Dawno, dawno temu...
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Dawno, dawno temu...
Nie na temat. Przedstawiam wam baśń słowiańską, nie związaną z Roswell co prawda, ale... Chciałabym poznać wasze opinie na ten temat. Baśń została napisana jakiś czas temu z przeznaczeniem na konkurs, wygrało jednak coś innego, a ja zostałam z moją baśnią. Co sądzicie na jej temat...?
,,Dawno, dawno temu..,”
Dawno, bardzo dawno temu, pośród prastarych dębów, buków, sosen i olch, przycupnął niewielki lecz stary i mocny gród. Była późna jesień, wyczeki-wano pier-wszego śniegu i mrozu. Nikt jednak, ani kasztelan grodu, ant stara wróżbiarka Siwu-cha, ani tym bardziej prości kmiecie nie przeczuwali, że będzie to zima wyjatkowa dla wszystkich...
Knieja toczyła własne, ciche i tajemnicze życie. Bór był wspaniały w istocie, wielki, szumny i w niebo wyrosły. Pełny zwierza o każdej porze. Na ziemi igliwia, szyszek, krzaków, norek, grzybów, jagód - nawet sam Swarożyc nie zliczy. Teraz te wszystkie dobra zaczynała przykrywać coraz grubsza pierzyna śniegu. Powoli, nie wiedzieć dlaczego, z okolicy wynosiły sie łosie, niedźwiedzie i żubry. Chociaż śniegu co dzien przybywało, nikt nie martwił się zbytnio, bo wszyscy mieli w za-pasie dużo sadła, mięsa i kaszy w spiżarniach. Tymczasem śnieg padał i padał, a gród coraz bardziej zanurzal się w lodowo- śniegową otchłań.
Gród zbudowany był solidnie, według dziadów wskazań. Najpierw na pod-mokłych terenach, na dość dużym wzniesieniu wykreślano linię kolistą lub czworo-boczną, w zależności od tego, jaki miał być kształt grodu i jego wielkość. Dookoła wykopywano rów i spiętrzano wykopaną ziemię, umocniwszy ją deskami z twardego, dębowego drewna i kamieniami na podobieństwo szańców, aż taki wał osiagnął wy-miar dostateczny. Od siedziby kasztelana grodu, Przasława, odchodziły podziemne korytarze, które umożliwialy niezależne przejście głęboko w bór. ,,Będą wśród tej krainy żyć twe wnuki i syny, wnuków wnuki i dzieci” - tak przepowiadała babka starej Siwuchy założycielowi grodu – pradziadowi Przasława. Było tak aż do tej zimy.
Nastał jut kwiecień, głód powoli zaczął zaglądać do chat, bo zwierzyny nie ma gdzie upolować, a pobliska rzeka lodem skuta do dna... Białogłowy trwożnie spo-gladają ku niebu, a pacholęta, choć udają, że wcale się nie boją, tulą się trwożnie do sukni i kożuchów macierzy. Czyżby bogowie o nich zapomnieli? Czyżby na próżno stara Siwucha składała ofiary, lała miód i mleko przed posą-giem Światowida, modły wznosiła do Swaroga? Nawet kmiecie i białogłowy wiele godzin spędzali na błagal-nych modłach, lecz wszystko na próżno.
Ktoregoś dnia Przasław znużony długą modlitwą i chłodem zasnął przed po-sągiem Światowida. We śnie ujrzał, że postać boga rozjaśniła się blaskiem i prze-mówiła do niego: ,,Dzielny Przasławie, wiem jak uratować twój lud. Udaj się na południe od grodu, wtedy, gdy miesiąc będzie widoczny w całej swej krasie. Tam spotkasz stada dzikich zwierząt, ale nie zabijaj wszystkich, tylko tyle, ile ci będzie potrzeba. Ofiaruję ci mój czarodziejski łuk i strzały, które nigdy nie chybiają ce-lu, a trafione nim zwierzę nie cierpi...” To mówiąc położył przed nim swój łuk i znowu zamienił się w drewniany posąg. Przasław obudził się i aż oczy przecierał z niedowierzaniem, patrząc na leżący przed nim podarek. Nadzieja zajaśniala w je-go sercu. Ucieszony biegł prawie do chaty, do żony Rodzany. Siedziała właśnie przy krosnach w centralnej izbie, gdzie znajdowało się kamienne palenisko. Ogień wesoło błyskał po calej izbie, a dym uchodził przez specjalny dymnik w dachu krytym strzechą. Ciepło tu było i przyjemnie, bo dom był solidny, zrębo-wy, a szpary między belkami uszczelnione mchem i gliną. Na wyklepanej gliną i sieczką podłodze pok-rytej skórami, bawiły się dzieci Przasława — Jagusia i Bole-sław. Najstarsza Białka, piętnaście wiosen już miała i często spotkać ją można było u starej Siwuchy, gdyż ulubienicą jej była. Zielarka własnych dzieci nie mając, Białkę chciała przyuczyć i swoją wiedzę jej przekazać. Także i teraz nie było jej w chacie...
Przasław z przejęciem opowiedział, co mu się przytrafiło i mądrą żonę o radę prosił. ,,Skoro sam Światowid ci to powiedział, musisz uczynić co każe. Mo-że to nasz jedyny ratunek”. Zebrał więc Przasław chętnych kmieci, jak na wojnę uzbro-jonych, kilka koni zdolnych do drogi, stanął na ich czele i ruszyli żegnani przez swoich bliskich. Najdłużej wśród śniegów stała Białka, bowiem razem z oj-cem wy-ruszył dzielny Sławmir, a wszyscy wiedzieli, że ci dwoje od dawna mieli się ku so-bie. Stała teraz Białka ze ściśniętym sercem i dobrze, że specjalne zioła od uroku zdążyła Sławmirowi w ozdobnej kaptordze dać.
Mijał powoli dzień za dniem, Białka, jak inni, co dzień do lasu się wyprawiała po świeżą korę do parzenia i suche gałęzie z drzew obrywała brnąc po pas w śniegu. Nieraz jej się zdawało, że ktoś za nią patrzy i strach ją brał. Obracała się wtedy nagle, ale nikogo nie było — ani zwierza żadnego, ani człowieka, tylko śnieg i śnieg... Co dzień przed północą, gdy Rodzana i dzieci spały, specjalne zioła od Siwuchy paliła w chacie i zaklęcia powtarzała do jakiegoś szczególnego boga — Kupały, którego jej stara poleciła.
Pewnego wieczora, gdy paliła zioła jak zwykle, widno sie jakoś w izbie zrobiło. Gdy oczy zdziwiona podniosła, zobaczyła naprzeciw siebie niezwykłego człowieka. Nie był ani stary, ani rnłody, ale jakiś godny i jasny. Nie przestraszyła się wcale, choć nigdy go wcześniej nie widziała.
-Nie musisz już, Białko, więcej ziół tych palić — odezwal się nieznajomy.
-Skądże to możesz wiedzieć i kim jesteś ? — spytała dziewczyna.
- Jestem tym, kogo o pomoc prosiłaś. Znam cię od dawna i wiem, co masz w sercu. Pomogę ci, ale musisz przyrzec mi coś. Twoi pra-pradziadowie czcili mnie i szanowali na równi z innymi bogami. Z czasem prawie wszyscy o mnie zapomnieli. Obiecaj mi Białko, ze odtąd najdłuższy dzień w roku będzie moim dniem, moim świętem. Niechaj dziewczęta puszczają na wodę wianki z kwiatów z zapalonymi kagankami, a ja zapewnię im szczęśliwe zamążpóście i dostatek. Niech to będzie dzień zabawy i radości...
Już, już Białka pytać o coś chciała nieznajomego, ale ten uśmiechnął się tylko i zniknął. Kiedy następnego dnia nastał ranek, nikt nie wierzył własnym oczom. W ciągu nocy śnieg i lód stopniał i wzrastać zaczęła zielona trawa. W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj biały śnieg leżał, kwitły białe i fioletowe zwiastuny wiosny.
Zdało się nawet, że cały bór ożył.. W południe z puszczy niosło rżenie koni. To wracał szczęśliwie Przasław ze Sławmirem i drużyną, kmieci, prowadząc konie obładowane dziczyzną i mnóstwem innego mięsa. Radosnym powitaniom i długim opowieściom nie było końca.
Białka dotrzymała obietnicy danej Kupale i odtąd co roku, w wigilię św. Jana, na pamiątkę tamtego wydarzenia, wszyscy mieszkańcy grodu obchodzili kupałlowe uroczystości. A Kupała? Czy też dotrzymał swojej obietnicy? Chyba tak, bo jeszcze tego roku Białka i Sławmir pobrali się i żyli długo i szczęliwie. Odtąd plony zawsze były obfite a okolica zasobna w zwierzynę.
Minęło wiele, wiele lat. Jak każe dawny obyczaj, nadal lubimy puszczać wianki na wodę, choć dziś już nikt nie pamięta, dlaczego...
Dawno, bardzo dawno temu, pośród prastarych dębów, buków, sosen i olch, przycupnął niewielki lecz stary i mocny gród. Była późna jesień, wyczeki-wano pier-wszego śniegu i mrozu. Nikt jednak, ani kasztelan grodu, ant stara wróżbiarka Siwu-cha, ani tym bardziej prości kmiecie nie przeczuwali, że będzie to zima wyjatkowa dla wszystkich...
Knieja toczyła własne, ciche i tajemnicze życie. Bór był wspaniały w istocie, wielki, szumny i w niebo wyrosły. Pełny zwierza o każdej porze. Na ziemi igliwia, szyszek, krzaków, norek, grzybów, jagód - nawet sam Swarożyc nie zliczy. Teraz te wszystkie dobra zaczynała przykrywać coraz grubsza pierzyna śniegu. Powoli, nie wiedzieć dlaczego, z okolicy wynosiły sie łosie, niedźwiedzie i żubry. Chociaż śniegu co dzien przybywało, nikt nie martwił się zbytnio, bo wszyscy mieli w za-pasie dużo sadła, mięsa i kaszy w spiżarniach. Tymczasem śnieg padał i padał, a gród coraz bardziej zanurzal się w lodowo- śniegową otchłań.
Gród zbudowany był solidnie, według dziadów wskazań. Najpierw na pod-mokłych terenach, na dość dużym wzniesieniu wykreślano linię kolistą lub czworo-boczną, w zależności od tego, jaki miał być kształt grodu i jego wielkość. Dookoła wykopywano rów i spiętrzano wykopaną ziemię, umocniwszy ją deskami z twardego, dębowego drewna i kamieniami na podobieństwo szańców, aż taki wał osiagnął wy-miar dostateczny. Od siedziby kasztelana grodu, Przasława, odchodziły podziemne korytarze, które umożliwialy niezależne przejście głęboko w bór. ,,Będą wśród tej krainy żyć twe wnuki i syny, wnuków wnuki i dzieci” - tak przepowiadała babka starej Siwuchy założycielowi grodu – pradziadowi Przasława. Było tak aż do tej zimy.
Nastał jut kwiecień, głód powoli zaczął zaglądać do chat, bo zwierzyny nie ma gdzie upolować, a pobliska rzeka lodem skuta do dna... Białogłowy trwożnie spo-gladają ku niebu, a pacholęta, choć udają, że wcale się nie boją, tulą się trwożnie do sukni i kożuchów macierzy. Czyżby bogowie o nich zapomnieli? Czyżby na próżno stara Siwucha składała ofiary, lała miód i mleko przed posą-giem Światowida, modły wznosiła do Swaroga? Nawet kmiecie i białogłowy wiele godzin spędzali na błagal-nych modłach, lecz wszystko na próżno.
Ktoregoś dnia Przasław znużony długą modlitwą i chłodem zasnął przed po-sągiem Światowida. We śnie ujrzał, że postać boga rozjaśniła się blaskiem i prze-mówiła do niego: ,,Dzielny Przasławie, wiem jak uratować twój lud. Udaj się na południe od grodu, wtedy, gdy miesiąc będzie widoczny w całej swej krasie. Tam spotkasz stada dzikich zwierząt, ale nie zabijaj wszystkich, tylko tyle, ile ci będzie potrzeba. Ofiaruję ci mój czarodziejski łuk i strzały, które nigdy nie chybiają ce-lu, a trafione nim zwierzę nie cierpi...” To mówiąc położył przed nim swój łuk i znowu zamienił się w drewniany posąg. Przasław obudził się i aż oczy przecierał z niedowierzaniem, patrząc na leżący przed nim podarek. Nadzieja zajaśniala w je-go sercu. Ucieszony biegł prawie do chaty, do żony Rodzany. Siedziała właśnie przy krosnach w centralnej izbie, gdzie znajdowało się kamienne palenisko. Ogień wesoło błyskał po calej izbie, a dym uchodził przez specjalny dymnik w dachu krytym strzechą. Ciepło tu było i przyjemnie, bo dom był solidny, zrębo-wy, a szpary między belkami uszczelnione mchem i gliną. Na wyklepanej gliną i sieczką podłodze pok-rytej skórami, bawiły się dzieci Przasława — Jagusia i Bole-sław. Najstarsza Białka, piętnaście wiosen już miała i często spotkać ją można było u starej Siwuchy, gdyż ulubienicą jej była. Zielarka własnych dzieci nie mając, Białkę chciała przyuczyć i swoją wiedzę jej przekazać. Także i teraz nie było jej w chacie...
Przasław z przejęciem opowiedział, co mu się przytrafiło i mądrą żonę o radę prosił. ,,Skoro sam Światowid ci to powiedział, musisz uczynić co każe. Mo-że to nasz jedyny ratunek”. Zebrał więc Przasław chętnych kmieci, jak na wojnę uzbro-jonych, kilka koni zdolnych do drogi, stanął na ich czele i ruszyli żegnani przez swoich bliskich. Najdłużej wśród śniegów stała Białka, bowiem razem z oj-cem wy-ruszył dzielny Sławmir, a wszyscy wiedzieli, że ci dwoje od dawna mieli się ku so-bie. Stała teraz Białka ze ściśniętym sercem i dobrze, że specjalne zioła od uroku zdążyła Sławmirowi w ozdobnej kaptordze dać.
Mijał powoli dzień za dniem, Białka, jak inni, co dzień do lasu się wyprawiała po świeżą korę do parzenia i suche gałęzie z drzew obrywała brnąc po pas w śniegu. Nieraz jej się zdawało, że ktoś za nią patrzy i strach ją brał. Obracała się wtedy nagle, ale nikogo nie było — ani zwierza żadnego, ani człowieka, tylko śnieg i śnieg... Co dzień przed północą, gdy Rodzana i dzieci spały, specjalne zioła od Siwuchy paliła w chacie i zaklęcia powtarzała do jakiegoś szczególnego boga — Kupały, którego jej stara poleciła.
Pewnego wieczora, gdy paliła zioła jak zwykle, widno sie jakoś w izbie zrobiło. Gdy oczy zdziwiona podniosła, zobaczyła naprzeciw siebie niezwykłego człowieka. Nie był ani stary, ani rnłody, ale jakiś godny i jasny. Nie przestraszyła się wcale, choć nigdy go wcześniej nie widziała.
-Nie musisz już, Białko, więcej ziół tych palić — odezwal się nieznajomy.
-Skądże to możesz wiedzieć i kim jesteś ? — spytała dziewczyna.
- Jestem tym, kogo o pomoc prosiłaś. Znam cię od dawna i wiem, co masz w sercu. Pomogę ci, ale musisz przyrzec mi coś. Twoi pra-pradziadowie czcili mnie i szanowali na równi z innymi bogami. Z czasem prawie wszyscy o mnie zapomnieli. Obiecaj mi Białko, ze odtąd najdłuższy dzień w roku będzie moim dniem, moim świętem. Niechaj dziewczęta puszczają na wodę wianki z kwiatów z zapalonymi kagankami, a ja zapewnię im szczęśliwe zamążpóście i dostatek. Niech to będzie dzień zabawy i radości...
Już, już Białka pytać o coś chciała nieznajomego, ale ten uśmiechnął się tylko i zniknął. Kiedy następnego dnia nastał ranek, nikt nie wierzył własnym oczom. W ciągu nocy śnieg i lód stopniał i wzrastać zaczęła zielona trawa. W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj biały śnieg leżał, kwitły białe i fioletowe zwiastuny wiosny.
Zdało się nawet, że cały bór ożył.. W południe z puszczy niosło rżenie koni. To wracał szczęśliwie Przasław ze Sławmirem i drużyną, kmieci, prowadząc konie obładowane dziczyzną i mnóstwem innego mięsa. Radosnym powitaniom i długim opowieściom nie było końca.
Białka dotrzymała obietnicy danej Kupale i odtąd co roku, w wigilię św. Jana, na pamiątkę tamtego wydarzenia, wszyscy mieszkańcy grodu obchodzili kupałlowe uroczystości. A Kupała? Czy też dotrzymał swojej obietnicy? Chyba tak, bo jeszcze tego roku Białka i Sławmir pobrali się i żyli długo i szczęliwie. Odtąd plony zawsze były obfite a okolica zasobna w zwierzynę.
Minęło wiele, wiele lat. Jak każe dawny obyczaj, nadal lubimy puszczać wianki na wodę, choć dziś już nikt nie pamięta, dlaczego...
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 11 guests