Coraz bliżej Święta...

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
Liz_Parker
Zainteresowany
Posts: 301
Joined: Sat Aug 16, 2003 11:23 pm
Location: z Sanoka
Contact:

Post by Liz_Parker » Sat Dec 06, 2003 12:41 am

Nan WSZYSTKIE Twoje opowiadanka są ciekawe, wspaniałe i przecudowne!!!!!!!!!!!!!
"I Have Promises To Keep, And Miles To Go Before I Sleep." ROBERT FROST
"So That's The End. Our Life In Roswell. What A Long Strange Trip It's Been"
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Dec 06, 2003 12:28 pm

:xmas: :shock: Ojej... Ale mi miło... Bardzo dziękuję. A tymczasem zapraszam do lektury :nauka: reszty opowiadania... (Na xcomie będzie razem z obrazkiem anioła).

Uwierz w ducha

Image

***
W domu było bardzo cicho. Za oknem było jeszcze ciemnawo, za to do pokoju wpadało światło odbite od śniegu. Liz poruszyła się niespokojnie i przytuliła się mocniej do Maxa, który gładził ją po włosach.
-Cześć - powiedział ciepło patrząc na nią z góry. Uśmiechnęła się do niego i pocałowała go na dzień dobry w usta.
-Cześć - odpowiedziała. - Kiedy wróciłeś? - wczoraj położyła się spać sama i nie pamiętała jego powrotu.
-Bardzo późno - uśmiechnął się do żony. Liz wtuliła się w jego ciepłe ramiona i zamknęła oczy. Sobotni ranek był jednym z niewielu momentów, kiedy nie musieli zrywać się bladym świtem i pędzić do pracy i szkół. - Liz, martwię się o Isabel - jego głos spoważniał. Liz otworzyła oczy i spojrzała na niego z zastanowieniem.
-Wiem, ja też. Chodzi ci o to, że....
-... nie może pogodzić się ze stratą Jesse’go - dokończył za nią Max.
-Nam też nie było łatwo - westchnęła Liz i pomyślała o pewnym maluchu, dla którego to będą pierwsze święta na Ziemi. O Zanie.
-Wiem, Liz, ale może powinniśby byli wziąć Jesse’go ze sobą... - zauważył Max, ale Liz zakryła mu usta ręką.
-Przestań, zaraz powiesz, że to twoja wina i że czujesz się za to odpowiedzialny - powiedziała. - A to była jej decyzja, ich. Tak samo jak decyzja Kyle’a i Marii, a przecież... - nagłe pukanie do drzwi przerwało jej.
-Nie przeszkadzam? - zapytała Isabel wtykając głowę do pokoju brata i bratowej. - Chciałam wam tylko powiedzieć, że jadę do Rhode Center na zakupy, więc jakby co, to będę wieczorem.
Liz spojrzała znacząco na Maxa i uśmiechnęła się do niego.
-Chyba jednak nie jest tak źle, skoro wybiera się na zakupy... - powiedziała przytulając się do niego.
***
W Rhode Center jak zwykle było pełno ludzi. Wszędzie unosił się świąteczny gwar, brzęczenie elektronicznych pozytywek wydzwaniających nieudolnie kolędy, pohukowań Mikołajów stojących na każdym rogu i dzwoniących wściekle dzwonkami, dźwiękami telefonów komórkowych, głosami ludzi i miganiem kolorowych światełek. Nikt jednak z całego tłumu nie zauważył nagłego pojawienia się chłopaka w ciemnym swetrze i spodniach, bez żadnej kurtki. Alex otrząsnął sie jak pies który wyszedł z wody, otrzepał nieco ubranie i pomacał sobie plecy.
-A gdzie moje skrzydła? I aureoli pewnie też nie mam? - zawołał płaczliwie patrząc w górę, gdzie z zamierzenia miało być niebo a był sufit ustrojony sztucznymi łańcuchami choinkowymi.
-A po co ci te bzdety? - rozległ się donośny głos Gabriela. - Przecież i tak nikt cię nie widzi.
-A słyszałeś o czymś takim jak samoocena i frustracja z powodu wyglądu? - zapytał.
-Mały, uważaj! - zagrzmiał głos. - Jeszcze jedno słowo a odwołam Salę Niebiańską! A teraz marsz robić to, co do ciebie należy!
-Tak jest szefie - mruknął Alex kładąc po sobie uszy. Bycie aniołem... no, duchem... też miało swoje zalety. Nie trzeba martwić się o transport. Nie trzeba martwić się o ciuchy, bo przecież nikt cię nie widzi. No, prawie nikt... Alex ruszył w kierunku działu z ubraniami – nie trzeba być specjalnie bystrym aniołem by zgadnąć, że to jedyne miejsce które przyciąga Isabel jak magnes. Uśmiechnął się do siebie - żeby znaleźć Isabel będzie musiał pewnie przeszukać przebieralnie, jako duchowi nie było dla niego granic ni kordonów... Nagle poczuł, jakby ktoś go szturchnął mocno w bok.
-Dobrze, dobrze, nie wejdę tam - mruknął. Że też wszystko musieli wiedzieć...
W dziale z ubraniami damskimi było nie tylko mnóstwo manekinów i modeli jak również i ludzi. Alex miał wrażenie, że w takim tłumie nie łatwo będzie odnaleźć panią Evans-Ramirez, choć z tego, co powiedział mu Gabriel to teraz nazywała się jakoś inaczej. Thomson czy coś takiego. Zdaje się jednak, że Opatrzność poczuła wyrzuty sumienia że oto w jej mieście zdarzają się takie rzeczy i nagle dostrzegł wysoką postać Isabel przy wieszakach z bluzkami. Jakby wyszczuplała, jej włosy znowu były jasne i jakby nieco dłuższe niż ostatnim razem. Ale wciąż rzecz jasna wyglądała olśniewająco. Jak zwykle zresztą. Alex podziękował w myśli że jest duchem i że nikt poza Isabel nie może go zobaczyć.
-Cześć Isabel - usłyszała za sobą Isabel czyjś znajomy głos. Zerknęła w lustro przed sobą, ale nikogo za nią nie było. – No, w lustrze to mnie raczej nie zobaczysz - zauważył ten sam głos i Isabel nagle przypomniała sobie, skąd go zna. To był głos Alexa! Odwróciła się błyskawicznie w miejscu i zobaczyła przed sobą uśmiechniętego Alexa w odwiecznym, ciemnym swetrze.
-Alex! - zawołała i wyciągnęła do niego ręce, on jednak powstrzymał ją ruchem dłoni.
-Nie radzę, chyba, że chcesz doznać spotkania z podłogą. Jestem duchem i weź również pod uwagę to, że tylko ty masz zaszczyt mnie widzieć - zauważył pogodnie.
-Co ty tutaj robisz? - zapytała Isabel z trudem powstrzymując się od rzucenia mu się na szyję.
-Odłóż to niebieskie, bo rozlezie się po pierwszym praniu - zauważył Alex patrząc na błękitną bluzkę którą trzymała w dłoni. - A robię to samo co zwykle.
-To znaczy? - zapytała Isabel odkładając bez żalu bluzkę. Właściwie i tak jej się nie podobała.
-Ratuję twój związek i ciebie - uśmiechnął się szeroko Alex. Isabel odwróciła się szybko i poszła w stronę kasy, Whitman ruszył oczywiście za nią.
-Nie musisz się wysilać, sama dam sobie radę - powiedziała z niezadowoleniem podając kasjerce ubrania.
-Słucham? - zapytała ze zdumieniem kobieta patrząc na nią znad okularów.
-Jeśli można ci coś poradzić to mów jakoś ukradkiem, bo o ile pamiętasz to tylko ty mnie widzisz. Reszta społeczeństwa zobaczy raczej wariatkę, w tobie rzecz jasna - powiedział Alex przysiadając na ladzie. - Poza tym jesteś jego żoną, nie? - Isabel spojrzała na niego kątem oka.
-Zejdź z tego - mruknęła, ale on tylko machnął ręką. - No zejdź, jak ci mówię...! Jeszcze ktoś coś będzie chciał tu położyć.
-Siedemdziesiąt osiem dolarów trzydzieści centów - powiedziała sprzedawczyni kładąc torby na ladzie. Isabel podała jej pieniądze, wzięła zakupy i ruszyła w kierunku wyjścia.
-Słuchaj, Alex, jeśli chcesz się troszczyć o mój związek, to nie ma sensu... To dla dobra Jesse’go.
Sprzedawczyni popatrzyła za klientką z zastanowieniem chowając pieniądze. Ileż to wariatów spotyka się teraz na ulicach, a ta przecież wyglądała tak porządnie...!
-Chyba już rozumiem, dlaczego Gabriel nazwał twój przypadek wyjątkowo ciężkim - westchnął Alex idąc obok Isabel.
-Słucham? - zapytała groźnie.
-Nie, nie, nic - powiedział natychmiast potulniejąc. No i masz ci los, tu uparta Isabel, a tam zniecierpliwiony Gabriel... - Wracając do sprawy, dlaczego nie zadzwonisz do niego? Przecież teraz jest już bezpiecznie.
-Na jak długo? - odparła pytaniem na pytanie Isabel. - Poza tym może ułożył sobie życie. Może ma pracę. Nie mogę mu zmarnować życia tak jak tobie - pociągnęła nosem. - Mógłbyś wziąć ode mnie kilka rzeczy - zauważyła nagle. Alex uśmiechnął się czarująco i przepraszająco zarazem.
-Gdybym mógł, już dawno byś tego nie niosła - odparł. - Rzecz w tym, że ja jestem niematerialny a twoje zakupy owszem.
-Zapomniałam - mruknęła Isabel. - Dlaczego to zawsze ty pojawiasz się by ratować moje życie uczuciowe?
-Może dlatego, że po tamtej stronie tylko ja coś o tym wiem - uśmiechnął się Alex i wyminął człowieka idącego z przeciwka. - Nie lubię widoku komórek i tych innych przy przechodzeniu przez innych - wyjaśnił widząc zaskoczony wzrok Isabel.
-Streszczaj się, Alex - rozległ się nagle głos Gabriela. - Jedyny wolny termin na Salę był na jutrzejszy wieczór, zarezerwowałem go, ale jeśli się nie wyrobisz, to więcej nie będzie!
-Dobra, postaram się... może - odparł Alex. - Ale gdybyś dał mi skrzydła to by było łatwiej... - dodał prosząco. Gabriel roześmiał się ironicznie.
-Jasne, chyba poderwać innego ducha! - powiedział po chwili z rozbawieniem w głosie. - Streszczaj się.
-Tak jest, szefie.
-Do kogo ty mówisz? - zapytała zdumiona Isabel przystając w miejcu. Alex spojrzał na nią z zaskoczeniem, ale po chwili połapał się w sytuacji.
-Coś w rodzaju rozmowy z szefem - odparł. - Słuchaj, przemyśl sobie wszystko, ja i tak wiem wszystko, muszę lecieć, trochę się śpieszę! Wpadnę do ciebie później - i zanim Isabel zdążyła zaprotestować, Alex po prostu zniknął...
***
Liz i Maria siedziały w kuchi Evansów. To były ich pierwsze święta z dala od Roswell i chciały, żeby to naprawdę były święta, więc w gruncie rzeczy były nieco... zmęczone tymi przygotowaniami. Żadna z nich jednak nie zauważyła Alexa, który nagle pojawił się i stał oparty bokiem o lodówkę.
-No to teraz proszę zacząć rozmowę o Isabel - powiedział poważnie Alex. - Możecie zacząć rozmawiać o choince.
-A co z choinką? - ocknęła się nagle Maria. Liz spojrzała na nią nieprzytomnie - może i widywała czasami przyszłość, nie umiała jednak sprzątnąć całego domu jednym ruchem ręki ani przygotować obiadu pstryknięciem palców.
-Choinką...? - Liz powoli układała sobie fakty. - Kyle. Kyle zaoferował się, że jakąś kupi jak będzie wracał z roboty.
-Jak go znam to kupi krzywą - skrzywiła się Maria. - A wtedy Isabel urwie mu głowę - dodała z niejaką uciechą.
-Wątpię - Liz pokręciła przecząco głową. - Kyle specjanie pytał się, jak ma wyglądać drzewko, ale Isabel tylko wzruszyła ramionami.
-Jak to? - zapytała zaskoczona Maria i odstawiła kubek po kawie do zlewu. - Nic mu nie powiedziała? Kto zabrał i co zrobił z Isabel Evans-Ramirez, niezrównaną Świąteczną Faszystką? - usiadła gwałtownie po drugiej stronie stołu.
-Dzisiaj rano rozmawialiśmy o tym z Maxem. Ona chyba po prostu tęskni za Jesse’m - odparła Liz, wstała z miejsca i zamknęła okno. - Strasznie zimno w tym Providence - zauważyła.
-Rozumiem ją - powiedziała cicho Maria.
-A ja to niby nie? - zapytał Alex, choć wiedział, że żadna go nie usłyszy.
-Ja też - westchnęła Liz. - Ale co my możemy zrobić?
-A podobno jesteście inteligentne i zawsze mi mówiłyście, że dziewczyny mają coś zwanego intuicją - rzucił w przestrzeń Alex. Maria spojrzała na Liz z namysłem.
-Chyba coś możemy... - powiedziała mrużąc oczy. Liz myślała przez chwilę.
-Czekaj czekaj... Gdzieś chyba mam adres kancelarii Jesse’go - odparła Liz. Alex uśmiechnął się szeroko.
-List? - zapytała Maria. Liz pokręciła głową.
-Za długo, zaraz święta. Telefon już prędzej, albo telegram. Chyba nawet jeszcze lepszy - wyjaśniła. Alex uśmiechnął się z dumą.
-Moja krew, to znaczy... od razu widać na was piętno obcowania z geniuszem - powiedział do siebie. - Ale jeśli wam trochę nie pomogę, to będziecie wieki szukać tej ich kancelarii... - skoncentrował się na noesie leżącym na lodówce. Lodówka była wysoka i z dołu nie widział rzecz jasna płaskiego notesu, ale był w końcu aniołem... No dobrze, duchem. Skupił się na notesie, który powoli zsunął się z lodówki i upadł na ziemię otwierając się na właściwej stronie. Liz i Maria obejrzały się zaskoczone i spojrzały na leżący na podłodze otwarty notes u stóp Alexa - tyle że zamiast jego nóg widziały podłogę.
-Liz to ty to zrobiłaś...? - zapytała niepewnie Maria.
-Zwariowałaś...? - odparła równie niepewnie Liz. - Zaraz chyba zacznę wierzyć w duchy...
-I dobrze by było - mruknął Alex. - A spróbujcie to teraz zamknąć bez patrzenia na notatkę...!
Liz podeszła ostrożnie do lodówki i schyliła się po notes.
-Nie wiem, kto to zrobił, ale dzięki mu za to...! - powiedziała uroczyście, patrząc na adres wypisany ręką Maxa.
-Nie ma za co - mruknął Alex.
-Co się stało? - zapytała równocześnie Maria podchodząc do przyjaciółki.
-Daj telefon, wysyłamy telegram do kancelarii Langtree, Watkins and Sullivan - oznajmiła radośnie Liz pokazując jej adres. - Może Max się na mnie nie obrazi...
-Chyba żartujesz - roześmiała się Maria. - Max nie umie być na ciebie zły nawet przez pięć minut, tymbardziej jeśli uszczęśliwisz jego siostrę...
-Grzeczne dzieci - uśmiechnął się wesoło Alex. - Chyba jednak w waszych paplaninach o inteligencji kobiet chyba jest odrobina prawdy... - ktoś dźgnąłgo mocno pod żebra. - Auć, Gabriel, przecież nic takiego nie powiedziałem! - zawołał z pretensją do góry.
-To nie ja, to Rachel - mruczał niewyraźnie Gabriel. Rachel była ostra i miała ciętą rękę...
***
Isabel stała przy oknie i zadumanym wzrokiem patrzyła na niebo.
-Przemyślałaś wszystko? - zapytał Alex zjawiając się niepostrzeżenie za plecami Isabel. Odwróciła głowę i popatrzyła na niego przez ramię.
-Nie wiem... tak, przemyślałam - westchnęła ciężko. - Myślisz, że ja i Jesse... że moglibyśmy...?
-Pod jednym warunkiem - uśmiechnął się Alex. - Pamiętasz, obiecałaś, że nazwiesz syna Alex...
-Och, jasne, że tak! - zawołała Isabel ze łzami w oczach.
-Isabel... rozmawiasz z kimś? - zapytał Max stając w drzwiach i patrząc niepewnie na siostrę. Byłby przysiągł, że coś przed chwilą mówiła...
-Nie, skąd - zaprzeczyła. Alex pokiwał smętnie głową.
-Jasne.
-To co, czekamy już tylko na ciebie - powiedział Max. Isabel skinęła głową.
-Zaraz przyjdę. Alex, dziękuję ci za wszystko... Zadzwonię do Jesse’go, pojadę do niego do Bostonu, wszystko jedno. Dziękuję - dodała gdy Max wyszedł. Alex uśmiechnął się do niej ciepło.
-Och, kto wie, może wszystko ułoży się prędzej niż myślałaś...
-Ty coś wiesz - odkryła Isabel patrząc na niego uważnie. Alex roześmiał się.
-A jakim ja byłbym duchem, gdybym ci powiedział wszystko, co wiem? Idź już, bo znowu wyślą kogoś po ciebie.
-Kocham cię, Alex - powiedziała miękko Isabel i wyszła z pokoju. Alex popatrzył za nią z nagłą zadumą.
-Ja też, Isabel, ja też...
Gdy Isabel weszła do salonu, pod dużą, nieco krzywą choinką, Liz siedziała Maxowi na kolanach, Maria okupowała fotel, Michael podłogę a Kyle wciąż kręcił się koło drzewka.
-O, jesteś, to możemy zaczynać z prezentami! - zawołał z podekscytowaniem, a wszyscy roześmiali się wesoło.
-Kyle, jesteś jak małe dziecko! - powiedziała Maria usiłując zrobić groźną minę.
-Ale to nie ja zeżarłem cukierki z choinki! - bronił się Valenti wyciągając spod choinki niewielką, podłużną paczuszkę. - Liz Evans do odpowiedzi, prezent w nagrodę! - rzucił Liz prezent i wyjął spod drzewka kolejny podarunek. - Maxio...
W całym pokoju zaczęły rozlegać się teraz okrzyki pełne radości („Max, kochanie, skąd wiedziałeś...!”, „Michael, gamoniu, takich rzeczy się nie daje”, „Isabel, a co ja mam z tym zrobić...?") i właściwie nikt nie usłyszał pukania do drzwi. Nikt, oprócz Isabel. Spojrzała na Maxa i Liz całujących się na kanapie (oficjalne podziękowanie Liz za kolczyki), na Marię i Michaela jak zwykle kłócących się o coś i Kyle’a z radością w oczach nurkującego pod choinką... Wstała z miejsca i z westchnieniem poszła do drzwi i otworzyła je. Na progu zaś stał Jesse... Na radosny okrzyk Isabel wszyscy zerwali się z miejsc i stłoczyli się w drzwiach salonu - na progu zaś stali przytuleni do siebie Jesse i Isabel...
-Skąd...? - zaczął Max, ale Liz położyła mu palec na ustach.
-Nie kończ - poprosiła. - Powiedzmy, że to prezent dla Isabel.
-Od kogo? - zapytał Kyle, ale Maria zdzieliła go lekko w ucho.
-A jak myślisz? Pewnie, że ode mnie i od Liz, a od kogo!
-Ja tylko pytałem - usprawiedliwiał się Kyle.
-No, koniec tego przedstawienia, chodźcie do salonu - odezwał się Max.
***
Alex patrzył z zadumą na przyjaciół. Wyglądali na naprawdę szczęśliwych...
-Tęsknota cię bierze?
-Claudia? - zapytał zaskoczony Alex odwracając się. Starsza pani uśmiechnęła się wesoło.
-No pewnie, że ja. Widzę, że udało ci się nakłonić Isabel do podjęcia właściwej decyzji - powiedziała patrząc znacząco na roześmianą Isabel przytuloną do Jesse’go. Alex uśmiechnął się chełpliwie.
-A co, to była betka - mruknął z dumą. - Może w końcu przekonam Gabriela, żeby dał mi skrzydła, to tak fajnie wygląda... - dorzucił tęsknie.
-Skrzydła na scenie? - zapytała zaskoczona Claudia Parker. - To może jeszcze i aureola?
-A czemu nie? - odparł zuchwale Alex.
-Jeszcze czego! - zagrzmiał z góry głos Gabriela. - Wystarczy, że i tak Piotr śmiał się ze mnie, że pozwoliłem na koncert rockowy w Sali Niebiańskiej!
-Nie koncert rockowy, tylko kolęd w wersji rockowej - sprostował Alex. - Poza tym ja przecież nic nie mówię...
-A byś tylko spróbował...! - mruknął groźnie Gabriel. - I bądź łaskawy się pośpieszyć, sala jest już pełna.
-Skąd wiesz...? - zapytał zaskoczony Alex patrząc pytająco na Claudię, ale ta wzruszyła tylko ramionami.
-Z pierwszego rzędu wszystko widać - wyjaśnił głos Gabriela, nagle jakby nieco zakłopotany. - Może w końcu przekonam się do rockowych kolęd... Tylko bądź łaskawy się pośpieszyć!
Alex roześmiał się wesoło.
-Nie wierzę, Gabriel na naszym koncercie...! - mruknął sam do siebie. Claudia również się roześmiała.
-Och, w gruncie rzeczy to on wcale nie jest taki straszny - powiedziała wesoło.
-No to chyba muszę lecieć. Szef nie może czekać - odetchnął z ulgą i rzucił ostatnie spojrzenie grupie przyjaciół. - Idziesz? - zwrócił się do Claudii. Pokręciła głową.
-Nie, ja mam jeszcze coś do załatwienia. Zachrypnięcia na scenie - powiedziała.
-Dzięki - uśmiechnął się Alex. - Już moja w tym głowa, żeby Gabriel padł na kolana! - zawołał wesoło i po chwili zniknął. A Claudia Parker stała jeszcze w miejscu i patrzyła z zadumą na roześmianych przyjaciół.
KONIEC :xmas:
Last edited by Nan on Thu Feb 12, 2004 9:33 am, edited 1 time in total.
Image

baśka
Gość
Posts: 8
Joined: Sat Aug 02, 2003 5:44 pm
Location: katowice

:)

Post by baśka » Sat Dec 06, 2003 1:30 pm

piękne opwiadanie no i powoli zaczyna mnie dopadać świąteczny nastój a w zasadzie to ja jestem ANTYświąteczna

User avatar
Hypatia
Starszy nowicjusz
Posts: 147
Joined: Thu Nov 27, 2003 10:51 am
Location: Szczecin

Post by Hypatia » Sat Dec 06, 2003 2:44 pm

Wspaniale opowiadnie Nan :respekt: :)
Hypatia-Tia
"Don't ever give up your dreams. Without dreams there's nothing else. When someone tells you can't, go ahead and prove them wrong. Don't be afraid of the unknown, embrance it" Becky R.I.P

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sat Dec 06, 2003 3:01 pm

Świetne opowiadanko Nan, lekkie, pełne humoru i świątecznego nastroju. :P

User avatar
Graalion
Mroczny bóg
Posts: 2018
Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
Contact:

Post by Graalion » Sat Dec 06, 2003 4:11 pm

Ładne, Nan, naprawdę ładne.
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sat Dec 06, 2003 8:55 pm

Nanuś wiesz masz taką cudowną właściwość (jeśli można to tak określić) , że piszesz opowiadania, które tak przyjemnie się czyta, lekkie pióro, ciepłe słowa, rodzinna atmosfera...i to jest bardzo potrzebne :cmok: :serce:

P.S. Nanuś to motto znalazłam przez zupełny przypadek , czytając o święcie spódniczki , która jednoznacznie (pomijając Szkotów :mrgreen: ) kojarzy się z kobietami...
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Dec 06, 2003 11:26 pm

Ojej :cheesy: Ale miło :cheesy: Czy tylko ja mam napad świątecznych nastrojów do pisania...? Może jednak ktoś coś dorzuci...
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sun Dec 07, 2003 8:13 pm

No dobrze Nan, ja się skuszę. Tak mnie zaczarowała ta atmosfera, że spędziłam dziś godziny na pisaniu lekkiego i przyjemnego, i wyszło mi to (oczywiście to nie jest jeszcze koniec) :


Magia Pierwszej Gwiazdki


Max otrzepał płaszcz ze śniegu, postawił siatki pełne zakupów na schodach werandy i najciszej jak mógł przekręcił klucz w zamku. Drzwi szczęknęły, delikatnie uchylając się do środka. Evans wszedł ostrożnie i zdjął ubranie. Nie chciał o szóstej rano budzić żony i syna, szczególnie w Święta.
Przeniósł się do kuchni, by rozpakować pełne smakołyków „toboły”. Otworzył lodówkę.
Co my tu mamy? Kiełbasę świąteczną, indyk, orzechy w miodzie, pieczywo, wędliny, sos grzybowy, kapusta, ciasto…Max uśmiechnął się. Liz pomyślała o wszystkim zanim on zdołał ją wyręczyć. Ale przecież jedzenia na Wigilię nigdy nie za dużo, a już na pewno nie wtedy, kiedy przychodzi do nich cała, liczna rodzina. W dodatku Maria już tydzień temu zadeklarowała, że przyniesie swój niezastąpiony czekoladowy tort i mnóstwo innych potraw. To będzie prawdziwa uczta ! Kosmita schował ostatnią bułkę do chlebaka, po czym włączył wodę na herbatę. Spojrzał przez okno na ośnieżone chodniki Nowego Jorku, zapełnione ludźmi biegającymi w świątecznej gorączce, za prezentami. Czy to miasto nigdy nie odpoczywa? Nawet w Dzień Narodzenia Pańskiego? Pokręcił głową. Przecież to Nowy Jork, a nie Roswell. Tutaj było zupełnie inaczej niż tam. Święcące neonami sklepy z ciuchami, krzyczące muzyką bary, wielkie centra handlowe, pełne Elfów w czerwonych strojach, które rozdają maluchom czekoladowe bombki owinięte w kolorowe sreberka, mechaniczny Mikołaj za szklaną szybą , który śpiewa „ Merry Christmas”, kiwając się na boki. Max dopiero teraz uzmysłowił sobie jak trudno po przyjeździe tutaj było im wszystkim przystosować się do tego świata. Po cichym, spokojnym „ inaczej” Roswell,…Ale to było piętnaście lat temu. Od piętnastu lat Nowy Jork jest jego domem. Jego, Liz, Marii, Michaela, Kyla, Isabel i ich dzieci.
Wtem czajnik zagwizdał wesoło dając znać o tym, że woda już gotowa , a Max poczuł jak ktoś natarczywie ociera się o skórę jego ręki. Spojrzał pod nogi . To był Borys- ulubieniec rodziny Evansów. Borys był ogromnym , czarnym kotem, z jedyną, białą plamką na lewym oku. Teraz jego gigantyczny, mokry nos z zapałem tulił się do ręki pana, a z płuc wydobywało się mruczenie, które spokojnie można by porównać do warkotu traktora. Max nachylił się by wziąć kota na ręce.
- Co Borys?- zapytał, zaglądając w zmrużone z zadowolenia, czarne oczy- Spałeś dziś z Dylanem ?
Zwierzę wtuliło głowę pod pachę Maxa i jeszcze bardziej wzmogło mruczenie. Za chwilę na górze dały słyszeć się pierwsze hałasy , i na schodach pojawił się Dylan, syn Maxa i Liz.
W koszulce i bokserkach, z rozmierzwioną, ciemną czupryną wlókł się zaspany. Wszedł do kuchni.
- Cześć. – rzucił ziewając.
- Cześć.- odpowiedział Max.- Nie musiałeś wstawać.
- Wiesz, że prawie nie potrzebuję snu, tak jak ty.
Dylan miał szesnaście lat , ale nie był takim sobie, zwyczajnym nastolatkiem. Posiadał bowiem nadzwyczajne zdolności, które cechowały tylko wybranych z jego rodziny. On do nich należał. Już dawno przestał zastanawiać się czy to dar czy przekleństwo, po prostu nauczył się z tym żyć. Nauczył się żyć ze świadomością, że nie jest prawdziwym człowiekiem, tylko kosmitą. Jak jego ojciec, ciotka, wuj…Kosmitą. I tyle.
- O której przychodzi ciocia z Verg i Małym ? – odezwał się , nalewając sobie nieco herbaty.
Tak nazywał swoje cioteczne rodzeństwo, no może nie tak do końca cioteczne, raczej przyszywane- cioteczne. Virginia i Michael Junior (ochrzczony ‘’Małym”) byli dziećmi Michaela i Marii Guerinów. Michael był praktycznie bratem Maxa, a Maria praktycznie siostrą Liz. Znali się od dzieciństwa , Michael też był obcym, wiele razem przeżyli. Byli ze sobą mocno związani. Tak samo z ciotką Isabel i jej rodziną. Taki klan Czechosłowaków, jak zwykła mówić ciotka Maria.
- Ciotka Isabel i ciotka Maria przyjadą wcześniej, gdyż chcą pomóc mamie w przygotowaniach . Nie wiem czy Virginia też przyjdzie wcześniej. Mogłeś zapytać ją w szkole.
Dylan westchnął cicho. Virginia była w jego wieku i razem chodzili do jednego z nowojorskich liceów, a nawet na zajęcia z literatury angielskiej. Spotykali się prawie codziennie i to także poza szkołą. Virginia miała zwyczaj wchodzenia do pokoju Dylana przez okno , zresztą kiedyś ciotka Maria wspominała mu, że tak samo robił wujek Michael, kiedy do niej przychodził. Właściwie Virginia była we wszystkim podobna do ojca, była jego odbiciem. Jej porywczy charakter i cięty język sprawiał, że żaden chłopak nie potrafił jej podskoczyć, a z drugiej strony dziwne pomysły i duża wrażliwość powiększały grono ludzi, którzy wprost za nią przepadali. Taką osobą był na przykład nauczyciel od w-fu profesor Carter. Dylan wątpił jednak by jego zachowanie wywołane było podziwem dla charakteru Verg. Sądził , że chodzi o wygląd i nie mylił się. Verg należała do najładniejszych dziewczyn w szkole. Wysoka blondynka o pięknym uśmiechu i ciemnych oczach , w dodatku sportsmenka reprezentująca szkołę w zawodach pływackich…nie mogła nie zwracać na siebie powszechnej uwagi…nie chwila, koniec ! Ani słowa więcej. Nie mogę myśleć w ten sposób o Verg. Ona jest moją siostrą, prawda ?


- Michael do jasnej cholery !! - histeryczny krzyk zmusił Michaela Guerina do oderwania się od czytania gazety.
Podniósł się z fotela , przeszedł przez salon i zatrzymał się w holu. Oto dwójka jego dzieci- córka Virginia i trzynastoletni syn Michael Junior kłócili się w najlepsze, wyrywając sobie różowy pokrowiec na łyżwy. Na widok miny ojca ucichli.
- Musicie się tak wydzierać w Święta ?- spytał stanowczo.
- On nie chce oddać mi mojego pokrowca !- zauważyła Virginia wykrzywiając twarz w kierunku brata.
- Junior ?- Michael uniósł brew , przenosząc wzrok na chłopca.
- No jasne ! Zawsze wierzysz jej, bo jest twoją ukochaną córeczką ! – krzyknął w odpowiedzi.
Kosmita uśmiechnął się pod nosem, a po czym odchrząknął :
- Nie prawda. Po prostu widzę , że ten pokrowiec jest różowy. Tylko kobiety lubią taki kolor…- tu zwrócił się do córki- Ale to nie powód żeby się tak zachowywać , tym bardziej jak się ma szesnaście lat z hakiem …
Virginia przewróciła oczami.
- Tato śpieszę się ! Jadę do Rockefeller Center na łyżwy ! Umówiłam się z Lilly i Meg.
To mówiąc dziewczyna zaczęła się ubierać.
- Dobrze tylko wróć przed czwartą. O czwartej jedziemy do…
- Wiem, wiem. Do cioci.
Michael spojrzał na Juniora. Stał z boku zły jak osa.
- A ty, kowboju…- zwrócił się do niego- Pomożesz pakować mi torby z jedzeniem, zanim mama wróci z miasta.


Liz powiesiła błyszczącą bombkę na jednej z zielonych gałązek. Cały pokój pachniał tym wspaniałym, aromatycznym, kojącym zapachem igieł. Wciągnęła go do płuc i na chwilę rozmarzyła się patrząc na ustrojoną choinkę. Te Święta będą szczególne, powiedziała sobie. Zbiorą się tu wszyscy razem, odśpiewają kolędy , powspominają. Do tej pory nie mieli na to czasu, tak naprawdę. Nowe życie razem z dziećmi okazało się nawet trudniejsze niż to wcześniejsze, w Roswell. Ale w tym wszystkim było coś , co Liz zawsze traciła, i czego nigdy nie potrafiła zatrzymać na dłużej. Szczęście. I to właśnie szczęście dziś towarzyszyło jej niezmiennie. To kochała w Nowym Jorku. W uśmiechu Dylana. W pełnych miłości oczach Maxa.
- Mamo !- głos syna wyrwał ją z rozmyślań- Idę do miasta.
Liz objęła czułym wzrokiem swe dziecko. Tak bardzo przypominał jej młodego Maxa. Rysy twarzy, oczy , ta sama wrażliwość. Liz wiedziała, że Dylan ma wielkie powodzenie w swojej szkole.
- Do miasta ?- zdziwiła się- A po co ?
Dylan uśmiechnął się przepraszająco.
- Szczerze mówiąc nie kupiłem jeszcze żadnego prezentu dla Verg. Niby ją znam, ale …dziewczynie trudno coś wybrać.
Liz pokiwała głową ze zrozumieniem. Te same problemy miał kiedyś Michael z Marią…
- No nic idz, tylko pamiętaj wróć przed…
- Wiem, wiem… przed czwartą. Wtedy wszyscy się zjeżdżają .
- To pa !- Liz pocałowała syna w policzek.



Virginia zrobiła jeszcze jedno okrążenie , po czym podjechała do bandy. Musiała trochę odpocząć. Miała dobrą kondycję, ale bez przesady .
- Hej Meg ! Lilly ! – zawołała w stronę swoich przyjaciółek, które już się do niej zbliżały.- Idziemy na kawę ? !
Dziewczyna w niebieskiej czapce , spod której wystawały rude loki pokiwała głową i po dziecięciu minutach wszystkie trzy siedziały w pobliskim barze.
- Jak stoją sprawy z Nickiem ?- Lilly zwróciła się do Meg.
- Zerwaliśmy.
- Co ?!- Lilly wytrzeszczyła oczy.- I nic nie mówiłaś !
- Och, daj spokój Lilly. Na to trzeba czasu.- wtrąciła Virginia.
Nie była aż tak bardzo zainteresowana sytuacją uczuciową Meg. Uważała, że rozwodzenie się nad tym co już było, nie ma najmniejszego sensu. W dodatku jeszcze mniej obchodziło ją co stało się z tym głupim Nickiem. To był zwykły kretynek w opuszczonych spodniach, któremu wydawało się że dziewczyna powinna być na każde jego zawołanie. W ogóle jak Meg mogła z nim wytrzymać ?
- Musisz się z tym pogodzić i iść dalej.- dodała.
- Masz rację. Nick to już przeszłość.- zgodziła się blada jak papier Megan.
Verg popatrzyła na zegarek. Chyba będzie już wracać do domu. Podniosła się z krzesła.
- Dziewczyny musze już lecieć…rozumiecie, rodzinna Wigilia !- powiedziała.
- Jasne, jeszcze się zdzwonimy przed powrotem do szkoły. – odrzekła Lilly.
Virginia pożegnała się i wyszła z knajpy. Minęła fontannę na środku wielkiego holu i wtedy wpadała wprost na…Dylana Evansa !
- Cześć Verg.- Dylan uśmiechnął się.
- Hej, a ty nie w domu ? Nie pomagasz mamie ?- zachichotała.
- Nie.- uniósł ręce z siatkami do góry.- Ostatnie zakupy.
- Mogę zobaczyć ?
Dylan zrobił zakłopotaną minę. Odsunął się.
- Nie. To tajemnica. A ty masz długi język.
- O nie ! Nie wybaczę ci tego !- uderzyła go w bark, udając obrażoną.
- Wracasz do domu ?
- Byłam na łyżwach.
- Mogłem się domyślić.- Dylan zarzucił jedną siatkę na plecy.
- Daj, pomogę ci. – dziewczyna wyciągnęła rękę w jego stronę.
I kiedy jej dłoń dotknęła jego dłoni, dreszcz przeszedł mu po plecach. Spojrzał w jej duże oczy, otoczone długimi rzęsami. Miał takie dziwne uczucie…pragnął przyciągnąć ją do siebie i nie wypuszczać do końca życia. Ale nie miał odwagi tego zrobić. Nie miał odwagi powiedzieć jej : kocham.

CDN...
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 07, 2003 8:30 pm

No nareszcie... :cheesy: Bardzo miło, Hotori :D Widzę, że imię Dylan w stosunku do Maxa i Liz uparcie się ciebie trzyma :wink: Mnie się trzyma Angela przy Michaelu i Marii. No i jak zwykle urocza Maria (pełna delikatności w każde, jak widać, święta :wink: ). Może jutro coś jeszcze wymyślę świątecznego :xmas: , mój "Świateczny Prezent" sobie jeszcze poczeka, bliżej świąt. Tylko uprzedzam, że jest głównie dla zapaleńców pod nazwą Dreamers, praktycznie tylko trzy osoby...
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sun Dec 07, 2003 8:33 pm

cztery jeśli wziąć pod uwagę, miłośnika twoich opowiadanek :mrgreen:
Last edited by Hotori on Mon Dec 08, 2003 11:30 am, edited 1 time in total.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 07, 2003 8:41 pm

Miłośnika...? No no no... Źle się wyraziłam, wiem, że przeczyta to więcej osób, ale występują tylko trzy osoby (no tak, co ja się dziwię, przerabiałam na polskim tragedię grecką...). Możliwe jednak, że nieco się to opóźni (żeby z góry uprzedzić moich miłośników :twisted: możliwe, że nie będzie mnie przez tydzień do dwóch. A może i nie, choć nie bardzo mam nadzieję... :( )
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sun Dec 07, 2003 9:13 pm

Nie strasz, nie strasz Nan. I tak myślami będziesz z nami a my z Tobą. Juz oblizuję się na mysl o niespodziance dla Dreamersów. Boże, tylko nie ukatrup nikogo. :shock:

Hotori, takie to słodkie. Wiesz, że bardzo lubię Twoje opowiadanka i zawsze je czytam. A teraz, te z pod znaku świąt są szczególnie miłe...
Czekam na dalszy ciąg. :P
A motto pod napisami jakie masz, to cała prawda o kobietach...

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 07, 2003 9:26 pm

Ooo, Elu, wprost przeciwnie, mam zapędy w kierunku wskrzeszania martwych (no widać po Duchu).

Hotori, dopisz szybciutko dalszy ciąg... Mam wrażenie, że to będą niezwykłe święta :D Coś mi się majaczy pod łepetyną - kolejne opowiadanko...?
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Sun Dec 07, 2003 10:02 pm

Nan, to było poprostu BOSKIE! Uwierz w ducha, super! No i Hotori oczywiście Twoje też. Jak tylko Hotori zamieścisz już całość rzucę kawałek swojego (narazie bez tytułu), bo nie chcę żeby coś się myliło :D.

Nan, ja chcę tą niespodziankę dla Dreamersów!!!!
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Dec 08, 2003 8:36 am

Ups, zdaje się, że znowu zrobiłam sobie reklamę...
A teraz inne pytanie - czy można pisać opowiadanie od końca tzn. od zakończenia...?
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Dec 08, 2003 11:35 am

Ojejku ! Ależ tu się świątecznie zrobiło ! Wspaniale ! Tyle opowiadanek !
Ściskam Eluś. :mrgreen: My kobiety, musimy trzymać się razem !

P.S. Nan, a jeśli wolno spytać...czemu cię nie będzie ? Co do opowiadania- oczywiście, że można zacząć od końca ! Pamiętaj, że pisarz który ma venę sam sobie wszystko ustala i trzyma się konwencji ! To wszystko twój pomysł ! :mrgreen:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Dec 08, 2003 3:32 pm

Odwołuję - okazuje się, że jak komuś na mózg pada, to go oszczędzają - wszyscy się zlitowali nade mną i nigdzie się nie wybieram :D Rany, ależ mi ulżyło... Z tej radości porzuciłam poprzedni pomysł fika i wymyśliłam coś zupełnie innego :xmas: Tymbardziej że tamto zakończenie było urocze, ale raczej... lepiej byłoby je nakręcić niż napisać :wink:
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Dec 08, 2003 3:40 pm

No to Nan czekamy na twój fick z niecierpliwością , a tymczasem ja wrzucam resztę swojego (miłej lektury) :

Magia Pierwszej Gwiazdki (CDN...)


Kiedy Virginia wróciła do domu jej matka właśnie pakowała rozmaite ciasta i ciasteczka do pięknie opakowanych pudełeczek, a na honorowym miejscu umieściła oczywiście placek kokosowy babci Amy.
- O już jesteś, to dobrze. – Maria Guerin wytarła ręce w ścierkę- Zejdź do piwnicy i pomóż ojcu w wynoszeniu ozdób choinkowych, bo wymyślił sobie że się przydadzą. Nie wiem wprawdzie do czego mają się przydać, bo przecież Max i Liz na na pewno już ubrali choinkę, ale wiesz jaki jest ojciec…
- Spotkałam Dylana. - Virginia podkradła jedno z lukrowanych ciasteczek.
- W centrum ?- mruknęła Maria, próbując upchnąć wszystko do jednej skrzynki.
- Mhm. Robił , jak to określił „ ostatnie zakupy”. Ale że nie chciał mi pokazać, to myślę, że były tam nasze prezenty.
- Biedactwo ! Pewnie nie wiedział co kupić, na przykład tobie…
- Dlaczego mnie ?
- Wiesz jak jest z facetami i kupowaniem czegoś kobietom…. twój ojciec niegdyś chciał mi podarować na naszą wspólną , pierwszą gwiazdkę szczoteczkę do zębów !
Virginia parsknęła śmiechem.
- Mamo, nie martw się. Tata jest facetem jedynym w swoim rodzaju, więc Dylan na pewno nie kupi mi czegoś w stylu nici dentystycznej.
- Oby.


Michael otrzepał spodnie z kurzu i krztusząc się spojrzał na górę regału. Nie ma ! Nigdzie nie ma świateł na choinkę ! A przecież setki razy mówił Marii, żeby ich nie przekładała ! Ale nie, ona zawsze swoje : bo nie ma miejsca na soki, bo tu będą stały konfitury ! Jak zwykle. Westchnął i przystawił drabinę do drugiej szafki. Zaczął wchodzić , gdy nagle lewa stopa poślizgnęła się mu na jednym ze stopni i Michael wylądował na podłodze , rozłożony jak długi. Wstał, cały obolały. Co się stało ? Przecież w końcu nie jest jeszcze taki stary ? Nagle jego oczy zatrzymały się na sporym pudle na samej górze, skąd spokojnie wystawał przedmiot jego poszukiwań , wobec czego porzucił rozmyślania. Jednak ból pleców przypomniał mu, że może tym razem nie trzeba koniecznie wchodzić po tej zdradzieckiej drabinie, tylko użyć mocy ! Wprawdzie Maria była temu kompletnie przeciwna. W ogóle zabroniła wspominać w domu o wszystkim co wiązało się z Tajemnicą, a już w szczególności pomagać sobie przy czynnościach mocą ! Fakt, to mogło być niebezpieczne, szczególnie że Virginia i Junior, jako stuprocentowi ludzie nie mieli o niczym pojęcia. Michael zawsze chciał im powiedzieć, ale z powodu protestów żony zrezygnował. Odkładał to na później i na później, może wyzna im to jak będą dorośli…Choć patrząc na Dylana miał wątpliwości. On poradził sobie z tym znakomicie. Verg też by zrozumiała. Tylko, ze Dylan był jednym z nich. A to zupełnie inna sprawa. Tak czy siak, musiał wiedzieć. Michael pokręcił głową. Nie może złamać umowy. Izzy też obiecała , że nie wyjawi na razie prawdy sowim dzieciom. Tak. Tak jest dobrze. W porządku. A wracając do pudła…to i tak nikt się nie dowie, że użył zdolności. To myśląc, kosmita uniósł dłoń. Zielone światło odbiło się od oszklonej szafki, a zakurzone pudło zaczęło płynąć w powietrzu, prosto w dłonie Michaela. Złapał je i z uśmiechem ruszył do wyjścia. Lecz kiedy się odwrócił , zamarł bez ruchu. Oto w progu stała Virginia. Stała i przerażonymi oczyma patrzyła prosto na niego. Była blada. Zadrżały mu ręce.


Jesse uderzył w kierownicę ze wściekłością. Przeklęte korki ! Tu, w Nowym Jorku szczególnie dawały się we znaki , i to jeszcze w Święta. A przecież ma jeszcze wpaść do kancelarii , odebrać chłopców od kolegi i podjechać po Isabel. No, a potem prosto do Maxa i Liz. Spojrzał na zegarek. Ma jeszcze trochę czasu.

Virginia czuła się tak jakby ktoś uderzył ją w głowę czymś wyjątkowo ciężkim. W środku było jej zimno, a w głowie miała pustkę. Nie potrafiła uwierzyć w to, co właśnie zobaczyła.
- Powiedz, że ja śnię.- wydusiła w stronę ojca, który stał jak sparaliżowany.
Michael postąpił o krok do przodu. Serce biło mu w piersi tak mocno, że aż bolało.
- Nie…to co widziałaś- zawiesił głos – To prawda.
- O. Boże. – Virginia zaczęła się cofać.- O. Mój. Boże !
- Poczekaj córeczko ja…ja ci wszystko wyjaśnię, ja…
Wyciągnął rękę ku niej. Jak mógł znowu zachować się jak palant ?! Boże, wszystko stracone. Patrzy na niego jak na zwierzę !
- Boże…-wyszeptała ponownie, podnosząc na niego oczy- Kim ty jesteś ?
Michael zawahał się. Czy pogorszy sprawę jeśli jej powie ? Nie. Nie ma już wyboru.
- Ja…ja , wujek Max i ciocia Izzy…jesteśmy kosmitami.
- Co ?
- Kosmitami.
Virginia odwróciła się i wtem, jakaś potężna siła pchnęła ją do przodu. Zaczęła biec. Ojciec za nią, coś wołał. Gorące łzy opadały jej na policzki. Chwyciła kurtkę i wybiegła na ulicę prosto pod pędzące samochody. Wyskoczyła na chodnik.
- Virginia !- krzykną Michael.- Verg !


Tymczasem dziewczyna biegła co sił w nogach. Wszystko ją bolało. A już najmocniej myśli. Okłamywali ją przez całe życie ! Ją i Juniora. Nawet nie byli ludźmi ! Może nigdy jej nie kochali ? Może zawsze była dla nich jedynie jakimś niezrozumiałym tworem, produktem , sama nie wiedziała czym…ale kosmici ? Do cholery przecież to nie bajka ! Tylko życie. Realne. To niemożliwe…Dobiegła do przejścia. Przebiegła. Była pod domem Dylana. Nie zastanawiała się ani sekundy. Minęła sklep video , podniosła okiennicę i ciężko wylądowała na miękkim dywanie.
Zaskoczony Dylan , który właśnie pakował prezenty poderwał się od biurka.
- Verg ? Co ci się stało ?- spytał podniesionym tonem, gdy na nią spojrzał.- Czemu płaczesz? Gdzie twoi rodzice ?
- Nie wspominaj mi o nich !- krzyknęła przez łzy.
Była kompletnie roztrzęsiona. Dylan za to nauczył się w takich przypadkach zachowywać spokój. Podszedł do niej i powoli posadził ją na swoim łóżku. Otoczył ją ramieniem. Zrobiło mu się gorąco.
- Co się dzieje Verg ? Nie lubię kiedy ta buzia jest smutna, szczególnie w Wigilię.- przemówił łagodnie.
Spojrzała na niego, mrugając powiekami. Otarła łzy.
- Co by się stało, gdybyś dowiedział się czegoś strasznego o swojej rodzinie ?
Dylan zaniepokoił się. Zmarszczył brwi.
- Co chcesz przez to powiedzieć ?
- Na przykład to, że twój ojciec, mój ojciec i ciotka Isabel nie są ludźmi. Tylko kosmitami ! – palnęła prosto z mostu.
Dylan poczuł jak zamraża go od środka. A więc musiała się dowiedzieć i to przez przypadek. Wstał i niepewnie oparł się o krzesło naprzeciwko. Skrzyżował ręce na piersi.
- Muszę ci coś wyznać…- zaczął cicho.
Ale Virginii wystarczyło jego spojrzenie żeby się domyśleć.
- Ty też…- wykrztusiła.- Też nie jesteś człowiekiem !
I zanim zdołał cokolwiek więcej powiedzieć, wyskoczyła przez okno i pomknęła w dal.


Dzwonek radośnie oznajmił przybycie gości , więc zatroskana Liz oderwała się od szyby, przez którą oglądała tańczące płatki śniegu i poszła otworzyć. Najpierw zobaczyła Marię bladą jak papier i Michaela obładowanego pakunkami, którego mina wyrażała mniej więcej to samo. Jedynie mały Junior z euforią rzucił się na Borysa, niczego nie świadomy. Potem wszedł Jesse, Isabel i roześmiani bliźniacy- Alex i Andrew. Max i Liz uściskali wszystkich serdecznie, ale widać było iż wszyscy (oprócz najmłodszych) wiedzą o całym popołudniowym wypadku , a poważna rozmowa wisi w powietrzu. Wobec czego po rozpakowaniu wszystkiego, dorośli zebrali się w gabinecie Maxa.
- Mówiłam, żebyś w domu nie używał mocy !- zaczęła spanikowana Maria, zwracając się do męża.- Bo teraz nasza córka na pewno stoi na jakimś moście i zastanawia się czy nie skoczyć!
Michael mimo śmiertelnej powagi nie mógł się nie uśmiechnąć na te słowa.
- Nie doszłoby do tego, gdybyśmy jej powiedzieli od razu ! – powiedział.
- Spokojnie, nie czas na kłótnie. Sprawa jest poważna- przemówiła Liz swoim kojącym głosem.- Dylan mówił mi, że Virginia była u niego pól godziny temu cała roztrzęsiona i kiedy zwierzyła mu się, on nie miał wyboru i powiedział jej prawdę o sobie…po tym uciekła.
- Boże ! I to w Wigilię !- jęknęła Maria.
- Uważam, że ja i Maria powinnyśmy zostać tu z Liz i dzieciakami, wszystko przygotować, a panowie powinni rozpocząć poszukiwania i to natychmiast !- dorzuciła Isabel.
Max pokiwał głową.
- To najlepsze co możemy zrobić. – uścisnął ramię Marii- Wszystko będzie dobrze.
Maria uśmiechnęła się słabo.
- Wiem, bo ciągle jesteśmy drużyną…
- I zawsze będziemy – przytaknęła Liz.
- Chodźmy ! – rzucił Michael do Jessego i Maxa.
Wtem w drzwiach pojawił się Dylan. Jego oczy paliły się zapałem.
- Jadę z wami.


Virginia usiadła na jednej z ławek w Central Parku i utkwiła wzrok w grubym Mikołaju , który zaczepiał na chodniku dzieci i dorosłych. Ciągnęły do niego całe rodziny – szczęśliwe, roześmiane. Spuściła głowę. Dlaczego jej rodzina nie może być normalna ? Przez chwilę bezmyślnie lepiła w dłoniach kulkę śniegu. Ale przecież jest normalna ! Czy kiedykolwiek czułaś się nieszczęśliwa ? Czy było ci z nimi zle ? Okłamali cię, ale chyba nie możesz powiedzieć, że cię nie kochali…a może po prostu chcieli cię chronić przed tą prawdą ? Siąknęła nosem i spojrzała w górę. Pierwsza gwiazdka pojawiła się na niebie. Virginia przypomniała sobie starą tradycję- trzeba wypowiedzieć jedno życzenie, gdy się ją zobaczy.
„ Być szczęśliwym”. Niby banał, ale tak naprawdę to w tym życzeniu wszystko się zawiera. Miłość, pokój, również zgoda z rodzicami. A przecież ty ich kochasz i będziesz kochać. Nawet jeśli są z innej planety.

- Nie. Nie jest niska. Wysoka. Rozumie pan ? Wysoka !! – krzyczał do komórki Michael, gwałtownie hamując na światłach.
- I co wujku ?- z drżeniem w głosie spytał Dylan, widząc jak Michael rzuca słuchawką.
- Nic. Policja też nic nie ma, ale trudno się dziwić skoro facet nie potrafił zrozumieć, że Verg ma 1, 77 cm a nie 1, 50cm !
- Mija już godzina …- stwierdził ze smutkiem chłopiec.
Michael nie odpowiedział ,gdyż był zajęty psioczeniem na kolejnego kierowcę. Dylan odwrócił się więc i obserwował ulicę. Kręciło mu się przed oczami, ale nie pozwalał im na odpoczynek. Verg była najważniejsza. Spojrzał na niebo. Świeciła już pierwsza gwiazda ! Pierwsza gwiazda…życzenie… „ Nigdy nie opuścić Verg, być zawsze przy niej. Zawsze.”
- Byliśmy już w Central Parku ? – z rozmarzenia wyrwało go pytanie Michaela.
- Nie.
- To jedziemy !
Michael gwałtownie skręcił w lewo, potem postali w korku, potem znowu w lewo. Byli na miejscu. Samochód z piskiem zahamował. Wysiedli, a pierwsze co zobaczył Dylan…to skuloną dziewczynę na ławce. W czarnej kurteczce.
- Verg !- krzyknął donośnie.
Dziewczyna odwróciła się, wstała i chwilę na niego patrzyła. Potem przeniosła wzrok na drugą, stojącą naprzeciwko postać. A potem z dzikim okrzykiem rzuciła się jej w ramiona. Michael przyciągnął córkę do siebie tak mocno, że czuł jak jej łzy moczą mu szyję.
- Przepraszam. Kocham cię tato. – wyszeptała nieśmiało , a po chwili przytuliła też szalonego z upojenia Dylana.


Kiedy Jesse i Max, Michael , Dylan i Virginia weszli do domu, powitaniom i uściskom nie było końca. Tym bardziej, że oto czekała ich jeszcze jedna niespodzianka- z Roswell przybyli Amy i Jim, Kyle z żoną Sarą , a także sędziwi państwo Evansowie i Parkerowie.
Jednak bardzo zniecierpliwiony Alex przypomniał wszystkim dyskretnie, że czas siadać do stołu. Najpierw Max odczytał fragment Biblii, potem wszyscy podzielili się opłatkiem. I tak w pięknej , rodzinnej atmosferze , przy zielonej choince , której pień uparcie obdrapywał kot Borys, jedli, śmiali się i śpiewali oni wszyscy- kosmici i ludzie- po przejściach i z dużym bagażem doświadczeń, ale tak pełni miłości.
Około północy znużona już nieco wydarzeniami dnia Virginia podniosła się od stołu i wyszła na balkon. Oparła się o balustradę i spojrzała na gwiazdy. Życzenie się spełniło.
- Czy to nie magia ?- odezwał się znienacka niski głos Dylana.
Dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Jego oczy dziwnie błyszczały w półmroku.
- Dziś wszystkie życzenia się spełniają.- odparła podchodząc do niego.
Uśmiechnął się do niej, a potem taki przystojny i wysoki w swym garniturze, ujął ją za rękę i zaprowadził do jednej z ścian. Poczuła jak ogrania ją napięcie i podniecenie , i jakieś takie przyjemne ciepło. Popatrzyła na niego.
- Chciałem dać ci dziś jeszcze jeden prezent…wyjątkowy. – odparł, nie spuszczając z niej swych bursztynowych źrenic.
A potem przyłożył rękę do ściany i nagle, w czerwonej poświacie ukazało się na niej serce, prawdziwe, czerwone serce z napisem : kocham cię. Na ten widok Virginia poczuła, że jej serce, w jej piersi jest pijane ze szczęścia, bo już od lat czekała na tę chwilę !
- Ja też cię kocham Dylan.- zarzuciła mu ręce na szyję, a następnie on złożył na jej ustach gorący pocałunek.
Tymczasem Liz , która przez „ przypadek” wszystko podejrzała, spojrzała na gwiazdy, szepcząc :
- Zawdzięczam wam tak wiele. Dziękuję.- mrugnęła- Tobie też, magiczna, pierwsza gwiazdko.



KONIEC

By Hotori
Last edited by Hotori on Mon Dec 08, 2003 4:45 pm, edited 1 time in total.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Dec 08, 2003 4:28 pm

Hotori... Będzie banał, ale co mi tam. Było śliczne. Takie... cieplutkie. Piękne. I oczywiście wszystko dobrze się skończyło... Musiało, w końcu to święta, choć przecież też mogą być bolesne, i to bardzo. Ale to chyba na tym polega też część uroku Bożego Narodzenia, że mimo wszystko wierzy się i w świętego Mikołaja, i w pierwszą gwiazdkę, i w to, że wszystko będzie dobrze... Dzięki Hotori :cmok:
Image

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 29 guests