T: Uphill Battle [by Anais Nin]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Nan, cóż moge powiedzieć poza tym, ze wiedziałam, ze to zrobisz naprawde, wcale sie nie zdziwiłam, widzac tu to opowiadanie...i jeste ci bardzo wdzieczne, bo nalezy ono do tych, w których należy sie delektowac kazdym słowem- tak tak, przeczytałam je wczoraj w nocy...po tym jak wreszcie naprawili ruter...ja to mam szczęście do tego typu katastrof Twoje tłumaczenie jest jak zawsze piekne...a co do enigmatycznego "Onego"...będziemy musiały chyba porozumiewac sie szyfrem Co do "onego" uciekającego z obozu, to mam dwie teorie- jedna to wiesz kto , druga to wiesz kto no tak, bardzo sensownie to zabrzmiało ale "On" spoczywający na cmentarzu...tutaj chyba nie mozna mieć wątpliwości
Anais- Your amazing writting' skills aren't something new for me- I fell in love with "Broken Wings', which you're writting with Josephine...Story which you create are so soulful, poetic and melancholic, sometimes I truly forgett about breathing, sinking deeply into the world of your words...dark atmosphere of your stories...is unique...I rarely read AU without aliens, bc for me "Roswell" was a story about young people who were diffrent, and about world ready to eat them alive...allegory of isolation, loneliness, pain, misunderstanding and human's stupidity...and there it is...in this memory about one of the most horrible part of history...isolation...timeless fear...pain...and now Liz is the one, who is persecuted...but it doesn't matter who and why, right?
Thank you.
Anais- Your amazing writting' skills aren't something new for me- I fell in love with "Broken Wings', which you're writting with Josephine...Story which you create are so soulful, poetic and melancholic, sometimes I truly forgett about breathing, sinking deeply into the world of your words...dark atmosphere of your stories...is unique...I rarely read AU without aliens, bc for me "Roswell" was a story about young people who were diffrent, and about world ready to eat them alive...allegory of isolation, loneliness, pain, misunderstanding and human's stupidity...and there it is...in this memory about one of the most horrible part of history...isolation...timeless fear...pain...and now Liz is the one, who is persecuted...but it doesn't matter who and why, right?
Thank you.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Znowu ja. Mam jak widać coś na kształt okienka więc wykorzystuję czas najlepiej jak można
Bitwa ma w sobie coś, co mnie przyciagnęło (poza, rzecz jasna, historią II w.ś.). Chciałabym, żeby to jakos wyszło... tak, żeby mozna było to prezczytać z niejaką... przyjemnoscią.
Lizziett, czyzbym była aż tak "przewidywalna"? Ale moze to i dobrze. I masz zrację, co do "jego" na cmentarzu watpliwości nie ma - ale są w przypadku tego "onego" koło obozu. No nic, zobaczymy, chociaż cały czas tli sie we mnie iskierka nadziei.
Uff, narezcie przestałam "szczękać zębami". Jeszcze tylko dwie i pół godziny nerwów i yh, tego...
Bitwa ma w sobie coś, co mnie przyciagnęło (poza, rzecz jasna, historią II w.ś.). Chciałabym, żeby to jakos wyszło... tak, żeby mozna było to prezczytać z niejaką... przyjemnoscią.
Lizziett, czyzbym była aż tak "przewidywalna"? Ale moze to i dobrze. I masz zrację, co do "jego" na cmentarzu watpliwości nie ma - ale są w przypadku tego "onego" koło obozu. No nic, zobaczymy, chociaż cały czas tli sie we mnie iskierka nadziei.
Uff, narezcie przestałam "szczękać zębami". Jeszcze tylko dwie i pół godziny nerwów i yh, tego...
Hey Hypatia! (what a wonderful name! Does it have a special meaning?) Thank you so much for your reply... I know that the prologue was somewhat confusing, but I had meant for it to be that way. I hope I 'painted' Poland and the Jewish aspect of the story correctly, though Poland won't be mentioned again until chapter 9 or 10 or something.
And... don't thank me.. Thank you! It's so sweet of you to leave a reply!
Nan; it's a pleasure visiting your board. I never knew that it existed! I wish there would be a similar board for Dutch fans, but unfortunately, there isn't. Thanks for translating it!
Hi Ela! Thanks for your reply! It's great to have you here.
Lizziett: You read Broken Wings? Great! I love that story as well; it's so great to write with Josephin. Her writing is amazing, and it's so inspiring. Beyond that, she's a very good friend, and I love to talk with her.
Thank you so much for your compliments! Wow, it's so amazing to read someone saying this about your writing. So... thank you... I think it's marvelous how Roswell brought people from all over the world together. Thank you!!! *hugs*
Love,
Stefanie
And... don't thank me.. Thank you! It's so sweet of you to leave a reply!
Nan; it's a pleasure visiting your board. I never knew that it existed! I wish there would be a similar board for Dutch fans, but unfortunately, there isn't. Thanks for translating it!
Hi Ela! Thanks for your reply! It's great to have you here.
Lizziett: You read Broken Wings? Great! I love that story as well; it's so great to write with Josephin. Her writing is amazing, and it's so inspiring. Beyond that, she's a very good friend, and I love to talk with her.
Thank you so much for your compliments! Wow, it's so amazing to read someone saying this about your writing. So... thank you... I think it's marvelous how Roswell brought people from all over the world together. Thank you!!! *hugs*
Love,
Stefanie
Anais...you are welcome...you deserve the best...and that's true...Roswell brought people from all over the world together...yes, i'm reading "BW", and Josephine "Lethal..." and "Love by..." and they are simply amazing too...I luv this kind of suspenseful stories. I'm dying to know, what is going to happen to Liz and Max in both of your stories...but I have to say, that I become worried- especially about Max- I have bad feelings- wouldn't want to imagine what Liz' father is capable to do to him, when he find them together...
Myslałam o różnych roswelliańskich opowiadaniach...o "Antarian Sky", "Lethal Whispers", "Uphill battle" i "Grze świateł"...i o wielu innych...i zastanawiam sie, czy fani "Smallville" zainpirowani swoim kochanym serialem, tworzą podobne historie? Pytam bez złośliwości skoro wszyscy wokół piszą, jaki to cudowny serial, przerastający Roswell pod każdym względem, scenariusza, aktorskim, itp, to moze opowiadania też powinny byc wspaniałe? Moze ktos zna ich strone w stylu roswellfanatics?
Myslałam o różnych roswelliańskich opowiadaniach...o "Antarian Sky", "Lethal Whispers", "Uphill battle" i "Grze świateł"...i o wielu innych...i zastanawiam sie, czy fani "Smallville" zainpirowani swoim kochanym serialem, tworzą podobne historie? Pytam bez złośliwości skoro wszyscy wokół piszą, jaki to cudowny serial, przerastający Roswell pod każdym względem, scenariusza, aktorskim, itp, to moze opowiadania też powinny byc wspaniałe? Moze ktos zna ich strone w stylu roswellfanatics?
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Jestem pod wrażeniem.... To chyba najbardziej "klimatyczny" temat forum. Jak tu weszłam, to byłsm pod ogromnym wrażeniem. Piękne opowiadanie o zaskakującej tematyce w świetnym tłumaczeniu Nan (to niesamowite, że dwie młode dziewczyny mogą stworzyć takie "dzieło" ). Miłe, sympatyczne i serdeczne komentarze, ale także z pewną szczyptą powagi. Naprawdę piękne Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg. Brawo dla Nan i Anais Nin
Jam jest kielich bez dna. Jam jest śmierć bez grobu. Jam jest imię bez imienia.
Dzięki Zajavko Oderwałam się w końcu od tych wszystkich... świątecznych rozmyślań o tym, co kupić kochanej rodzince. Na nasze nieszczęście wstąpiliśmy z tatą do hypermarietu (ironia). Oczka wyszły mi z głowy na widok tych tłumów wściekłych ludzi kłębiących się przy kasach i wyrywających sobie koszyki... Zrobiliśmy natychmiastowy "w tył zwrot" i czym prędzej opuściliśmy wszelką myśl o wątpliwej przyjemności robienia zakupów z czyimś łokciem pod brodą, deptaniem po stopach i wyrywaniem sobie wszystkiego... I się dziwią, że ja nie lubię zakupów.
Zaraz, to była dygresja... Właściwym tematem miało być umieszczenie kolejnego rozdziału - króciutkiego bo i po co długie...
Niekończąca się bitwa
Rozdział 2
Luty 1933 Niemcy
-Czy napijesz się herbaty, kochanie?
-Jasne, z przyjemnością, dziękuję.
-Cukier?
-Nie, nie dla mnie. Muszę uważać na wagę, wiesz.
-Rozumiem. Ja również bez cukru.
-Maria?
-Co tatusiu? – zapytała słodko Maria wlewając wodę do porcelanowej filiżanki.
-Bądź cicho. Usiłuję zrozumieć co mówią.
-Dobrze, tatusiu – odparła z uśmiechem.
Jim Connor ponownie skoncentrował się na radiu, wsłuchując się w znudzony głos reportera powtarzający wciąż te same wiadomości.
-Czy chcesz nieco mleka do swojej herbaty, kochanie? – szepnęła cicho Maria do Anny, swojej najpiękniejszej i najukochańszej lalki. – Nie, dziękuję – kontynuowała Maria innym głosem, wyższym i bardziej wyrafinowanym. – Jestem uczulona na mleczne produkty. - - Naprawdę? To interesujące! Opowiedz mi o tym – powiedziała Maria, jej głos powoli, ale uparcie stawał się coraz głośniejszy. Wyprostowała plecy i znowu udawała głos Anny. – Och, to nic takiego. Moja matka...
-Maria!
Maria ucichła momentalnie, obejrzała się na ojca i zacisnęła usta. Jim westchnął, wsunął rękę we włosy i zamknął oczy koncentrując się na słowach spikera.
-Ogień, zaprószony niemal na pewno przez holenderskiego komunistę Marinusa van der Lubbe, spalił znaczną część Reichstagu. Nasz rząd uważa, że może to być próba zastraszenia Rzeszy. By chronić nasz kraj przed komunistami, kanclerz Hitler i prezydent Hindenburg odwołali się do 48 artykułu Konstytucji Weimarskiej.
Jim jęknął załamany. 48 artykuł ich konstytucji to ten, który został ustanowiony nie tylko przez rząd niemiecki, ale również i amerykański w osobie Wilsona oraz innych fpaństw – który prawie znosił prawie całą podstawę ich konstytucji.
-Tak zwany „Dekret Prezydenta Rzeszy o Obronie Ludności i Państwa” chwilowo będzie zabraniał następujących praw: wolnego wyrażania opinii, wolności prasy, zbierania się, gromadzenia i zrzeszania się, wolnej, niekontrolowanej korespondencji i telefonii oraz indywidualnych praw własności. Później poinformujemy państwa dokładniej o wczorajszym pożarze i politycznych konsekwencjach. Teraz zaś zapraszamy do zrelaksowania się i zadowolenia się muzyką J. S. Bacha...
Pierwsze łagodne tony arii Bacha popłynęły przez pokój starając się wypełnić go szczęściem, ale na próżno. Nic nie mogło rozluźnić napiętej atmosfery i nawet Maria wydawała się to odczuwać. Dalej bawiła się swoimi lalkami, ale dużo ciszej, i gdy Jim powiedział jej, że pora spać, nie zaprotestowała. Ani razu.
***
-Nie wierzę im – powiedział Jeff podając panu Connorowi jego pakunek. – Myślę, że sami to podpalili tylko po to, by mieć pretekst do wprowadzenia tego dekretu.
-Tego nie wiesz, Jeff – przypomniał mu cicho Jim. – Może Van der Lubbe działał sam. Słyszałem, że został złapany dazed i niektórzy sądzą, że ma coś nie tak z głową.
-Może – zgodził się Jeff z wahaniem. – Jak tam Liz w szkole? Dobrze się uczy?
-Tak, bardzo dobrze – odparł Jim ze skinieniem głowy. – Nigdy nie widziałem dziecka, które tak chętnie robiło by prace domowe. Chciałbym, żeby moja Maria była taka.
Jeff roześmiał się – niezdolny do ukrycia dumy – i potwórzył sobie, by pochwalić później Liz.
-Maria jest jedyna w swoim rodzaju – powiedział. – Jest najodważniejszą i najbardziej wesołą osobą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Jim uśmiechnął się smutnie przypominając sobie coś.
-To jest lustrzane odbicie jej matki – odparł cicho. Jeff skinął głową z sympatią. Amy Connor umarła nie tak dawno. Cierpiała na jakąś dziwną chorobę, na którą nie znano lekarstwa, ona jednak zawsze wydawała się być radosna i pełna nadziei, wspierając męża i córkę.
Jeff złapał kątem oka widok czegoś brązowego poruszającego się po drugiej stronie ulicy. Podszedł do witryny sklepowej i jego podejrzenia potwierdziły się – dwóch agentów SA szło w dół ulicy zachowując się tak, jakby to była ich prywatna własność.
-Coraz więcej jest brązowych koszul i SSmanów – powiedział do Jima który podszedł do niego. Jim skinął głową, jego wzrok podążał za dwoma mężczyznami.
-Ty i twoja rodzina powinniście na nich uważać – rzekł. Spojrzeli sobie w oczy – niebieskie oczy Jima wydawały się być blade i wyblakłe przy intensywnym kolorze oczu Jeffa, jednak obie pary oczu miały te same emocje – strach, obawę, oczekiwanie i niepokój.
Zaraz, to była dygresja... Właściwym tematem miało być umieszczenie kolejnego rozdziału - króciutkiego bo i po co długie...
Niekończąca się bitwa
Rozdział 2
Luty 1933 Niemcy
-Czy napijesz się herbaty, kochanie?
-Jasne, z przyjemnością, dziękuję.
-Cukier?
-Nie, nie dla mnie. Muszę uważać na wagę, wiesz.
-Rozumiem. Ja również bez cukru.
-Maria?
-Co tatusiu? – zapytała słodko Maria wlewając wodę do porcelanowej filiżanki.
-Bądź cicho. Usiłuję zrozumieć co mówią.
-Dobrze, tatusiu – odparła z uśmiechem.
Jim Connor ponownie skoncentrował się na radiu, wsłuchując się w znudzony głos reportera powtarzający wciąż te same wiadomości.
-Czy chcesz nieco mleka do swojej herbaty, kochanie? – szepnęła cicho Maria do Anny, swojej najpiękniejszej i najukochańszej lalki. – Nie, dziękuję – kontynuowała Maria innym głosem, wyższym i bardziej wyrafinowanym. – Jestem uczulona na mleczne produkty. - - Naprawdę? To interesujące! Opowiedz mi o tym – powiedziała Maria, jej głos powoli, ale uparcie stawał się coraz głośniejszy. Wyprostowała plecy i znowu udawała głos Anny. – Och, to nic takiego. Moja matka...
-Maria!
Maria ucichła momentalnie, obejrzała się na ojca i zacisnęła usta. Jim westchnął, wsunął rękę we włosy i zamknął oczy koncentrując się na słowach spikera.
-Ogień, zaprószony niemal na pewno przez holenderskiego komunistę Marinusa van der Lubbe, spalił znaczną część Reichstagu. Nasz rząd uważa, że może to być próba zastraszenia Rzeszy. By chronić nasz kraj przed komunistami, kanclerz Hitler i prezydent Hindenburg odwołali się do 48 artykułu Konstytucji Weimarskiej.
Jim jęknął załamany. 48 artykuł ich konstytucji to ten, który został ustanowiony nie tylko przez rząd niemiecki, ale również i amerykański w osobie Wilsona oraz innych fpaństw – który prawie znosił prawie całą podstawę ich konstytucji.
-Tak zwany „Dekret Prezydenta Rzeszy o Obronie Ludności i Państwa” chwilowo będzie zabraniał następujących praw: wolnego wyrażania opinii, wolności prasy, zbierania się, gromadzenia i zrzeszania się, wolnej, niekontrolowanej korespondencji i telefonii oraz indywidualnych praw własności. Później poinformujemy państwa dokładniej o wczorajszym pożarze i politycznych konsekwencjach. Teraz zaś zapraszamy do zrelaksowania się i zadowolenia się muzyką J. S. Bacha...
Pierwsze łagodne tony arii Bacha popłynęły przez pokój starając się wypełnić go szczęściem, ale na próżno. Nic nie mogło rozluźnić napiętej atmosfery i nawet Maria wydawała się to odczuwać. Dalej bawiła się swoimi lalkami, ale dużo ciszej, i gdy Jim powiedział jej, że pora spać, nie zaprotestowała. Ani razu.
***
-Nie wierzę im – powiedział Jeff podając panu Connorowi jego pakunek. – Myślę, że sami to podpalili tylko po to, by mieć pretekst do wprowadzenia tego dekretu.
-Tego nie wiesz, Jeff – przypomniał mu cicho Jim. – Może Van der Lubbe działał sam. Słyszałem, że został złapany dazed i niektórzy sądzą, że ma coś nie tak z głową.
-Może – zgodził się Jeff z wahaniem. – Jak tam Liz w szkole? Dobrze się uczy?
-Tak, bardzo dobrze – odparł Jim ze skinieniem głowy. – Nigdy nie widziałem dziecka, które tak chętnie robiło by prace domowe. Chciałbym, żeby moja Maria była taka.
Jeff roześmiał się – niezdolny do ukrycia dumy – i potwórzył sobie, by pochwalić później Liz.
-Maria jest jedyna w swoim rodzaju – powiedział. – Jest najodważniejszą i najbardziej wesołą osobą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Jim uśmiechnął się smutnie przypominając sobie coś.
-To jest lustrzane odbicie jej matki – odparł cicho. Jeff skinął głową z sympatią. Amy Connor umarła nie tak dawno. Cierpiała na jakąś dziwną chorobę, na którą nie znano lekarstwa, ona jednak zawsze wydawała się być radosna i pełna nadziei, wspierając męża i córkę.
Jeff złapał kątem oka widok czegoś brązowego poruszającego się po drugiej stronie ulicy. Podszedł do witryny sklepowej i jego podejrzenia potwierdziły się – dwóch agentów SA szło w dół ulicy zachowując się tak, jakby to była ich prywatna własność.
-Coraz więcej jest brązowych koszul i SSmanów – powiedział do Jima który podszedł do niego. Jim skinął głową, jego wzrok podążał za dwoma mężczyznami.
-Ty i twoja rodzina powinniście na nich uważać – rzekł. Spojrzeli sobie w oczy – niebieskie oczy Jima wydawały się być blade i wyblakłe przy intensywnym kolorze oczu Jeffa, jednak obie pary oczu miały te same emocje – strach, obawę, oczekiwanie i niepokój.
Nan dzięki...króciutko bo króciutko, ale i tak pięknie...autorka specyficznia dawkuje rozdziały raz miniaturka, innym razem kolos.
Nie wiem czy wiesz, ale to opowiadanie ma już 27 rozdziałów, w repostach jest tylko 21, ale na AU znajdziesz pozostałe.
Nie wiem czy wiesz, ale to opowiadanie ma już 27 rozdziałów, w repostach jest tylko 21, ale na AU znajdziesz pozostałe.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Hmmm... Nie wiedziałam. Idę czytać.
Zajavko, pojawi się i Michael - tylko za jakiś czas. Ale owszem. Dodam, że Maria jest tutaj baaardzo pzytywną postacią.
Elu - i właśnie dlatego się za to wzięłam... Bo pokazuje od początku, a potem ukaże coś, co mnie zawsze zastanawiało. "Pianista" był niesamowitym filmem, potem wyszłam z tej sali wprost w mrugające, rozkrzyczane wnętrze hipermarketu i dziwiłam się, co ja tutaj robię i co robią ci wszyscy ludzie.
Z racji tego, że części są krótkie i szybko się je tłumaczy - dorzucam świeżutką część III. I proszę nie zrwacać uwagi na błędy, dopierto co skończyłam...
Niekończąca sie bitwa
Rozdział 3
Notatka Autora /tak gwoli przypomnienia skrótów/ :
Reichstag – niemiecki parlament
Reich – kraj/państwo
SS – Schutz Staffel – Agenci Specjalni – by chronić Hitlera
SA – Grupy Szturmowe– ruthlebezlitośnie zwalczający opozycję
Niemcy, marzec 1933
-Liz!
Przygryzając koniec ołówka, Liz wpatrywała się w dwoją kartkę i usiłowała dopasować odpowiedni numer do każdego obrazka.
-Liz! – syknął znowu Max starając się zwrócić na siebie jej uwagę. Spojrzała do góry przekonana, że jeszcze chwila, i wpadłaby na rozwiązanie. Popatrzyła na przyjaciela a jej usta ułożyły się w bezgłośne „co?”
-Kino. Wieczorem. Możesz iść?
Kino. Niemalże zapomniała o propozycji Maxa, by poszli razem do teatru z jego siostrą i ich rodzicami.
-Nie mogę – szepnęła cichutko zerkając niepewnie na pana Connora. – Szabas.
-Prawda, szabas – powiedział Max ze smutkiem, kąciki jego ust opadły nieco. – Nie możesz go opuścić choć na jeden dzień? – zapytał z nadzieją, ale ona potrząsnęła głową, cały czas patrząc uważnie na nauczyciela. Gdy pan Connor niespodziewanie podniósł wzrok, Liz opuściła oczy na swoją pracę i usiłowała jednocześnie patrzeć na niego spod rzęs.
-Zapytam taty – odszepnęła Maxowi patrząc w dół na swoje zadanie. Kątem oka zauważyła, jak Max skinął głową radośnie i uśmiechnęła się do siebie cicho.
***
-Ale dlaczego nie, tatusiu? Tylko raz.
Jeff westchnął, ukucnął przed córką i położył ręce na jej ramionach.
-Bo taka jest tradycja, Liz – usiłował wyjaśnić, patrząc jej w oczy. – Nie możesz sobie wybrać, kiedy jest szabas. Jest w każdą sobotę. Myślałem, że lubisz szabas.
-Ale lubię też kino, tatusiu! Byłam tam tylko raz! A szabasów widziałam już mnóstwo.... – zawołała Liz prosząc ojca oczami, on jednak trzymał ją mocno w miejscu.
-Szabas to wyjkątkowy dzień, Liz. Świat odnawia się i odpoczywa za każdym szabasem. Zyskasz neshamah yetairah, dodatkową duszę. To wyjątkowy dzień, złotko. Nie rozumiesz?
Westchnęła, wzruszyła ramionami i cofnęła się, wyswabadzając się z jego uścisku.
-Maria może iść. Max może iść. Wszyscy mogą. Dlaczego ja nie mogę?
-Nie możesz, Liz – Jeff wstał. Dawanie jej rozsądnych powodów było bez sensu. – Oni nie są tobą. Obiecuję, że wezmę ciebie i Maxa to teatru któregoś innego dnia.
Mały, zaskoczony uśmiech pojawił się na twarzy Liz.
-Naprawdę? Weźmiesz nas? – zapytała z niedowierzaniem.
-Przysięgam – odparł Jeff i uśmiechnął się gdy zarzuciła mu ramiona na szyję.
-Dziękuję, tatusiu – powiedzała wesoło, oczekując na rozpoczęsie szabasu. Pomimo tego, co powiedziała ojcu, bardzo lubiła prostotę szabasu i to, że przynosił ze sobą zażyłość, bliskość ich niewielkiej rodzinie.
***
Niemcy, 5 maja 1933
Napięta atmosfera wisiała nad miasteczkiem od samego rana. Centrum miasta pulsowało podekscytowaniem, oczekiwaniem, niecierpliwością i jednocześnie lękiem. W szkole dzieci były bardziej rozkrzyczane i nawet pan Connor nie mógł uspokoić swojej klasy. To był dzień wyborów, dzień, który utworzy bądź załamie politycznych przywódców i partie. Narodowe wybory dały NSDAP, Partii Hitlera, czetrdziestocztero procentową większość w Reichstagu.
Tej nocy wielu ludzi nie mogło zasnąć; większość świętowała do późna, inni zamarwiali się leżąc w łóżkach, przekręcając się z boku na bok i wzdychając.
To był dzień, który zmienił przyszłość całego świata.
Zajavko, pojawi się i Michael - tylko za jakiś czas. Ale owszem. Dodam, że Maria jest tutaj baaardzo pzytywną postacią.
Elu - i właśnie dlatego się za to wzięłam... Bo pokazuje od początku, a potem ukaże coś, co mnie zawsze zastanawiało. "Pianista" był niesamowitym filmem, potem wyszłam z tej sali wprost w mrugające, rozkrzyczane wnętrze hipermarketu i dziwiłam się, co ja tutaj robię i co robią ci wszyscy ludzie.
Z racji tego, że części są krótkie i szybko się je tłumaczy - dorzucam świeżutką część III. I proszę nie zrwacać uwagi na błędy, dopierto co skończyłam...
Niekończąca sie bitwa
Rozdział 3
Notatka Autora /tak gwoli przypomnienia skrótów/ :
Reichstag – niemiecki parlament
Reich – kraj/państwo
SS – Schutz Staffel – Agenci Specjalni – by chronić Hitlera
SA – Grupy Szturmowe– ruthlebezlitośnie zwalczający opozycję
Niemcy, marzec 1933
-Liz!
Przygryzając koniec ołówka, Liz wpatrywała się w dwoją kartkę i usiłowała dopasować odpowiedni numer do każdego obrazka.
-Liz! – syknął znowu Max starając się zwrócić na siebie jej uwagę. Spojrzała do góry przekonana, że jeszcze chwila, i wpadłaby na rozwiązanie. Popatrzyła na przyjaciela a jej usta ułożyły się w bezgłośne „co?”
-Kino. Wieczorem. Możesz iść?
Kino. Niemalże zapomniała o propozycji Maxa, by poszli razem do teatru z jego siostrą i ich rodzicami.
-Nie mogę – szepnęła cichutko zerkając niepewnie na pana Connora. – Szabas.
-Prawda, szabas – powiedział Max ze smutkiem, kąciki jego ust opadły nieco. – Nie możesz go opuścić choć na jeden dzień? – zapytał z nadzieją, ale ona potrząsnęła głową, cały czas patrząc uważnie na nauczyciela. Gdy pan Connor niespodziewanie podniósł wzrok, Liz opuściła oczy na swoją pracę i usiłowała jednocześnie patrzeć na niego spod rzęs.
-Zapytam taty – odszepnęła Maxowi patrząc w dół na swoje zadanie. Kątem oka zauważyła, jak Max skinął głową radośnie i uśmiechnęła się do siebie cicho.
***
-Ale dlaczego nie, tatusiu? Tylko raz.
Jeff westchnął, ukucnął przed córką i położył ręce na jej ramionach.
-Bo taka jest tradycja, Liz – usiłował wyjaśnić, patrząc jej w oczy. – Nie możesz sobie wybrać, kiedy jest szabas. Jest w każdą sobotę. Myślałem, że lubisz szabas.
-Ale lubię też kino, tatusiu! Byłam tam tylko raz! A szabasów widziałam już mnóstwo.... – zawołała Liz prosząc ojca oczami, on jednak trzymał ją mocno w miejscu.
-Szabas to wyjkątkowy dzień, Liz. Świat odnawia się i odpoczywa za każdym szabasem. Zyskasz neshamah yetairah, dodatkową duszę. To wyjątkowy dzień, złotko. Nie rozumiesz?
Westchnęła, wzruszyła ramionami i cofnęła się, wyswabadzając się z jego uścisku.
-Maria może iść. Max może iść. Wszyscy mogą. Dlaczego ja nie mogę?
-Nie możesz, Liz – Jeff wstał. Dawanie jej rozsądnych powodów było bez sensu. – Oni nie są tobą. Obiecuję, że wezmę ciebie i Maxa to teatru któregoś innego dnia.
Mały, zaskoczony uśmiech pojawił się na twarzy Liz.
-Naprawdę? Weźmiesz nas? – zapytała z niedowierzaniem.
-Przysięgam – odparł Jeff i uśmiechnął się gdy zarzuciła mu ramiona na szyję.
-Dziękuję, tatusiu – powiedzała wesoło, oczekując na rozpoczęsie szabasu. Pomimo tego, co powiedziała ojcu, bardzo lubiła prostotę szabasu i to, że przynosił ze sobą zażyłość, bliskość ich niewielkiej rodzinie.
***
Niemcy, 5 maja 1933
Napięta atmosfera wisiała nad miasteczkiem od samego rana. Centrum miasta pulsowało podekscytowaniem, oczekiwaniem, niecierpliwością i jednocześnie lękiem. W szkole dzieci były bardziej rozkrzyczane i nawet pan Connor nie mógł uspokoić swojej klasy. To był dzień wyborów, dzień, który utworzy bądź załamie politycznych przywódców i partie. Narodowe wybory dały NSDAP, Partii Hitlera, czetrdziestocztero procentową większość w Reichstagu.
Tej nocy wielu ludzi nie mogło zasnąć; większość świętowała do późna, inni zamarwiali się leżąc w łóżkach, przekręcając się z boku na bok i wzdychając.
To był dzień, który zmienił przyszłość całego świata.
No własnie zauważyłam, ze sie dobijasz na roswellfanatics o następne rozdziały, więc pomyslałam, ze sie ucieszysz
Na mnie "Pianista" tez zrobił ogromne wrażenie...to jeden z tych filmów na których ludzie siedzą do końca napisów, i nawet nie drgną, niczym zahipnotyzowani, albo owładnieci jakimś zbiorowym snem. Słyszałam wcześniej wybrzydzania polskich krytyków, ze akademicki, ze chłodny, ze mało poruszający, a Brody niemrawy... blablabla..co za brednie cała siła tkwiła w tych pozornie lakonicznych obrazach, bo czy mozna zatracić sie bez konca w swiecie, rodem z absurdalnego, złego snu? Cała siła tkwiła też w wielkich, zdziwionych oczach Brody'ego- Szpilmana, który spoglądał na otaczający go swiat, jakby nie mogąc do końca uwierzyć, ze jest częscią tego szaleństwa.
Na mnie "Pianista" tez zrobił ogromne wrażenie...to jeden z tych filmów na których ludzie siedzą do końca napisów, i nawet nie drgną, niczym zahipnotyzowani, albo owładnieci jakimś zbiorowym snem. Słyszałam wcześniej wybrzydzania polskich krytyków, ze akademicki, ze chłodny, ze mało poruszający, a Brody niemrawy... blablabla..co za brednie cała siła tkwiła w tych pozornie lakonicznych obrazach, bo czy mozna zatracić sie bez konca w swiecie, rodem z absurdalnego, złego snu? Cała siła tkwiła też w wielkich, zdziwionych oczach Brody'ego- Szpilmana, który spoglądał na otaczający go swiat, jakby nie mogąc do końca uwierzyć, ze jest częscią tego szaleństwa.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Mi też się podobała "Pianista". Byłam z nim ze szkołą i muszę przyznać, że chyba każdy był zafascynowany tym filmem, bo na sali było cicho jak nigdy.
Nan, dzięki za kolejne gorące części. Niesamowite jest, że ktoś w ogóle miał odwagę poruszyć tak trudny temat w odniesieniu do komercyjnego serialu oraz to, że pisze to w sposób bardzo dojrzały, a nie taki powierzchowny i schematyczny
Nan, dzięki za kolejne gorące części. Niesamowite jest, że ktoś w ogóle miał odwagę poruszyć tak trudny temat w odniesieniu do komercyjnego serialu oraz to, że pisze to w sposób bardzo dojrzały, a nie taki powierzchowny i schematyczny
Jam jest kielich bez dna. Jam jest śmierć bez grobu. Jam jest imię bez imienia.
Respekt dla Stefanie, ja tylko powielam.
A krytycy niech się wypchają, wykrytykują wszystko. Byłam na tym w czasach, kiedy szkoła nie chodziła do kina - teraz owszem. Na "10 minut później". Poszłyśmy razem z przyjaciółkami, ale... wchłonęło mnie. Może i nie mam głosu ani zdolności muzycznych, na nieszczęście dla otoczenia jednak pcham się do muzyki jak ćma do światła, więc poszłam na ten film nie tylko ze względu na samą historię ale i na to, że liczyłam na muzykę (w końcu film o muzyku). I chyba to właśnie przyczyniło się do tego, że tak bardzo ten film zapadł mi w pamięć. W dodatku na półce stoi "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" Ligockiej (nie odczepię się od tego). Również przejmująca historia, przejmująca tym bardziej, że widziana oczami dziecka.
A krytycy niech się wypchają, wykrytykują wszystko. Byłam na tym w czasach, kiedy szkoła nie chodziła do kina - teraz owszem. Na "10 minut później". Poszłyśmy razem z przyjaciółkami, ale... wchłonęło mnie. Może i nie mam głosu ani zdolności muzycznych, na nieszczęście dla otoczenia jednak pcham się do muzyki jak ćma do światła, więc poszłam na ten film nie tylko ze względu na samą historię ale i na to, że liczyłam na muzykę (w końcu film o muzyku). I chyba to właśnie przyczyniło się do tego, że tak bardzo ten film zapadł mi w pamięć. W dodatku na półce stoi "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" Ligockiej (nie odczepię się od tego). Również przejmująca historia, przejmująca tym bardziej, że widziana oczami dziecka.
Krytykami nigdy się nie przejmuję. Ważne, żeby film mnie poruszał, a nie ich. Książki Ligockeij nie czytałam, choć stoi u mojej mamy na półce. Jakoś nigdy nie miałam ochoty. Ale teraz przeczytam. Na mnie też wielkie wrażenie zrobiła książka Kamińskiego "Zośka i parasol" czyli dalsze losy "Kamieni na szaniec". Grubaśna książka ze zdjęciami ludzi/harcerzy, którzy walczyli w dywersji i powstaniu. Niesamowita..
Jam jest kielich bez dna. Jam jest śmierć bez grobu. Jam jest imię bez imienia.
Dzięki, Elu, i nawzajem. Powinnam właśnie siedzieć na znienawidzoną fizyką, względnie polskim, angielskim, francuskim lub artykułem... Ale mam ostatnio dobrą passę i właśnie skończyłam rozdział 4.
Niekończąca się Bitwa
Rozdział 4
Niemcy, marzec 1933
Otwarte ciężarówki podskakiwały na wyboistej drodze a ludzie w środku z desperacją szukali czegoś do przytrzymania się. Słabe, zimowe słońce świeciło wprost na nich, ale nie ogrzewało ich za bardzo. Trevor Kuhlman przycisnął dłonie do brzucha, nudności po długiej jeździe wzięły nad nim górę i doprowadzały go niemalże do szału. Jak długo jeszcze mają jechać? I gdzie w końcu się zatrzymają? Dokąd jechali? Czy wypuszczą ich na jakimś pustkowiu?
Jęknął gdy ciężarówka podskoczyła na jakiejś wielkiej dziurze, zwalczył w sobie chęć ulżenia sobie i zwymiotowania. Silnik jęczał, głośny i bolesny niemalże dźwięk ranił jego uszy, krajobraz umykał do tyłu, drzewa zlewały się w jedną smugę przed jego oczami. Jego towarzysze – współwięźniowie mruczeli i rozmawiali – o długiej jeździe, niedostatku jedzenia, o potrzebie opróżnienia przepełnionych pęcherzy – Trevor jednak nie odezwał się ani słowem. Milczał już od pięciu dni, od czasu, gdy go złapali. Zamknął oczy i starał się odzyskać równowagę. Mowa, którą wygłosił Hitler na dzień przed jego, Trevora, aresztowaniem, wciąż dźwięczała mu w uszach. Zrobiła na nim duże wrażenie – tak jak i poprzednie.
-Musimy coś zrobić z tymi bolszewickimi kreaturami które nazywają siebie ludźmi! – powiedział, prefidny grymas udający uśmiech nie schodził z jego twarzy. To tak bardzo wzburzyło Trevora, że niemalże czuł w ustach gorzki smak nienawiści i złości, jego dłonie zaczęły trząść się z bezradności. Jak ten człowiek śmiał tak mówić? Jak śmiał wyrażać się o nich tak, jakby byli drugą klasą ludzi, podludźmi? Jak on śmiał? Kto dał mu takie prawo?
Tamtej nocy w pubie za dużo wypił, choć ostatnio dość często mu się to zdarzało. Wiedział, że to było złe. Wiedział, że nie powinien pić tyle alkoholu, ale nie mógł przestać. Wydawało się, że to była jego jedyna ucieczka z tego świata, jedyny sposób by osiągnąć wspaniały stan zapomnienia, słodkiego zapomnienia. Oczywiście, po kilku kolejkach piw nie mógł zamknąć ust gdy powinien milczeć. Nie pamiętał dokładnie co powiedział, ale widać wystarczająco dużo. Następnego ranka wtargnęli do jego pokoju, brutalnie wywlekli go z łóżka. Ot tak. Nie powiedzieli ani słowa. Nie miał nawet czasu by zebrać swoje rzeczy albo by zmienić swoje ubranie poplamione piwem i krwią. Zabrali go.
Ot tak.
Ciężarówka podskoczyła na jakiejś dużej przeszkodzie i Trevor jęknł, gdy jego ciało poleciało między trzy inne.
-Aus! Na zewnątrz! – kilkoro ludzi wyskoczyło z samochodu, ich stopy uderzyły głośno o ziemię. Trevor wciąż wahał się, wciąż jeszcze nie do końca wierzył swojemu ciału. Dwóch oficerów policyjnych i pięciu SSmanów czekało na nich, trzymając groźnie wyglądające pistolety i karabiny. Wzdychając niewygodnie, Trevor przesunął się na bok by inni więźniowie mogli wyskoczyć z ciężarówki.
Przed nimi była fabryka – najwyraźniej opuszczona – stykająca się z jasnym, zimowym niebem.
-Witamy w obozie Dachau – powiedział jeden z oficerów gdy wszyscy wyszli już z samochodów i stali na ziemi. Nie powiedział tego z nienawiścią,m tak jak mówili to z sarkazmem inni oficerowie. – Będziecie teraz tutaj przebywać. Jeśli będziecie się właściwie zachowywać, jeśli będziecie ciężko pracować i nie będziecie się skarżyć, dostaniecie jedzenie i wodę.
Więzniowie milczeli, czując, że raczej nie powinni się odzywać. Niektóry kiwali głowami.
-Co będziemy robić? – zapytał jakiś sympatycznie wyglądający mężczyzna z okrągłą twarzą.Jasnowłosy SSman spojrzał na niego i podniósł pistolet, tak jakby chciał go zastrzelić, ale oficer policyjny zatrzymałgo.
-Była tutaj kiedyś fabryka amunicji – na długo przed Wielką Wojną. Poi traktacie wersalskim produkcja została wstrzymana a fabryka opustoszała. Dostaliśmy rozkazy by wznowić produkcję amunicji. Będziecie pracować w fabryce. Będzie ciężko, ale jak już powiedziałem, jeśli będziecie się dobrze zachowywać, wyjdziecie stąd po jakimś czasie.
Człowiek, który tak śmiało zadał pytanie – Trevor dawał mu jakieś czterdzieści, może czterdzieści pięć lat – skinął głową, najwyraźniej nie do końca usatysfakcjonowany odpowiedzią. Ciemny budynek przed nimi przyciągnął jego uwagę. Nie rozumiał, co mają robić. Traktat wersalski zabraniał Niemcom produkcji własnej broni i amunicji. To nie miało żadnego sensu. Wszystko nie miało żadnego sensu. Ale, jak wkrótce nauczył się Trevor, nic wtedy nie miało sensu. I nic nie będzie miało, przez bardzo długi czas...
***
Niemcy, marzec 1933
Trzymając parasolkę wysoko nad ich głowami, Max ostrożnie omijał kałuże wody.
-Chcesz się pobawić u mnie? – zaoytał rzucając Liz spojrzenie pełne nadziei. Przez lata nie była u niego w domu, a on tak bardzo chciał jej pokazać psa, którego jego rodzice dali mu na ósme urodziny. Liz potrząsnęła głową i przygryzła wargę.
-Nie mogę.
-Dlaczego nie? – zaoytał Max nieco zraniony, patrząc na nią. – Chodzi o Sugara? Nie ugryzie, przyrzekam. On naprawdę jest dobrym psem.
-Po prostu nie mogę. Tata mi nie pozwala – jescze raz potrząsnęła głową i popatrzytła na niego z żalem.
-Co? Dlaczego nie?
Odwróciła od niego wzrok, jej oczy przeskakiwały od jednego drzewa do drugiego.
-Powiedział, że twoje sąsiedztwo nie jest dla mnie bezpieczne. Musiałam mu obiecać, że więcej tam nie pójdę. Nie bez niego albo mamy.
-Ale... Ale tam gdzie ja mieszkam... tam jest bezpiecznie – zaoponował Max, bardzo zmieszany.
W jego sąsiedztwie na ulicach byli policjanci i brązowe koszule. Czasami mieli nawet ze sobą psy. Sugar nie lubił tego, ale matka Maxa powiedziała kiedyś, że te psy pomagają policjantom łapać złychmężczyzn i złe kobiety.
-Mój tata uważa, że nie jest – powiedziała bez śladu żadnej emocji na twarzy i popatrzyła w górę. Niebo było zasnute grubymi, ciężkimi chmurami, ciemna masa szarości z której spływał deszcz.
-Mogłabyś powiedzieć, że idziemy na cmentarz i zamisat tego poszllibyśmy do mnie – zaproponował Max, jego umysł usiłował wymyślić wiarygodne kłamstwo.
-Przy takiej pogodzie? Nigdy w to nie uwierzy - powiedziała Liz kręcąc zdecydowanie głową. - Poza tym, nie mogę go okłamywać. Zawsze się domyśli.
Max westchnął, jego nadzieja powoli rozwiewała się – tak bardzo chciał, by poznała Sugara – i w końcu wpadł na genialny, jego zdaniem, pomysł.
-Możemy pójść do Marii – zawołał. – Wrócę do domu i wezmę Sugara i przyprowadzę go. W ten sposób Maria również go pozna! – skinąłgłową bardzo z siebie zadowolony. – Tak, dom Marii nie jest w moim sąsiedztwie. Możemy tam pójść!
Liz spojrzała na niego z powątpiewaniem, na jego radosną twarz, i uśmiechnęła się niepewnie.
-Będę musiała powiedzieć tacie gdzie idziemy. Będzie się martwił jeśli nie wrócę teraz do domu – przypomniała mu, ale Max zignorował ten komentarz.
-Najpierw ty pójdziesz do domu, potem pójdziesz do Marii a ja do siebie.
-A potem wrócisz z Sugarem – dokończyła z uśmiechem. – Zrómy tak!
***
-Ciii...
Liz zamrugała oczami usiłując walczyć z jasnym światłem, które chciało wedrzeć się do jej umysłu.
-Już dobrze. Jesteśmy przy tobie. Śpij dalej, kochanie.
-Mamusiu? – zapytała z trudem przeciskając słowo przez gardło.
-Jestem tutaj, malutka. Śpij dalej.
Miękko głos matki sprawił jedyniem że poczuła się gorzej, znowu zamrugała oczami chcą zobaczyć twarz matki. Ale ta wydawała się być gdzieś daleko, odbijała się cieniem w świetle lampy.
-Jeff, lampa – usłyszała słowa matki, i w chwilę potem cały pokój pogrążył się w półmroku. Jakiś czas późniejjej oczy zaakceptowały ciemność i mogła rozróżnić niewyraźną twarz matki i postać ojca.
-Mamusiu?
Powietrze wślizgnęło się do jej gardła i Liz westchnęła, co tylko spowodowało więcej bólu.
-Już dobrzem, kochanie. Nie musisz mówić.
Liz chciała skinąć głową, ale nie mogła ruszyć głową. Jej umysł zanotował, że matka trzymała ją za jedną rękę, a drugą ręką przyciskała do siebie Lenę, swojego strego, wypłowiałego misia.
-Idź spać – powiedziała jej matka uśmiechając się łagodnie. Naprawdę była piękna, pomyślała Liz i poczuła dziwne uczucie dumy wzbierające gdzieś w środku niej. –Jesteś już bezpieczna.
Kojący dźwięk głosu matki i regularny oddech ojca pomagały jej i uśmiechnęła się słabo, gdy poczułaRękę matki na swoim czole, odgarniającą kosmyki włosów. Po bardzo krótkim czasie Liz zasnęła, a może po prostu odpłynęła. Nie wiedziała.
Nikt nie wiedział.
Niekończąca się Bitwa
Rozdział 4
Niemcy, marzec 1933
Otwarte ciężarówki podskakiwały na wyboistej drodze a ludzie w środku z desperacją szukali czegoś do przytrzymania się. Słabe, zimowe słońce świeciło wprost na nich, ale nie ogrzewało ich za bardzo. Trevor Kuhlman przycisnął dłonie do brzucha, nudności po długiej jeździe wzięły nad nim górę i doprowadzały go niemalże do szału. Jak długo jeszcze mają jechać? I gdzie w końcu się zatrzymają? Dokąd jechali? Czy wypuszczą ich na jakimś pustkowiu?
Jęknął gdy ciężarówka podskoczyła na jakiejś wielkiej dziurze, zwalczył w sobie chęć ulżenia sobie i zwymiotowania. Silnik jęczał, głośny i bolesny niemalże dźwięk ranił jego uszy, krajobraz umykał do tyłu, drzewa zlewały się w jedną smugę przed jego oczami. Jego towarzysze – współwięźniowie mruczeli i rozmawiali – o długiej jeździe, niedostatku jedzenia, o potrzebie opróżnienia przepełnionych pęcherzy – Trevor jednak nie odezwał się ani słowem. Milczał już od pięciu dni, od czasu, gdy go złapali. Zamknął oczy i starał się odzyskać równowagę. Mowa, którą wygłosił Hitler na dzień przed jego, Trevora, aresztowaniem, wciąż dźwięczała mu w uszach. Zrobiła na nim duże wrażenie – tak jak i poprzednie.
-Musimy coś zrobić z tymi bolszewickimi kreaturami które nazywają siebie ludźmi! – powiedział, prefidny grymas udający uśmiech nie schodził z jego twarzy. To tak bardzo wzburzyło Trevora, że niemalże czuł w ustach gorzki smak nienawiści i złości, jego dłonie zaczęły trząść się z bezradności. Jak ten człowiek śmiał tak mówić? Jak śmiał wyrażać się o nich tak, jakby byli drugą klasą ludzi, podludźmi? Jak on śmiał? Kto dał mu takie prawo?
Tamtej nocy w pubie za dużo wypił, choć ostatnio dość często mu się to zdarzało. Wiedział, że to było złe. Wiedział, że nie powinien pić tyle alkoholu, ale nie mógł przestać. Wydawało się, że to była jego jedyna ucieczka z tego świata, jedyny sposób by osiągnąć wspaniały stan zapomnienia, słodkiego zapomnienia. Oczywiście, po kilku kolejkach piw nie mógł zamknąć ust gdy powinien milczeć. Nie pamiętał dokładnie co powiedział, ale widać wystarczająco dużo. Następnego ranka wtargnęli do jego pokoju, brutalnie wywlekli go z łóżka. Ot tak. Nie powiedzieli ani słowa. Nie miał nawet czasu by zebrać swoje rzeczy albo by zmienić swoje ubranie poplamione piwem i krwią. Zabrali go.
Ot tak.
Ciężarówka podskoczyła na jakiejś dużej przeszkodzie i Trevor jęknł, gdy jego ciało poleciało między trzy inne.
-Aus! Na zewnątrz! – kilkoro ludzi wyskoczyło z samochodu, ich stopy uderzyły głośno o ziemię. Trevor wciąż wahał się, wciąż jeszcze nie do końca wierzył swojemu ciału. Dwóch oficerów policyjnych i pięciu SSmanów czekało na nich, trzymając groźnie wyglądające pistolety i karabiny. Wzdychając niewygodnie, Trevor przesunął się na bok by inni więźniowie mogli wyskoczyć z ciężarówki.
Przed nimi była fabryka – najwyraźniej opuszczona – stykająca się z jasnym, zimowym niebem.
-Witamy w obozie Dachau – powiedział jeden z oficerów gdy wszyscy wyszli już z samochodów i stali na ziemi. Nie powiedział tego z nienawiścią,m tak jak mówili to z sarkazmem inni oficerowie. – Będziecie teraz tutaj przebywać. Jeśli będziecie się właściwie zachowywać, jeśli będziecie ciężko pracować i nie będziecie się skarżyć, dostaniecie jedzenie i wodę.
Więzniowie milczeli, czując, że raczej nie powinni się odzywać. Niektóry kiwali głowami.
-Co będziemy robić? – zapytał jakiś sympatycznie wyglądający mężczyzna z okrągłą twarzą.Jasnowłosy SSman spojrzał na niego i podniósł pistolet, tak jakby chciał go zastrzelić, ale oficer policyjny zatrzymałgo.
-Była tutaj kiedyś fabryka amunicji – na długo przed Wielką Wojną. Poi traktacie wersalskim produkcja została wstrzymana a fabryka opustoszała. Dostaliśmy rozkazy by wznowić produkcję amunicji. Będziecie pracować w fabryce. Będzie ciężko, ale jak już powiedziałem, jeśli będziecie się dobrze zachowywać, wyjdziecie stąd po jakimś czasie.
Człowiek, który tak śmiało zadał pytanie – Trevor dawał mu jakieś czterdzieści, może czterdzieści pięć lat – skinął głową, najwyraźniej nie do końca usatysfakcjonowany odpowiedzią. Ciemny budynek przed nimi przyciągnął jego uwagę. Nie rozumiał, co mają robić. Traktat wersalski zabraniał Niemcom produkcji własnej broni i amunicji. To nie miało żadnego sensu. Wszystko nie miało żadnego sensu. Ale, jak wkrótce nauczył się Trevor, nic wtedy nie miało sensu. I nic nie będzie miało, przez bardzo długi czas...
***
Niemcy, marzec 1933
Trzymając parasolkę wysoko nad ich głowami, Max ostrożnie omijał kałuże wody.
-Chcesz się pobawić u mnie? – zaoytał rzucając Liz spojrzenie pełne nadziei. Przez lata nie była u niego w domu, a on tak bardzo chciał jej pokazać psa, którego jego rodzice dali mu na ósme urodziny. Liz potrząsnęła głową i przygryzła wargę.
-Nie mogę.
-Dlaczego nie? – zaoytał Max nieco zraniony, patrząc na nią. – Chodzi o Sugara? Nie ugryzie, przyrzekam. On naprawdę jest dobrym psem.
-Po prostu nie mogę. Tata mi nie pozwala – jescze raz potrząsnęła głową i popatrzytła na niego z żalem.
-Co? Dlaczego nie?
Odwróciła od niego wzrok, jej oczy przeskakiwały od jednego drzewa do drugiego.
-Powiedział, że twoje sąsiedztwo nie jest dla mnie bezpieczne. Musiałam mu obiecać, że więcej tam nie pójdę. Nie bez niego albo mamy.
-Ale... Ale tam gdzie ja mieszkam... tam jest bezpiecznie – zaoponował Max, bardzo zmieszany.
W jego sąsiedztwie na ulicach byli policjanci i brązowe koszule. Czasami mieli nawet ze sobą psy. Sugar nie lubił tego, ale matka Maxa powiedziała kiedyś, że te psy pomagają policjantom łapać złychmężczyzn i złe kobiety.
-Mój tata uważa, że nie jest – powiedziała bez śladu żadnej emocji na twarzy i popatrzyła w górę. Niebo było zasnute grubymi, ciężkimi chmurami, ciemna masa szarości z której spływał deszcz.
-Mogłabyś powiedzieć, że idziemy na cmentarz i zamisat tego poszllibyśmy do mnie – zaproponował Max, jego umysł usiłował wymyślić wiarygodne kłamstwo.
-Przy takiej pogodzie? Nigdy w to nie uwierzy - powiedziała Liz kręcąc zdecydowanie głową. - Poza tym, nie mogę go okłamywać. Zawsze się domyśli.
Max westchnął, jego nadzieja powoli rozwiewała się – tak bardzo chciał, by poznała Sugara – i w końcu wpadł na genialny, jego zdaniem, pomysł.
-Możemy pójść do Marii – zawołał. – Wrócę do domu i wezmę Sugara i przyprowadzę go. W ten sposób Maria również go pozna! – skinąłgłową bardzo z siebie zadowolony. – Tak, dom Marii nie jest w moim sąsiedztwie. Możemy tam pójść!
Liz spojrzała na niego z powątpiewaniem, na jego radosną twarz, i uśmiechnęła się niepewnie.
-Będę musiała powiedzieć tacie gdzie idziemy. Będzie się martwił jeśli nie wrócę teraz do domu – przypomniała mu, ale Max zignorował ten komentarz.
-Najpierw ty pójdziesz do domu, potem pójdziesz do Marii a ja do siebie.
-A potem wrócisz z Sugarem – dokończyła z uśmiechem. – Zrómy tak!
***
-Ciii...
Liz zamrugała oczami usiłując walczyć z jasnym światłem, które chciało wedrzeć się do jej umysłu.
-Już dobrze. Jesteśmy przy tobie. Śpij dalej, kochanie.
-Mamusiu? – zapytała z trudem przeciskając słowo przez gardło.
-Jestem tutaj, malutka. Śpij dalej.
Miękko głos matki sprawił jedyniem że poczuła się gorzej, znowu zamrugała oczami chcą zobaczyć twarz matki. Ale ta wydawała się być gdzieś daleko, odbijała się cieniem w świetle lampy.
-Jeff, lampa – usłyszała słowa matki, i w chwilę potem cały pokój pogrążył się w półmroku. Jakiś czas późniejjej oczy zaakceptowały ciemność i mogła rozróżnić niewyraźną twarz matki i postać ojca.
-Mamusiu?
Powietrze wślizgnęło się do jej gardła i Liz westchnęła, co tylko spowodowało więcej bólu.
-Już dobrzem, kochanie. Nie musisz mówić.
Liz chciała skinąć głową, ale nie mogła ruszyć głową. Jej umysł zanotował, że matka trzymała ją za jedną rękę, a drugą ręką przyciskała do siebie Lenę, swojego strego, wypłowiałego misia.
-Idź spać – powiedziała jej matka uśmiechając się łagodnie. Naprawdę była piękna, pomyślała Liz i poczuła dziwne uczucie dumy wzbierające gdzieś w środku niej. –Jesteś już bezpieczna.
Kojący dźwięk głosu matki i regularny oddech ojca pomagały jej i uśmiechnęła się słabo, gdy poczułaRękę matki na swoim czole, odgarniającą kosmyki włosów. Po bardzo krótkim czasie Liz zasnęła, a może po prostu odpłynęła. Nie wiedziała.
Nikt nie wiedział.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 62 guests