Święta 2004 - "Wishlist" cz.1

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

Post Reply
User avatar
Cicha
Nowicjusz
Posts: 125
Joined: Sun Jun 20, 2004 10:17 pm

Święta 2004 - "Wishlist" cz.1

Post by Cicha » Thu Dec 02, 2004 3:01 pm

Autorka: Cicha
Tytuł: Ostatecznie „Wishlist”.
Kategoria: Opowiadanie Świąteczne, chociaż mam wrażenie, że wyszło mniej Świątecznie, niż w mojej głowie.
Summary: To nie nadejście śmierci jest problemem, lecz jego zaakceptowanie.
Disclaimer: Ani Roswell, ani większość bohaterów nie należy do mnie. Ja tylko ich pożyczyłam, ale nie gwarantuję, że wyjdą z tego bez szwanku. Ech…nawet tytuł opowiadania nie należy do mnie, tylko do zespołu Pearl Jam.
Podziękowanie: Dla Onar-ka za wspaniały artwork ( zaraz sobie na niego jeszcze popatrzę :) ) i za to, że cierpliwie czeka na kolejne części „HKN”, które nie wiem czy kiedykolwiek powstaną.
Uwagi: Sama nie lubię i nie piszę komentarzy, ale oczywiście miło je dostawać (złe czy dobre…cokolwiek!). Mi wystarczą pojedyncze słowa…dobre, niedobre, fajne, nie fajne. Byłyby mile widziane. Nie spodziewam się ogólnego zachwytu, bo wychodzę z założenia, że piszę…głupio. Może się kiedyś nauczę…w końcu Święta to czas cudów :D Serio, to miało być fajnie, a nie wiem, co z tego mi wyszło.

Image

WISHLIST

Część 1

Święta zawsze były czymś wspaniałym. Nie chodzi tu tylko o trzy dni w roku, ale o cały okres przygotowań. Miło iść zaśnieżonym chodnikiem, całą uwagę skupiając na stabilność stawianych kroków, podczas gdy twój mózg jest przygotowany na poślizg i upadek. Kolorowe lampki, błyszczące ozdoby w oknach sklepów, mężczyźni przebrani za Świętego Mikołaja, zbierający drobniaki na słuszny cel. Uśmiechy i miłe gesty względem obcych ludzi. To wszystko budziło nadzieję, nawet w tych, którzy już dawno ją stracili. Przez parę dni w ich sercach zdążyło się jakimś cudem zasiać małe ziarenko, które potem rosło, kwitło, aż wreszcie z końcem Świąt więdło.
Wracało zło, a dobro znowu stanowiło tylko połowę świata.

Rok w rok Liz Parker spędzała ten okres z najbliższymi. Piekła ciasta z mamą. Razem z Marią i Alexem szykowała ozdoby, które połączyłyby choinki w ich domach. Z ojcem przy kominku układała puzzle. Wszystko wypełniał niesamowity spokój, a problemy chowały się tam, gdzie światło pochodzące z kominka nie dochodziło. Jednak teraz taki scenariusz wydawał się nierealny. Z rodzicami, albo się kłóciła, albo wcale nie rozmawiała. Mama nie prosiła o pomoc przy szykowaniu świątecznych wypieków, a tata nie proponował wspólnej zabawy. Cisza, która teraz była w jej domu chyba milej widziana niż sama Liz, była nie do zniesienia. Stała się stałym kompanem obiadów, czytania w salonie, odpoczywania po ciężkim dniu na kanapie. Przywarła do ich rodziny, a Liz już nawet nie szukała sposobu, żeby się jej pozbyć. Jednak z każdym dniem dziewczyna miała coraz większe wrażenie, że ‘cisza’ jest jakimś rodzajem wirusa, którym łatwo można zarazić innych.

Myśli, krzyki, przysięgi narastały w jej głowie od ponad pół roku, a problem polegał w tym, że nie potrafiła o tym rozmawiać. Alex zginął kilka miesięcy temu, ale ani Liz ani Maria nigdy między sobą nie rozmawiały o jego śmierci. Jego imię stało się dzielącym je murem, którego żadna z nich nie potrafiła przeskoczyć. Był zbyt wysoki, a jego cegły połączone żalem, jaki obie w sobie chowały, zbyt mocne do przebicia. Były złe, bo nie zdążyły się pożegnać. Bo zapomniały jak ważna była przyjaźń, łącząca ich trójkę. Bo teraz nawet nie potrafiły na głos w miejscu pełnym ludzi wymówić jego imienia, ponieważ bały się poczucia winy.
Max to inna bajka. Szukał syna, ale chyba nie zdając sobie sprawy z tego, że jego upragnione odnalezienie było równoznaczne z odnalezieniem…Tess. Tess. Kolejne imię, którego brzmienie przynosiło cierpienie. I, które było echem, co jakiś czas powracającym do uszu Parker, zgniatającym jakąkolwiek wiarę w dobro, uczciwość…miłość.

Liz wyobrażała sobie, co powie Maxowi, kiedy tylko nadarzy się okazja. Jednak, kiedy nadchodziła właściwa chwila, w powietrzu czuć było złość i gniew, słowa stawały jej w gardle, a ona sama tkwiła w miejscu. Nie potrafiła zapomnieć, ani wybaczyć, ale nie potrafiła też pokazać Maxowi jak bardzo ją skrzywdził.

Tak też znalazła się tutaj. W szpitalu. W najbardziej odpowiednim miejscu na czarne myśli. Tutaj były normą.
Max zajmował się chłopcem – Samuelem, który mógłby być źródłem kontaktu pomiędzy ojcem, a dzieckiem, a ona z parą łyżew w ręku została na lodzie. Brak zainteresowania ze strony Evansa tak ją osłabił, że nawet nie miała siły sprzeciwić się Isabel i jej świątecznej manii. Tak też teraz siedziała przy jednym ze stolików szpitalnej kafeterii, powoli delektując się agrestową galaretką.
- Mogę się przysiąść? – Spytała młoda kobieta o błyszczących zielonych oczach i burzy blond włosów. Liz skinęła, a kobieta usiadła naprzeciw niej, stawiając na stole swoją tacę z jedzeniem. – Rose Sneel. Tutejszy lekarz pediatra. – Dodała wyciągając rękę, którą Parker z chęcią uścisnęła na powitanie.
- Liz Parker. – Obie się uśmiechnęła. Liz odwróciła wzrok, oglądając pomieszczenie, w, którym się znajdowała. Było takie…nieświąteczne. Neutralne.
- Brak lampek, kolęd, aniołków…coś niespotykanego o tej porze roku, co? – Kobieta jakby czytała w myślach. A może to Parker była taka oczywista? – Pierwszy dzień?
- Tak. Koleżanka mnie namówiła, żebym pracowała tu jako wolontariuszka. Spodobał mi się jej pomysł, a poza tym…
- Dostaniesz kilka dodatkowych punktów, kiedy będziesz składała papiery na Uniwersytet? – Zauważyła rosnący rumieniec na twarzy dziewczyny. – Nie przejmuj się. Sama też tak robiłam. – Wyciągnęła z torebki, jakieś papiery i zaczęła je przeglądać. – Ale spóźniłaś się.
- Jak to?
- Miałaś tu być o 13, a jest 16.
- Niemożliwe. Od 12:50 chodziłam po drugim piętrze i zajmowałam się starszymi ludźmi. Grałam w szachy z panem Cleen, czytałam romans pani Lobely….może pani spytać…
- Spokojnie Liz. Oddychaj, bo nie mam ochoty robić ci sztucznego oddychania. Zaistniało nieporozumienie. – Liz odetchnęła z ulgą. Nawalić w pierwszym dniu. Niedobrze. – Kto cię wysłał na drugie piętro?
- Jedna z pielęgniarek…taka w koku…niewysoka.
- Karen?
- Tak. – Rose westchnęła. No tak. Karen. Największa plotkara i nieuważna wśród pielęgniarek. Mogła się od razu domyślić. – Dobra rada: Nie bierz wszystkiego, co Karen mówi na poważnie, no chyba, że marzysz o większej ilości takich pomyłek. Po drugie już nie pracujesz na drugim piętrze. Przenoszę cię do siebie na pediatrię.
- Na pediatrię? To żart prawda? – Spytała zszokowana Liz.
- Czemu miałabym żartować? Nie lubisz dzieci?
- Nie…oczywiście, że nie...ja po prostu lubię je oglądać z daleka. – Jeśli nie wrzeszczą, nie płaczą, nie rzucają zabawkami, nie wkładają do buzi wszystkiego, co się nawinie, to tak. Lubiła dzieci. Ale niestety, te maluchy, które można nawet powiedzieć, uwielbiała były nielicznymi wyjątkami. Ale inne…ciarki przechodzą po plecach. Kiedy słyszała słowo „dziecko” w jej głowie pojawiał się ogromny czerwony, mrugający napis „Kevin! Kevin!”.
Tak. Wcielenie zła. Kevin DeLuca. Młodszy kuzyn Marii, a brat Seana. Kiedy Liz ostatnim razem go widziała miał siedem lat…i był niesamowicie szybki. Razem z Marią i Alexem mieli go pilnować, kiedy Amy DeLuca i jej siostra postanowiły zrobić sobie ‘babski wieczór’ poza domem. Gdy wróciły, umordowani gonitwą za potworem Liz, Alex i Maria spali smacznie na kanapie, a Kevin buszował po kuchni i zjadł wszystko, co tylko znalazł w szafkach.
- Poradzisz sobie. To grzeczne dzieciaki. Poukładasz z nimi puzzle, poczytasz bajki i będzie dobrze. One potrzebują towarzystwa osób z zewnątrz…szczególnie teraz, w czasie Świąt. Uwierz mi…poradzisz sobie. – Rose wytarła usta serwetką, jednak przestała, gdy jej wzrok padł na prawie puste opakowanie po galaretce...agrestowej. – Czy to galaretka agrestowa?
- Tak. – Liz źle odebrała wzrok kobiety. – Chcesz, to się z tobą podzielę…jest naprawdę pyszna…
- Czy to tutejsza galaretka? To znaczy…kupiłaś ją tutaj? – Kiedy dziewczyna skinęła głową, pani doktor chwyciła pudełko i wyrzuciła je do pobliskiego kosza. – Jutro mi podziękujesz. Po trzecie: Nigdy, ale to nigdy nie kupuj TUTEJSZEJ galaretki agrestowej, chyba, że chcesz być jednymi z moich pacjentów.
- Jestem pełnoletnia…
- Drobny szczegół. – Przerwała jej Rose, uśmiechając się. – Więc…z tego, co widzę w tych papierach, jesteś w najstarszej klasie liceum. A wiesz już, co potem? Rodzina, kariera?
- Myślałam o Harvardzie.
- Ambitna. To się ceni.
- Rose! – Do stolika podbiegła jedna z pielęgniarek. Wydała się Liz dziwnie znajoma.
- Coś się stało Susan?
- Mamy problem z Timem. Karen chce mu zrobić zastrzyk, żeby wreszcie zasnął i się trochę uspokoił, ale on się w ogóle nie słucha. Wyrywa się i krzyczy. Jesteś potrzebna.
- Są jego rodzice? – pielęgniarka przytaknęła, na, co Rose tylko westchnęła i wstała. Z nim zawsze były problemy. – Chodź Liz. Poznaj potwora z otchłani numer 107. – Wszystkie trzy w pośpiechu opuściły stołówkę i szły korytarzami. Wkroczyły do strefy ewidentnie Świątecznej. Na ścianach wisiały rysunki głównie przedstawiające aniołki, prezenty i Świętego Mikołaja. Z radia dochodziła któraś ze znajomych kolęd. Szpital w Święta przestawał być zwykłym miejscem, w którym umierali ludzi. Tutaj cuda, były najbardziej potrzebne i najmilej widziane. Znajdujące się tu osoby potrzebowały nadziei, bo jeśli jej nie miały to nawet magia tego radosnego okresu nie była w stanie pomóc. Choroby pozostawały chorobami. Rany, ranami. Bolesne badania, bolesnymi badaniami. Ozdoby znikały ze ścian, pozostawiając je puste, a choinka z boku umierała, zupełnie jak ci ludzie.
- Zabierz to świństwo! Nie potrzebuję tego! – Korytarz niósł ze sobą przeraźliwe krzyki, ale zapominał dostarczyć odpowiedzi. Z każdym krokiem każde słowo stawało się bardziej wyraźne i pełne bólu. Liz nie była pewna czy powinna wejść za Rose do pokoju, z którego dochodziły wrzaski. Nie wiedziała nawet czy wolno jej zajrzeć. Spojrzała na Susan, która stała koło niej w otwartych drzwiach. Kobieta wpatrywała się w to, co działo się w środku. To dodało Liz odwagi. Drobny chłopiec leżał na łóżku, z rękoma do niego przywiązanymi. Wyglądał jak torturowana ofiara, którą tyle razy widziała na filmach. – Odwiążcie mnie! Odwiążcie! – Machał nogami, myśląc, że jeśli będzie się bardzo starał, to wreszcie może zerwie skórzane paski, którymi wbrew własnej woli został przywiązany.
- Nie mogę tego zrobić Tim. Musisz dostać zastrzyk, a jeśli będziesz się tak wiercił to może ci się stać krzywda. To dla twojego dobra. – Mówiła delikatnie Rose, głaszcząc go po włosach, podczas, gdy Karen szykowała zastrzyk. – Będzie dobrze. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. – Mimo, że szeptała Liz i Susan były w stanie ją słyszeć.
- Co mu jest? – Spytała Parker, żałując, że będzie pracowała wśród dzieci, które w ciągu sekundy traciły kontrolę nad własnymi reakcjami. Były zbyt małe, aby wiedzieć, co jest dobre, a co złe.
- A kto to może wiedzieć. – Susan wzruszyła ramionami, cały czas przypatrując się dziecku. – Wrzeszczy zawsze, kiedy coś mu się nie podoba. To jedyne chwile, gdy się odzywa. Już prawie zapomniałam jak brzmi jego głos. – Spojrzała na Liz. – Ma nieuleczalną białaczkę. On o tym wie i to wykorzystuje, jako argument, żebyśmy nie mogli mu powiedzieć złego słowa. Możesz do niego przychodzisz, ale gwarantuję, że nie odezwie się do ciebie ani słowem. Z nikim nie rozmawia. Nawet z rodzicami. – Przerwała i przyjrzała się Liz. W jej ciepłych oczach dostrzegła strach. Nie mogła jej pomóc go przezwyciężyć, lecz była w stanie udzielić dobrej rady. Kiwnęła głową w głąb korytarza. Pod drzwiami do innego pokoju stała mała dziewczynka w jasnej koszuli nocnej i przecierała zaspane oczy. Krzyk chłopca musiał ją obudzić z popołudniowej drzemki. – Znajdziesz tu mnóstwo dzieci, które potrzebują naszej uwagi. Są takie, które za parę dni wyjdą ze szpitala i spędzą Święta z rodziną, ale są też i takie, które jeszcze przed nowym rokiem odejdą z tego świata i powiększą grono aniołków. To właśnie im oprócz modlitwy możesz zaoferować także kilka radosnych chwil w życiu, które od zawsze wypełniały niekończące się operacje, badania, zastrzyki. Masz tą moc i nie pozwól, żeby jedno dziecko, którego nie można złamać, ci ją odebrało. – Weszła do środka, zostawiając Liz sam na sam ze swoimi myślami i obowiązkami. Musiała nauczyć się nie okazywać współczucia, tym, którzy najbardziej na nie zasługiwali. Współczucie im nie pomoże. Wiedziała o tym. Musiała pomóc tym dzieciom poczuć się normalnie. Tak jak sama czuła się w ich wieku.
Podeszła do dziewczynki i ukucnęła tak, że jej oczy były na tej samej wysokości, co oczy małej.
- Jestem Liz. Jak masz na imię?
- Jennie. – Odpowiedziała dziewczynka nieśmiało stając na palcach i próbując wyjrzeć za ramię Liz. – Czy to znowu Tim?
- Chodź poczytam ci książkę. – Parker złapała ją za rękę, ignorując pytanie.
Strach nie minął, ale także nie nasilił się. Był czymś, co zamiast podcinać skrzydła, bardziej mobilizowało człowieka do ich rozwinięcia.

CDN
"I have never had a love like this before, neither has he so..."

User avatar
onar-ek
Pleciuga
Posts: 887
Joined: Mon Aug 30, 2004 4:40 pm
Location: Białystok
Contact:

Post by onar-ek » Thu Dec 02, 2004 3:06 pm

No nareszcie to umieściłaś :twisted: Prawie cały ranek próbowałąm cie do tego namówić i tylko 'ta' groźba poskutkowała :twisted:
No więc już to czytałąm wczrśniej i muszę jeszcze raz przed wszystkimi pochwalić Cię :cheesy: Jak dla mnie ten ff jest fajniutki :cheesy: Mimo, iż smutny ma coś w sobie, że tak naprawdę robi Ci się tak smutno-wesoło... Trudno jest to opsiać więc polecam przeczytanie :cheesy: Ja juz sama nie mogę sie doczekać kolejnej części :cheesy: Dlaczego? Ponieważ uważam, że warto wgłębić się w tą historię. Więc Cicha chcem jeszcze :twisted: I mi sie tu nie wymiguj i szybko aktualizuj bo wiesz, że mogę się zemścić :twisted:

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 77 guests