągając dłoń by rozwiązać jego drugą rękę. – Dziwne...uczucie – dorzucił cicho, mięśnie szczęki zaciskały się przy każdej sylabie.
-Zan, strażnicy pałacowi... oni... – głos Zepha załamał się momentalnie, potem odchrząknął i ciągnął dalej. – Strażnicy wypełniali rozkazy Tess. To, co tak dziwnie odczuwasz na swojej twarzy to... organiczne przypieczętowanie.
-Jakie...? – zapytał ostro Max, jego serce przyśpieszyło tempa.
-Normalnie jest to zarezerwowane dla najbardziej elitarnej klasy Antarian, głównie z powodu kosztów – wyjaśnił równocześnie Zeph. – Celem jest zapobieganie starzeniu się poprzez niemal dosłowne uszczelnienie struktury molekularnej twarzy. Dla kobiet jak Tess jest to gwarancją młodości.
Max patrzył na Zepha w oszołomieniu, jego usta otworzyły się z niedowierzaniem. Wydawało się, że usta Zepha poruszały się w jakiś bezsensownych słowach, pomimo angielskiego brzmienia.
-Co? – szepnąłw końcu Max chrapliwym głosem i podniósł dłonie do policzka. Twardy. Zimny. Nieludzki. – Co... to? – palce Maxa przesuwały się w dół zimnej powierzchni i czuł jedynie gładkość.
-Tess to zrobiła. By utrwalić na stałe twoje blizny – Zeph nie wdawał się w dalsze wyjaśnienia tylko patrzył na niego w milczeniu. Jego duże oczy w kształcie migdałów niczym czarne jeziora, były nieczytelne i głębokie.
-Utrwalić... blizny? – mógł tylko myśleć, że to uczyni jego twarz niczym złamane ramię czy noga i że maska była czymś niczym odlew, tyle że nie miała na celu uzdrowienia. Celem było utrwalenie na zawsze bólu i oszpecenia, które towarzyszyły mu od siedmiu lat. – Dlaczego zrobiła...mi?
-W razie gdyby blokady na uzdrawianie okazały się być niewystarczające – wyjaśnił łagodnie Zeph. – Błagałem o twoje uzdrowienie, Max. Błagałem Tess by usunęła maskę zanim zastygnie, ale... – Zeph urwał i przesunął ręką po głowie. Gdyby miał włosy, pewnie zaplątałby się w nie. – Odmówiła. Nie chciała zgodzić się na uwolnienie ciebie pod jakimikolwiek innymi warunkami. Tak bardzo mi przykro.
-Na zawsze... to... teraz – zauważył Max bez emocji, patrząc na lśniące białe ściany dookoła niego. Białe. Jak pokój Pierce’a, jednak wiedział instynktownie, że te ściany miały przywrócić pokój tak ciała, jak i duszy.
-Nie, nie – zaprzeczył gwałtownie Zeph. – Maska jest tylko czasowo. Pozostanie przez miesiąc, nie dłużej...
-A blizny? – przerwał mu Max.
-Trudno mi powiedzieć, Zan – Zeph wstał z ciężkim westchnieniem. – Przypieczętowanie zawiesza zmiany molekularne na dłużne okresy, na ogół najdłużej do dziesięciu lat. I jest nie tylko dla bogaczy, używa się jej również dla shapeshifterów, gdy są w niewoli by zapobiec zmianie kształtu. Z więźniami potwarza się te zabiegi co siedem lat dla bezpieczeństwa.
Dla bezpieczeństwa. Dla bezpieczeństwa... czy był teraz bezpieczny? Bezpiecznie zamrożony pod maską? Bezpiecznie przerażony, zniszczony i zmieniony? Wystarczająco bezpieczny by zadowolić swoją królową? Max mógł się tylko zastanawiać, czy już naprawdę z nim skończyła raz na zawsze.
-Zan? – zapytał Zeph patrząc na niego z niepokojem. Max zastanowił się jak długo tam stał, nie był pewien, ile czasu upłynęło.
-Pokaż mi – poprosił w końcu Max siadając na małym łóżku. – Twarz – po raz pierwszy spojrzał w dół i zobaczył swoje znajome więzienne ubranie, spłowiały t-shirt i spodnie. Popatrzył na swoje dłonie, miękkie paski bawełny wciąż otaczały jego nadgarstki. Na ramieniu miał rany, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy mu je zadano, choć miał niejasne wspomnienie szarpaniny gdy strażnicy brutalnie wepchnęli go do komnaty Tess.
-Maska jest raczej niezwykła do oglądania, Zan. Proszę, nie pozwól, by cię załamała – powiedział ostrożnie Zeph.
Przez chwilę Max zastanawiał się, czy coś mogłoby go jeszcze bardziej załamać niż twarz, którą miał przez kilka ostatnich lat, ale potrząsnął głową z zapewnieniem. Zeph patrzył na niego niepewnie, obserwując go z oczywistym zakłopotaniem dopóki nie wyciągnął do niego niewielkiej dłoni.
Max wstał niepewnie na nogi i rozejrzał się w poszukiwaniu swojej kuli, którą Zeph natychmiast wziął, opierającą się o szafkę przy łóżku, i podał mu ją. Podłowa wydawała się być niepewna pod bosymi stopami Maxa, nawet przy wsparciu o kulę i Max zawahał się przez chwilę, opierając się ciężko o kulę. Gdy świat w końcu się uspokoił, podszedł powoli do lustra ściennego które Zeph stworzył na drugim końcu sypialni. Pokój wydawał się być niepokojąco wielki, tak bardzo otwarty i świeży – całkowite przeciwieństwo jego maleńkiej celi. Wszędzie były piękne gobeliny, dywaniki i pluszowe meble, Max jednak mógł się skupić jedynie na lustrze na odległej ścianie, gdy powoli podchodził do niego.
-Już prawie – zachęcił cicho Zeph, kładąc lekko na jego plecach rękę dla podtrzymania go.
-Martwisz sie – zauważył Max oglądając się na kosmitę.
-Wiele przeszedłeś, mój królu – znowu użył tego tytułu i Max zatrzymał się gdy usłyszał te słowa na ustach jego przyjaciela.
-Nie król.
-Tak, Zan, jesteś nim. Jesteś prawdziwym królem. Jedynym, jakiego kiedykolwiek uznam – powiedział z wiarą Zeph. – Jedynie teraz mogę mówić to otwarcie, z dala od pałacu.
-Nie król – powtórzył cicho Max gdy zbliżyli się do lustra. Tym razem Zeph nie zaprzeczył, tylko westchnął ciężko w ciszy. Max wstrzymał oddech przygotowując się, choć nie był pewien, do czego tak właściwie. Przez moment zamknął oczy gdy oślepiające światło z okien odbiło się od gładkiej powerzchni; uchwycił zapach oceanu i krzyki morskich ptaków za oknem. Pewnie były podobne do mew, przeknęło przez umysł Maxowi i przypomniał sobie coś. Być może nigdy nie opuścił Ziemi. Może tylko spał, długa, męcząca podróż podczas której jego wyobraźnia igrała sobie z nim okrutnie. Jeśli tylko spał, gdy otworzy oczy zobaczy swoją sypialnię w Roswell. Znajdzie się w domu. Z wahaniem otworzył oczy, ale nie znalazł się w domu ani w swoim pokoju. Zamiast tego uchwycił swoje odbicie w lustrze i odetchnął ciężko na widok kamiennej, rzeźbionej twarzy patrzącej na niego niczym jakieś zagubione dzieło Michała Anioła. Ten mężczyzna nie był człowiekiem, nie był również kosmitą. Był z marmuru, nie z ciała. Cała jego twarz była szokująco blada, twarda jak kamień, poza tym miejscem, gdzie patrzyły jego złote oczy, jego usta były widoczne, zostawiono również otwór u podstawy nosa do oddychania. Reszta jego twarzy była odlana niczym zawile sporzązona rzeźba, tak jakby jakiś rzemieślnik godzinami pracował nad idealnie uchwyconą linia szczęki i kątem nosa. Jakiś artysta jak on, który powoli wyrzeźbił idealnego mężczyznę z marmuru.
I jego skóra była idealna, co było wielką ironią, pomyślał Max i zaczął się śmiać.
Głębokie blizny były całkowicie ukryte pod twardą, gładką powierzchnią pokrywającą jego szczękę, policzki i całą twarz.
Zeph poszedł bliżej, zaniepokojony, ale Max nie mógł powstrzymać histerycznego śmiechu. Zakrył twarz dłońmi gładząc palcami gładkie powirzierznie, zimne zaprzeczenie rozpalonej skóry pod maską.
-Zan, to jest tylko na miesiąc – przypomniał mu Zeph, a Max usłyszał obawę w jego kosmicznym głosie. Max rozejrzał się na boki usiłując powstrzymać chichot cisnący mu się na usta.
-Nie Zan.
Zeph zawahał się, niepewny, czego on chciał, i w końcu poprawił:
-Max.
-Nie Max – zaoponował poważnie, choć kąciki jego ust uniosły się do góry.
-Więc jak mam cię nazywać?
Jak Zeph miał go nazywać? Śmiech zamarł na jego ustach gdy Max obserwował swoje odbicie w lustrze. Nie król. Nie Zan. I z pewbością nie Max Evans.
Tak naprawdę nie miał pojęcia, jak powinien być nazywany, zwłaszcza teraz, gdy jedo twarz była wymazana przez jego byłą żonę.
-Zostaw...mnie – szepnął w końcu cały czas obserwując uważnie odbicie mężczyzny w lustrze. – Proszę.
Zeph zawahał się przez chwilę.
-Usunęlibyśmy ją teraz, gdybyśmy mogli, ale to jeszcze bardziej zraniło by twoją twarz – zapewnił go po raz kolejny kładąc mu rękę na ramieniu.
Max skinął głową, zaskoczony, że Zeph tak słabo go rozumiał. W końcu Zeph wyszedł w milczeniu, zostawiając go przed lustrem. Max nie rozluźnił mięśni dopóki nie usłyszał, jak drzwi najpierw otwierają się z cichym pomrukiem a potem zamykają się i po głębokiej ciszy wiedział, że jest sam. Podszedł wtedy bliżej do lustra, jego oczy poszerzyły się z niewiarą.
Jego wrogowie zabrali jego twarz pewnej nocy prawie sześć lat wcześniej. Napadli na niego i zabrali ją swoimi brońmi i rękami i w czasie kilku oddechów został na zawsze zmieniony. I Max nie miał wątpliwości, że poprzez nałożenie mu maski, Tess wierzyła, że skończyła Ich dzieło na zawsze. Że co zaczęła wtedy tamtej nocy, teraz było idealnie zakończone.
Ale gdy Max przechylał twarz na boki obserwując swoje dziwne odbicie w lustrze, musiał przyznać, że było coś, co uciekło mu w tym nowym wizerunku. Coś,do czego miał dziwne prawo, gdy przesuwał palcami wzdłuż maski, która teraz idealnie pasowała do jego twarzy. Odkrył, że koniec maski ginie niezauważalnie tuż przy linii jego włosów, bez żadnego znaku. Max ciągle dotykał palcami porcelanowego materiału, zdziwiony jak materiał niemalże stapiał się z jego własną skórą. Że jego własne ciało niemalże stopiło się z syntetycznym materiałem, żadnych podziałów, żadnych oddzieleń. Nieludzki całun był nierozwikłaną częścią niego.
Palce Maxa przesunęły się wzdłuż zranionej szczęki, gładząc ją powoli i musiał przyznać, że nawet lubił uczucie chłodnej powierzchni, tak różne od poranionej skóry. Uświadomił sobie, że ta powierzchnia odblokowała w nim coś głębokiego i ciemnego w środku niego, coś dzikiego, co go ożywiło w dziwny sposób. Cofnął się oszołomiony wciąż patrząc na odbicie mężczyzny w lustrze, hybryda w masce. I uświadomił sobie, że pragnąłczegoś, co dostrzegł w oczach tego mężczyzny, coś czego pragnął tak bardzo jako jedynie swojego.
Miesiąc nie był aż tak wystarczająco długi. Nie mógł być, pomyślał Max, nie wtedy, gdy patrzył w swoje własne oczy i po raz pierwszy od ośmiu lat poczuł, że naprawdę znowu zaczął żyć. Max zamrugał oczami wciąż obserwując swoje twarde oblicze ducha i zastanawiał się nad odnalezieniem sposobu – sposobu, by uczynić maskę jego nieodłączną częścią.
Sposób, by stać się zupełnie nowym człowiekiem.
NANIUŚ!!! - maleństwo Ty moje ja i moi znajomi jesteśmy wdzięczni!
MADDIE - jeśli ta koleżanka to ja, to odpowiem, że kocham w pełni świadomie, przymykam oczy na wady, cieszę sie zaletami i jestem niezmiennie wierna...*
*wyrażenie "przymykam oczy na wady" dotyczy tylko Roswell
MADDIE - jeśli ta koleżanka to ja, to odpowiem, że kocham w pełni świadomie, przymykam oczy na wady, cieszę sie zaletami i jestem niezmiennie wierna...*
*wyrażenie "przymykam oczy na wady" dotyczy tylko Roswell
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Coś mi to ostatnio idzie jak z kamienia. No nic, na razie wrzucam część 4. Szczerze mówiąc to do tej pory ta właśnie spodobała mi się najbardziej... Zresztą, zawsze najlepiej tłumaczyło mi się sny
Antarskie Noce
Część IV
Max stał w rogu pokoju którego nie znał; choć tak właściwie był to ciąg kilku niewielkich pokoi przechodzących jeden w drugi. Wszędzie, gdzie nie spojrzał, były obrazy, rażące niemalże jasnymi kolorami i falującą formą. Obrazy pustyni, piasek stykający się z niebem, eksplozje palonej umbry i gorącej czerwieni. Obrazy tak bardzo przypominające dom, że jego serce zakuło boleśnie. Gdy popatrzył jeszcze raz, rozpoznał, że była to jakby galeria, z podłogą z surowego drewna wypolerowanego do połysku, łagodne punktowe światła oświetlające każde wiszące płótno.
Wzdłuż ścian wisiała seria obrazów tak samo tajemniczych jak jego, choć w jakiś sposób... innych. Utrzymanych w jego stylu, a jednak nie jego ręki, tak, jakby to on je stworzył. Tak, jakby istniały poza czasem i przestrzenią, czekając na artystyczną duszę by przelała je i utrwaliła na płótnie.
Chciał podejść do wystawy, ale nagle odkrył, że dosłownie nie może się ruszyć. Uchwycony w czasie, zamrożony.
Potem przez odległe drzwi weszła Liz, razem z Michaelem. Chciał zawołać głośno ich imiona, ale żaden dźwięk nie wybiegł z jego ust. I nagle okazało się, że tak, jak nie może się ruszyć, tak nie może nic powiedzieć – zamrożone ciało, jego mięśnie stężały. Max patrzył, jak Liz zbliża się do niego, ale ona zdawała się go nie widzieć, gdy rozmawiała szybko z Michaelem.
Max wytężył słuch chcąc usłyszeć, o czym rozmawiali, i nagle uchwycił fragmenty zdań.
-Martwię się, i tyle – powiedział Michael rozgladając się po galerii. Jego wzrok powędrował w kierunku kąta, w którym w ciszy stał Max, a potem przesunął się w kierunku obrazów na przeciwnej ścianie, tych, które zdawały się być tak znaczące dla Maxa.
-Michael, proszę – jęknęła Liz i odgarnęła długie włosy z twarzy, a Max zauważył, że była niemalże... krucha. Nigdy nie uświadomił sobie, jak bardzo była drobna i delikatna, a pod jej oczami widniały ciemnie cienie. Ale było w niej coś więcej, coś w sposobie, w jaki otoczyła się ciasno ramionami, tak, jakby usiłowała się rozgrzać.
-Nic o nim nie wiemy! – rzucił Michael, Max zaś poznał znajomą nutkę irytacji w głosie swojego najlepszego przyjaciela. – Może być każdym.
-Każdym kosmitą – przerwała mu Liz rozglądając się na boki. Czy ktoś ją śledził? Czy to o tym był ten sen? Serce Maxa zabiło boleśnie gdy znowu spróbował się poruszyć, znowu bez skutku. – To właśnie chcesz powiedzieć, prawda? – powiedziała z oczywistą irytacją w głosie.
-Nie, tego nie powiedziałem – Michael zniżył głos i rozejrzał się uważnie dookola gdy podeszli bliżej Maxa.
-Więc co? – zawołała nagle Liz patrząc w górę na Michaela gdy znalazła się dokładnie w rogu galerii. Wtedy jej policzlki nagle zaróżowiły się, tak, jakby napotkała głębokie spojrzenie Maxa.
-Po prostu nie rozumiem twoich reakcji na niego i tyle – powiedział Michael.
-Porusza mnie – odparła Liz bez wahania, jej głos był zaledwie szeptem.
Liz, zawołał cicho Max. To ja, jestem tutaj! Liz podeszła do niego bliżej i wyciągnęła do niego rękę.
-On po prostu... jest piękny – przesunęła dłoń po jego ramieniu, powodując niespodziewany ogień przesuwający się po jego chłodnej skórze. Za to policzki Michaela pokryły się głęboką purpurą.
-On jest potworną statuą – rzucił ostro, a Max rozpoznał wściekłość w głosie przyjaciela. Przez chwilę Max usiłował zorientować się, kto taki, rozglądając się po galerii pełnej obrazów, szukając rozpaczliwie rzeźby, o której mówili. Ale Michael patrzył się prosto w jego oczy gdy to mówił, nie poznając go najwyraźniej.
Liz podniosła delikatnie rękę w stronę policzka Maxa i pogładziła go czule.
-On jest więcej niż rzeźbą, Michael – szepnęła, a jego twarz płonęła pod jej dotykiem. – On jest czystą magią, niczym zaginiony Michał Anioł.
-Przez niego myślisz o Maxwellu – głos Michaela oklapł, niemalże zrezygnowany a to zabolało Maxa.
Liz opuściła dłoń i policzek Maxa ostygł bez jej ludzkiego dotyku. Jego serce biło powoli gdy spojrzał w dół – i zobaczył jedynie rzeźbę z marmuru; jego dłonie, ramiona, każda widoczna część jego ciała była z kamienia.
Wzrok Liz stał się ponury i ostrożny.
-A to cię dziwi, Michael? – zapytała zimno. – Że wciąż pamiętam o Maxie?
-Maxa nie ma, Liz – odparł Michael, wbijając wzrok w podłogę. Max zauważył jednak błysk bólu w oczach przyjaciela i sposób, w jaki zmieniła się jego twarz gdy wypowiedział te słowa.
-Max nie żyje – poprawiła Liz odwracając się by spojrzeć Michaelowi w twarz. – Wiesz o tym, Michael. To ja czułam, kiedy to się stało, pamiętasz?
Max nie żyje... Max nie żyje...
Unieruchomiona postać Maxa zaczęła się trząść energicznie na jej oświadczenie, gdy usiłował się poruszyć. Nieważne jednak, jak bardzo się starał – był tylko zimnym marmurem, cichym i nieruchomym. Może naprawdę był martwy. Może dlatego był tak zimny i dlatego całe jego ciało było tak nienaturalnie twarde.
-Tego nie powiedziałem – odparł cicho Michael wpatrując się w podłogę.
-Nie musiałeś! – zawołała Liz przechodząc na drugą stronę galerii w kierunku długiej ściany obrazów, tak niepokojąco znajomych.
-Liz, o czym my tak właściwie rozmawiamy? – zapytał Michael nie patrząc w jej stronę. – O Davidzie czy o tej rzeźbie?
Max zastanowił się, kim u licha był David. Rozejrzał się dookoła galerii – Liz stała do niego tyłem, jej ramiona były nieco zgarbione, tak jakby dźwigała wielki ciężar. Max tak bardzo chciał ją tylko dotknąć i pogładzić ją po włosach, przytulić ją tak, jak ona to robiła przez tych osiem lat. Chciał, by wiedziała, jak bardzo ją kochał, że nie została sama w kosmosie, jak przypuszczał, że się czuje.
-Kocham jego prace. I to wszystko – powiedziała w końcu cicho Liz. – Co w tym złego?
-Nic – przyznał Michael podnosząc wzrok, jego oczy spotkały się z oczami Maxa. – Chyba nic.
-Dobrze. Więc dasz mi spokój z Davidem?
Max zadrżał na dźwięk tego imienia. Sposób, w jaki Liz je wypowiadała, z czułością, tak jakniegdyś jego imię. Poczuł, jak żar powoli wybucha w jego zimnej piersi i posuwa się do góry w kierunku jego ramion, zwłaszcza, gdy znowu spojrzała w jego kierunku. Tym razem jednak nie był to tylko ton jej głosu, ale również miękki wyraz jej oczu; słabość ustąpiła miejsca czemuś silnemu, pełnemu życia.
-David to twoja sprawa – mruknął Michael, a na twarzy Liz ukazał się miękki uśmiech pełen zadowolenia gdy spojrzała znacząco na Maxa.
David. Nazwała go Davidem.
Coś było w tym właściwego i Max ułożył usta tak, by szepnąć imię ukochanej. Ale zapomniał, że był teraz tylko rzeźbą. Nie człowiekiem, nie kosmitą. Boże, nawet nie hybrydą. Usiłował z siebie wydobyć gardłowy jęk, ale nie mógł, jego usta pozostały zamknięte gdy Liz odwróciła się od niego.
-Liz! – zawołał, tym razem jego głos odbił się z siłą od ścian. Ale jego ukochana nie odwróciła się do niego, tylko zniknęła, a on nagle znalazł się w otoczeniu białych ścian lśniących księżycowym blaskiem. Jego dłonie natychmiast uniosły się ku jego twarzy i poczuł chłód porcelanowej maski, bardziej naprężonej niż kilka godzin temu. Poruszał szczęką i odkrył, że choć mógł mówić, jego twarz stała się mniej giętka podczas snu – a żar jego skóry pod maską tylko przybrał niesamowicie na sile.
-Liz – szepnął w ciemnościach, jej imię tak było tak bardzo niewyraźne i zmącone, że brzmiało raczej jak “Luzzzz”.
Podniósł się na łóżku, mokre włosy przykleiły mu się do jego gładkiej twarzy. Koszmar był tak mocny że dosłownie jego chłodna kołdra była całkowicie mokra od potu. Popatrzył w dół na swoją nagą pierś, zauważając jak srebrne światło księżycy otacza jego ciepłą skórę. Przesunął palcami po żebrach i brzuchu by się upewnić. To był tylko sen, zapewniał samego siebie, choć uczucie strachu i paniki wcale się nie zmniejszyło. Musiał zobaczyć się w lustrze, musiał wiedzieć, że jest człowiekiem z krwii i kości. Przesunąłsię i wstał szybko, jego kolano momentalnie zaprotestowało niesamowitym bólem na nagły nacisk. Sięgnął zdesperowany po swoją kulę, ale wydawała się być stracona w ciemnym pokoju, dopóki nie odnalazł jej stojącej tuż obok nocnego stolika. Nie przypominał sobie, jak ją tam stawiał, albo nawet nie tego, jak zasypiał. Jego ostatnim jasnym wspomnieniem był widok samego siebie w lustrze, ale czuł się wtedy bardzo słaby i miał niejasne wrażenie zasypiania późnym popołudniem.
Nieznajomy dom był teraz cichy i rzut oka w kierunku księżyców powiedział mu, że było już dobrze po północy. Podszedł na bosaka do lustra, jeko kula stukała lekko o podłogę, dopóki nie zatrzymał się przed długim lustrem. Patrzył na niego mężczyzna którego twarz była zrobiona z idealnej porcelany, ale reszta jego ciała – pierś, ramiona i dłonie – wciąż były żywym ciałem i Max zamknął oczy z niedowierzaniem.
Niejasno przypominał sobie teraz koszmar, choć jeden detal utkwił w nik głęboko, to, że widział Liz i Michaela w nieznanej sobie galerii. I że był Davidem. Davidem Liz, jej ukochanym. Oczy Maxa otworzyły się gwałtownie i obserwował uważnie rzeźbionego mężczyznę w lustrze.
-David – powiedział z trudem formując usta, słowo było niewyraźne. Przechylił głowę na bok obserwując swoje odbicie i poczuł niejaką dumę z tego imienia, idealnie odzwierciedlało jego nowe “ja”.
-David... Evans – mruknął w ciemnościach, coś jednak nie pasowało w tych dwóch imionach. Max Evans był był teraz martwy – w każdym razie ten, który kiedyś istniał – co oznaczało, że potrzebował nowego nazwiska – nie tylko imienia.
Max znowu popatrzył na swoje odbicie, światło księżyców powodowało, że w jego włosach błyszczały srebrne pasma, a Max zastanowił się kiedy tak bardzo się postarzał. To właśnie osiem lat więzienia robi z twoim ciałem – zwłaszcza ciężkie lata które spędził w czeluściach pałacu. Max rozejrzał się dookoła po dużym, jasnym pokoju i nagle poczul się nieswojo z tą przestrzenią. Mógłby przysiąc, że zza zamkniętych drzwi słyszy churgoty pałacowych strażników patrolujących korytarze i jego dłonie zwilgotniały ze strachu.
Przesunął się pod oszklone okno i usiłował uchwycić głosy strażników, ale jedynym dźwiękiem był szum wiatru ponad głową, nocnej bryzy znad oceanu. Max zamrugał oczami patrząc na drzwi oczekując jakiegoś ruchu i węsząc w powietrzu by uchwycić zapach wrogów. Zamiast tego do jego nosa doszedł jedynie zapach soli morskiej i Max westchnął, bo szum morza zawsze go uspokajał, choć to było niemożliwe dla niego czuć się bezpiecznie.
Nie wtedy, gdy była noc, której zawsze najbardziej się obawiał na Antarze, gdy ciemności skrywały jego wrogów, a nie sojuszników.
A on musiał się wydostać. Właśnie wtedy.
***
Trawa pokryta rosą była niczym piana pod bosymi stopami Maxa gdy powolnym krokiem zmierzał w kierunku wznoszącej się nieopodal skały. Szybki rzut oka ukazał wypielęgnowany ogród, skąpany w idealnym świetle podwójnych antarskich księżyców. Były w pełni, tak, że Max mógł czytać w ich świetle książkę albo nawet malować. Zamiast tego rozejrzał się uważnie dookoła, czując się tak, jakby był obserwowany; ta wolność była zbyt łatwa, nawet przy oczywistym wstawiennictwu Zepha.
Max dotarł w końcu do końca trawnika, który przechodził niespostrzeżenie w poszarpany klif pełen skał i piasku. Wiatr wiał od wody, słone powietrze wpadało w oczy Maxa wprost znad oceanu. Długa pochyłość wiła się wzdłuż skał i miękkiego piasku, dopóki nie spotykała się z migoczącą bielą plaży rozciągającej się poniżej. Jednak między nimi Max widział jedynie ostre, wysokie kamienie i skały które brukowały stopnie w dół. Przez moment skały wołały go i uwodziły niczym kochanka, kusząc go by podszedł niebezpiecznie blisko. Tak łatwo było by uczynić zaledwie kilka kroków i na zawsze zniknąć wśród antarskiej nocy – Zeph być może nigdy nie znalazłby jego połamanego i poranionego ciała w dole na skałach.
Max potarł swoją gładką szczękę, zamknął oczy gdy dotknął nieznajomej maski, tak bardzo różnej od nierównej twarz, którą skrywała pod spodem. Miesiąc, tylko miesiąc przypomniał sobie otwierając oczy i patrząc w niebo na dwa idealnie okrągłe księżyce, połączone na wieki jak jeden.
Podniósł ręce jakby wołając o to, co stracił w ostatnich latach, o straconą miłość, przyjaźń, nawet człowieczeństwo. Tak wiele rzeczy rozpłynęło się i umknęło w dal, wymyte przez fale czasu wiecznie zabierające mu jego życie i pamięć. Tak, to było by zadziwiająco proste poddać się; mimo wszystko był czymś więcej niż złamanym mężczyzną, którego trzymał się kurczowo przez tyle czasu. A po jego śnie miał wrażenie, że może już czas to przyznać. Ale o czym w ogóle był ten koszmar? Max nie mógł sobie tego dokładnie przypomnieć, pamiętał tylko, jak bardzo silne były uczucia i emocje i że był to sen o Liz. Z Liz. Coś o galerii sztuki i Michaelu, który był zazdrosny – ponieważ to uczucie pamiętał wyjątkowo dobrze, sposób, w jaki zachowywał się Michael i jego opiekuńczość w stosunku do Liz.
Popatrzył na mrok, w którym rozbijały się fale i zastanawiał się, czy było to jedno z jego utraconych marzeń. Zagłębił się w swój umysł usiłując poznać prawdę, zastanawiając się, dlaczego wspomnienie tego pozostawiało w nim uczucie pustki i samotności, nawet jeśli było to uczucie jakby z przyszłości, choć wzięte z przeszłości.
Znowu oceam zahuczał przed nim i Max postąpił z wahaniem krok naprzód, patrząc w dół na atramentową ciemność. Uniósł kulę wysoko nad głowę i zawahał się przez chwilę tak, że zawisła nad czymś, co mogło być, a co tym nie było. A potem cisnął kulę mocno na skały poniżej, usłyszał trzask łamanego drewna gdy uderzyła o twarde skały.
Postąpił krok w przód, jego nogi były niepewne bez wsparcia kuli, dźwięk huczącego oceanu wypełniał jego uszy, dźwięk, który przypominał czyjś głos brzmiący za nim. Łatwo, o wiele zbyt łatwo iść dalej – łatwiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich ośmiu lat.
Ale za nim usłyszał łagodny, znajomy głos wołający jego imię. Zamknął oczy i stał nieruchomo niczym posąg, drżąc na dźwięk jej głosu zawracający go znad krawędzi.
-Max – zawołała znowu, jej głos był niczym szept wiatru. – Wracaj!
Wracaj gdzie? Na Ziemię... do niej? A może po prostu mówiła mu, by wrócił do życia?
Powoli odwrócił się i dostrzegł ją na drugim krańcu trawnika, biała, zwiewna sukienka tańczyła w powiewach oceanicznej bryzy. Podniosła dłoń i przywołała go do siebie, niczym jakieś miłosne zaklęcie i wezwanie. Ostrożnie wrócił na druby dywan trawy, każdy krok powodował rozdzierający ból bez kuli. Ona przysunęła się do niego bliżej, tak, jakby leciała, dopóki dystans między ich duszami nie zminiejszył się, dopóki nie spojrzał na twarz ukochanej oświetloną bladym światłemksiężyca.
-Max – szepnęła znowu, na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. – Co ty sobie myślałeś? – potrząsnęła głową z niedowierzaniem, ale nie zbeształa go. Pochylił głowę uświadamiając sobie, że nie mógł jej zaoferować żadnych słów, nie mógł wyjaśnić tego, co chciał przed chwilą zrobić. – Co ja bym bez ciebie zrobiła? – zapytała miękko przesuwając dłoń wzdłuż jego ramienia. Gest był zastanawiająco znajomy, tak, jakby już o nim śnił. – Nigdy nie pozwolę ci odejść, Max.
-Powinnaś – odparł po prostu zamykając oczy. – Najlepiej.
-Nie najlepiej, Max – zaoponowała biorąc go za rękę. – Zupełnie nie dobrze.
Zastanowił się przez chwilę i zdał sobie sprawę, że ona po prostu na niego patrzy, a w jej oczach błyszczało tyle miłości, że aż go to oszołomiło.
-Osiem... lat – powiedział szukając jej oczu. – Długo.
-Max – westchnęła Liz, jej oczy stały się bardzo smutne. – Zawsze będę na ciebie czekać. Nie wiesz tego teraz?
Max nie żyje... To ja czułam, kiedy to się stało. Max nie żyje.
Słowa odbijały się w jego mózgu, oddalały się i przybliżały. Głos Liz... czy to było wspomnienie? Nie był pewny, ale cofnął się nieco od niej, czując się nagle niepewnie.
-Max? – zapytała zauważając każdy jego krok na trwaniku. – Co się stało?
Przez chwilę ruszał szczęką usiłując coś powiedziweć.
-Martwy... ty myślisz.
Liz przygryzła wargę usiłując zrozumieć jego znaczenie, dopóki jej ciemne brwii nie uniosły się.
-Och – powiedziała przypominając coś sobie nagle. – To.
-To – skinął głową i zauważył, jak w jej oczach pojawił się wyraz bólu.
Położyła ciepłą dłoń na jego piersi po prostu gładząc jego nagą skórę, jej pieszczota była zarazem czuła i uwodzicielska.
-Dla mnie wydajesz się być bardzo żywy, Maxie Evansie.
-Nie... Max – szepnął gwałtownie, tak samo jak wcześniej z Zephem. Tym razem jednak mógł ocenić jej reakcję po sposobie, w jaki jej ciemne oczy zwiększyły się i leciutko uśmiechnęły się.
-Tak, Max – zaoponowała łagodnie potrząsając głową. – Tym właśnie jesteś.
-David – skąd przyszło to imię? Nie był pewny, ale wiedział, że tylko to imię teraz pasowało. Liz ujęła jego porcelanowy policzek w dłonie, on jednak nie czuł jej dotyku.
-Z powodu tego? – zapytała łagodnie, gładząc twardniejący syntetyk jego maski. – Dlatego właśnie tak się nazwałeś?
Skinął powoli głową gdy przyciągnęła jego twarz ku swojej dopóki ich usta nie spotkały się pełne namiętności.
-Ale ty wciąż żyjesz, Max. Jesteś mężczyzną, nie posągiem – szepnęła między pocałunkami. – I nigdy nie przestałam cię kochać... nawet wtedy, gdy myślałam, że nie żyjesz.
-Jestem... martwy.
-Nie, Max, nie jesteś! – zawołała niecierpliwie Liz. – Jesteś całkowicie żywy, tak jak ja. Proszę, wróć do domu do mnie. Błagam – w jej dużych ciemnych oczach ukazały się łzy i Max przyciągnął ją do siebie, ich usta spotkały się znowu. Żar wybuchł gdy ich pocałunek pogłębił się, ich języki tańczyły dookoła siebie. Powoli pociągnął ją na ziemię na trawę, nie zważając na bolesne protesty swojego kolana. Jej ręce wsunęły się w jego długie włosy i czuł, jak gładzi jego gładką twarz, choć nie czuł jej dotyku. Jedynym uczuciem które przepełniało jego ciało i rozbijało się niczym fale był żar jej ust, przyciśniętych do jego własnych. Tak ludzki i prawdziwy.... tak bardzo żywy. Niespodziewanie dla siebie jęknął jej do ucha gdy opadli razem na trawę, ich ciała tak blisko siebie. Jej dłonie odkryły jego biodra, jego pierś, nic nie zostało niedotknięte. To było tak bardzo inne od wszystkich pozostałych snów, które o niej miewał.
-Dlaczego... teraz? – mruknął przy jej szyi, czując, jak jej puls płynie szybko tuż pod jego ustami.
-Musiałam ci pokazać – powiedziała bez tchu. – Żebyś żył. Musiałeś zobaczyć co wciąż jest między nami – żebyś wrócił do domu do mnie.
Max powędrował ustami w górę, dopóki ich usta nie spotkały się znowu, ale wtedy oderwał się od niej i popatrzył jej w oczy.
-Martwy... myślisz – powtórzył łagodnie swoje wcześniejsze słowa.
-Tak, to prawda – zgodziła się, jej oddech był nierówny i gwałtowny przy jego gardle. – Moja świadomość myśli, że nie żyjesz. Prawdopodobnie moje senne “ja” również.
-Co... to? – zapytał Max z cichym zakłopotaniem. Jej senne “ja”? A to nie była właśnie ona – senna? – Teraz?
Liz uśmiechnęła się powoli.
-To są najgłębsze miejsca mojego serca, Max – wyjaśniła. – Boże, całej mojej duszy. I te miejsca wiedzą, że żyjesz.
Max odetchnął lekko, rozadrty między chęcią położenia jej na plecach i kochania jej godzinami a potrzebą zrozumienia czego tak naprawdę od niego chciała. Czy prosiła go, by wrócił do domu, choć Liz Parker, która żyła setki galaktyk stąd wierzyła, że już go nie odzyska? Musiał zrozumieć o co go błagała, by wszystko było w równowadze, nawet jego życie.
-Liz – powiedział cicho i zawahał się przez chwilę zanim zaczął mówić dalej. – Chcesz... mnie... wciąż? Takim? – zapytał czyniąc gest w kierunku swojej twarzy. Modlił się by zrozumiała, o co tak naprawdę mu chodzi, że blizny były tylko zewnętrznym odbiciem tego, co było w jego duszy dzięki jego wrogom. Ich wrogom – nietylko jego własnym, uświadomił sobie, ponieważ ci sami ludzie ukradli ich wspólną młodość, wszystkie lata, które powinni byli spędzić razem, cenne i uświęcone.
-Nigdy nie przestałam cię chcieć – powiedziała odgarniając długie włosy z jego oczu. – Nigdy przez te wszystkie lata. Nie rozumiesz, że niezależnie od tego, w co wierzę, czy jesteś martwy czy żywy, nie mogę przestać się kochać? Równie dobrze mogłabym przestać oddychać, Max.
Max pochylił głowę opierając ją o jej głowę i nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Palące i desperackie, po tylu latach samotności na Antarze, w końcu znalazły ujście. Trzymała go w ramionach być może godzinami, po prostu powoli gładząc jego ciepłą, nagą skórę, jego ramiona i plecy.
I kiedy w końcu zasnął, wiedział, że znajdzie drogę do domu, do niej – nie ważne, za jaką cenę. Nie ważne, jakie ryzyko emocjonalne podejmie, nie mógł być z daleka od niej teraz; on mógł równie dobrze przestać oddychać.
Jeśli przyjdze śmierć to przyjdzie, ale on już nie będzie jej szukał, tak jak to robił na krawędzi klifu. I nigdy więcej nie będzie cierpiał z powodu rozdzielenia jego i Liz duszy, nie ważne, jakie nieznane przeznaczenie będzie tuż obok nich.
Antarskie Noce
Część IV
Max stał w rogu pokoju którego nie znał; choć tak właściwie był to ciąg kilku niewielkich pokoi przechodzących jeden w drugi. Wszędzie, gdzie nie spojrzał, były obrazy, rażące niemalże jasnymi kolorami i falującą formą. Obrazy pustyni, piasek stykający się z niebem, eksplozje palonej umbry i gorącej czerwieni. Obrazy tak bardzo przypominające dom, że jego serce zakuło boleśnie. Gdy popatrzył jeszcze raz, rozpoznał, że była to jakby galeria, z podłogą z surowego drewna wypolerowanego do połysku, łagodne punktowe światła oświetlające każde wiszące płótno.
Wzdłuż ścian wisiała seria obrazów tak samo tajemniczych jak jego, choć w jakiś sposób... innych. Utrzymanych w jego stylu, a jednak nie jego ręki, tak, jakby to on je stworzył. Tak, jakby istniały poza czasem i przestrzenią, czekając na artystyczną duszę by przelała je i utrwaliła na płótnie.
Chciał podejść do wystawy, ale nagle odkrył, że dosłownie nie może się ruszyć. Uchwycony w czasie, zamrożony.
Potem przez odległe drzwi weszła Liz, razem z Michaelem. Chciał zawołać głośno ich imiona, ale żaden dźwięk nie wybiegł z jego ust. I nagle okazało się, że tak, jak nie może się ruszyć, tak nie może nic powiedzieć – zamrożone ciało, jego mięśnie stężały. Max patrzył, jak Liz zbliża się do niego, ale ona zdawała się go nie widzieć, gdy rozmawiała szybko z Michaelem.
Max wytężył słuch chcąc usłyszeć, o czym rozmawiali, i nagle uchwycił fragmenty zdań.
-Martwię się, i tyle – powiedział Michael rozgladając się po galerii. Jego wzrok powędrował w kierunku kąta, w którym w ciszy stał Max, a potem przesunął się w kierunku obrazów na przeciwnej ścianie, tych, które zdawały się być tak znaczące dla Maxa.
-Michael, proszę – jęknęła Liz i odgarnęła długie włosy z twarzy, a Max zauważył, że była niemalże... krucha. Nigdy nie uświadomił sobie, jak bardzo była drobna i delikatna, a pod jej oczami widniały ciemnie cienie. Ale było w niej coś więcej, coś w sposobie, w jaki otoczyła się ciasno ramionami, tak, jakby usiłowała się rozgrzać.
-Nic o nim nie wiemy! – rzucił Michael, Max zaś poznał znajomą nutkę irytacji w głosie swojego najlepszego przyjaciela. – Może być każdym.
-Każdym kosmitą – przerwała mu Liz rozglądając się na boki. Czy ktoś ją śledził? Czy to o tym był ten sen? Serce Maxa zabiło boleśnie gdy znowu spróbował się poruszyć, znowu bez skutku. – To właśnie chcesz powiedzieć, prawda? – powiedziała z oczywistą irytacją w głosie.
-Nie, tego nie powiedziałem – Michael zniżył głos i rozejrzał się uważnie dookola gdy podeszli bliżej Maxa.
-Więc co? – zawołała nagle Liz patrząc w górę na Michaela gdy znalazła się dokładnie w rogu galerii. Wtedy jej policzlki nagle zaróżowiły się, tak, jakby napotkała głębokie spojrzenie Maxa.
-Po prostu nie rozumiem twoich reakcji na niego i tyle – powiedział Michael.
-Porusza mnie – odparła Liz bez wahania, jej głos był zaledwie szeptem.
Liz, zawołał cicho Max. To ja, jestem tutaj! Liz podeszła do niego bliżej i wyciągnęła do niego rękę.
-On po prostu... jest piękny – przesunęła dłoń po jego ramieniu, powodując niespodziewany ogień przesuwający się po jego chłodnej skórze. Za to policzki Michaela pokryły się głęboką purpurą.
-On jest potworną statuą – rzucił ostro, a Max rozpoznał wściekłość w głosie przyjaciela. Przez chwilę Max usiłował zorientować się, kto taki, rozglądając się po galerii pełnej obrazów, szukając rozpaczliwie rzeźby, o której mówili. Ale Michael patrzył się prosto w jego oczy gdy to mówił, nie poznając go najwyraźniej.
Liz podniosła delikatnie rękę w stronę policzka Maxa i pogładziła go czule.
-On jest więcej niż rzeźbą, Michael – szepnęła, a jego twarz płonęła pod jej dotykiem. – On jest czystą magią, niczym zaginiony Michał Anioł.
-Przez niego myślisz o Maxwellu – głos Michaela oklapł, niemalże zrezygnowany a to zabolało Maxa.
Liz opuściła dłoń i policzek Maxa ostygł bez jej ludzkiego dotyku. Jego serce biło powoli gdy spojrzał w dół – i zobaczył jedynie rzeźbę z marmuru; jego dłonie, ramiona, każda widoczna część jego ciała była z kamienia.
Wzrok Liz stał się ponury i ostrożny.
-A to cię dziwi, Michael? – zapytała zimno. – Że wciąż pamiętam o Maxie?
-Maxa nie ma, Liz – odparł Michael, wbijając wzrok w podłogę. Max zauważył jednak błysk bólu w oczach przyjaciela i sposób, w jaki zmieniła się jego twarz gdy wypowiedział te słowa.
-Max nie żyje – poprawiła Liz odwracając się by spojrzeć Michaelowi w twarz. – Wiesz o tym, Michael. To ja czułam, kiedy to się stało, pamiętasz?
Max nie żyje... Max nie żyje...
Unieruchomiona postać Maxa zaczęła się trząść energicznie na jej oświadczenie, gdy usiłował się poruszyć. Nieważne jednak, jak bardzo się starał – był tylko zimnym marmurem, cichym i nieruchomym. Może naprawdę był martwy. Może dlatego był tak zimny i dlatego całe jego ciało było tak nienaturalnie twarde.
-Tego nie powiedziałem – odparł cicho Michael wpatrując się w podłogę.
-Nie musiałeś! – zawołała Liz przechodząc na drugą stronę galerii w kierunku długiej ściany obrazów, tak niepokojąco znajomych.
-Liz, o czym my tak właściwie rozmawiamy? – zapytał Michael nie patrząc w jej stronę. – O Davidzie czy o tej rzeźbie?
Max zastanowił się, kim u licha był David. Rozejrzał się dookoła galerii – Liz stała do niego tyłem, jej ramiona były nieco zgarbione, tak jakby dźwigała wielki ciężar. Max tak bardzo chciał ją tylko dotknąć i pogładzić ją po włosach, przytulić ją tak, jak ona to robiła przez tych osiem lat. Chciał, by wiedziała, jak bardzo ją kochał, że nie została sama w kosmosie, jak przypuszczał, że się czuje.
-Kocham jego prace. I to wszystko – powiedziała w końcu cicho Liz. – Co w tym złego?
-Nic – przyznał Michael podnosząc wzrok, jego oczy spotkały się z oczami Maxa. – Chyba nic.
-Dobrze. Więc dasz mi spokój z Davidem?
Max zadrżał na dźwięk tego imienia. Sposób, w jaki Liz je wypowiadała, z czułością, tak jakniegdyś jego imię. Poczuł, jak żar powoli wybucha w jego zimnej piersi i posuwa się do góry w kierunku jego ramion, zwłaszcza, gdy znowu spojrzała w jego kierunku. Tym razem jednak nie był to tylko ton jej głosu, ale również miękki wyraz jej oczu; słabość ustąpiła miejsca czemuś silnemu, pełnemu życia.
-David to twoja sprawa – mruknął Michael, a na twarzy Liz ukazał się miękki uśmiech pełen zadowolenia gdy spojrzała znacząco na Maxa.
David. Nazwała go Davidem.
Coś było w tym właściwego i Max ułożył usta tak, by szepnąć imię ukochanej. Ale zapomniał, że był teraz tylko rzeźbą. Nie człowiekiem, nie kosmitą. Boże, nawet nie hybrydą. Usiłował z siebie wydobyć gardłowy jęk, ale nie mógł, jego usta pozostały zamknięte gdy Liz odwróciła się od niego.
-Liz! – zawołał, tym razem jego głos odbił się z siłą od ścian. Ale jego ukochana nie odwróciła się do niego, tylko zniknęła, a on nagle znalazł się w otoczeniu białych ścian lśniących księżycowym blaskiem. Jego dłonie natychmiast uniosły się ku jego twarzy i poczuł chłód porcelanowej maski, bardziej naprężonej niż kilka godzin temu. Poruszał szczęką i odkrył, że choć mógł mówić, jego twarz stała się mniej giętka podczas snu – a żar jego skóry pod maską tylko przybrał niesamowicie na sile.
-Liz – szepnął w ciemnościach, jej imię tak było tak bardzo niewyraźne i zmącone, że brzmiało raczej jak “Luzzzz”.
Podniósł się na łóżku, mokre włosy przykleiły mu się do jego gładkiej twarzy. Koszmar był tak mocny że dosłownie jego chłodna kołdra była całkowicie mokra od potu. Popatrzył w dół na swoją nagą pierś, zauważając jak srebrne światło księżycy otacza jego ciepłą skórę. Przesunął palcami po żebrach i brzuchu by się upewnić. To był tylko sen, zapewniał samego siebie, choć uczucie strachu i paniki wcale się nie zmniejszyło. Musiał zobaczyć się w lustrze, musiał wiedzieć, że jest człowiekiem z krwii i kości. Przesunąłsię i wstał szybko, jego kolano momentalnie zaprotestowało niesamowitym bólem na nagły nacisk. Sięgnął zdesperowany po swoją kulę, ale wydawała się być stracona w ciemnym pokoju, dopóki nie odnalazł jej stojącej tuż obok nocnego stolika. Nie przypominał sobie, jak ją tam stawiał, albo nawet nie tego, jak zasypiał. Jego ostatnim jasnym wspomnieniem był widok samego siebie w lustrze, ale czuł się wtedy bardzo słaby i miał niejasne wrażenie zasypiania późnym popołudniem.
Nieznajomy dom był teraz cichy i rzut oka w kierunku księżyców powiedział mu, że było już dobrze po północy. Podszedł na bosaka do lustra, jeko kula stukała lekko o podłogę, dopóki nie zatrzymał się przed długim lustrem. Patrzył na niego mężczyzna którego twarz była zrobiona z idealnej porcelany, ale reszta jego ciała – pierś, ramiona i dłonie – wciąż były żywym ciałem i Max zamknął oczy z niedowierzaniem.
Niejasno przypominał sobie teraz koszmar, choć jeden detal utkwił w nik głęboko, to, że widział Liz i Michaela w nieznanej sobie galerii. I że był Davidem. Davidem Liz, jej ukochanym. Oczy Maxa otworzyły się gwałtownie i obserwował uważnie rzeźbionego mężczyznę w lustrze.
-David – powiedział z trudem formując usta, słowo było niewyraźne. Przechylił głowę na bok obserwując swoje odbicie i poczuł niejaką dumę z tego imienia, idealnie odzwierciedlało jego nowe “ja”.
-David... Evans – mruknął w ciemnościach, coś jednak nie pasowało w tych dwóch imionach. Max Evans był był teraz martwy – w każdym razie ten, który kiedyś istniał – co oznaczało, że potrzebował nowego nazwiska – nie tylko imienia.
Max znowu popatrzył na swoje odbicie, światło księżyców powodowało, że w jego włosach błyszczały srebrne pasma, a Max zastanowił się kiedy tak bardzo się postarzał. To właśnie osiem lat więzienia robi z twoim ciałem – zwłaszcza ciężkie lata które spędził w czeluściach pałacu. Max rozejrzał się dookoła po dużym, jasnym pokoju i nagle poczul się nieswojo z tą przestrzenią. Mógłby przysiąc, że zza zamkniętych drzwi słyszy churgoty pałacowych strażników patrolujących korytarze i jego dłonie zwilgotniały ze strachu.
Przesunął się pod oszklone okno i usiłował uchwycić głosy strażników, ale jedynym dźwiękiem był szum wiatru ponad głową, nocnej bryzy znad oceanu. Max zamrugał oczami patrząc na drzwi oczekując jakiegoś ruchu i węsząc w powietrzu by uchwycić zapach wrogów. Zamiast tego do jego nosa doszedł jedynie zapach soli morskiej i Max westchnął, bo szum morza zawsze go uspokajał, choć to było niemożliwe dla niego czuć się bezpiecznie.
Nie wtedy, gdy była noc, której zawsze najbardziej się obawiał na Antarze, gdy ciemności skrywały jego wrogów, a nie sojuszników.
A on musiał się wydostać. Właśnie wtedy.
***
Trawa pokryta rosą była niczym piana pod bosymi stopami Maxa gdy powolnym krokiem zmierzał w kierunku wznoszącej się nieopodal skały. Szybki rzut oka ukazał wypielęgnowany ogród, skąpany w idealnym świetle podwójnych antarskich księżyców. Były w pełni, tak, że Max mógł czytać w ich świetle książkę albo nawet malować. Zamiast tego rozejrzał się uważnie dookoła, czując się tak, jakby był obserwowany; ta wolność była zbyt łatwa, nawet przy oczywistym wstawiennictwu Zepha.
Max dotarł w końcu do końca trawnika, który przechodził niespostrzeżenie w poszarpany klif pełen skał i piasku. Wiatr wiał od wody, słone powietrze wpadało w oczy Maxa wprost znad oceanu. Długa pochyłość wiła się wzdłuż skał i miękkiego piasku, dopóki nie spotykała się z migoczącą bielą plaży rozciągającej się poniżej. Jednak między nimi Max widział jedynie ostre, wysokie kamienie i skały które brukowały stopnie w dół. Przez moment skały wołały go i uwodziły niczym kochanka, kusząc go by podszedł niebezpiecznie blisko. Tak łatwo było by uczynić zaledwie kilka kroków i na zawsze zniknąć wśród antarskiej nocy – Zeph być może nigdy nie znalazłby jego połamanego i poranionego ciała w dole na skałach.
Max potarł swoją gładką szczękę, zamknął oczy gdy dotknął nieznajomej maski, tak bardzo różnej od nierównej twarz, którą skrywała pod spodem. Miesiąc, tylko miesiąc przypomniał sobie otwierając oczy i patrząc w niebo na dwa idealnie okrągłe księżyce, połączone na wieki jak jeden.
Podniósł ręce jakby wołając o to, co stracił w ostatnich latach, o straconą miłość, przyjaźń, nawet człowieczeństwo. Tak wiele rzeczy rozpłynęło się i umknęło w dal, wymyte przez fale czasu wiecznie zabierające mu jego życie i pamięć. Tak, to było by zadziwiająco proste poddać się; mimo wszystko był czymś więcej niż złamanym mężczyzną, którego trzymał się kurczowo przez tyle czasu. A po jego śnie miał wrażenie, że może już czas to przyznać. Ale o czym w ogóle był ten koszmar? Max nie mógł sobie tego dokładnie przypomnieć, pamiętał tylko, jak bardzo silne były uczucia i emocje i że był to sen o Liz. Z Liz. Coś o galerii sztuki i Michaelu, który był zazdrosny – ponieważ to uczucie pamiętał wyjątkowo dobrze, sposób, w jaki zachowywał się Michael i jego opiekuńczość w stosunku do Liz.
Popatrzył na mrok, w którym rozbijały się fale i zastanawiał się, czy było to jedno z jego utraconych marzeń. Zagłębił się w swój umysł usiłując poznać prawdę, zastanawiając się, dlaczego wspomnienie tego pozostawiało w nim uczucie pustki i samotności, nawet jeśli było to uczucie jakby z przyszłości, choć wzięte z przeszłości.
Znowu oceam zahuczał przed nim i Max postąpił z wahaniem krok naprzód, patrząc w dół na atramentową ciemność. Uniósł kulę wysoko nad głowę i zawahał się przez chwilę tak, że zawisła nad czymś, co mogło być, a co tym nie było. A potem cisnął kulę mocno na skały poniżej, usłyszał trzask łamanego drewna gdy uderzyła o twarde skały.
Postąpił krok w przód, jego nogi były niepewne bez wsparcia kuli, dźwięk huczącego oceanu wypełniał jego uszy, dźwięk, który przypominał czyjś głos brzmiący za nim. Łatwo, o wiele zbyt łatwo iść dalej – łatwiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich ośmiu lat.
Ale za nim usłyszał łagodny, znajomy głos wołający jego imię. Zamknął oczy i stał nieruchomo niczym posąg, drżąc na dźwięk jej głosu zawracający go znad krawędzi.
-Max – zawołała znowu, jej głos był niczym szept wiatru. – Wracaj!
Wracaj gdzie? Na Ziemię... do niej? A może po prostu mówiła mu, by wrócił do życia?
Powoli odwrócił się i dostrzegł ją na drugim krańcu trawnika, biała, zwiewna sukienka tańczyła w powiewach oceanicznej bryzy. Podniosła dłoń i przywołała go do siebie, niczym jakieś miłosne zaklęcie i wezwanie. Ostrożnie wrócił na druby dywan trawy, każdy krok powodował rozdzierający ból bez kuli. Ona przysunęła się do niego bliżej, tak, jakby leciała, dopóki dystans między ich duszami nie zminiejszył się, dopóki nie spojrzał na twarz ukochanej oświetloną bladym światłemksiężyca.
-Max – szepnęła znowu, na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. – Co ty sobie myślałeś? – potrząsnęła głową z niedowierzaniem, ale nie zbeształa go. Pochylił głowę uświadamiając sobie, że nie mógł jej zaoferować żadnych słów, nie mógł wyjaśnić tego, co chciał przed chwilą zrobić. – Co ja bym bez ciebie zrobiła? – zapytała miękko przesuwając dłoń wzdłuż jego ramienia. Gest był zastanawiająco znajomy, tak, jakby już o nim śnił. – Nigdy nie pozwolę ci odejść, Max.
-Powinnaś – odparł po prostu zamykając oczy. – Najlepiej.
-Nie najlepiej, Max – zaoponowała biorąc go za rękę. – Zupełnie nie dobrze.
Zastanowił się przez chwilę i zdał sobie sprawę, że ona po prostu na niego patrzy, a w jej oczach błyszczało tyle miłości, że aż go to oszołomiło.
-Osiem... lat – powiedział szukając jej oczu. – Długo.
-Max – westchnęła Liz, jej oczy stały się bardzo smutne. – Zawsze będę na ciebie czekać. Nie wiesz tego teraz?
Max nie żyje... To ja czułam, kiedy to się stało. Max nie żyje.
Słowa odbijały się w jego mózgu, oddalały się i przybliżały. Głos Liz... czy to było wspomnienie? Nie był pewny, ale cofnął się nieco od niej, czując się nagle niepewnie.
-Max? – zapytała zauważając każdy jego krok na trwaniku. – Co się stało?
Przez chwilę ruszał szczęką usiłując coś powiedziweć.
-Martwy... ty myślisz.
Liz przygryzła wargę usiłując zrozumieć jego znaczenie, dopóki jej ciemne brwii nie uniosły się.
-Och – powiedziała przypominając coś sobie nagle. – To.
-To – skinął głową i zauważył, jak w jej oczach pojawił się wyraz bólu.
Położyła ciepłą dłoń na jego piersi po prostu gładząc jego nagą skórę, jej pieszczota była zarazem czuła i uwodzicielska.
-Dla mnie wydajesz się być bardzo żywy, Maxie Evansie.
-Nie... Max – szepnął gwałtownie, tak samo jak wcześniej z Zephem. Tym razem jednak mógł ocenić jej reakcję po sposobie, w jaki jej ciemne oczy zwiększyły się i leciutko uśmiechnęły się.
-Tak, Max – zaoponowała łagodnie potrząsając głową. – Tym właśnie jesteś.
-David – skąd przyszło to imię? Nie był pewny, ale wiedział, że tylko to imię teraz pasowało. Liz ujęła jego porcelanowy policzek w dłonie, on jednak nie czuł jej dotyku.
-Z powodu tego? – zapytała łagodnie, gładząc twardniejący syntetyk jego maski. – Dlatego właśnie tak się nazwałeś?
Skinął powoli głową gdy przyciągnęła jego twarz ku swojej dopóki ich usta nie spotkały się pełne namiętności.
-Ale ty wciąż żyjesz, Max. Jesteś mężczyzną, nie posągiem – szepnęła między pocałunkami. – I nigdy nie przestałam cię kochać... nawet wtedy, gdy myślałam, że nie żyjesz.
-Jestem... martwy.
-Nie, Max, nie jesteś! – zawołała niecierpliwie Liz. – Jesteś całkowicie żywy, tak jak ja. Proszę, wróć do domu do mnie. Błagam – w jej dużych ciemnych oczach ukazały się łzy i Max przyciągnął ją do siebie, ich usta spotkały się znowu. Żar wybuchł gdy ich pocałunek pogłębił się, ich języki tańczyły dookoła siebie. Powoli pociągnął ją na ziemię na trawę, nie zważając na bolesne protesty swojego kolana. Jej ręce wsunęły się w jego długie włosy i czuł, jak gładzi jego gładką twarz, choć nie czuł jej dotyku. Jedynym uczuciem które przepełniało jego ciało i rozbijało się niczym fale był żar jej ust, przyciśniętych do jego własnych. Tak ludzki i prawdziwy.... tak bardzo żywy. Niespodziewanie dla siebie jęknął jej do ucha gdy opadli razem na trawę, ich ciała tak blisko siebie. Jej dłonie odkryły jego biodra, jego pierś, nic nie zostało niedotknięte. To było tak bardzo inne od wszystkich pozostałych snów, które o niej miewał.
-Dlaczego... teraz? – mruknął przy jej szyi, czując, jak jej puls płynie szybko tuż pod jego ustami.
-Musiałam ci pokazać – powiedziała bez tchu. – Żebyś żył. Musiałeś zobaczyć co wciąż jest między nami – żebyś wrócił do domu do mnie.
Max powędrował ustami w górę, dopóki ich usta nie spotkały się znowu, ale wtedy oderwał się od niej i popatrzył jej w oczy.
-Martwy... myślisz – powtórzył łagodnie swoje wcześniejsze słowa.
-Tak, to prawda – zgodziła się, jej oddech był nierówny i gwałtowny przy jego gardle. – Moja świadomość myśli, że nie żyjesz. Prawdopodobnie moje senne “ja” również.
-Co... to? – zapytał Max z cichym zakłopotaniem. Jej senne “ja”? A to nie była właśnie ona – senna? – Teraz?
Liz uśmiechnęła się powoli.
-To są najgłębsze miejsca mojego serca, Max – wyjaśniła. – Boże, całej mojej duszy. I te miejsca wiedzą, że żyjesz.
Max odetchnął lekko, rozadrty między chęcią położenia jej na plecach i kochania jej godzinami a potrzebą zrozumienia czego tak naprawdę od niego chciała. Czy prosiła go, by wrócił do domu, choć Liz Parker, która żyła setki galaktyk stąd wierzyła, że już go nie odzyska? Musiał zrozumieć o co go błagała, by wszystko było w równowadze, nawet jego życie.
-Liz – powiedział cicho i zawahał się przez chwilę zanim zaczął mówić dalej. – Chcesz... mnie... wciąż? Takim? – zapytał czyniąc gest w kierunku swojej twarzy. Modlił się by zrozumiała, o co tak naprawdę mu chodzi, że blizny były tylko zewnętrznym odbiciem tego, co było w jego duszy dzięki jego wrogom. Ich wrogom – nietylko jego własnym, uświadomił sobie, ponieważ ci sami ludzie ukradli ich wspólną młodość, wszystkie lata, które powinni byli spędzić razem, cenne i uświęcone.
-Nigdy nie przestałam cię chcieć – powiedziała odgarniając długie włosy z jego oczu. – Nigdy przez te wszystkie lata. Nie rozumiesz, że niezależnie od tego, w co wierzę, czy jesteś martwy czy żywy, nie mogę przestać się kochać? Równie dobrze mogłabym przestać oddychać, Max.
Max pochylił głowę opierając ją o jej głowę i nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Palące i desperackie, po tylu latach samotności na Antarze, w końcu znalazły ujście. Trzymała go w ramionach być może godzinami, po prostu powoli gładząc jego ciepłą, nagą skórę, jego ramiona i plecy.
I kiedy w końcu zasnął, wiedział, że znajdzie drogę do domu, do niej – nie ważne, za jaką cenę. Nie ważne, jakie ryzyko emocjonalne podejmie, nie mógł być z daleka od niej teraz; on mógł równie dobrze przestać oddychać.
Jeśli przyjdze śmierć to przyjdzie, ale on już nie będzie jej szukał, tak jak to robił na krawędzi klifu. I nigdy więcej nie będzie cierpiał z powodu rozdzielenia jego i Liz duszy, nie ważne, jakie nieznane przeznaczenie będzie tuż obok nich.
Nan, tak czekałam na kolejny odcinek. I wreszcie jest. Pięknie udało Ci sie przetłumaczyć. To moja ulubiona część. Dlatego, że daje wreszcie nadzieję. Rozpacz i ból nie jest najtrudniejsze do wytrzymania. Najgorsze jest poddanie się. Max ma to już za sobą...Nan, proszę o to samo...
Dzięki Słonko
Widzę, że zmieniłaś motto w swoich postach. Ryszad Kapuściński - miałam okazję poznać go osobiście. Jest bliskim przyjacielem kogoś z mojej rodzinki...oczywiście w Warszawie.
Dzięki Słonko
Widzę, że zmieniłaś motto w swoich postach. Ryszad Kapuściński - miałam okazję poznać go osobiście. Jest bliskim przyjacielem kogoś z mojej rodzinki...oczywiście w Warszawie.
Och Nan...to było...piękne...brak mi słów...jestem przerażona...wzruszona...przejęta...pełna zalu, nadziei, smutku i szczęścia jednocześnie...to niesamowite, co słowa są zdolne uczynić z człowiekiem.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Lizziett - przepiękne fanarty... "Show me a world without you inside"... Teraz mam wrażenie, że on faktycznie "uczepił" się Liz - jako ostatniej deski ratunku. I to chyba nawet dosłownie ostatniej. I znowu zaplątana rzeczywistość, Michael i Liz w galerii rozmawiają o Davidzie, który... niejako powstał na ich oczach - takie przeplatańce czasowe zawsze mnie fascynowały. I w dodatku ten marmurowy posąg - przecież jego twarz faktycznie zamieniała się w kamień... Gdyby Freud nie sprowadzał wszystkiego do seksualności, to bym o nim wspomniała, ale albo jestem Misiem o bardzo małym Rozumku, albo nie potrafię dostrzec związku między Maxem w kamieniu a seksem, więc może lepiej porzucić ten temat... Krok po kroku bliżej śmierci. Ich ścieżki wciąż zbliżały się od ośmiu lat, raz nawet się przecięły...
Elu, owszem, zmieniłam. Musiałam w końcu zmienić tych facetów, których nigdy nie jest się pewnym, znudziło mi się. A co do postaci - podziwiam.
Elu, owszem, zmieniłam. Musiałam w końcu zmienić tych facetów, których nigdy nie jest się pewnym, znudziło mi się. A co do postaci - podziwiam.
No więc właśnie. Dlaczego autorka przywołała posąg Davida, ktory jest symbolem piękna ale tylko zewnętrznego. Marmur jest zimny, gładki a sama postać wpatrzona w przestrzeń, wyniosła i nigdy nie kojarzyła mi sie sexem. Być może Max czuł sie podobnie. Piękno zaklęte w chłodny kamień. Przekleństwo Tess czy on sam w swoim umysle czy wyobraźni, przez ułomność i jak mu sie wydawało brak nadziei na ocalenie i poddanie się chciał czuć się jak kamień. Obojętny i martwy. A może chronił sie w ten sposób przed zranieniem...A Liz w postaci Davida, tego Davida zobaczyła coś fascynującego. Dlaczego ? Piękno zewnetrzne czy coś więcej...
Lazziett, cudne arty.
Lazziett, cudne arty.
NANIUŚ!!!
Zacznę od tego, że mój komputer ma refleks szachisty na emeryturze (rozgrywającego partyjkę pod wodą ośmielę się dodać), a czasami nie przejawia nic z orientacji, ani w czasie ani w terenie więc dopiero przed chwilką zobaczyłam, że pojawiła się jakaś odpowiedź w tym temacie i kolejna część AN!!
Zacznę od podziękowań, za kolejną część. Niedługo zrewanżuję się czapterkiem nr tu z Kręciołka. Znam oryginał, ale przynaje, że to tłumaczenie wywołuje u mnie podobne emocje co tekst angielski (vel amerykański).
Co do historii... hmm... pytanie ciężkie "czy lubię"? Niektóre okresy mnie fascynują. II WŚ jest interesująca, nie należę jednak do maniaków, raczej do wielbiciela p. Wołoszańskiego. Historia raczej służy na moje własne potrzeby, niż jest pochodnią podczas biegu przez życie. JEdnak są tematy, które mnie fascynują. Nie wiem, w jakim kontekście padło pytanie, ale jesli sprecyzujesz o co chodzi z tym lubieniem historii z zakresu II WŚ to chętnie odpowiem
Co do fanfika... kazdy z nas musi mieć nadzieję, ponieważ inaczej byłby stracony. Jakże okrutne jest stwierdzenie, iż nadzieją jest matką głupich i jakże dziwne zaprzeczenie, iż każda matka kocha swoje dzieci... max i Liz od zawsze byli razem i to w o wiele szerszym kontekście niż można początkowo myśleć.
Porównanie do posągu Davida nie przyszło mi na myśl. Może to dlatego, że bardziej kojarzyło mi się z Vanilla Sky o czym pisała autorka na samym początku. "Open your eyes". natomiast sam kamień kojarzy mi się ze skałą, tóra choć niepokonana zostaje pokonana przez wodę i czas...
Max uczynił Davida, ponieważ potrzebował ochrony i drugiego życia, by ukryć ból i moze nawet wstyd. David.. david pokonał Goliata. Miłość pokonała wszelkie konspiracje. Mała, a jednak niezniszczalna.
A arty... nie będę powtarzać po innych, ale miło na nie patrzeć
jeszcze wtrące kilka słów o Lethal Whispers. No może na kilku nie poprzestanę Zacznę od tego, że poważnie się narażałam czytając gdzie tylko mogłam to opowiadanie, bo za każdym razem, kiedy sobie obiecywałam, że po tym rozdziale już nic mnie nie zaskoczy zaczynało mnie wciagać jeszcze bardziej. Jednak mniej wiecej w połowie zaczęło się robić zbyt różowo. gdyby ktoś mi to przeczytał, lub dał do przeczytania jako jakiś sf lub fantasy, bgyłoby to ciekawe. Jednak świadomość, że to dotyczy Maxa i Liz była jakby trochę przeszkadzająca w odbiorze. Prawdziwa bajka na sam koniec niespodziewajka, czyli brak zakończenia. Ale być moze zasmucę niektórych twierdząc, że nie odczuwam niedosyty, jaki towarzyszył mi po przeczytaniu SPIN czy Core, zwłaszcza tego drugiego, ani nie było błogiego zadowolenia jak po przeczytqniu antariańskiego dwuksięgu. To nie tak. Niestety najważniejsze jest by wiedzieć gdzie przerwać. Pokusa kontynuowania jest olbrzymia, jednak często wychodzi to na niekorzyść dla opowiadania. Wiem, bo gdybym dalej pociągnęła LKK mi samej by zbrzydły, a palce wręcz ciągnęły mnie do klawiatury. Ktoś (TE KTOŚ WIE O KIM PISZĘ ) doradził mi, by nic nie było na siłę i z samej chęci kontynuacji. I może większość zapomni o LKK, ale kiedyś moze nadejdzie ten moment, ze pojawi się ciekawy pomysł na kontynuację... a ja znowu o sobie... Poza tym jest jeszcze jedno z lepszych opowiadań "Flagellation" i " Senseless... ale w obu przypadkach zdecydowanie odradzam końcówki W pierwszym przypadku wystarczy wyrwać ostatnich kilkanaście zdaje sie stron, w przypadku nr 2 należy wziąć pod uwagę jedynie 2/3. Mniej więcej . Mam nadzieję, że nie naraziłam się, żadnemu z wielkich zwolenników w/w fanfików.... bo tego bym nie chciała
Zacznę od tego, że mój komputer ma refleks szachisty na emeryturze (rozgrywającego partyjkę pod wodą ośmielę się dodać), a czasami nie przejawia nic z orientacji, ani w czasie ani w terenie więc dopiero przed chwilką zobaczyłam, że pojawiła się jakaś odpowiedź w tym temacie i kolejna część AN!!
Zacznę od podziękowań, za kolejną część. Niedługo zrewanżuję się czapterkiem nr tu z Kręciołka. Znam oryginał, ale przynaje, że to tłumaczenie wywołuje u mnie podobne emocje co tekst angielski (vel amerykański).
Co do historii... hmm... pytanie ciężkie "czy lubię"? Niektóre okresy mnie fascynują. II WŚ jest interesująca, nie należę jednak do maniaków, raczej do wielbiciela p. Wołoszańskiego. Historia raczej służy na moje własne potrzeby, niż jest pochodnią podczas biegu przez życie. JEdnak są tematy, które mnie fascynują. Nie wiem, w jakim kontekście padło pytanie, ale jesli sprecyzujesz o co chodzi z tym lubieniem historii z zakresu II WŚ to chętnie odpowiem
Co do fanfika... kazdy z nas musi mieć nadzieję, ponieważ inaczej byłby stracony. Jakże okrutne jest stwierdzenie, iż nadzieją jest matką głupich i jakże dziwne zaprzeczenie, iż każda matka kocha swoje dzieci... max i Liz od zawsze byli razem i to w o wiele szerszym kontekście niż można początkowo myśleć.
Porównanie do posągu Davida nie przyszło mi na myśl. Może to dlatego, że bardziej kojarzyło mi się z Vanilla Sky o czym pisała autorka na samym początku. "Open your eyes". natomiast sam kamień kojarzy mi się ze skałą, tóra choć niepokonana zostaje pokonana przez wodę i czas...
Max uczynił Davida, ponieważ potrzebował ochrony i drugiego życia, by ukryć ból i moze nawet wstyd. David.. david pokonał Goliata. Miłość pokonała wszelkie konspiracje. Mała, a jednak niezniszczalna.
A arty... nie będę powtarzać po innych, ale miło na nie patrzeć
jeszcze wtrące kilka słów o Lethal Whispers. No może na kilku nie poprzestanę Zacznę od tego, że poważnie się narażałam czytając gdzie tylko mogłam to opowiadanie, bo za każdym razem, kiedy sobie obiecywałam, że po tym rozdziale już nic mnie nie zaskoczy zaczynało mnie wciagać jeszcze bardziej. Jednak mniej wiecej w połowie zaczęło się robić zbyt różowo. gdyby ktoś mi to przeczytał, lub dał do przeczytania jako jakiś sf lub fantasy, bgyłoby to ciekawe. Jednak świadomość, że to dotyczy Maxa i Liz była jakby trochę przeszkadzająca w odbiorze. Prawdziwa bajka na sam koniec niespodziewajka, czyli brak zakończenia. Ale być moze zasmucę niektórych twierdząc, że nie odczuwam niedosyty, jaki towarzyszył mi po przeczytaniu SPIN czy Core, zwłaszcza tego drugiego, ani nie było błogiego zadowolenia jak po przeczytqniu antariańskiego dwuksięgu. To nie tak. Niestety najważniejsze jest by wiedzieć gdzie przerwać. Pokusa kontynuowania jest olbrzymia, jednak często wychodzi to na niekorzyść dla opowiadania. Wiem, bo gdybym dalej pociągnęła LKK mi samej by zbrzydły, a palce wręcz ciągnęły mnie do klawiatury. Ktoś (TE KTOŚ WIE O KIM PISZĘ ) doradził mi, by nic nie było na siłę i z samej chęci kontynuacji. I może większość zapomni o LKK, ale kiedyś moze nadejdzie ten moment, ze pojawi się ciekawy pomysł na kontynuację... a ja znowu o sobie... Poza tym jest jeszcze jedno z lepszych opowiadań "Flagellation" i " Senseless... ale w obu przypadkach zdecydowanie odradzam końcówki W pierwszym przypadku wystarczy wyrwać ostatnich kilkanaście zdaje sie stron, w przypadku nr 2 należy wziąć pod uwagę jedynie 2/3. Mniej więcej . Mam nadzieję, że nie naraziłam się, żadnemu z wielkich zwolenników w/w fanfików.... bo tego bym nie chciała
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Lethal Whisper... No cóż, dzisiaj to skończyłam, większą część moich wrażeń naspisałam u Lizziett w "Miłości..." (mam wrażenie, że Josephine staje się jedną z moich ulubionych autorek ) i szczerze mówiąc... No cóż, najpierw nieświadomie zaciskałam dłonie (początek był niesamowity), potem zaczęłam się śmiać (Maria i jej m.in. opowieść o żabie... mnie ten fragment całkowicie ujął ) a potem to już kompletnie mnie zmroziło, choć ten wątek antarski nie bardzo mi pasował. Jakieś takie... No ale nic, przeczytałam, teraz tylko czekam na ciąg dalszy (mam nadzieję, że Liz nie odrzuci np. samochodu, bo byłoby nieco gorzej...). Ale do Michaela i Isabel w ostatnich rozdziałach straciłam sympatię - wiedzieli o Liz, a mimo wszystko by ją zostawili. Świnie trzęsące się tylko o własny tyłek (za przeproszeniem, ale mnie wkurzyli). To co, że on ją kocha, co za różnica, czy ona jeszcze żyje czy już ją zabili, jedźmy, jedźmy, byle dalej, bo jeszcze sobie kuku zrobimy...
Ogólnie mi się podobało... no dobrze, bardzo mi się podobało
A Senseless - zaplątałam się w tych tam... Zanach, sądach i w końcu już w ogóle nie wiedziałam, co się stało z tą drugą dla Zana, tzn, kim ona była. Poza tym, że co drugi rozdział pojawiałby się na ekranie z czerwonym kwadracikiem i po 23... Ale sam pomysł przyznam szczerze mi się podobał. Z ponad 55 rozdziałów (rany, i ja to wszystko przeczytałam w czasach, gdy musiałam siedzieć ze słownikiem na kolanach żeby zrozumieć... ) wybrałabym mniej więcej połowę... Ja rozumiem, że Max i Liz się kochają, ale zawsze miałam wrażenie, że nie są opętani tylko myślą o seksie i że mają jakieś inne pragnienia... Co oni, Freuda studiowali...?
Ogólnie mi się podobało... no dobrze, bardzo mi się podobało
A Senseless - zaplątałam się w tych tam... Zanach, sądach i w końcu już w ogóle nie wiedziałam, co się stało z tą drugą dla Zana, tzn, kim ona była. Poza tym, że co drugi rozdział pojawiałby się na ekranie z czerwonym kwadracikiem i po 23... Ale sam pomysł przyznam szczerze mi się podobał. Z ponad 55 rozdziałów (rany, i ja to wszystko przeczytałam w czasach, gdy musiałam siedzieć ze słownikiem na kolanach żeby zrozumieć... ) wybrałabym mniej więcej połowę... Ja rozumiem, że Max i Liz się kochają, ale zawsze miałam wrażenie, że nie są opętani tylko myślą o seksie i że mają jakieś inne pragnienia... Co oni, Freuda studiowali...?
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 29 guests