The Next Journey - Następna Podróż
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
czesc
Och, jak to dawno było kiedy miałam więcej czasu?... Hmm... A teraz liceum. Cóż za robota.... . No, ale ja nie o tym. Właśnie miałam chwiluńkę (zwolnili nas wcześniej- hip hip huura!) i postanowiłam coś od siebie dorzucić. Otóż to opowiadanko tak wciąga... . No, no... Kartina to przy tym pikuś!!! Zmiana osoby narratora(yy o to chodzi?) w taki sposób jest świetna!!!! Nadaje opo specjalnego wyrazu:D Teraz pytanko- standarcik: KIEDY NASTĘPNA CZĘŚĆ??? A pytam, bo niektóre ff o Roswell są jak narkotyk. Zaczniesz czytać..., nie możesz przestać. Prawda?:> Są tak samo wciągające jak Roswell ! Fan ficton "The Next Journey" - cudeńko!!!
P.S. Od kiedy używam takich zdrobnień?
Pozdrawiam:)
P.S. Od kiedy używam takich zdrobnień?
Pozdrawiam:)
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
Dziś kolejnej części nie będzie. Sądzę, że macie co czytać. Tym razem pooglądamy obrazki. Co prawda większość ostatnio robionych tyczy się dalszych części i nie czas jeszcze na nie, ale za to kilka znacznie starszych, z okresu TJH.
Przeróbka pewnego fanartu z Kyle'm i Tess - zamiast Tess jest Jennie. Jak znajdę pierwoty obrazek to wrzucę.
Tutaj mała wizytówka Maxa...
... i Isabel.
Znalazła się również Liz.
To naprawdę bardzo stare obrazki, bo teraz zmienił mi się styl... ale o tym przekonacie się kiedy indziej
Przeróbka pewnego fanartu z Kyle'm i Tess - zamiast Tess jest Jennie. Jak znajdę pierwoty obrazek to wrzucę.
Tutaj mała wizytówka Maxa...
... i Isabel.
Znalazła się również Liz.
To naprawdę bardzo stare obrazki, bo teraz zmienił mi się styl... ale o tym przekonacie się kiedy indziej
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
;)
Zgadzam się! odreagować, trzeba: Ale jeśli Nan narazie nie chce dodawać nowych części, to mogę poczekać... . Hmm. Kiedyś próbowałam coś napisać- strasznie ciężko szło( nie skończyłam). No i wena nie zawsze była... . Nieco z żalem ( nieco?!), ale jednak zaczekam. A fanarty... śliczne, taka przyjemna jesień... (tak jakoś z tym liściem mam skojarzenia )...z Roswell Pozdro
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
Cóż, jeśli się dobrze zastanowić, to istotnie obrazki pochodzą z jesieni - roku ubiegłego. Wtedy zaczęła powstawać cała seria.
Czytam sobie "Fathers and sons" Midwest Max (gorąco polecam) i chce mi się śmiać. Midwest Max zaczęła swoją serię jakiś rok temu - podobnie jak ja. Nie miałam wówczas o tym pojęcia, tym bardziej, że w pewnym sensie idea jest podobna. Pominąwszy kilka szczegółów teraz też jestem w pewnym sensie zachwycona bo oto w jednej z ostatnich części okazuje się, że dzieci Isabel mają międzykrajowe zdolności Alex i bliźniaki Midwest Max... Ale co tam, Alex zdolności miała opracowane pod koniec wakacji.
I kolejna porcja obrazków. Nie zaszkodzi.
Znów wizytówka - Chris - nie-Chris...
... oraz coś współczesnego. Świeże bułeczki tak jakby.
Czytam sobie "Fathers and sons" Midwest Max (gorąco polecam) i chce mi się śmiać. Midwest Max zaczęła swoją serię jakiś rok temu - podobnie jak ja. Nie miałam wówczas o tym pojęcia, tym bardziej, że w pewnym sensie idea jest podobna. Pominąwszy kilka szczegółów teraz też jestem w pewnym sensie zachwycona bo oto w jednej z ostatnich części okazuje się, że dzieci Isabel mają międzykrajowe zdolności Alex i bliźniaki Midwest Max... Ale co tam, Alex zdolności miała opracowane pod koniec wakacji.
I kolejna porcja obrazków. Nie zaszkodzi.
Znów wizytówka - Chris - nie-Chris...
... oraz coś współczesnego. Świeże bułeczki tak jakby.
Zapomniałam, na czym byliśmy.
Dziś, w ramach leniuchowania (początek tygodnia i już leniuchujemy), postanowiłam być łaskawa.
Upodobanie do serii chodzi... seriami Dochodzę do wniosku, że wakacje po prostu iskrzyły humorem. Ha. Rok szkolny będzie iskrzył sensacją (tak, tak, przygotujcie się - kolejne opowiadanie będzie sensacyjne...).
Anyway enjoy (niekoniecznie the silence ). Część 6.
Chris:
Łatwo było Jennie mówić „wróć do domu i zachowuj się normalnie”! Jestem ciekaw, jak wygląda według niej normalne zachowanie po takim wstrząsie. No i jak u licha ciężkiego miałem wrócić do domu?! Pójść do Dennise i zapytać, co się stało, czy udawać, ze coś ciężkiego spadło mi na głowę i że dostałem zaćmienia umysłu, nagle zapomniałem ostatnie kilka godzin? Ech. Póki co wolałem nie wchodzić nikomu w oczy, tak na wszelki wypadek...
Lepiej było również wrócić do siebie taka sama drogą, jaką się wydostałem. Wróciłem więc ostrożnie i na palcach, obszedłem dookoła dom i stanąłem pod własnym oknem. Zejść było zdecydowanie łatwiej niż wejść, co prawda wtedy trzymałem w ręku telefon z połączeniem z Jennie... a potem ruszyłem kłusem wybierając miejsca tonące w głębokim mroku, aż zatrzymałem się na drugim końcu ulicy. Westchnąłem ciężko, upewniłem się, że telefon tkwi spokojnie w kieszeni spodni i zacząłem wdrapywać się do swojego pokoju. Co prawda kiedy pokonywałem tą drogę w odwrotnym kierunku, to w gabinecie nie było nikogo, a teraz okna gabinetu świeciły jasno. Podziękowałem w duchu, że nie mieliśmy kolejnego psa – przy Doktorze Rogerze nie sposób było przejść niezauważonym. W dodatku teraz, gdy emocje już troszeczkę ze mnie opadły, uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem, jak bardzo było wytrzymałe to wino. Modliłem się, żeby nie trafić na jakiś uschły kawałek. W każdym razie gdy w końcu szczęśliwie udało mi się znaleźć w moim własnym pokoju, w dokładnie takim stanie, w jakim go opuściłem, przypomniałem sobie także, ze był koniec listopada i że zimy w Chicago to nie zimy w Nowym Meksyku, tu panowały mrozy. Jednak od tych emocji zupełnie zapomniałem o tym, ze powinienem zmarznąć. Miałem tylko nadzieję, ze nie nabawię się żadnego zapalenia płuc czy czegoś takiego.
Podszedłem ostrożnie do zamkniętych drzwi i przyłożyłem do nich ucho, nasłuchując przez chwilę odgłosów z korytarza. Cisza. Gdzieś na dole słyszałem telewizor, ale na piętrze panowała cisza. Odwróciłem się i podszedłem do łóżka. Usiadłem na nim, położyłem się, przekręciłem na lewy bok, potem na prawy. W końcu wstałem z łóżka i podszedłem do okna, wyjrzałem ostrożnie, usiłując dostrzec gdzieś w mroku być może jakieś postaci, które skradały się w moim kierunku, ale nic z tego – nie udało mi się ani nic dostrzec, ani nic dosłyszeć.
Co u licha miałem ze sobą zrobić? Wedle słów Jennie, obie wyjechały już z Nowego Jorku. I będą tu za... jakieś siedemnaście godzin. Siedemnaście godzin. Siedemnaście razy sześćdziesiąt daje tysiąc dwadzieścia. Alex i Jennie będą tu za tysiąc dwadzieścia minut. Tysiąc dwadzieścia razy sześćdziesiąt to sześćdziesiąt jeden tysięcy dwieście. Sześćdziesiąt jeden tysięcy dwieście sekund. Co miałem ze sobą zrobić przez sześćdziesiąt jeden tysięcy sekund?! Zacząłem wiec je liczyć, ale pomyliłem się przy stu sześćdziesięciu. Poczułem za to wyrzuty sumienia. Nawarzyłem piwa i teraz ściągam tu Alex i Jennie, żeby wypiły je razem ze mną. Nie mówiąc już o potężnej dawce nerwów, jaką własnoręcznie zaaplikowałem Maxowi, Michaelowi i Isabel. A jeśli naprawdę coś się stanie, jeśli istotnie dowie się o nas ktoś... ktoś nieodpowiedni? Dlaczego oni też mają za to płacić? W końcu to był mój błąd. Zresztą – czy coś w ogóle się stanie? Czy Dennise powiedziała już coś komuś? Powie? Może boi się, że coś jej zrobię, jeśli coś powie... Co miałem zrobić? Nie mogłem siedzieć bezczynnie i czekać jak kozioł ofiarny. Zresztą, kozioł być może, ale nie ofiarny. Nie mogłem zadzwonić do Maxa czy do Michaela. „Och, a tak przy okazji – zafundowałem nam rozrywkę, pokazałem komuś przypadkiem, co potrafię”. Jasne. Do Jennie i Alex tez się nie dodzwonię, znałem całą paletę obaw i środków ostrożności Jennie, środków ostrożności, które wcześniej nieco mnie śmieszyły, ale które teraz wydawały mi się być zupełnie niewystarczające.
Powtórzyłem w myślach cały przebieg tego feralnego wieczoru. Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło. Odwróciłem się i zamknąłem drzwi na klucz. Zostawiłem klucz w zamku. Rozejrzałem się po pokoju, zastanawiając się, na czym poćwiczyć. Wysypałem długopisy z kubka. Zmieniłem go. Odmieniłem. Drzwi otworzyły się i Dennise stanęła w progu. Zamarłem i opuściłem rękę. Wpatrywaliśmy się w siebie jak węże. Odwróciła się i wybiegła. Sięgnąłem po telefon... a reszta nieważna.
A może jednak nie zamknąłem drzwi? Nie, to niemożliwe. Zamykałem je. Mógłbym to poświadczyć własną głową (pomyślałem smętnie, że istotnie mogę to wkrótce przypłacić własną głową). Więc jak Dennise otworzyła te cholerne drzwi, skoro były zamknięte od wewnątrz? Gdyby była człowiekiem, to by nie weszła, przekręciłaby klamkę, odezwała się, ale nie weszła by. Pozostawało więc tylko jedno wytłumaczenie tego dziwnego zjawiska – Dennise była i n n a. Mogła być kosmitką. Jak Jennie, na przykład. Jennie też wyglądała jak zwykły człowiek, a człowiekiem przecież nie była. Ale Dennise? Ta, która mieszkała tu już trzeci rok? Ta sama, z którą biłem się kilkanaście lat temu? Biłem się wtedy z kosmitką?! A jeśli to wtedy była prawdziwa Dennise, którą zabili jacyś źli kosmici i to tutaj to ktoś, kto się pod nią podszywa? Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że nikt nie może tak bardzo się zmienić i wyładnieć, to musiało być coś nie tak! Ale jeśli mimo wszystko to była prawdziwa Dennise... Boże... wiedzieli o mnie już wtedy... Ale zaraz, nie, właśnie n i e wiedzieli! Gdyby wiedzieli, to Dennise nie byłaby zaskoczona moją osobą, chyba że była tak doskonałą aktorką... Nie, moment. Skoro nie wiedzieli o mnie... skoro Dennise była zaskoczona tym, co robiłem... to znaczy, że nie wiedzieli o mnie. A skoro nie wiedzieli o mnie, to nie wiedzieli też i o Jenie – byliśmy przecież rodzeństwem, gdyby wiedzieli o mnie, to wiedzieliby o niej, jeśli wiedzieli o niej, to wiedzieli i o mnie. A może jednak wiedzieli, może tylko nie zdradzali się z tym...
Poczułem, że zaczyna mi się kręcić w głowie od tych „wiedzeń i niewiedzeń”. Jeszcze chwila i po prostu zwariuję, nie ma siły. Ale co miałem ze sobą zrobić? Zostało mi pewnie jeszcze jakieś sześćdziesiąt jeden tysięcy sekund do przyjazdu Jennie i Alex – a ja potrzebowałem natychmiast ich zdrowego rozsądku i chłodnej oceny, siły Jennie i przeświadczeń Alex. Co robić? Co robi Dennise?
Podjąłem decyzję. Trudno, już gorzej być nie może. Odczekałem z niecierpliwością do północy, kiedy na ogół wszyscy już spali, i otworzyłem cicho drzwi swojego pokoju. Nasłuchiwałem przez chwilę, ale w całym domu panowała cisza. Ruszyłem powoli i ostrożnie przez holl w kierunku drzwi pokoju Dennise. Poruszałem się jak Winnetou, cicho i zwinnie jak kot, bez żadnego szelestu, zamieniony w jedne wielkie uszy, oczy miałem dosłownie dookoła głowy. Koło interesujących mnie drzwi przylgnąłem do ściany i najpierw popatrzyłem w dół, na próg jej pokoju – ciemno. Żadnej kreseczki światła, nawet najmniejszej. Z jak największą ostrożnością przysunąłem ucho do szpary w jej drzwiach i wstrzymałem oddech.
Cisza. Głęboka, niczym niezmącona cisza. Żadnego szelestu. Żadnej przyciszonej rozmowy. Może jej nie było, może wyszła tak samo jak ja wcześniej...? A może wyszła z pokoju i teraz skrada się tak samo jak ja gdzieś za mną, zamierzając się czymś na mnie? Poczułem, jak staje mi serce i żołądek podchodzi mi do gardła. Obejrzałem się gwałtownie i przeskanowałem wzrokiem cały holl, ale nic się w nim nie poruszało. Boże. Całkowicie rozumiałem ludzi, którzy umierali na zawał serca we własnym mieszkaniu.
Z jeszcze większą uwagą znów przysunąłem ucho do drzwi i wsłuchałem się w ciszę. Jennie miała w końcu nadludzki słuch, może i ja teraz go mam...? Zignorowałem całkowicie oszalałe bicie własnego serca w uszach i skupiłem się na ciszy panującej w pokoju Dennise. Czy mi się tylko wydawało, czy też...? Nie, teraz słyszałem wyraźniej – wdech i wydech. Tak, to były delikatne, lekkie wdechy i wydechy w regularnych odstępach czasu...! Tak jakby... tak jakby ona spała.
Z wrażenia i ulgi prawie usiałem na podłodze.
Ona spała. Najzwyczajniej w świecie spała. Spała. Tylko tyle. Czy ktoś, kto jest przerażony, śpi tak spokojnie? Czy śpi się spokojnie po zawiadomieniu wojska i FBI o obecności kosmity? Rany. Chyba stawałem się paranoikiem. Skąd Dennise miała by wiedzieć, ze byłem kosmitą? Nie tylko kosmici mogą robić takie rzeczy, może magicy również... Oszalałem.
Ledwo dowlokłem się do swojego pokoju. Czułem się straszliwie wyczerpany tym wszystkim, te nerwy, wychodzenie przez okno, potem ta niepewność... Usiadłem na łóżku i pozwoliłem sobie rozluźnić nieco moje napięte mięśnie – dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo byłem napięty cały czas, moje nerwy były jak postronki. Jakby ktoś trzymał przyciśniętą wtyczkę do komputera. Nie zamierzałem iść spać, nie ma głupich, ale sen był mimo wszystko mocniejszy ode mnie. Zmógł mnie w którymś momencie i po prostu zasnąłem, leżąc na łóżku w bardzo niewygodnej pozycji, w pełni ubrany.
Obudził mnie ból. Przez chwilę nie otwierałem oczu i usiłowałem zlokalizować ból. Wyraźnie promieniował z karku. Poczułem, jak przepływa przeze mnie przerażenie i panika – więc jednak ktoś mnie porwał, teraz pewnie byłem w jakimś drugim białym pokoju, jak niegdyś Max, naszpikowany narkotykami i stąd ten ból! Nie otwierać oczu, nie otwierać, niech myślą, że jeszcze śpię... Wiedziałem, że gdy tylko otworze oczy, zobaczę zimne białe ściany wszędzie, gdzie spojrzę.
Leżałem więc przez dłuższa chwilę nieruchomo, aż w końcu uświadomiłem sobie, ze coś jest nie tak. Czułem, że leżałem na czymś miękkim – a przecież to nie możliwe, żeby dali mi poduszkę do białego pokoju! Więc co u licha...? Na próbę otworzyłem ostrożnie jedno oko, poczym zerwałem się z miejsca, niemal zachłystując się z ulgi.
Nie byłem w żadnym białym pokoju, dookoła mnie nie było żadnych zimnych ścian – znajdowałem się we własnym pokoju, siedziałem na własnym łóżku...! Zaraz, a ten ból...? Spojrzałem w dół na siebie – miałem na sobie to samo, co wczoraj. Poruszyłem na próbę karkiem i jęknąłem. No tak, wszystko jasne – spałem w ubraniu, w jakiejś przedziwnej pozycji i dlatego też tak bardzo bolał mnie kark.
Nigdy w życiu nie czułem tak wielkiej ulgi jak wówczas. To było najpiękniejsze uczucie, jakiego mogłem doświadczyć. Co prawda czułem się fatalnie, ale co tam. Poszedłem do łazienki, zerkając po drodze na zegarek – było po siódmej.
Wlazłem pod prysznic i od razu zrobiło mi się lepiej. Wsadziłem głowę pod strumień gorącej wody i zacząłem myśleć.
Było po siódmej. To oznacza, że minęło dziesięć godzin od czasu mojej rozmowy z Jennie i ich wyjazdu z nowego Jorku. Prawdopodobnie były teraz gdzieś w okolicach Pittsburga. Nie miałem pojęcia, czy słusznie je tu ciągnąłem, ale nie było wyjścia. Teraz wydawało mi się, że to wszystko nie było takie straszne. Chyba wczoraj nieco zbyt szybko się wszystkim przejąłem. Dramatyzowałem, zupełnie jak Eve. Ale tym razem myśl o Eve nie poprawiła mi nastroju. Nie, Eve nie miała wstępu do mojego umysłu, gdy byłem pochłonięty sprawami kosmicznymi.
Ciekawe, jak Dennise. Jennie chciała, żebym ją jakoś wybadał. Nie byłem pewien jak, czy nie ucieknie na mój widok, albo czy nie dostanie szczękościsku ze strachu, na przykład. Choć raczej nie wydawało mi się, żeby Dennise miała się czegokolwiek obawiać.
Wyskoczyłem spod prysznica, wciągnąłem dżinsy, jakaś koszulkę i zszedłem na dół, do kuchni. Nerwy swoją drogą, a mój żołądek swoją i natrętnie domagał się jedzenia.
W kuchni już ktoś był – i ku mojemu zaskoczeniu była to Dennise. Stanąłem w progu, niepewny, co powinienem zrobić, jak się odezwać.
Dennise rozwiązała ten problem za mnie.
-O, już wstałeś – zauważyła uśmiechając się lekko. – Proszę, proszę, do tej pory sądziłam, że raczej z ciebie śpioch.
-Ja...nie tego... – mruknąłem niewyraźnie. Nie wyglądała zupełnie na kogoś, kto miał za sobą ciężką noc, przeciwnie. Wyglądała wręcz kwitnąco, jakby śniły jej się same dobre rzeczy. Nie mogę tego niestety powiedzieć o sobie.
-Wyglądasz tak, że tylko cię schrupać – zauważyła jakby mimochodem Dennise. Zgłupiałem nieco, a ona, jakby nigdy nic, zaczęła nagle mówić coś o śniadaniu. – Robię tosty dla siebie. Też chcesz? Mogę zrobić więcej.
Patrzyłem na nią i miałem wrażenie, że zaraz opadnie mi szczęka – i to w sensie dosłownym. Spodziewałbym się wszystkiego poza stwierdzeniem, że można mnie schrupać! I to w dodatku od niej, od Dennise! Już prędzej Alex powiedziała by coś takiego...
-No chcesz te tosty czy nie? – zniecierpliwiła się Dennise. Skinąłem mimowolnie głową, nie mogąc jednocześnie oderwać od niej wzroku. Zaiste, wyrosła z niej niezwykła osoba!
Poczekałem cierpliwie aż nasze śniadanie było gotowe i przystąpiłem do ataku – musiałem dowiedzieć się, czego miałem się spodziewać!
-Dennise... – zacząłem. – A co do wczoraj...
Ale Dennise położyła mi palec na ustach.
-Nie tutaj, Chris – poprosiła. – Później. Później.
Milczałem, całkowicie zaskoczony – z pełną świadomością, że wciąż trzymała rękę na mojej twarzy. Czułem się przy niej zdecydowanie nieswojo... i zupełnie nie wiedziałem, jak powinienem się przy niej zachowywać. Miałem wrażenie, że ona rzeczywiście z chęcią by mnie schrupała, i to mnie troszeczkę przerażało. Ale po chwili Dennise zabrała swoją rękę – a szkoda, bo już zacząłem się przyzwyczajać. Po chwili do kuchni weszła mama, a ja, zupełnie bez powodu, zaczerwieniłem się na jej widok, tak, jakby siedzenie z Dennise w jednym pokoju oznaczało, że od razu coś między nami jest.
-O, już wstaliście – powiedziała z uśmiechem, przypatrując nam się uważnie. – A ja wam chciałam zrobić śniadanie... ale widzę, że już się obsłużyliście sami.
Cholera. Kompletnie zapomniałem, że mama usiłuje wyswatać kogoś z Dennise... Chyba już miałem przechlapane na całej długości.
-No, skoro już zjedliście, to nie musicie tu siedzieć, idźcie sobie, no idźcie – mama ujęła nas pod ręce i popchnęła do wyjścia. – Przejdźcie się, jest taki piękny ranek, co będziecie siedzieć w domu...
W istocie był pochmurny ranek – ale dla mojej matki nie było brzydkiej pogody. Nawet w środku burzy z piorunami, w ulewnym deszczu albo podczas najgorszej śnieżycy uważała, że jest pięknie.
-Pogadacie sobie – podsunęła zachęcająco i roześmiała się zachwycona. – Tak, pogadacie sobie, musicie ze sobą rozmawiać! To podstawa.
W tym momencie zrozumiałem, że nie było już dla mnie życia. W umyśle matki wykrystalizował się plan związania mnie z Dennise i teraz będzie dążyła do zrealizowania go. To, że gdzieś tam istniała Eve nic dla niej nie znaczyło, widziała ją dwa czy trzy razy w życiu, kiedy w zeszłym roku Eve przyjechała na tydzień – i tyle. Ale Dennise była dla niej jak córka pod ręką, a dla córek matki chyba zawsze starają się znaleźć dobrą partię, nie? A kto byłby lepszą partią niż jeden z jej własnych synów? Ja, Peter czy Dave – dla mamy nie było żadnej różnicy. Spróbujcie się tylko przeciwstawić matce! Zaręczam, że lepiej nie.
Dennise uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i założyła płaszcz. Westchnąłem ciężko i sięgnąłem po kurtkę – ale może jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Dennise najwyraźniej w świecie, jakimś dziwnym trafem, nie była przerażona wczorajszym przedstawieniem, w ogóle zdawała się nie pamiętać, że coś takiego miało miejsce. A jednak pamiętała, o czym przypomniała mi w kuchni, mówiąc owo „później”. Już było „później”, postanowiłem poruszyć jakoś delikatnie ten temat.
Wyszliśmy z domu i przysięgam, ze czułem na plecach rozradowany wzrok mamy – pewnie stała w oknie, patrząc za nami, a później w podskokach pobiegnie do ojca, wyrywając go ze snu, i oświadczy, ze w końcu między biednym Chrisem i biedną Dennise coś zaiskrzyło, i że ona wiedziała o tym od samego początku. No tak. Wystarczyło posiedzieć z Dennise przy śniadaniu, żeby od razu cię zaptaszkowali jako partię dla panny Ralleyard. To, że oboje mogliśmy tkwić w szczęśliwych związkach, nic nie znaczyło – rodzina wiedziała lepiej. Yh. Jasne, miałem cudowną rodzinę – ale czasami byli zbyt cudowni.
-No nie rób takiej miny, nie zamierzam cię przecież zeżreć – zażartowała Dennise zerkając na mnie z boku. Uśmiechnąłem się do niej przepraszająco.
-Wybacz – mruknąłem. – Zamyśliłem się.
-Jak tam twoja dziewczyna? – zapytała Dennise jak gdyby nigdy nic.
-W porządku – odparłem. – Aaa... – niech to. Zapomniałem, czy ona miała kogoś na oku. Ktoś się koło niej plątał...? Oprócz Petera, rzecz jasna. Ona zagięła na kogoś parol...? – A... jak tam twoje sprawy, ktoś interesujący na horyzoncie? – uff, jakoś wybrnąłem. Chyba.
Dennise skrzywiła się lekko.
-Żartujesz sobie – stwierdziła. – Te wszystkie amerykańskie podrywki to nie dla mnie.
Amerykańskie podrywki? A cóż to u licha miało oznaczać? No tak, prawda. Dennise była w trzech czwartych Francuzką, jej tatuś był rodowitym Francuzem i babka po kądzieli też... ona chyba nawet urodziła się gdzieś we Francji, jej brat też tam mieszkał... Hm. A myślałem, że Francuzi to mistrzowie uwodzenia.
-Masz kogoś w takim razie... w Paryżu? – zaryzykowałem. Dennise popatrzyła na mnie dziwnie.
-Mieszkam w Nowym Jorku – zauważyła. – W Paryżu mam tylko brata.
-Hm... no tak – bąknąłem niepewnie. Popatrzyłem na nią z ukosa – i stwierdziłem, że to jednak bardzo ładna dziewczyna. Miała lekko zadarty nos i śliczne ciemne oczy. I ładnie wykrojone usta. Aż dziwne, żeby nikogo nie miała, ale z drugiej strony – Jennie na przykład tez nikogo nie miała od czasów Kyle’a. A też ostatnio jakoś wyładniała. Hm. Może taka moda teraz, żeby ładne dziewczyny były same.
-Będzie padał śnieg – zauważyła Dennise, chowając nos w miękki szalik.
-Skąd wiesz? – zapytałem ze zdziwieniem.
-Nos mi to mówi – uśmiechnęła się Dennise. – Mam dużą wrażliwość meteorologiczną.
Pomyślałem, że chyba posiada nie tylko taką wrażliwość... Nie, zaraz! O czym ja w ogóle myślę? To chyba przez to przenikliwe zimno, tak, to z pewnością dlatego.
-Poza tym z tych chmur musi w końcu zacząć padać śnieg – dorzuciła patrząc w niebo. Również podniosłem wzrok – istotnie, ciężkie, niemal ołowiane chmury wisiały nad miastem, niemal zaczepiając pękatymi brzuchami o wierzchołki i iglice wieżowców w centrum. Zapowiadały się potężne opady śniegu, Dennise miała rację.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, obok siebie. Miasto było pogrążone w ciszy, tak charakterystycznej dla niedzielnych i świątecznych poranków. W powietrzu wisiał śnieg i większość ludzi została w domach. Pewnie w centrum i tak trwał ruch, jak to zwykle, ale tu, w mieszkaniowej dzielnicy Chicago, panowała niemal niezmącona cisza, z daleka tylko dolatywał charakterystyczny szum miasta. Czasem też zaszczekał jakiś pies, ale ludzi na ulicach było jak na lekarstwo. Szliśmy wiec powoli i samotnie ulicą, wysadzaną wielkimi, starymi drzewami – które w ciągu roku dawały upragniony cień, z gęstą koroną liści. Teraz jednak wszystkie drzewa były nagie i uśpione, zeschłe liście niemal w całości uprzątnięte. Obok nas nie przejechał żaden samochód. Poza tym naprawdę było zimno. Ot, typowy początek zimy na północy kraju.
-Dennise – odezwałem się w końcu, przerywając milczenie. – Chyba musimy pogadać o wczoraj.
-Wiem, kim jesteś, Chris – powiedziała miękko Dennise. Zatrzymałem się zaskoczony.
-Wiesz? – zmarszczyłem brwi. – Jak to wiesz? Co wiesz?
-Wiem, że nie jesteś stąd. Wiem, że jesteś kosmitą – uściśliła i wzięła mnie za rękę. – Nie stój tak, jest tak zimno, że chyba zamarzniesz w miejscu jeśli się zatrzymasz.
Pozwoliłem pociągnąć się i poszedłem za nią.
-Ale... zwariowałaś? Dennise, kosmici nie istnieją – powiedziałem rozpaczliwie, usiłując trzymać się wersji wariata, który upiera się przy tym, że jego życie jest snem. Dennise popatrzyła na mnie uważnie i przekrzywiła lekko głowę.
-Jesteś pewny, Chris? – zapytała spokojnie. – Przecież sam dobrze wiesz, że to jest nie prawda. Wtedy negowałbyś swoje własne istnienie, prawda? A wydaje mi się, że jesteś jak najbardziej prawdziwy – uśmiechnęła się lekko i ścisnęła moją dłoń.
-Nie ma kosmitów – powtórzyłem z uporem. Dennise pokiwała głową.
-Tak, a Stany leżą w Europie – przytaknęła. – Daj spokój, Chris, nie zgrywaj się. Oboje wiemy, jaka jest prawda. I wiemy, że ty także jesteś jej częścią.
-Skąd wiesz? – zapytałem cicho.
-Bo widziałam cię wczoraj – uśmiechnęła się znowu.
-Nie, nie o to mi chodzi. Skąd wiesz, że jestem kosmitą, mógłbym być... czymkolwiek innym – zauważyłem. Dennise przygryzła lekko wargę i popatrzyła w drugą stronę, ale nie puściła mojej ręki.
-Skąd wiesz? – nacisnąłem.
-Bo wczoraj robiłeś to samo, co potrafię robić ja – wyznała w końcu. – Też jestem kosmitką.
No to mnie zaskoczyła! Stanąłem jak rażony gromem – co innego snuć takie teoretyczne rozważania w nocy, a co innego usłyszeć te słowa powiedziane głośno i wyraźnie w biały dzień!
-Pozwolisz, że ci nie uwierzę – powiedziałem słabo. W odpowiedzi Dennise wyciągnęła rękę i dotknęła mojego szalika, który zmienił barwę z bordowej na beżowy w cętki. – Zmieniłem zdanie... – oznajmiłem. Tak, zmiana kolorów za pomocą dotyku przekonywała mnie w zupełności. Jezu, w wieku siedmiu lat biłem się z kosmitką...! Może dlatego ona zawsze wygrywała... O żesz... to jednak Jennie i ja nie byliśmy jedynymi kosmitami w tej części kraju... – Muszę usiąść – stwierdziłem. Czułem jak przechodzą przeze mnie fale mdłości. Usiadłem ciężko na krawężniku i odetchnąłem głęboko.
-Chris, dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Dennise. – W porządku? Nic ci nie jest?
-Nie, nic – odparłem. – Trochę tylko... trochę mnie zaskoczyłaś.
-Nie przypuszczałeś, że są jeszcze inni, co? – zapytała przysiadając obok mnie. Pokręciłem głową. – I na pewno nie przypuszczałeś, że ja jestem inna? – uśmiechnęła się.
-Nie – przyznałem.
-Ja też nie przypuszczałam, że ty jesteś taki jak ja – dała mu sójkę w bok, ale nie ośmieliłem się jej oddać.
-Skąd... skąd pochodzisz? – zapytałem ostrożnie.
-Mówi ci coś nazwa Układ Pięciu Planet? – czy mi to coś mówi? Dziewczyno, ja się tam urodziłem! Ale zamiast tego skinąłem tylko głową. – No to właśnie stamtąd jestem. A ty też? – skinąłem powtórnie głową.
Miałem ochotę się roześmiać – zachowywaliśmy się jak dwoje dzieci, które spotkało się na koloniach i wymieniają o sobie informacje, o tym, gdzie mieszkają i co robią ich rodzice.
-Kingowie nie wiedzą, co? – zapytała, a ja znów tylko skinąłem głową. – Zaraz, a ta twoja prawdziwa siostra... ona też...?
-Tak – przyświadczyłem. Myśl o Jennie jakoś mnie zelektryzowała – matko, ona była w drodze tu! – Ale myśleliśmy, że tylko my zostaliśmy – nie precyzowałem pojęcia „my”. Dla mnie oznaczało to zarówno Evansów, jak i Guerinów, ciotkę Isabel, Alex... dla Dennise jednak oznaczało tylko mnie i Jennie.
-Nie powiedziałeś o tym nikomu, prawda? – spytała ze zrozumieniem i nawet nie oczekiwała mojej odpowiedzi.
-A twój brat? Twoi rodzice? – byłem ciekaw, czy oni również...
-Oni również – odparła Dennise spokojnie. Aha. Czyli kosmici są wśród nas. – Przestraszyłeś się wczoraj, co?
-Trochę – przyznałem. Nie no, skąd, wcale. Tylko mało nie dostałem zawału, nie mówiąc już o ataku histerii. Tak sobie, dla sportu wychodzę z pokoju na pierwszym piętrze przez okno, żywię niechęć do otworów drzwiowych. –A, właśnie! Jak ty weszłaś do mojego pokoju, co? – zapytałem podejrzliwe. – Zamknąłem drzwi na klucz, prawda?
Dennise zaczerwieniła się lekko.
-Zamknąłeś – wyznała. – Ale czasami jak jestem czymś bardzo pochłonięta, to zapominam, że nie powinnam otwierać bez problemu wszystkich drzwi... Staram się tego oduczyć, ale czasami się zapominam.
-A czym to byłaś pochłonięta wczoraj tak, że wparowałaś do mnie jak gdyby nigdy nic? – indagowałem dalej. Bogu dzięki, że nie siedziałem tam na przykład nagi...
Dennise zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
-Nie ważne – mruknęła. Hm, to interesujący i raczej niecodzienny widok – speszona Dennise... Byłem niemal pewny, że to coś, co ją pochłaniało bez reszty wczorajszego wieczora było naprawdę niezwykłej wielkości. Z pewną dozą zarozumiałości pomyślałem, ze celem Dennise było widać zaproponowanie mi upojnego wieczoru. Całe szczęście, że nie powiedziałem tego głośno. W każdym razie Dennise wyglądała tak słodko, gdy była speszona, ze nie miałem serca zbytnio jej dopiekać.
-Skoro wiedziesz, kim jestem, to czemu wczoraj uciekłaś, zamiast mi to po prostu powiedzieć? – „i przyprawiłaś mnie niemal o zawał serca” dodałem w myślach.
-Bo byłam zaskoczona – wyjaśniła. – Nie byłam przygotowana na takie coś... musiałam wszystko przemyśleć.
I, zapewne, poradzić się kogoś. Byłem pewien, że tak jak ja spanikowany natychmiast zadzwoniłem do Jennie, tak ona zadzwoniła... gdzieś. Być może do tego brata, a może do rodziców. Na pewno dzwoniła.
Coś mi się przypomniało – wczoraj wieczorem Jennie rzuciła, ze Dennise może być związana z jakąś organizacją. Okazała się kosmitką – bo nie wierzyłem w to, że agenci FBI potrafią zmieniać kolory – ale nikt nie powiedział, że wszyscy kosmici są nam życzliwi. Nie była Skórem, bo tych wyeliminowaliśmy dwa lata temu, ale nikt nie dawał nam słowa, że tylko oni są naszymi wrogami. Dennise mogła tylko udawać, że jest dobrze do mnie nastawiona. Może to była gra.
Wtedy też zadzwonił mój telefon komórkowy. Drgnąłem nerwowo i wygrzebałem ją z kieszeni kurtki. Rzuciłem okiem na wyświetlacz – Jennie.
-Przepraszam, muszę odebrać – powiedziałem do Dennise. Skinęła głową, więc wstałem z krawężnika i odszedłem od niej na tyle, żeby to nie wydawało się podejrzane.
-Miło, że dzwonisz – powiedziałem normalnym głosem, pamiętając o tym, że kosmici mają lepszy słuch. – Co u ciebie słychać? Jak tam Las Cruces?
-Co? – zdziwiła się Jennie. – Jakie Las Cruces?
-Nie poszłaś? A co się stało? – zmartwiłem się szczerze. Usłyszałem, jak Jennie zakryła słuchawkę i powiedziała coś do kogoś – najprawdopodobniej do Alex. – Ale pojedziesz tam, tak? – zapytałem podkreślając to „tam” – miałem nadzieję, że Jennie się zorientuje.
-Nie możesz rozmawiać swobodnie, tak? – domyśliła się Jennie.
-Aha – przyświadczyłem radośnie i z dumą, że mnie zrozumiała.
-Dobra, rozumiem. Jak stoją sprawy... no wiesz? – zapytała.
-W porządku – odparłem. – Nie złapałem grypy, choć pogoda sprzyja.
-Pomyli mi się, co mówisz dosłownie a co szyfrem – mruknęła Jennie. – Słuchaj, ja i Alex jesteśmy już w Chicago.
-Tak szybko? – zdziwiłem się. Myślałem, że będą dopiero po południu, a ledwo dochodziło chyba wpół do dwunastej.
-Tak się udało – widziałem, jak Jennie wzrusza ramionami. – Jesteśmy w motelu przy Thomson’s Road, wiesz, gdzie to jest?
-Średnio na jeża – odparłem. Thomson’s Road... Coś mi się majaczyło, ale nie byłem pewien.
-Czekaj... to przy autostradzie na północ, Alex mówi, że niedaleko jest kościół świętej Racheli – wyjaśniła Jennie.
-A! To już wiem! – zawołałem z satysfakcją. To nawet nie było tak daleko, ledwo dwadzieścia minut szybkim marszem od miejsca, gdzie teraz byliśmy.
-Przyjdź najszybciej, jak się da, dobrze? – poprosiła Jennie. – Pokój 233a.
-W porządku – zgodziłem się. – Pa, kochanie.
-To z pewnością był szyfr – mruknęła Jennie i rozłączyła się.
Odwróciłem się do Dennise powoli.
-Dziewczyna? – zapytała uśmiechając się lekko.
-Tak – skłamałem gładko. W końcu Jennie była dziewczyną – tyle że nie moją.
-Musi jej strasznie na tobie zależeć, czemu się akurat nie dziwię. To co, wracamy do domu? – zapytała wstając z krawężnika.
-Przejdźmy się jeszcze, pokażę ci coś – zaproponowałem.
-W porządku – zgodziła się Dennise bez chwili namysłu. Nie mogłem pozwolić jej sobie pójść, skoro jeszcze nie wiedziałem, po której stronie barykady się znajdujemy. To nie było by też zbyt rozważne, pozwolić jej pójść i robić co zechce, dopóki jej nie rozgryzę.
Tak, postanowiłem bezzwłocznie udać się na Thomson’s Road do pokoju 233a, ale nie sam – uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Postanowiłem od razu przedstawić Dennise dwóm najsilniejszym kobietom w mojej prawdziwej rodzinie.
Dziś, w ramach leniuchowania (początek tygodnia i już leniuchujemy), postanowiłam być łaskawa.
Upodobanie do serii chodzi... seriami Dochodzę do wniosku, że wakacje po prostu iskrzyły humorem. Ha. Rok szkolny będzie iskrzył sensacją (tak, tak, przygotujcie się - kolejne opowiadanie będzie sensacyjne...).
Anyway enjoy (niekoniecznie the silence ). Część 6.
Chris:
Łatwo było Jennie mówić „wróć do domu i zachowuj się normalnie”! Jestem ciekaw, jak wygląda według niej normalne zachowanie po takim wstrząsie. No i jak u licha ciężkiego miałem wrócić do domu?! Pójść do Dennise i zapytać, co się stało, czy udawać, ze coś ciężkiego spadło mi na głowę i że dostałem zaćmienia umysłu, nagle zapomniałem ostatnie kilka godzin? Ech. Póki co wolałem nie wchodzić nikomu w oczy, tak na wszelki wypadek...
Lepiej było również wrócić do siebie taka sama drogą, jaką się wydostałem. Wróciłem więc ostrożnie i na palcach, obszedłem dookoła dom i stanąłem pod własnym oknem. Zejść było zdecydowanie łatwiej niż wejść, co prawda wtedy trzymałem w ręku telefon z połączeniem z Jennie... a potem ruszyłem kłusem wybierając miejsca tonące w głębokim mroku, aż zatrzymałem się na drugim końcu ulicy. Westchnąłem ciężko, upewniłem się, że telefon tkwi spokojnie w kieszeni spodni i zacząłem wdrapywać się do swojego pokoju. Co prawda kiedy pokonywałem tą drogę w odwrotnym kierunku, to w gabinecie nie było nikogo, a teraz okna gabinetu świeciły jasno. Podziękowałem w duchu, że nie mieliśmy kolejnego psa – przy Doktorze Rogerze nie sposób było przejść niezauważonym. W dodatku teraz, gdy emocje już troszeczkę ze mnie opadły, uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem, jak bardzo było wytrzymałe to wino. Modliłem się, żeby nie trafić na jakiś uschły kawałek. W każdym razie gdy w końcu szczęśliwie udało mi się znaleźć w moim własnym pokoju, w dokładnie takim stanie, w jakim go opuściłem, przypomniałem sobie także, ze był koniec listopada i że zimy w Chicago to nie zimy w Nowym Meksyku, tu panowały mrozy. Jednak od tych emocji zupełnie zapomniałem o tym, ze powinienem zmarznąć. Miałem tylko nadzieję, ze nie nabawię się żadnego zapalenia płuc czy czegoś takiego.
Podszedłem ostrożnie do zamkniętych drzwi i przyłożyłem do nich ucho, nasłuchując przez chwilę odgłosów z korytarza. Cisza. Gdzieś na dole słyszałem telewizor, ale na piętrze panowała cisza. Odwróciłem się i podszedłem do łóżka. Usiadłem na nim, położyłem się, przekręciłem na lewy bok, potem na prawy. W końcu wstałem z łóżka i podszedłem do okna, wyjrzałem ostrożnie, usiłując dostrzec gdzieś w mroku być może jakieś postaci, które skradały się w moim kierunku, ale nic z tego – nie udało mi się ani nic dostrzec, ani nic dosłyszeć.
Co u licha miałem ze sobą zrobić? Wedle słów Jennie, obie wyjechały już z Nowego Jorku. I będą tu za... jakieś siedemnaście godzin. Siedemnaście godzin. Siedemnaście razy sześćdziesiąt daje tysiąc dwadzieścia. Alex i Jennie będą tu za tysiąc dwadzieścia minut. Tysiąc dwadzieścia razy sześćdziesiąt to sześćdziesiąt jeden tysięcy dwieście. Sześćdziesiąt jeden tysięcy dwieście sekund. Co miałem ze sobą zrobić przez sześćdziesiąt jeden tysięcy sekund?! Zacząłem wiec je liczyć, ale pomyliłem się przy stu sześćdziesięciu. Poczułem za to wyrzuty sumienia. Nawarzyłem piwa i teraz ściągam tu Alex i Jennie, żeby wypiły je razem ze mną. Nie mówiąc już o potężnej dawce nerwów, jaką własnoręcznie zaaplikowałem Maxowi, Michaelowi i Isabel. A jeśli naprawdę coś się stanie, jeśli istotnie dowie się o nas ktoś... ktoś nieodpowiedni? Dlaczego oni też mają za to płacić? W końcu to był mój błąd. Zresztą – czy coś w ogóle się stanie? Czy Dennise powiedziała już coś komuś? Powie? Może boi się, że coś jej zrobię, jeśli coś powie... Co miałem zrobić? Nie mogłem siedzieć bezczynnie i czekać jak kozioł ofiarny. Zresztą, kozioł być może, ale nie ofiarny. Nie mogłem zadzwonić do Maxa czy do Michaela. „Och, a tak przy okazji – zafundowałem nam rozrywkę, pokazałem komuś przypadkiem, co potrafię”. Jasne. Do Jennie i Alex tez się nie dodzwonię, znałem całą paletę obaw i środków ostrożności Jennie, środków ostrożności, które wcześniej nieco mnie śmieszyły, ale które teraz wydawały mi się być zupełnie niewystarczające.
Powtórzyłem w myślach cały przebieg tego feralnego wieczoru. Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło. Odwróciłem się i zamknąłem drzwi na klucz. Zostawiłem klucz w zamku. Rozejrzałem się po pokoju, zastanawiając się, na czym poćwiczyć. Wysypałem długopisy z kubka. Zmieniłem go. Odmieniłem. Drzwi otworzyły się i Dennise stanęła w progu. Zamarłem i opuściłem rękę. Wpatrywaliśmy się w siebie jak węże. Odwróciła się i wybiegła. Sięgnąłem po telefon... a reszta nieważna.
A może jednak nie zamknąłem drzwi? Nie, to niemożliwe. Zamykałem je. Mógłbym to poświadczyć własną głową (pomyślałem smętnie, że istotnie mogę to wkrótce przypłacić własną głową). Więc jak Dennise otworzyła te cholerne drzwi, skoro były zamknięte od wewnątrz? Gdyby była człowiekiem, to by nie weszła, przekręciłaby klamkę, odezwała się, ale nie weszła by. Pozostawało więc tylko jedno wytłumaczenie tego dziwnego zjawiska – Dennise była i n n a. Mogła być kosmitką. Jak Jennie, na przykład. Jennie też wyglądała jak zwykły człowiek, a człowiekiem przecież nie była. Ale Dennise? Ta, która mieszkała tu już trzeci rok? Ta sama, z którą biłem się kilkanaście lat temu? Biłem się wtedy z kosmitką?! A jeśli to wtedy była prawdziwa Dennise, którą zabili jacyś źli kosmici i to tutaj to ktoś, kto się pod nią podszywa? Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że nikt nie może tak bardzo się zmienić i wyładnieć, to musiało być coś nie tak! Ale jeśli mimo wszystko to była prawdziwa Dennise... Boże... wiedzieli o mnie już wtedy... Ale zaraz, nie, właśnie n i e wiedzieli! Gdyby wiedzieli, to Dennise nie byłaby zaskoczona moją osobą, chyba że była tak doskonałą aktorką... Nie, moment. Skoro nie wiedzieli o mnie... skoro Dennise była zaskoczona tym, co robiłem... to znaczy, że nie wiedzieli o mnie. A skoro nie wiedzieli o mnie, to nie wiedzieli też i o Jenie – byliśmy przecież rodzeństwem, gdyby wiedzieli o mnie, to wiedzieliby o niej, jeśli wiedzieli o niej, to wiedzieli i o mnie. A może jednak wiedzieli, może tylko nie zdradzali się z tym...
Poczułem, że zaczyna mi się kręcić w głowie od tych „wiedzeń i niewiedzeń”. Jeszcze chwila i po prostu zwariuję, nie ma siły. Ale co miałem ze sobą zrobić? Zostało mi pewnie jeszcze jakieś sześćdziesiąt jeden tysięcy sekund do przyjazdu Jennie i Alex – a ja potrzebowałem natychmiast ich zdrowego rozsądku i chłodnej oceny, siły Jennie i przeświadczeń Alex. Co robić? Co robi Dennise?
Podjąłem decyzję. Trudno, już gorzej być nie może. Odczekałem z niecierpliwością do północy, kiedy na ogół wszyscy już spali, i otworzyłem cicho drzwi swojego pokoju. Nasłuchiwałem przez chwilę, ale w całym domu panowała cisza. Ruszyłem powoli i ostrożnie przez holl w kierunku drzwi pokoju Dennise. Poruszałem się jak Winnetou, cicho i zwinnie jak kot, bez żadnego szelestu, zamieniony w jedne wielkie uszy, oczy miałem dosłownie dookoła głowy. Koło interesujących mnie drzwi przylgnąłem do ściany i najpierw popatrzyłem w dół, na próg jej pokoju – ciemno. Żadnej kreseczki światła, nawet najmniejszej. Z jak największą ostrożnością przysunąłem ucho do szpary w jej drzwiach i wstrzymałem oddech.
Cisza. Głęboka, niczym niezmącona cisza. Żadnego szelestu. Żadnej przyciszonej rozmowy. Może jej nie było, może wyszła tak samo jak ja wcześniej...? A może wyszła z pokoju i teraz skrada się tak samo jak ja gdzieś za mną, zamierzając się czymś na mnie? Poczułem, jak staje mi serce i żołądek podchodzi mi do gardła. Obejrzałem się gwałtownie i przeskanowałem wzrokiem cały holl, ale nic się w nim nie poruszało. Boże. Całkowicie rozumiałem ludzi, którzy umierali na zawał serca we własnym mieszkaniu.
Z jeszcze większą uwagą znów przysunąłem ucho do drzwi i wsłuchałem się w ciszę. Jennie miała w końcu nadludzki słuch, może i ja teraz go mam...? Zignorowałem całkowicie oszalałe bicie własnego serca w uszach i skupiłem się na ciszy panującej w pokoju Dennise. Czy mi się tylko wydawało, czy też...? Nie, teraz słyszałem wyraźniej – wdech i wydech. Tak, to były delikatne, lekkie wdechy i wydechy w regularnych odstępach czasu...! Tak jakby... tak jakby ona spała.
Z wrażenia i ulgi prawie usiałem na podłodze.
Ona spała. Najzwyczajniej w świecie spała. Spała. Tylko tyle. Czy ktoś, kto jest przerażony, śpi tak spokojnie? Czy śpi się spokojnie po zawiadomieniu wojska i FBI o obecności kosmity? Rany. Chyba stawałem się paranoikiem. Skąd Dennise miała by wiedzieć, ze byłem kosmitą? Nie tylko kosmici mogą robić takie rzeczy, może magicy również... Oszalałem.
Ledwo dowlokłem się do swojego pokoju. Czułem się straszliwie wyczerpany tym wszystkim, te nerwy, wychodzenie przez okno, potem ta niepewność... Usiadłem na łóżku i pozwoliłem sobie rozluźnić nieco moje napięte mięśnie – dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo byłem napięty cały czas, moje nerwy były jak postronki. Jakby ktoś trzymał przyciśniętą wtyczkę do komputera. Nie zamierzałem iść spać, nie ma głupich, ale sen był mimo wszystko mocniejszy ode mnie. Zmógł mnie w którymś momencie i po prostu zasnąłem, leżąc na łóżku w bardzo niewygodnej pozycji, w pełni ubrany.
Obudził mnie ból. Przez chwilę nie otwierałem oczu i usiłowałem zlokalizować ból. Wyraźnie promieniował z karku. Poczułem, jak przepływa przeze mnie przerażenie i panika – więc jednak ktoś mnie porwał, teraz pewnie byłem w jakimś drugim białym pokoju, jak niegdyś Max, naszpikowany narkotykami i stąd ten ból! Nie otwierać oczu, nie otwierać, niech myślą, że jeszcze śpię... Wiedziałem, że gdy tylko otworze oczy, zobaczę zimne białe ściany wszędzie, gdzie spojrzę.
Leżałem więc przez dłuższa chwilę nieruchomo, aż w końcu uświadomiłem sobie, ze coś jest nie tak. Czułem, że leżałem na czymś miękkim – a przecież to nie możliwe, żeby dali mi poduszkę do białego pokoju! Więc co u licha...? Na próbę otworzyłem ostrożnie jedno oko, poczym zerwałem się z miejsca, niemal zachłystując się z ulgi.
Nie byłem w żadnym białym pokoju, dookoła mnie nie było żadnych zimnych ścian – znajdowałem się we własnym pokoju, siedziałem na własnym łóżku...! Zaraz, a ten ból...? Spojrzałem w dół na siebie – miałem na sobie to samo, co wczoraj. Poruszyłem na próbę karkiem i jęknąłem. No tak, wszystko jasne – spałem w ubraniu, w jakiejś przedziwnej pozycji i dlatego też tak bardzo bolał mnie kark.
Nigdy w życiu nie czułem tak wielkiej ulgi jak wówczas. To było najpiękniejsze uczucie, jakiego mogłem doświadczyć. Co prawda czułem się fatalnie, ale co tam. Poszedłem do łazienki, zerkając po drodze na zegarek – było po siódmej.
Wlazłem pod prysznic i od razu zrobiło mi się lepiej. Wsadziłem głowę pod strumień gorącej wody i zacząłem myśleć.
Było po siódmej. To oznacza, że minęło dziesięć godzin od czasu mojej rozmowy z Jennie i ich wyjazdu z nowego Jorku. Prawdopodobnie były teraz gdzieś w okolicach Pittsburga. Nie miałem pojęcia, czy słusznie je tu ciągnąłem, ale nie było wyjścia. Teraz wydawało mi się, że to wszystko nie było takie straszne. Chyba wczoraj nieco zbyt szybko się wszystkim przejąłem. Dramatyzowałem, zupełnie jak Eve. Ale tym razem myśl o Eve nie poprawiła mi nastroju. Nie, Eve nie miała wstępu do mojego umysłu, gdy byłem pochłonięty sprawami kosmicznymi.
Ciekawe, jak Dennise. Jennie chciała, żebym ją jakoś wybadał. Nie byłem pewien jak, czy nie ucieknie na mój widok, albo czy nie dostanie szczękościsku ze strachu, na przykład. Choć raczej nie wydawało mi się, żeby Dennise miała się czegokolwiek obawiać.
Wyskoczyłem spod prysznica, wciągnąłem dżinsy, jakaś koszulkę i zszedłem na dół, do kuchni. Nerwy swoją drogą, a mój żołądek swoją i natrętnie domagał się jedzenia.
W kuchni już ktoś był – i ku mojemu zaskoczeniu była to Dennise. Stanąłem w progu, niepewny, co powinienem zrobić, jak się odezwać.
Dennise rozwiązała ten problem za mnie.
-O, już wstałeś – zauważyła uśmiechając się lekko. – Proszę, proszę, do tej pory sądziłam, że raczej z ciebie śpioch.
-Ja...nie tego... – mruknąłem niewyraźnie. Nie wyglądała zupełnie na kogoś, kto miał za sobą ciężką noc, przeciwnie. Wyglądała wręcz kwitnąco, jakby śniły jej się same dobre rzeczy. Nie mogę tego niestety powiedzieć o sobie.
-Wyglądasz tak, że tylko cię schrupać – zauważyła jakby mimochodem Dennise. Zgłupiałem nieco, a ona, jakby nigdy nic, zaczęła nagle mówić coś o śniadaniu. – Robię tosty dla siebie. Też chcesz? Mogę zrobić więcej.
Patrzyłem na nią i miałem wrażenie, że zaraz opadnie mi szczęka – i to w sensie dosłownym. Spodziewałbym się wszystkiego poza stwierdzeniem, że można mnie schrupać! I to w dodatku od niej, od Dennise! Już prędzej Alex powiedziała by coś takiego...
-No chcesz te tosty czy nie? – zniecierpliwiła się Dennise. Skinąłem mimowolnie głową, nie mogąc jednocześnie oderwać od niej wzroku. Zaiste, wyrosła z niej niezwykła osoba!
Poczekałem cierpliwie aż nasze śniadanie było gotowe i przystąpiłem do ataku – musiałem dowiedzieć się, czego miałem się spodziewać!
-Dennise... – zacząłem. – A co do wczoraj...
Ale Dennise położyła mi palec na ustach.
-Nie tutaj, Chris – poprosiła. – Później. Później.
Milczałem, całkowicie zaskoczony – z pełną świadomością, że wciąż trzymała rękę na mojej twarzy. Czułem się przy niej zdecydowanie nieswojo... i zupełnie nie wiedziałem, jak powinienem się przy niej zachowywać. Miałem wrażenie, że ona rzeczywiście z chęcią by mnie schrupała, i to mnie troszeczkę przerażało. Ale po chwili Dennise zabrała swoją rękę – a szkoda, bo już zacząłem się przyzwyczajać. Po chwili do kuchni weszła mama, a ja, zupełnie bez powodu, zaczerwieniłem się na jej widok, tak, jakby siedzenie z Dennise w jednym pokoju oznaczało, że od razu coś między nami jest.
-O, już wstaliście – powiedziała z uśmiechem, przypatrując nam się uważnie. – A ja wam chciałam zrobić śniadanie... ale widzę, że już się obsłużyliście sami.
Cholera. Kompletnie zapomniałem, że mama usiłuje wyswatać kogoś z Dennise... Chyba już miałem przechlapane na całej długości.
-No, skoro już zjedliście, to nie musicie tu siedzieć, idźcie sobie, no idźcie – mama ujęła nas pod ręce i popchnęła do wyjścia. – Przejdźcie się, jest taki piękny ranek, co będziecie siedzieć w domu...
W istocie był pochmurny ranek – ale dla mojej matki nie było brzydkiej pogody. Nawet w środku burzy z piorunami, w ulewnym deszczu albo podczas najgorszej śnieżycy uważała, że jest pięknie.
-Pogadacie sobie – podsunęła zachęcająco i roześmiała się zachwycona. – Tak, pogadacie sobie, musicie ze sobą rozmawiać! To podstawa.
W tym momencie zrozumiałem, że nie było już dla mnie życia. W umyśle matki wykrystalizował się plan związania mnie z Dennise i teraz będzie dążyła do zrealizowania go. To, że gdzieś tam istniała Eve nic dla niej nie znaczyło, widziała ją dwa czy trzy razy w życiu, kiedy w zeszłym roku Eve przyjechała na tydzień – i tyle. Ale Dennise była dla niej jak córka pod ręką, a dla córek matki chyba zawsze starają się znaleźć dobrą partię, nie? A kto byłby lepszą partią niż jeden z jej własnych synów? Ja, Peter czy Dave – dla mamy nie było żadnej różnicy. Spróbujcie się tylko przeciwstawić matce! Zaręczam, że lepiej nie.
Dennise uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i założyła płaszcz. Westchnąłem ciężko i sięgnąłem po kurtkę – ale może jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Dennise najwyraźniej w świecie, jakimś dziwnym trafem, nie była przerażona wczorajszym przedstawieniem, w ogóle zdawała się nie pamiętać, że coś takiego miało miejsce. A jednak pamiętała, o czym przypomniała mi w kuchni, mówiąc owo „później”. Już było „później”, postanowiłem poruszyć jakoś delikatnie ten temat.
Wyszliśmy z domu i przysięgam, ze czułem na plecach rozradowany wzrok mamy – pewnie stała w oknie, patrząc za nami, a później w podskokach pobiegnie do ojca, wyrywając go ze snu, i oświadczy, ze w końcu między biednym Chrisem i biedną Dennise coś zaiskrzyło, i że ona wiedziała o tym od samego początku. No tak. Wystarczyło posiedzieć z Dennise przy śniadaniu, żeby od razu cię zaptaszkowali jako partię dla panny Ralleyard. To, że oboje mogliśmy tkwić w szczęśliwych związkach, nic nie znaczyło – rodzina wiedziała lepiej. Yh. Jasne, miałem cudowną rodzinę – ale czasami byli zbyt cudowni.
-No nie rób takiej miny, nie zamierzam cię przecież zeżreć – zażartowała Dennise zerkając na mnie z boku. Uśmiechnąłem się do niej przepraszająco.
-Wybacz – mruknąłem. – Zamyśliłem się.
-Jak tam twoja dziewczyna? – zapytała Dennise jak gdyby nigdy nic.
-W porządku – odparłem. – Aaa... – niech to. Zapomniałem, czy ona miała kogoś na oku. Ktoś się koło niej plątał...? Oprócz Petera, rzecz jasna. Ona zagięła na kogoś parol...? – A... jak tam twoje sprawy, ktoś interesujący na horyzoncie? – uff, jakoś wybrnąłem. Chyba.
Dennise skrzywiła się lekko.
-Żartujesz sobie – stwierdziła. – Te wszystkie amerykańskie podrywki to nie dla mnie.
Amerykańskie podrywki? A cóż to u licha miało oznaczać? No tak, prawda. Dennise była w trzech czwartych Francuzką, jej tatuś był rodowitym Francuzem i babka po kądzieli też... ona chyba nawet urodziła się gdzieś we Francji, jej brat też tam mieszkał... Hm. A myślałem, że Francuzi to mistrzowie uwodzenia.
-Masz kogoś w takim razie... w Paryżu? – zaryzykowałem. Dennise popatrzyła na mnie dziwnie.
-Mieszkam w Nowym Jorku – zauważyła. – W Paryżu mam tylko brata.
-Hm... no tak – bąknąłem niepewnie. Popatrzyłem na nią z ukosa – i stwierdziłem, że to jednak bardzo ładna dziewczyna. Miała lekko zadarty nos i śliczne ciemne oczy. I ładnie wykrojone usta. Aż dziwne, żeby nikogo nie miała, ale z drugiej strony – Jennie na przykład tez nikogo nie miała od czasów Kyle’a. A też ostatnio jakoś wyładniała. Hm. Może taka moda teraz, żeby ładne dziewczyny były same.
-Będzie padał śnieg – zauważyła Dennise, chowając nos w miękki szalik.
-Skąd wiesz? – zapytałem ze zdziwieniem.
-Nos mi to mówi – uśmiechnęła się Dennise. – Mam dużą wrażliwość meteorologiczną.
Pomyślałem, że chyba posiada nie tylko taką wrażliwość... Nie, zaraz! O czym ja w ogóle myślę? To chyba przez to przenikliwe zimno, tak, to z pewnością dlatego.
-Poza tym z tych chmur musi w końcu zacząć padać śnieg – dorzuciła patrząc w niebo. Również podniosłem wzrok – istotnie, ciężkie, niemal ołowiane chmury wisiały nad miastem, niemal zaczepiając pękatymi brzuchami o wierzchołki i iglice wieżowców w centrum. Zapowiadały się potężne opady śniegu, Dennise miała rację.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, obok siebie. Miasto było pogrążone w ciszy, tak charakterystycznej dla niedzielnych i świątecznych poranków. W powietrzu wisiał śnieg i większość ludzi została w domach. Pewnie w centrum i tak trwał ruch, jak to zwykle, ale tu, w mieszkaniowej dzielnicy Chicago, panowała niemal niezmącona cisza, z daleka tylko dolatywał charakterystyczny szum miasta. Czasem też zaszczekał jakiś pies, ale ludzi na ulicach było jak na lekarstwo. Szliśmy wiec powoli i samotnie ulicą, wysadzaną wielkimi, starymi drzewami – które w ciągu roku dawały upragniony cień, z gęstą koroną liści. Teraz jednak wszystkie drzewa były nagie i uśpione, zeschłe liście niemal w całości uprzątnięte. Obok nas nie przejechał żaden samochód. Poza tym naprawdę było zimno. Ot, typowy początek zimy na północy kraju.
-Dennise – odezwałem się w końcu, przerywając milczenie. – Chyba musimy pogadać o wczoraj.
-Wiem, kim jesteś, Chris – powiedziała miękko Dennise. Zatrzymałem się zaskoczony.
-Wiesz? – zmarszczyłem brwi. – Jak to wiesz? Co wiesz?
-Wiem, że nie jesteś stąd. Wiem, że jesteś kosmitą – uściśliła i wzięła mnie za rękę. – Nie stój tak, jest tak zimno, że chyba zamarzniesz w miejscu jeśli się zatrzymasz.
Pozwoliłem pociągnąć się i poszedłem za nią.
-Ale... zwariowałaś? Dennise, kosmici nie istnieją – powiedziałem rozpaczliwie, usiłując trzymać się wersji wariata, który upiera się przy tym, że jego życie jest snem. Dennise popatrzyła na mnie uważnie i przekrzywiła lekko głowę.
-Jesteś pewny, Chris? – zapytała spokojnie. – Przecież sam dobrze wiesz, że to jest nie prawda. Wtedy negowałbyś swoje własne istnienie, prawda? A wydaje mi się, że jesteś jak najbardziej prawdziwy – uśmiechnęła się lekko i ścisnęła moją dłoń.
-Nie ma kosmitów – powtórzyłem z uporem. Dennise pokiwała głową.
-Tak, a Stany leżą w Europie – przytaknęła. – Daj spokój, Chris, nie zgrywaj się. Oboje wiemy, jaka jest prawda. I wiemy, że ty także jesteś jej częścią.
-Skąd wiesz? – zapytałem cicho.
-Bo widziałam cię wczoraj – uśmiechnęła się znowu.
-Nie, nie o to mi chodzi. Skąd wiesz, że jestem kosmitą, mógłbym być... czymkolwiek innym – zauważyłem. Dennise przygryzła lekko wargę i popatrzyła w drugą stronę, ale nie puściła mojej ręki.
-Skąd wiesz? – nacisnąłem.
-Bo wczoraj robiłeś to samo, co potrafię robić ja – wyznała w końcu. – Też jestem kosmitką.
No to mnie zaskoczyła! Stanąłem jak rażony gromem – co innego snuć takie teoretyczne rozważania w nocy, a co innego usłyszeć te słowa powiedziane głośno i wyraźnie w biały dzień!
-Pozwolisz, że ci nie uwierzę – powiedziałem słabo. W odpowiedzi Dennise wyciągnęła rękę i dotknęła mojego szalika, który zmienił barwę z bordowej na beżowy w cętki. – Zmieniłem zdanie... – oznajmiłem. Tak, zmiana kolorów za pomocą dotyku przekonywała mnie w zupełności. Jezu, w wieku siedmiu lat biłem się z kosmitką...! Może dlatego ona zawsze wygrywała... O żesz... to jednak Jennie i ja nie byliśmy jedynymi kosmitami w tej części kraju... – Muszę usiąść – stwierdziłem. Czułem jak przechodzą przeze mnie fale mdłości. Usiadłem ciężko na krawężniku i odetchnąłem głęboko.
-Chris, dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Dennise. – W porządku? Nic ci nie jest?
-Nie, nic – odparłem. – Trochę tylko... trochę mnie zaskoczyłaś.
-Nie przypuszczałeś, że są jeszcze inni, co? – zapytała przysiadając obok mnie. Pokręciłem głową. – I na pewno nie przypuszczałeś, że ja jestem inna? – uśmiechnęła się.
-Nie – przyznałem.
-Ja też nie przypuszczałam, że ty jesteś taki jak ja – dała mu sójkę w bok, ale nie ośmieliłem się jej oddać.
-Skąd... skąd pochodzisz? – zapytałem ostrożnie.
-Mówi ci coś nazwa Układ Pięciu Planet? – czy mi to coś mówi? Dziewczyno, ja się tam urodziłem! Ale zamiast tego skinąłem tylko głową. – No to właśnie stamtąd jestem. A ty też? – skinąłem powtórnie głową.
Miałem ochotę się roześmiać – zachowywaliśmy się jak dwoje dzieci, które spotkało się na koloniach i wymieniają o sobie informacje, o tym, gdzie mieszkają i co robią ich rodzice.
-Kingowie nie wiedzą, co? – zapytała, a ja znów tylko skinąłem głową. – Zaraz, a ta twoja prawdziwa siostra... ona też...?
-Tak – przyświadczyłem. Myśl o Jennie jakoś mnie zelektryzowała – matko, ona była w drodze tu! – Ale myśleliśmy, że tylko my zostaliśmy – nie precyzowałem pojęcia „my”. Dla mnie oznaczało to zarówno Evansów, jak i Guerinów, ciotkę Isabel, Alex... dla Dennise jednak oznaczało tylko mnie i Jennie.
-Nie powiedziałeś o tym nikomu, prawda? – spytała ze zrozumieniem i nawet nie oczekiwała mojej odpowiedzi.
-A twój brat? Twoi rodzice? – byłem ciekaw, czy oni również...
-Oni również – odparła Dennise spokojnie. Aha. Czyli kosmici są wśród nas. – Przestraszyłeś się wczoraj, co?
-Trochę – przyznałem. Nie no, skąd, wcale. Tylko mało nie dostałem zawału, nie mówiąc już o ataku histerii. Tak sobie, dla sportu wychodzę z pokoju na pierwszym piętrze przez okno, żywię niechęć do otworów drzwiowych. –A, właśnie! Jak ty weszłaś do mojego pokoju, co? – zapytałem podejrzliwe. – Zamknąłem drzwi na klucz, prawda?
Dennise zaczerwieniła się lekko.
-Zamknąłeś – wyznała. – Ale czasami jak jestem czymś bardzo pochłonięta, to zapominam, że nie powinnam otwierać bez problemu wszystkich drzwi... Staram się tego oduczyć, ale czasami się zapominam.
-A czym to byłaś pochłonięta wczoraj tak, że wparowałaś do mnie jak gdyby nigdy nic? – indagowałem dalej. Bogu dzięki, że nie siedziałem tam na przykład nagi...
Dennise zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
-Nie ważne – mruknęła. Hm, to interesujący i raczej niecodzienny widok – speszona Dennise... Byłem niemal pewny, że to coś, co ją pochłaniało bez reszty wczorajszego wieczora było naprawdę niezwykłej wielkości. Z pewną dozą zarozumiałości pomyślałem, ze celem Dennise było widać zaproponowanie mi upojnego wieczoru. Całe szczęście, że nie powiedziałem tego głośno. W każdym razie Dennise wyglądała tak słodko, gdy była speszona, ze nie miałem serca zbytnio jej dopiekać.
-Skoro wiedziesz, kim jestem, to czemu wczoraj uciekłaś, zamiast mi to po prostu powiedzieć? – „i przyprawiłaś mnie niemal o zawał serca” dodałem w myślach.
-Bo byłam zaskoczona – wyjaśniła. – Nie byłam przygotowana na takie coś... musiałam wszystko przemyśleć.
I, zapewne, poradzić się kogoś. Byłem pewien, że tak jak ja spanikowany natychmiast zadzwoniłem do Jennie, tak ona zadzwoniła... gdzieś. Być może do tego brata, a może do rodziców. Na pewno dzwoniła.
Coś mi się przypomniało – wczoraj wieczorem Jennie rzuciła, ze Dennise może być związana z jakąś organizacją. Okazała się kosmitką – bo nie wierzyłem w to, że agenci FBI potrafią zmieniać kolory – ale nikt nie powiedział, że wszyscy kosmici są nam życzliwi. Nie była Skórem, bo tych wyeliminowaliśmy dwa lata temu, ale nikt nie dawał nam słowa, że tylko oni są naszymi wrogami. Dennise mogła tylko udawać, że jest dobrze do mnie nastawiona. Może to była gra.
Wtedy też zadzwonił mój telefon komórkowy. Drgnąłem nerwowo i wygrzebałem ją z kieszeni kurtki. Rzuciłem okiem na wyświetlacz – Jennie.
-Przepraszam, muszę odebrać – powiedziałem do Dennise. Skinęła głową, więc wstałem z krawężnika i odszedłem od niej na tyle, żeby to nie wydawało się podejrzane.
-Miło, że dzwonisz – powiedziałem normalnym głosem, pamiętając o tym, że kosmici mają lepszy słuch. – Co u ciebie słychać? Jak tam Las Cruces?
-Co? – zdziwiła się Jennie. – Jakie Las Cruces?
-Nie poszłaś? A co się stało? – zmartwiłem się szczerze. Usłyszałem, jak Jennie zakryła słuchawkę i powiedziała coś do kogoś – najprawdopodobniej do Alex. – Ale pojedziesz tam, tak? – zapytałem podkreślając to „tam” – miałem nadzieję, że Jennie się zorientuje.
-Nie możesz rozmawiać swobodnie, tak? – domyśliła się Jennie.
-Aha – przyświadczyłem radośnie i z dumą, że mnie zrozumiała.
-Dobra, rozumiem. Jak stoją sprawy... no wiesz? – zapytała.
-W porządku – odparłem. – Nie złapałem grypy, choć pogoda sprzyja.
-Pomyli mi się, co mówisz dosłownie a co szyfrem – mruknęła Jennie. – Słuchaj, ja i Alex jesteśmy już w Chicago.
-Tak szybko? – zdziwiłem się. Myślałem, że będą dopiero po południu, a ledwo dochodziło chyba wpół do dwunastej.
-Tak się udało – widziałem, jak Jennie wzrusza ramionami. – Jesteśmy w motelu przy Thomson’s Road, wiesz, gdzie to jest?
-Średnio na jeża – odparłem. Thomson’s Road... Coś mi się majaczyło, ale nie byłem pewien.
-Czekaj... to przy autostradzie na północ, Alex mówi, że niedaleko jest kościół świętej Racheli – wyjaśniła Jennie.
-A! To już wiem! – zawołałem z satysfakcją. To nawet nie było tak daleko, ledwo dwadzieścia minut szybkim marszem od miejsca, gdzie teraz byliśmy.
-Przyjdź najszybciej, jak się da, dobrze? – poprosiła Jennie. – Pokój 233a.
-W porządku – zgodziłem się. – Pa, kochanie.
-To z pewnością był szyfr – mruknęła Jennie i rozłączyła się.
Odwróciłem się do Dennise powoli.
-Dziewczyna? – zapytała uśmiechając się lekko.
-Tak – skłamałem gładko. W końcu Jennie była dziewczyną – tyle że nie moją.
-Musi jej strasznie na tobie zależeć, czemu się akurat nie dziwię. To co, wracamy do domu? – zapytała wstając z krawężnika.
-Przejdźmy się jeszcze, pokażę ci coś – zaproponowałem.
-W porządku – zgodziła się Dennise bez chwili namysłu. Nie mogłem pozwolić jej sobie pójść, skoro jeszcze nie wiedziałem, po której stronie barykady się znajdujemy. To nie było by też zbyt rozważne, pozwolić jej pójść i robić co zechce, dopóki jej nie rozgryzę.
Tak, postanowiłem bezzwłocznie udać się na Thomson’s Road do pokoju 233a, ale nie sam – uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Postanowiłem od razu przedstawić Dennise dwóm najsilniejszym kobietom w mojej prawdziwej rodzinie.
Masz szczęście, że niczego nie piłam! Dennise KOSMITKĄ! Kurde? To ja nic już nie kumam Ciekawe po której jest stronie... Jeśli po stronie Kivara to nie chcę być w jej skurze jak się spotka z Jannie i Alex Miejmy nadzieję, że jest dobrym obcym i nie zrobi nic złego naszym znajomym prawda? Trochę mi się śmiać chciało jak ten biedny Chris się zamartwiał co teraz będzie No i otrzymał odpowiedź choć nieco zaskakującą.
No i co zrobiłaś! Teraz to ja co pięć minut będę wchodzić żeby tylko sprawdzić czy aby nie ma już nowej części Zgroza
No cóż nic rewelacyjnego nie napisałam, ale to z tego szoku Żuciłaś biedne sępiki na bardzo głęboką wodę. Mam nadzieję, że reszta też umie pływać Aaa! Z czego zdajesz maturę? I czy nową czy jeszcze starą? Bo ja dzięki Bogu jeszcze starą I nawet jeszcze tego nie tknęłam palcem Bo jak pomyślę o nauczycielce od geografi to szlag mnie trafia Ta wredotra nie potyrafio nauczyć! Dobra wrócę jak pojawią się kolejne komentarze i oczywiście nowiutka część. Nie zapomnij o "Nobody's son"
No i co zrobiłaś! Teraz to ja co pięć minut będę wchodzić żeby tylko sprawdzić czy aby nie ma już nowej części Zgroza
No cóż nic rewelacyjnego nie napisałam, ale to z tego szoku Żuciłaś biedne sępiki na bardzo głęboką wodę. Mam nadzieję, że reszta też umie pływać Aaa! Z czego zdajesz maturę? I czy nową czy jeszcze starą? Bo ja dzięki Bogu jeszcze starą I nawet jeszcze tego nie tknęłam palcem Bo jak pomyślę o nauczycielce od geografi to szlag mnie trafia Ta wredotra nie potyrafio nauczyć! Dobra wrócę jak pojawią się kolejne komentarze i oczywiście nowiutka część. Nie zapomnij o "Nobody's son"
He he, miałam już nic nie pisać ale temat matur jest tak pasjomujący /niedobrze mi/, że odpisać muszę.
Nowa matura, nowa... co gorsza dwujęzyczną, polsko-francuską, z historią i wosem. Wow. Zestwa śmiertelny. No, chyba, że jeszcze bym wzięła do szczęścia biologię, po francusku to normalnie miodzio. Tak, wiem, upadłam na łebek. Historii się nie boję, potrafię to ujarzmić, nawet w tak dzikim języku jak francuski, ale przyznaję, że wosu się boję (dobrze, że to już po polsku...). I do tego ta prezentacja /fuj/, i francuski, jakieś dwadzieścia pięć tekstów do opracowania /co za nudy/. Upijam się jak będę to miała za sobą, przypomnijcie mi o tym za te dziesięć miesięcy...
Teraz będę się przerzucała... przetłumaczyłam połowę kolejnej części NS, stwierdziłam, że wystarczy tego dobrego i wróciłam do twórczości własnej na jakiś czas, by zajrzeć jeszcze tutaj.
Zaskoczona kosmicznoścą Dennise? No, to ja jestem ciekawa, co powiesz za kilka części. A swoją drogą miałam ją bardziej rozbudować...
Nowa matura, nowa... co gorsza dwujęzyczną, polsko-francuską, z historią i wosem. Wow. Zestwa śmiertelny. No, chyba, że jeszcze bym wzięła do szczęścia biologię, po francusku to normalnie miodzio. Tak, wiem, upadłam na łebek. Historii się nie boję, potrafię to ujarzmić, nawet w tak dzikim języku jak francuski, ale przyznaję, że wosu się boję (dobrze, że to już po polsku...). I do tego ta prezentacja /fuj/, i francuski, jakieś dwadzieścia pięć tekstów do opracowania /co za nudy/. Upijam się jak będę to miała za sobą, przypomnijcie mi o tym za te dziesięć miesięcy...
Teraz będę się przerzucała... przetłumaczyłam połowę kolejnej części NS, stwierdziłam, że wystarczy tego dobrego i wróciłam do twórczości własnej na jakiś czas, by zajrzeć jeszcze tutaj.
Zaskoczona kosmicznoścą Dennise? No, to ja jestem ciekawa, co powiesz za kilka części. A swoją drogą miałam ją bardziej rozbudować...
nowa czesc SUPER
Dennise kosmitka - czemu mnie to nie dziwi. mam co do niej pewne podejrzenia, a wlasciwie co do jej pochodzenia (NY - czyzby miala jakis zwiazek z duplikatami )
opis paniki Chrisa i jego skaradania sie pod pokoj Dennise przekomiczny. teraz tylko czekac co na to wszystko powiedza Jennie i Alex. juz sie nie moge doczekac.
Dennise kosmitka - czemu mnie to nie dziwi. mam co do niej pewne podejrzenia, a wlasciwie co do jej pochodzenia (NY - czyzby miala jakis zwiazek z duplikatami )
opis paniki Chrisa i jego skaradania sie pod pokoj Dennise przekomiczny. teraz tylko czekac co na to wszystko powiedza Jennie i Alex. juz sie nie moge doczekac.
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
Wszystko płynie... Panta rei(to tak?:P)
juuhhhhhuuuuu!!!! => to moja reakcja na to, że jest nowa część. JEdnak nie mogę przeczytać, bo muszę jechać do domu i zająć się >>homework<<... Byle mieć chwilkę czasu...
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
Od samego poczatku jakos nie przepadalam za ta cala Dennise, ale po tej czesci wydaje sie byc nawet mila! I taka niegrozna, chyba, ze to jest tylko gra. Juz w mojej chorej glowce snuje plany polaczenia jej z Chrisem chociaz on niby jest z Eve Same przemyslenia Chrisa sa genialne Biedny przestraszyl sie nie na zarty jeszcze mogl sobie skrecic kark wracajac do swojego pokoju po rozmowie z Jennie. Czy dobrze zrozumialam, ze rodzina Dennise to tez kosmici? Hmm wiecej ich i wiecej
Czekam na kolejna czesc! Jestem ciekawa jak dziewczyny zareaguja na fakt, ze Chris nie przyszedl sam i, ze Dennise jest kosmitka i pochodzi z tym samych okolic co ich rodzice. Wracaj szybko Nan!
Zdajesz mature z francuskiego? Uroczo ja nadal ucze sie tego ejzyka teraz juz na studiach Fajniutki jest.
Czekam na kolejna czesc! Jestem ciekawa jak dziewczyny zareaguja na fakt, ze Chris nie przyszedl sam i, ze Dennise jest kosmitka i pochodzi z tym samych okolic co ich rodzice. Wracaj szybko Nan!
Zdajesz mature z francuskiego? Uroczo ja nadal ucze sie tego ejzyka teraz juz na studiach Fajniutki jest.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Przeczytałemn, teraz zaieram się za komentarz, a więc: Nan jak zwykle świetna część. Dennise kosmitką? To było do przewidzenia Ale mimo wszystko pozostawał cień niepewności, który został wyjaśniony. "Pa kochanie..." - to mi się podobało.... Czekam na następną część. Ten dzień jest cudowny... nowa częśc i nadodatek dobra ocena z matmy ze sprawdzianu diagnozującego Dzięki Nan! :*
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
uu
uuuuuuu.... to dopiero będzie przedstawienie!!!!!!!!!!! Alex, Jenny as Dennise :D:D WOW. Jak miło....będzie padał śnieg! Święta... jak miło powspominać, ale to też już niedługo:) Dennise i "schrupac"? No,no, no...... . Tak coś myślałam, że ma chętkę na Chrisa, ale że ON?!?... coś zaczyna...czuć... . O HO HO Mina Jenny i Alex będzie świetna!!!!! CZEKAM z niecierpliwością...
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
Będę miła. Będę miła, choć nie rozumiem matematyki a jutro mam klasówkę. Będę miła, choć najchętniej bym kogoś zabiła. Będę miła, choć jestem zdecydowanie zła i zdecydowanie już potrzebuję wakacji, bo za dużo tego dobrego.
Zaczyna się robić interesująco, bo dziwnym trafem nowsze części wychodzą coraz lepsze (piszę sobie tego sequela i nie jest źle). Zobaczymy, jak to tam będzie. Zobaczymy, czy mnie nie zabijecie za jakieś kilkanaście części...
Onarku, oto jak dziewczyny zareagowały. Prawdę mówiąc coraz bardziej lubię Alex i jej narracja jakoś mi... leży. I nie mów mi o francuskim, fajniusi język, ale mi się przejadł, już mi niedobrze od niego. Ale to dobrze, że się go uczysz, bo zrozumiesz, co powie jeden z bohaterów (daleko w przód, ale zawsze).
I chyba mam lekkiego fisia na punkcie świąt, bo z upodobaniem wpycham je do większości opowiadań...
Część 7
Alex:
Któregoś bardzo pięknego dnia Jennie pożałuje. Zmusiła mnie do wysiłkowej eksploatacji mojego ukochanego samochodu – pięknej, lśniącej czarnej wyścigówki, bez żadnego pyłku na masce. Ten samochód był piękny, dobry do Los Angeles albo do powolnego jeżdżenia najbogatszymi ulicami Nowego Jorku, a nie do gnania na łeb na szyję przez brudne szosy stanowe! Zmusiła mnie również do jechania na granicy prawa – no rany, owszem, lubię czasami „przypadkiem” przycisnąć gaz, ale te przypadki zdarzały się wtedy, kiedy ja tego chciałam! Ale co gorsza – po pięciu godzinach jazdy, kiedy już ledwo widziałam na oczy (spróbujcie jechać w środku nocy pięknym, ślicznym samochodem przekraczając dość znacznie prędkość, nie rozwalając przy okazji ani siebie, ani nikogo dookoła!), Jennie uparła się, że mnie zmieni – i to było najgorsze pięć godzin w moim życiu, kiedy ona prowadziła. A na mnie mówią, że jeżdżę jak wariat! Potem zdecydowanie zażądałam, żeby się ze mną przesiadła – wolałam już sama rozwalać swój samochód niż pozwalać na to innym.
Trzęsiesz się nad tym samochodem jak facet – Jennie
Wypchaj się. Ja teraz piszę, wiec won mi stąd.
Trochę szacunku dla starszej kuzynki, co? J.
A po co? Przecież i bez szacunku się lubimy Poza tym jaka ty tam starsza, ledwo trzy lata.
W każdym razie dojechałyśmy do Chicago w rekordowym, jak przypuszczam, czasie niecałych piętnastu godzin. Normalnie jedzie się osiemnaście godzin, więc cały czas jechałyśmy prawie dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Czy ktoś wie, gdzie tu jest najbliższy klub rajdowy? Byłabym niezła. Pojadę do Monte Carlo, tam docenią mój talent. Co gorsza przez większą część drogi musiałam wysłuchiwać jakiegoś badziewia w radiu, coś o jakichś California Stars. Rany. Gorzej już być nie mogło.
Ale swoją drogą to sama nie wiem, kogo jest lepiej się pozbyć – Jennie czy Chrisa w końcu to on zafundował mi tą wspaniałą podróż, więc może lepiej go wyeliminować? Kto go tam wie, co on wymyśli przy następnej okazji. Jeszcze okaże się, że przypadkiem uruchomił jakiś kosmiczny statek i rzecz jasna będziemy musiały z Jennie polecieć razem z nim na drugi koniec Wszechświata, na co nie miałam najmniejszej nawet ochoty. Ziemia całkowicie zaspokajała moje potrzeby w zakresie podróży.
Zatrzymałyśmy się w tym Chicago w niewielkim, nieco zapyziałym motelu o wdzięcznej nazwie „Pod Kwitnąca Różą”. Jak ten motel był w kwitnącym stanie to ja jestem indyjskim fakirem, kwitnąć to tam mogły tylko glony w basenie na dziedzińcu, w którym nie zmieniali wody od wieków. Byłam już w Chicago, ostatnio dwa lata temu, gdy odwoziłyśmy razem z matką Chrisa z Roswell. Poznałyśmy wtedy jego rodzinkę – i przysięgam, że była bardziej świrnięta niż nasza.
-Idę spać – oznajmiłam stanowczo Jennie. – Spróbuj mnie zmusić do jakiegoś ruchu, to nie ręczę za siebie.
-Nie zamierzam cię zmuszać, sama się ruszysz – wzruszyła ramionami Jennie. I, niestety, znowu miała rację. Łóżka w tym motelu nie były zbyt wygodne. Powiem więcej – w ogóle nie były wygodne. Przekręciłam się na posłaniu chyba ze dwadzieścia razy i cały czas było mi nie wygodnie. W dodatku w pokoju było chłodno, na zewnątrz zaś było wręcz lodowato. Wstałam zła, i gdyby nie to, ze Jennie postawiła przede mną jakieś gorące żarcie, to zaśpiewałabym jej jak Fastball „This Is Not My Life”, poczym wsiadłabym do samochodu i pojechała do jakiegoś drogiego i eleganckiego hotelu. Śpiewnie idzie mi średnio, śpiewam tylko wtedy, gdy jestem maksymalnie wkurzona, więc naprawdę byłam zła.
Usiadłam w fotelu półleżąc, z talerzem pod brodą i gapiłam się w telewizor, oglądając MTV. Nie podobało mi się tu coraz bardziej, może dlatego, że było mi zimno i byłam głodna i niewyspana i zmęczona. Być może. A być może to miejsce jakże dotkliwie raniło moje poczucie estetyki.
To ty masz coś takiego jak poczucie estetyki? – j.
Weź idź, dobrze? Nie denerwuj mnie. Boże, w jakich warunkach ja muszę pracować.
Jennie z kolei była wówczas nieźle zdenerwowana. Usiadła na łóżku i zaplotła nerwowo dłonie na kolanie.
-Chris powiedział, że zaraz przyjdzie – oznajmiła.
-To fajnie – burknęłam. – Chcesz trochę? – zapytałam wskazując na talerz z jedzeniem. Pokręciła przecząco głową. No, to też pewna metoda na stracenie zbędnych kilogramów. Właściwie to ten talerz był zwykłą, plastikową tacką z zamrożonym żarciem, ale Jennie widać, w trosce o mój żołądek, podgrzała ją błyskawicznie. Pewnie dlatego to wszystko miało drewniany posmak. Albo robi za ostro, albo drewniano! Nie ma dziewczyna żadnego wyczucia. Gotowanie jest jak miłość, a ona nic.
-Ty – odezwałam się po chwili. – Może jednak chcesz trochę?
-Nie, dzięki – odmówiła. Cóż. Proponowałam.
Ktoś zapukał do drzwi, ale nawet się nie obejrzałam, Jennie za to drgnęła nerwowo.
-Siedź – rzuciłam w jej stronę. - Wlazł! – ryknęłam głośno. Chris potrafi przekręcać klamki, prawda?
Istotnie, umiał. Wszedł do pokoju, ale usłyszałam nie jedne kroki, ale dwie pary. Wykręciłam głowę ze średnia ciekawością. Byłam zła.
-Hej Jennie, hej Alex – przywitał nas Chris.
-Hej – odparła Jennie wstając z łóżka i wkładając ręce do tylnich kieszeni dżinsów.
-No – burknęłam niezbyt przyjaźnie. W pokoju było zimno jak w psiarni.
-Przyprowadziłem kogoś... to jest Dennise – oznajmił wskazując na tego kogoś, kogo przyprowadził ze sobą.
Dziewczyna była niższa od niego, co oznacza, ze nie miała metra osiemdziesięciu. Miała ciemne włosy, ciemne oczy i fajny płaszcz. Co do reszty – nie wiem, zdrętwiała mi szyja.
-Fajnie – mruknęłam. – Czy jechałam tu po to, żeby zobaczyć jej płaszcz? – poinformowałam się grzecznie.
-Przepraszam za nią, jest zmęczona długą drogą – krygowała się Jennie, jak to ona miała w zwyczaju.
-Dennise jest kosmitką – oznajmił Chris wyplątując się ze swojej kurtki i rzucając ją na jedno z łóżek.
-Taaa? – nie wykazałam żadnego zainteresowania tą wiadomością. Dziewczyna jednak chyba była zaskoczona otwartością mojego kuzyna.
-No wiesz co! – zawołała z oburzeniem.
-To ta sama co wczoraj wieczorem? – zapytała Jennie, a Chris pokiwał głową i zabrał mi fasolkę z mojej tacki, więc dziabnęłam go widelcem.
-Won mi stąd, to moje fasolki – powiedziałam groźnie.
-Ja stąd idę – oznajmiła ta cała Dennise.
-Zobaczymy – zauważyłam uprzejmie. Wiedziałam, ze moja zaborcza przyjaciółka nie pozwoli tak szybko jej wyjść – he he, znałam już nieco metody Jennie...
Istotnie, J. zastosowała system Wielkiej Rafy Barierowej, czyli Dennise została oddzielona od drzwi piękną, zieloną barierą.
-Co u licha? – zapytała zdumiona.
-Szkoda, ze się nie założyłam – powiedziałam z żalem. – Wygrałabym kilka dolców.
-Zachowuj się – upomniała mnie Jennie, poczym zwróciła się do naszego gościa. – Przykro mi stosować takie metody, ale jeszcze nie porozmawialiśmy.
-Kim wy jesteście? – zdenerwowała się Dennise.
-Och, wybacz, zapomniałem, ze się jeszcze nie znacie – Chris zerwał się z miejsca. – to jest Jennie, moja siostra. Kosmitka, żeby być ścisłym – wskazał na Jennie. – A to jest Alex, nasza kuzynka, która kiedyś być może też stanie się kosmitką – tu Chris wskazał na mnie. Wysunęłam rękę nad fotel i pomachałam Dennise. – I pamiętaj, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie wyjadać Alex fasolek, bo robi się zaborcza – dorzucił chichocząc do siebie. Po raz pierwszy słyszałam chichoczącego Chrisa. Spojrzałam na niego z obrzydzeniem.
-Gorzej ci? – zapytałam uprzejmie.
-Zdecydowanie – zarechotał Chris. Popatrzyłam z niesmakiem na Jennie.
-Twój brat sfiksował – oznajmiłam.
-Więc jesteś kosmitką – Jennie nie zwróciła na nas uwagi, całej jej zainteresowanie skupiło się na osobie owej Dennise, która wczoraj tak zgrabnie nastraszyła Chrisa.
-Wy też – odbiła piłeczkę Dennise. Jennie miała taką minę, jakby chciała bez mała obejść i obwąchać ją dookoła, jak pies.
-Skąd jesteś? – brzmiało następne pytanie.
-Z Układu Pięciu Planet – odparła Dennise, nieco zdziwiona. Jennie uniosła zdziwiona brwi.
-A co, my też? – ucieszyłam się.
-Zamilcz – rzuciła do mnie Jennie i znów zwróciła się do naszego gościa. Zresztą, może to była gościni. „Gość” jest rodzaju męskiego, więc pasuje do faceta. Ale żeby dziewczynę nazywać rodzajem męskim to lekka przesada, więc to była gościni. - A dokładniej?
-Z Antaru...ale o co wam tak właściwie chodzi? Co tu się dzieje? – zaczęła się dopytywać Dennise. Jennie przez chwilę wyglądała tak, jakby trafił ją piorun.
-To znaczy? – zapytała ostro. – Żyłaś tam i zostałaś sklonowana? Wyszłaś z inkubatorów? Twoi rodzice byli kosmitami? Kim tam byli? Z kimś byli powiązani? Dlaczego teraz jesteś na Ziemi? Po co? Są tu inni?
-Na wszystko naraz ci nie odpowiem – zauważyła zgryźliwie Dennise.
-Ona ma rację – mruknęłam. Jennie rzuciła mi mordercze spojrzenie, jak za starych dobrych czasów.
-Milcz – syknęła. – A ty odpowiadaj! – warknęła w kierunku gościni. Oj, Jennie pokazuje pazur, to znaczy, że nie jest dobrze...
Chris jakoś doszedł do siebie, spoważniał, i stanął koło Jennie, identycznie jak ona zakładając ręce na piersi. Odwróciłam od nich wzrok, bo znowu miałam wrażenie, ze dwoi mi się w oczach. Zawsze tak było, kiedy Jennie i Chris przebywali w jednym pomieszczeniu i zachowywali się jak lustrzane odbicie tego drugiego.
-I wyłącz ten telewizor, do diabła! – rzuciła wściekle Jennie w moim kierunku. Wzruszyłam tylko ramionami, na co Jennie wyciągnęła rękę w kierunku telewizora, który wybuchł na miejscu.
-Hej no! – wrzasnęłam zrywając się z miejsca. – Będziesz za niego płaciła z własnej kieszeni, raszplo jedna!
Dennise spoglądała na nas z niedowierzaniem i lekkim przestrachem, ale jak wiadomo nie ma tego złego i tak dalej, bo przynajmniej zdecydowała się powiedzieć od razu całą prawdę.
-To ja może odpowiem na wasze pytania – powiedziała niepewnie. – Nikt nie został sklonowany ani nikt nie był w inkubatorach, cokolwiek to ma oznaczać...
-Dalej – warknęła Jennie. Przypominała teraz taką wielką kąpiącą jadem teściową – chyba ta przyśpieszona podróż źle wpłynęła nie tylko na mnie, ale i na nią. – Więc skąd się wzięłaś na Ziemi.
-Z nikąd – odparła pośpiesznie Dennise. – To znaczy, urodziłam się tu. To moi rodzice pochodzili z Antaru, przylecieli tu dawno temu, ponad trzydzieści lat temu.
-Kim byli – zażądała Jennie z błyskiem w oku. Oj, znowu dziewczyna przyjmowała swoją pozę władczyni. Nie lubiłam tego, ale i tak nigdy nie udało jej się mną władać.
-Jennie, spokojnie – powiedział Chris z opanowaniem. – Dennise, może jednak powiesz nam wszystko od razu, co? Będzie łatwiej, i tobie, i nam.
Dennise łypnęła na niego okiem i coś jej błysnęło – hm, interesujące. Rozważymy później.
-Moi dziadkowie należeli do ścisłej arystokracji Antaru – odparła z dumą. – Pochodzili z najszlachetniejszych antarskich rodów – tak? No to fajnie. Ja podobno pochodziłam z królewskiego rodu, nie jakiegoś tam szlacheckiego. Nie ma to jak koligacje rodzinne. – Musieli opuścić Antar kiedy przeciwnicy dynastii zaczęli przeprowadzać czystki. Moja rodzina należała do największych zwolenników króla Zana... wiecie w ogóle, kto to był? – zapytała Dennise z nutka wyższości w głosie. O, ubawimy się... Chris skinął powoli głową.
-Nasz ojciec – odparł po prostu. – Mój i Jennie.
-Mój wuj – dorzuciłam z uciechą.
Dennise pobladła lekko.
-Żartujecie sobie – szepnęła z niedowierzaniem.
-Ależ skąd – powiedziałam do niej życzliwie. – Jennie jest córka tego waszego króla Zana, mamusią Chrisa była dodatkowo ta królowa, a moją matką jest Vilandra. To się nazywa rodzina, nie?
Dennise usiadła ciężko na fotelu i przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zemdleć.
-Oni nie żyją... – wyszemrała ledwo dosłyszalnie.
-Przeciwnie, i zapewniam cię, że żyje im się całkiem nieźle – zapewniła ją zimno Jennie.
-Kiedy zabito Zana, sklonowano jego i jego rodzinę i wysłano na Ziemię – Chris ulitował się nad tą nieszczęsną przedstawicielką arystokracji antarskiej. – Dla świata narodzili się w 1983.
-Ale przecież... oni mieli nie żyć... – wyjąkała Dennise.
-A pewnie – przyświadczyła zjadliwie Jennie. – Mieli nie żyć. I mój ojciec też już by nie żył, właśnie dzięki wam, wiernej arystokracji. Skoro tacy wielcy zwolennicy z was, to czemu nie pomogliście mojemu ojcu, gdy dorwali go Khivar z Nicholasem, co? Czemu musiała mu pomagać jego własna siostrzenica a córka Khivara, a nie jego ludzie?!
-Myśleliśmy, ze to był ich blef.... – Dennise zbladła jeszcze bardziej, Jennie za to poczerwieniała.
-Blef? Blef?! – krzyknęła z pasją. – Piętnaście lat bez ojca to też był blef, do jasnej cholery?!
-Jennie, spokojnie – złapałam ja za rękę i odciągnęłam nieco na bok. – Spokojnie, teraz już nic nie zmienisz.
-Alex, do ciężkiej zarazy, oni doskonale wiedzieli, że Nicholas miał mojego ojca i nic nie rozbili, nic, bo myśleli, ze to jakiś pieprzony blef! – Jennie wprost kipiała wściekłością. Wiedziałam, ze była przeczulona na punkcie wuja Maxa, i prawdę mówiąc wcale jej się nie dziwiłam.
-Wiem – powiedziałam spokojnie. – Ale teraz już żadna z nas nie może tego zmienić, tak? Posłuchaj mnie – ona nie jest warta twoich nerwów, słyszysz? To ty pochodzisz z królewskiego rodu, nie ona. Musisz być ponad nią – wow, ale mi się powiedziało. Chyba skutecznie, bo Jennie odetchnęła głęboko kilka razy.
-Masz rację – mruknęła. – Ale na Boga, pilnuj, żebym była daleko od niej, bo jeszcze ją niechcący zabiję.
-Cóż, z tego co wiem, to król jest ponad prawem, pewnie nic by ci nie mogli zrobić – uśmiechnęłam się kpiąco. – Zresztą, najpierw musieliby pokonać m n i e.
Jennie prychnęła śmiechem mimo woli i już uspokojone i pogodzone powróciłyśmy do Chrisa i Dennise.
-Naprawdę... naprawdę jesteście z Zanaidów...? – zapytała z obawą Dennise.
Wszyscy troje jak na komendę skinęliśmy głowami.
-A... macie... w takim razie... pieczęcie? – Dennise wymówiła to słowo z nabożną wręcz czcią. Pieczęcie? Takie że niby pieczątki? Czy stemple, jak na poczcie? Pierwsze słyszę.
-Tak – potwierdziła Jennie. Doprawdy? Mieliśmy coś takiego? Jak? Ja nic nie wiem.
-Mogę... mogę zobaczyć...? – spytała niepewnie Dennise. Popatrzyłam na Jennie z wyrzutem – co ona chciała jej pokazywać, nigdy w życiu nie mieliśmy żadnych pieczątek! Ale moja szanowna kuzynka rzuciła mi nieco speszone spojrzenie. No tak, nie miała pojęcia, co teraz. Świetnie. Znowu wszystko musiało być na mojej głowie.
-Daj rękę – powiedziałam do niej z rezygnacją. Znowu ja wszystko musiałam wiedzieć – co oni by beze mnie zrobili... – I ty też – rzuciłam do Chrisa. Staliśmy wiec sobie w kółeczku, trzymając się za rączki jak przedszkolaki. Pieczęć, pieczęć... no dobra, coś wiedziałam, mnie różnicy nie robi, ale możemy spróbować.
-Skupić się – rzuciłam kątem ust. Nie wymawiając, ale oni oboje byli lepsi w te klocki niż ja. No i rzeczywiście – skupili się oboje, no, ja również. Po chwili poczułam jak coś mnie łaskocze, ale nie byłam pewna gdzie. Hm. No i po chwili ukazała się pieczęć – i to taka, że aż mi szczęka opadła.
Dziwnym trafem od każdego z nas wyszedł ten sam obraz – pięć kropek w kształcie litery V, podobno symbol Układu Pięciu Planet (ależ ja wyedukowana byłam ładnie, ha!), ale te trzy obrazy różniły się kolorami – Chrisa były purpurowe, Jennie – turkusowe, a moje nursztynowe. Zlały się w jeden, trójwymiarowy obraz, który zamigotał przez chwilę, zajarzył się na złoto i znikł.
Hm. Nawet nie byłam zdziwiona tym, że ode mnie to coś też wyszło – w końcu tyle czasu przebywałam z kosmitami, że zdziwiłabym się, gdybym sama w końcu nie stała się jednym z nich. Zresztą, już nawet zaczęłam się zmieniać, o czym świadczy chociażby moja wspaniała i niepowtarzalna moc. Chyba na prawdę byłam szalenie mądra z ta moją wiedzą przychodzącą nie wiadomo skąd, jakby ktoś po prostu wkładał mi ją do głowy nie wiedzieć czemu i nie wiedzieć kiedy, zawsze w odpowiedniej ilości, nigdy za dużo.
No, no, no. Nie spodziewałam się aż takiego efektu, zresztą – nie tylko ja się nie spodziewałam... Ale pod największym wrażeniem była chyba Dennise, che che che. Wyglądała tak, jakby zaraz miała nam paść do stóp – co nie byłoby takie złe, nikt jeszcze przede mną nie padał. A dochodziłam do wniosku, że chyba mi się należało.
W milczeniu skłoniła się przed nami i trwała taka zgięta, a kiedy w końcu się wyprostowała, nie śmiała spojrzeć nam w twarze. Hmmmm, może czas zacząć to robić częściej. Zawsze chciałam być księżniczką. Księżniczki są oszałamiająco piękne, mieszkają w zamkach i mają tłumy książąt, którzy chcą ją poślubić. Ja i Jennie byłyśmy księżniczkami – i co, piękne może i byłyśmy, ale chyba nie oszałamiająco, niestety, nie mieszkałyśmy w zamku, tylko na Manhattanie, no i gdzie ci książęta, którzy się powinni dookoła nas tłoczyć...?
-Proszę o wybaczenie – powiedziała Dennise głuchym głosem. – Nikt nie przypuszczał, że żyje jeszcze ktoś z dynastii Zanaidów. Chcieliśmy znaleźć kogoś odpowiedniego na tron po dziwnym zniknięciu Nicholasa, ale wszyscy bali się korony, podobno była to zemsta z zaświatów króla Zana...
-Cóż, to my zniszczyliśmy Nicholasa – wtrącił skromnie Chris. – Jakieś dwa lata temu.
Dennise pobladła jeszcze bardziej i znów się skłoniła.
-Czy wolno mi zapytać, czy król Zan żyje? – odezwała się z szacunkiem.
-Wolno – skinęłam łaskawie głową. – Ale to nie jest król Zan, tylko normalny człowiek, mój wuj.
-Naturalnie – przytaknęła usłużnie Dennise.
-Ty, weź się nie wygłupiaj, co? – odezwał się Chris z zaniepokojeniem. – Nie zachowuj się tak cały czas, wiesz, co powiedzą w domu?
-Etykieta – wyszemrała Dennise znów spuszczając głowę. – Proszę o wybaczenie.
-Jakie znowu wybaczenie? – zdziwiła się nieżyczliwie Jennie.
-Biłam się z moim panem w dzieciństwie – wyjawiła wstydliwie, znów się kłaniając. – Proszę o wybaczenie tego niecnego postępku.
Jennie i Chris zgłupieli, a ja zaczęłam się śmiać. No nie – przecież to istny cyrk, to angielska komedia! Lada chwila zaczną całować mnie po stopach. „Pan” Chris zupełnie nie wiedział, co powiedzieć – ale będzie miał ubaw gdy wróci z nią do domu, ja nie mogę! „Dennise, czy mogę prosić o sól? –Naturalnie, mój panie. Mój panie, czy mogę wstać od stołu?” o mamusiu, oj nie mogę, ojej... ze śmiechu aż się rozpłakałam a w końcu zakrztusiłam się i zaczęłam kaszleć.
-Zachowuj się normalnie, nie chcemy twojej etykiety – mruknęła Jennie waląc mnie w plecy. Chciałam zaprotestować, ze owszem, chcemy, ale znów się zakrztusiłam.
-Oczywiście – Dennise wyprostowała się. – Przepraszam bardzo za moje zachowanie, ale... to naprawdę nie mały szok dla mnie.
-Dla nas też – zapewnił pod nosem Chris.
-Czy mogę o tym szczęśliwym fakcie poinformować moich rodziców? – jak dla mnie powinna powiedzieć „moich czcigodnych rodziców” – to by było bardziej w antarskim stylu. Heh, nikt mi nie uwierzy...
-O ile przestaniesz używać tych kronikarskich naleciałości! – zażądał Chris zdecydowanie.
-Czego? – zdziwiłyśmy się zgodnie wszystkie trzy. Chris speszył się nieco.
-No... kronikarskich naleciałości... wszystkie kroniki historyczne są w takim stylu... – wyjaśnił niepewnie.
-A skąd ty wiesz, jak wyglądają kroniki historyczne, co? – Jennie zmarszczyła brwi, a Chris zaczerwienił się tylko. – Zresztą nie ważne, masz rację. Zakaz stosowania form kronikarskich – powiedziała do Dennise.
-OK – Dennise skinęła głową, ale widziałam, że drgnęła niespokojnie i z trudem opanowała odruch ukłonienia się. – Postaram się zrobić co w mojej mocy, ale nie będzie to łatwe, uczono mnie tego od urodzenia – westchnęła lekko.
-Wybacz, ale ty już się upewniłaś co do nas – odezwałam się, tłumiąc resztki wesołości. – My też chętnie byśmy się przekonali wobec ciebie, zanim zapodasz swoim ziomkom szczęśliwe wieści.
Jennie i Chris spojrzeli na mnie z uznaniem – cóż, ktoś musi tu mieć głowę na karku.
-Masz rację... Alex – Dennise popatrzyła na mnie pytająco, jakbym ją miała zdzielić po głowie za to, że użyła mojego imienia zamiast „moja pani”. Pokiwałam lekko głową i czekałam na ciąg dalszy. – Na dowód naszej lojalności względem dynastii wszyscy członkowie naszej rodziny mają to – powiedziała zdejmując z siebie płaszcz i rozpięła kilka guzików bluzki . „Wariatka! Striptiz!” mignęło mi w głowie, ale Dennise odwróciła się i zsunęła bluzkę – na łopatce ukazał się znak, jakby cztery kwadraciki połączone ze sobą i otoczone misternie zdobionym kółkiem. Hm, ładne. Zawsze chciałam mieć tatuaż.
-Tatuaż? – zdziwiła się Jennie. Dennise odwróciła się i zapięła bluzkę.
-Nie – odparła. – Znamię. Nie do usunięcia, tak samo, jak wasze pieczęcie. Działa zresztą na podobnej zasadzie, też może świecić.
-Latarka na plecach, bardzo przydatne – mruknęłam pod nosem do siebie. Już prędzej z przodu... na plecach to takie trochę nie praktyczne. Ale w każdym razie wyglądało jak śliczny tatuażyk. Muszę popracować nad Jennie, w końcu z jej właściwościami mogłaby bezboleśnie wyczarować mi coś na przykład na krzyżu, tak, żeby Szanowne Kolegium Rodzicielskie nie zobaczyło.
-Te kwadraty to jak wiecie symbol waszej dynastii – o, doprawdy? Miło wiedzieć, nikt nas jeszcze nie poinformował – a okrąg dookoła symbolizuje wierność i ochronę dynastii – wyjaśniła Dennise.
Fajnie.
Jennie popatrzyła na Chrisa a potem na mnie.
-Cóż... sądzę, że chyba możesz poinformować pozostałych o naszym istnieniu – pozwoliła łaskawie. Spojrzałam na nią z oburzeniem – znałyśmy tą całą Dennise kilka godzin, a ona już pozwala rozgłaszać wieści o nas innym kosmitom?! A jeśli to pułapka?!
Mina Jennie wyraźnie wskazywała, ze pogadamy o tym później, Dennise natomiast rozpromieniła się cała.
-Ekhm... chyba powinniśmy wracać do domu, Dennise – zauważył Chris zerkając na zegarek. – I tak jestem już na straconej pozycji...
-Czemu? Złapali cię wczoraj, jak wychodziłeś z pokoju przez okno? – zapytałam niefrasobliwie. Chris rzucił mi mordercze spojrzenie – nie miałam wątpliwości, że jeśli Chris nauczy się zabijać wzrokiem, to będę pierwsza na jego czarnej liście. Ale póki co jeszcze nie umiał, wiec byłam spokojna.
-Wychodziłeś przez okno? – zaciekawiła się Dennise. – Kiedy?
-Nigdy – burknął Chris. – Chodź, idziemy od tych dwóch jaszczurek, choć sam nie wiem, czy nie wpadniemy z deszczu pod rynnę...
Chris obiecał zadzwonić w ciągu najbliższej godziny, Dennise mimo wszystko pokłoniła nam się nisko i zostałyśmy z Jennie same.
-Mów do mnie „jaśnie pani” – oznajmiłam siadając wytwornie na fotelu. – Nie jest to co prawda pałac, ale...
-Nie przyzwyczajaj się, w Nowym Jorku znów zostaniesz zdetronizowana – zażartowała Jennie.
-A tak na poważnie – zrobiłam minę serio. – Ufasz jej? Bo mnie to się wydaje lekko naciągane. Ja nie wiem, ale chyba nie mam do niej zaufania, w przeciwieństwie do Chrisa.
-Myślisz, że on jej ufa? – zastanowiła się Jennie. Prychnęłam lekko.
-Przecież to widać – wzruszyłam ramionami. – No i czemu pozwoliłaś jej o nas powiedzieć, co?
-Bo pewnie i tak by powiedziała – odparła Jennie. – Przynajmniej jest wrażenie, ze im ufamy.
-No, może i tak – zgodziłam się z nią po chwili namysłu. – A teraz, królewno, rusz tyłek i napraw mi telewizor. Skoro już tkwię w tej norze, zupełnie nie jak na księżniczkę przystało, to niech już chociaż tkwię w towarzystwie MTV.
-Skażona cywilizacyjnie – mruknęła Jennie, ale złożyła z powrotem telewizor jednym machnięciem ręki. I tak oto dwie przedstawicielki panującej na Antarze dynastii Zanaidów utkwiły na dobre w kiepskim motelu na przedmieściach Chicago.
Zaczyna się robić interesująco, bo dziwnym trafem nowsze części wychodzą coraz lepsze (piszę sobie tego sequela i nie jest źle). Zobaczymy, jak to tam będzie. Zobaczymy, czy mnie nie zabijecie za jakieś kilkanaście części...
Onarku, oto jak dziewczyny zareagowały. Prawdę mówiąc coraz bardziej lubię Alex i jej narracja jakoś mi... leży. I nie mów mi o francuskim, fajniusi język, ale mi się przejadł, już mi niedobrze od niego. Ale to dobrze, że się go uczysz, bo zrozumiesz, co powie jeden z bohaterów (daleko w przód, ale zawsze).
I chyba mam lekkiego fisia na punkcie świąt, bo z upodobaniem wpycham je do większości opowiadań...
Część 7
Alex:
Któregoś bardzo pięknego dnia Jennie pożałuje. Zmusiła mnie do wysiłkowej eksploatacji mojego ukochanego samochodu – pięknej, lśniącej czarnej wyścigówki, bez żadnego pyłku na masce. Ten samochód był piękny, dobry do Los Angeles albo do powolnego jeżdżenia najbogatszymi ulicami Nowego Jorku, a nie do gnania na łeb na szyję przez brudne szosy stanowe! Zmusiła mnie również do jechania na granicy prawa – no rany, owszem, lubię czasami „przypadkiem” przycisnąć gaz, ale te przypadki zdarzały się wtedy, kiedy ja tego chciałam! Ale co gorsza – po pięciu godzinach jazdy, kiedy już ledwo widziałam na oczy (spróbujcie jechać w środku nocy pięknym, ślicznym samochodem przekraczając dość znacznie prędkość, nie rozwalając przy okazji ani siebie, ani nikogo dookoła!), Jennie uparła się, że mnie zmieni – i to było najgorsze pięć godzin w moim życiu, kiedy ona prowadziła. A na mnie mówią, że jeżdżę jak wariat! Potem zdecydowanie zażądałam, żeby się ze mną przesiadła – wolałam już sama rozwalać swój samochód niż pozwalać na to innym.
Trzęsiesz się nad tym samochodem jak facet – Jennie
Wypchaj się. Ja teraz piszę, wiec won mi stąd.
Trochę szacunku dla starszej kuzynki, co? J.
A po co? Przecież i bez szacunku się lubimy Poza tym jaka ty tam starsza, ledwo trzy lata.
W każdym razie dojechałyśmy do Chicago w rekordowym, jak przypuszczam, czasie niecałych piętnastu godzin. Normalnie jedzie się osiemnaście godzin, więc cały czas jechałyśmy prawie dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Czy ktoś wie, gdzie tu jest najbliższy klub rajdowy? Byłabym niezła. Pojadę do Monte Carlo, tam docenią mój talent. Co gorsza przez większą część drogi musiałam wysłuchiwać jakiegoś badziewia w radiu, coś o jakichś California Stars. Rany. Gorzej już być nie mogło.
Ale swoją drogą to sama nie wiem, kogo jest lepiej się pozbyć – Jennie czy Chrisa w końcu to on zafundował mi tą wspaniałą podróż, więc może lepiej go wyeliminować? Kto go tam wie, co on wymyśli przy następnej okazji. Jeszcze okaże się, że przypadkiem uruchomił jakiś kosmiczny statek i rzecz jasna będziemy musiały z Jennie polecieć razem z nim na drugi koniec Wszechświata, na co nie miałam najmniejszej nawet ochoty. Ziemia całkowicie zaspokajała moje potrzeby w zakresie podróży.
Zatrzymałyśmy się w tym Chicago w niewielkim, nieco zapyziałym motelu o wdzięcznej nazwie „Pod Kwitnąca Różą”. Jak ten motel był w kwitnącym stanie to ja jestem indyjskim fakirem, kwitnąć to tam mogły tylko glony w basenie na dziedzińcu, w którym nie zmieniali wody od wieków. Byłam już w Chicago, ostatnio dwa lata temu, gdy odwoziłyśmy razem z matką Chrisa z Roswell. Poznałyśmy wtedy jego rodzinkę – i przysięgam, że była bardziej świrnięta niż nasza.
-Idę spać – oznajmiłam stanowczo Jennie. – Spróbuj mnie zmusić do jakiegoś ruchu, to nie ręczę za siebie.
-Nie zamierzam cię zmuszać, sama się ruszysz – wzruszyła ramionami Jennie. I, niestety, znowu miała rację. Łóżka w tym motelu nie były zbyt wygodne. Powiem więcej – w ogóle nie były wygodne. Przekręciłam się na posłaniu chyba ze dwadzieścia razy i cały czas było mi nie wygodnie. W dodatku w pokoju było chłodno, na zewnątrz zaś było wręcz lodowato. Wstałam zła, i gdyby nie to, ze Jennie postawiła przede mną jakieś gorące żarcie, to zaśpiewałabym jej jak Fastball „This Is Not My Life”, poczym wsiadłabym do samochodu i pojechała do jakiegoś drogiego i eleganckiego hotelu. Śpiewnie idzie mi średnio, śpiewam tylko wtedy, gdy jestem maksymalnie wkurzona, więc naprawdę byłam zła.
Usiadłam w fotelu półleżąc, z talerzem pod brodą i gapiłam się w telewizor, oglądając MTV. Nie podobało mi się tu coraz bardziej, może dlatego, że było mi zimno i byłam głodna i niewyspana i zmęczona. Być może. A być może to miejsce jakże dotkliwie raniło moje poczucie estetyki.
To ty masz coś takiego jak poczucie estetyki? – j.
Weź idź, dobrze? Nie denerwuj mnie. Boże, w jakich warunkach ja muszę pracować.
Jennie z kolei była wówczas nieźle zdenerwowana. Usiadła na łóżku i zaplotła nerwowo dłonie na kolanie.
-Chris powiedział, że zaraz przyjdzie – oznajmiła.
-To fajnie – burknęłam. – Chcesz trochę? – zapytałam wskazując na talerz z jedzeniem. Pokręciła przecząco głową. No, to też pewna metoda na stracenie zbędnych kilogramów. Właściwie to ten talerz był zwykłą, plastikową tacką z zamrożonym żarciem, ale Jennie widać, w trosce o mój żołądek, podgrzała ją błyskawicznie. Pewnie dlatego to wszystko miało drewniany posmak. Albo robi za ostro, albo drewniano! Nie ma dziewczyna żadnego wyczucia. Gotowanie jest jak miłość, a ona nic.
-Ty – odezwałam się po chwili. – Może jednak chcesz trochę?
-Nie, dzięki – odmówiła. Cóż. Proponowałam.
Ktoś zapukał do drzwi, ale nawet się nie obejrzałam, Jennie za to drgnęła nerwowo.
-Siedź – rzuciłam w jej stronę. - Wlazł! – ryknęłam głośno. Chris potrafi przekręcać klamki, prawda?
Istotnie, umiał. Wszedł do pokoju, ale usłyszałam nie jedne kroki, ale dwie pary. Wykręciłam głowę ze średnia ciekawością. Byłam zła.
-Hej Jennie, hej Alex – przywitał nas Chris.
-Hej – odparła Jennie wstając z łóżka i wkładając ręce do tylnich kieszeni dżinsów.
-No – burknęłam niezbyt przyjaźnie. W pokoju było zimno jak w psiarni.
-Przyprowadziłem kogoś... to jest Dennise – oznajmił wskazując na tego kogoś, kogo przyprowadził ze sobą.
Dziewczyna była niższa od niego, co oznacza, ze nie miała metra osiemdziesięciu. Miała ciemne włosy, ciemne oczy i fajny płaszcz. Co do reszty – nie wiem, zdrętwiała mi szyja.
-Fajnie – mruknęłam. – Czy jechałam tu po to, żeby zobaczyć jej płaszcz? – poinformowałam się grzecznie.
-Przepraszam za nią, jest zmęczona długą drogą – krygowała się Jennie, jak to ona miała w zwyczaju.
-Dennise jest kosmitką – oznajmił Chris wyplątując się ze swojej kurtki i rzucając ją na jedno z łóżek.
-Taaa? – nie wykazałam żadnego zainteresowania tą wiadomością. Dziewczyna jednak chyba była zaskoczona otwartością mojego kuzyna.
-No wiesz co! – zawołała z oburzeniem.
-To ta sama co wczoraj wieczorem? – zapytała Jennie, a Chris pokiwał głową i zabrał mi fasolkę z mojej tacki, więc dziabnęłam go widelcem.
-Won mi stąd, to moje fasolki – powiedziałam groźnie.
-Ja stąd idę – oznajmiła ta cała Dennise.
-Zobaczymy – zauważyłam uprzejmie. Wiedziałam, ze moja zaborcza przyjaciółka nie pozwoli tak szybko jej wyjść – he he, znałam już nieco metody Jennie...
Istotnie, J. zastosowała system Wielkiej Rafy Barierowej, czyli Dennise została oddzielona od drzwi piękną, zieloną barierą.
-Co u licha? – zapytała zdumiona.
-Szkoda, ze się nie założyłam – powiedziałam z żalem. – Wygrałabym kilka dolców.
-Zachowuj się – upomniała mnie Jennie, poczym zwróciła się do naszego gościa. – Przykro mi stosować takie metody, ale jeszcze nie porozmawialiśmy.
-Kim wy jesteście? – zdenerwowała się Dennise.
-Och, wybacz, zapomniałem, ze się jeszcze nie znacie – Chris zerwał się z miejsca. – to jest Jennie, moja siostra. Kosmitka, żeby być ścisłym – wskazał na Jennie. – A to jest Alex, nasza kuzynka, która kiedyś być może też stanie się kosmitką – tu Chris wskazał na mnie. Wysunęłam rękę nad fotel i pomachałam Dennise. – I pamiętaj, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie wyjadać Alex fasolek, bo robi się zaborcza – dorzucił chichocząc do siebie. Po raz pierwszy słyszałam chichoczącego Chrisa. Spojrzałam na niego z obrzydzeniem.
-Gorzej ci? – zapytałam uprzejmie.
-Zdecydowanie – zarechotał Chris. Popatrzyłam z niesmakiem na Jennie.
-Twój brat sfiksował – oznajmiłam.
-Więc jesteś kosmitką – Jennie nie zwróciła na nas uwagi, całej jej zainteresowanie skupiło się na osobie owej Dennise, która wczoraj tak zgrabnie nastraszyła Chrisa.
-Wy też – odbiła piłeczkę Dennise. Jennie miała taką minę, jakby chciała bez mała obejść i obwąchać ją dookoła, jak pies.
-Skąd jesteś? – brzmiało następne pytanie.
-Z Układu Pięciu Planet – odparła Dennise, nieco zdziwiona. Jennie uniosła zdziwiona brwi.
-A co, my też? – ucieszyłam się.
-Zamilcz – rzuciła do mnie Jennie i znów zwróciła się do naszego gościa. Zresztą, może to była gościni. „Gość” jest rodzaju męskiego, więc pasuje do faceta. Ale żeby dziewczynę nazywać rodzajem męskim to lekka przesada, więc to była gościni. - A dokładniej?
-Z Antaru...ale o co wam tak właściwie chodzi? Co tu się dzieje? – zaczęła się dopytywać Dennise. Jennie przez chwilę wyglądała tak, jakby trafił ją piorun.
-To znaczy? – zapytała ostro. – Żyłaś tam i zostałaś sklonowana? Wyszłaś z inkubatorów? Twoi rodzice byli kosmitami? Kim tam byli? Z kimś byli powiązani? Dlaczego teraz jesteś na Ziemi? Po co? Są tu inni?
-Na wszystko naraz ci nie odpowiem – zauważyła zgryźliwie Dennise.
-Ona ma rację – mruknęłam. Jennie rzuciła mi mordercze spojrzenie, jak za starych dobrych czasów.
-Milcz – syknęła. – A ty odpowiadaj! – warknęła w kierunku gościni. Oj, Jennie pokazuje pazur, to znaczy, że nie jest dobrze...
Chris jakoś doszedł do siebie, spoważniał, i stanął koło Jennie, identycznie jak ona zakładając ręce na piersi. Odwróciłam od nich wzrok, bo znowu miałam wrażenie, ze dwoi mi się w oczach. Zawsze tak było, kiedy Jennie i Chris przebywali w jednym pomieszczeniu i zachowywali się jak lustrzane odbicie tego drugiego.
-I wyłącz ten telewizor, do diabła! – rzuciła wściekle Jennie w moim kierunku. Wzruszyłam tylko ramionami, na co Jennie wyciągnęła rękę w kierunku telewizora, który wybuchł na miejscu.
-Hej no! – wrzasnęłam zrywając się z miejsca. – Będziesz za niego płaciła z własnej kieszeni, raszplo jedna!
Dennise spoglądała na nas z niedowierzaniem i lekkim przestrachem, ale jak wiadomo nie ma tego złego i tak dalej, bo przynajmniej zdecydowała się powiedzieć od razu całą prawdę.
-To ja może odpowiem na wasze pytania – powiedziała niepewnie. – Nikt nie został sklonowany ani nikt nie był w inkubatorach, cokolwiek to ma oznaczać...
-Dalej – warknęła Jennie. Przypominała teraz taką wielką kąpiącą jadem teściową – chyba ta przyśpieszona podróż źle wpłynęła nie tylko na mnie, ale i na nią. – Więc skąd się wzięłaś na Ziemi.
-Z nikąd – odparła pośpiesznie Dennise. – To znaczy, urodziłam się tu. To moi rodzice pochodzili z Antaru, przylecieli tu dawno temu, ponad trzydzieści lat temu.
-Kim byli – zażądała Jennie z błyskiem w oku. Oj, znowu dziewczyna przyjmowała swoją pozę władczyni. Nie lubiłam tego, ale i tak nigdy nie udało jej się mną władać.
-Jennie, spokojnie – powiedział Chris z opanowaniem. – Dennise, może jednak powiesz nam wszystko od razu, co? Będzie łatwiej, i tobie, i nam.
Dennise łypnęła na niego okiem i coś jej błysnęło – hm, interesujące. Rozważymy później.
-Moi dziadkowie należeli do ścisłej arystokracji Antaru – odparła z dumą. – Pochodzili z najszlachetniejszych antarskich rodów – tak? No to fajnie. Ja podobno pochodziłam z królewskiego rodu, nie jakiegoś tam szlacheckiego. Nie ma to jak koligacje rodzinne. – Musieli opuścić Antar kiedy przeciwnicy dynastii zaczęli przeprowadzać czystki. Moja rodzina należała do największych zwolenników króla Zana... wiecie w ogóle, kto to był? – zapytała Dennise z nutka wyższości w głosie. O, ubawimy się... Chris skinął powoli głową.
-Nasz ojciec – odparł po prostu. – Mój i Jennie.
-Mój wuj – dorzuciłam z uciechą.
Dennise pobladła lekko.
-Żartujecie sobie – szepnęła z niedowierzaniem.
-Ależ skąd – powiedziałam do niej życzliwie. – Jennie jest córka tego waszego króla Zana, mamusią Chrisa była dodatkowo ta królowa, a moją matką jest Vilandra. To się nazywa rodzina, nie?
Dennise usiadła ciężko na fotelu i przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zemdleć.
-Oni nie żyją... – wyszemrała ledwo dosłyszalnie.
-Przeciwnie, i zapewniam cię, że żyje im się całkiem nieźle – zapewniła ją zimno Jennie.
-Kiedy zabito Zana, sklonowano jego i jego rodzinę i wysłano na Ziemię – Chris ulitował się nad tą nieszczęsną przedstawicielką arystokracji antarskiej. – Dla świata narodzili się w 1983.
-Ale przecież... oni mieli nie żyć... – wyjąkała Dennise.
-A pewnie – przyświadczyła zjadliwie Jennie. – Mieli nie żyć. I mój ojciec też już by nie żył, właśnie dzięki wam, wiernej arystokracji. Skoro tacy wielcy zwolennicy z was, to czemu nie pomogliście mojemu ojcu, gdy dorwali go Khivar z Nicholasem, co? Czemu musiała mu pomagać jego własna siostrzenica a córka Khivara, a nie jego ludzie?!
-Myśleliśmy, ze to był ich blef.... – Dennise zbladła jeszcze bardziej, Jennie za to poczerwieniała.
-Blef? Blef?! – krzyknęła z pasją. – Piętnaście lat bez ojca to też był blef, do jasnej cholery?!
-Jennie, spokojnie – złapałam ja za rękę i odciągnęłam nieco na bok. – Spokojnie, teraz już nic nie zmienisz.
-Alex, do ciężkiej zarazy, oni doskonale wiedzieli, że Nicholas miał mojego ojca i nic nie rozbili, nic, bo myśleli, ze to jakiś pieprzony blef! – Jennie wprost kipiała wściekłością. Wiedziałam, ze była przeczulona na punkcie wuja Maxa, i prawdę mówiąc wcale jej się nie dziwiłam.
-Wiem – powiedziałam spokojnie. – Ale teraz już żadna z nas nie może tego zmienić, tak? Posłuchaj mnie – ona nie jest warta twoich nerwów, słyszysz? To ty pochodzisz z królewskiego rodu, nie ona. Musisz być ponad nią – wow, ale mi się powiedziało. Chyba skutecznie, bo Jennie odetchnęła głęboko kilka razy.
-Masz rację – mruknęła. – Ale na Boga, pilnuj, żebym była daleko od niej, bo jeszcze ją niechcący zabiję.
-Cóż, z tego co wiem, to król jest ponad prawem, pewnie nic by ci nie mogli zrobić – uśmiechnęłam się kpiąco. – Zresztą, najpierw musieliby pokonać m n i e.
Jennie prychnęła śmiechem mimo woli i już uspokojone i pogodzone powróciłyśmy do Chrisa i Dennise.
-Naprawdę... naprawdę jesteście z Zanaidów...? – zapytała z obawą Dennise.
Wszyscy troje jak na komendę skinęliśmy głowami.
-A... macie... w takim razie... pieczęcie? – Dennise wymówiła to słowo z nabożną wręcz czcią. Pieczęcie? Takie że niby pieczątki? Czy stemple, jak na poczcie? Pierwsze słyszę.
-Tak – potwierdziła Jennie. Doprawdy? Mieliśmy coś takiego? Jak? Ja nic nie wiem.
-Mogę... mogę zobaczyć...? – spytała niepewnie Dennise. Popatrzyłam na Jennie z wyrzutem – co ona chciała jej pokazywać, nigdy w życiu nie mieliśmy żadnych pieczątek! Ale moja szanowna kuzynka rzuciła mi nieco speszone spojrzenie. No tak, nie miała pojęcia, co teraz. Świetnie. Znowu wszystko musiało być na mojej głowie.
-Daj rękę – powiedziałam do niej z rezygnacją. Znowu ja wszystko musiałam wiedzieć – co oni by beze mnie zrobili... – I ty też – rzuciłam do Chrisa. Staliśmy wiec sobie w kółeczku, trzymając się za rączki jak przedszkolaki. Pieczęć, pieczęć... no dobra, coś wiedziałam, mnie różnicy nie robi, ale możemy spróbować.
-Skupić się – rzuciłam kątem ust. Nie wymawiając, ale oni oboje byli lepsi w te klocki niż ja. No i rzeczywiście – skupili się oboje, no, ja również. Po chwili poczułam jak coś mnie łaskocze, ale nie byłam pewna gdzie. Hm. No i po chwili ukazała się pieczęć – i to taka, że aż mi szczęka opadła.
Dziwnym trafem od każdego z nas wyszedł ten sam obraz – pięć kropek w kształcie litery V, podobno symbol Układu Pięciu Planet (ależ ja wyedukowana byłam ładnie, ha!), ale te trzy obrazy różniły się kolorami – Chrisa były purpurowe, Jennie – turkusowe, a moje nursztynowe. Zlały się w jeden, trójwymiarowy obraz, który zamigotał przez chwilę, zajarzył się na złoto i znikł.
Hm. Nawet nie byłam zdziwiona tym, że ode mnie to coś też wyszło – w końcu tyle czasu przebywałam z kosmitami, że zdziwiłabym się, gdybym sama w końcu nie stała się jednym z nich. Zresztą, już nawet zaczęłam się zmieniać, o czym świadczy chociażby moja wspaniała i niepowtarzalna moc. Chyba na prawdę byłam szalenie mądra z ta moją wiedzą przychodzącą nie wiadomo skąd, jakby ktoś po prostu wkładał mi ją do głowy nie wiedzieć czemu i nie wiedzieć kiedy, zawsze w odpowiedniej ilości, nigdy za dużo.
No, no, no. Nie spodziewałam się aż takiego efektu, zresztą – nie tylko ja się nie spodziewałam... Ale pod największym wrażeniem była chyba Dennise, che che che. Wyglądała tak, jakby zaraz miała nam paść do stóp – co nie byłoby takie złe, nikt jeszcze przede mną nie padał. A dochodziłam do wniosku, że chyba mi się należało.
W milczeniu skłoniła się przed nami i trwała taka zgięta, a kiedy w końcu się wyprostowała, nie śmiała spojrzeć nam w twarze. Hmmmm, może czas zacząć to robić częściej. Zawsze chciałam być księżniczką. Księżniczki są oszałamiająco piękne, mieszkają w zamkach i mają tłumy książąt, którzy chcą ją poślubić. Ja i Jennie byłyśmy księżniczkami – i co, piękne może i byłyśmy, ale chyba nie oszałamiająco, niestety, nie mieszkałyśmy w zamku, tylko na Manhattanie, no i gdzie ci książęta, którzy się powinni dookoła nas tłoczyć...?
-Proszę o wybaczenie – powiedziała Dennise głuchym głosem. – Nikt nie przypuszczał, że żyje jeszcze ktoś z dynastii Zanaidów. Chcieliśmy znaleźć kogoś odpowiedniego na tron po dziwnym zniknięciu Nicholasa, ale wszyscy bali się korony, podobno była to zemsta z zaświatów króla Zana...
-Cóż, to my zniszczyliśmy Nicholasa – wtrącił skromnie Chris. – Jakieś dwa lata temu.
Dennise pobladła jeszcze bardziej i znów się skłoniła.
-Czy wolno mi zapytać, czy król Zan żyje? – odezwała się z szacunkiem.
-Wolno – skinęłam łaskawie głową. – Ale to nie jest król Zan, tylko normalny człowiek, mój wuj.
-Naturalnie – przytaknęła usłużnie Dennise.
-Ty, weź się nie wygłupiaj, co? – odezwał się Chris z zaniepokojeniem. – Nie zachowuj się tak cały czas, wiesz, co powiedzą w domu?
-Etykieta – wyszemrała Dennise znów spuszczając głowę. – Proszę o wybaczenie.
-Jakie znowu wybaczenie? – zdziwiła się nieżyczliwie Jennie.
-Biłam się z moim panem w dzieciństwie – wyjawiła wstydliwie, znów się kłaniając. – Proszę o wybaczenie tego niecnego postępku.
Jennie i Chris zgłupieli, a ja zaczęłam się śmiać. No nie – przecież to istny cyrk, to angielska komedia! Lada chwila zaczną całować mnie po stopach. „Pan” Chris zupełnie nie wiedział, co powiedzieć – ale będzie miał ubaw gdy wróci z nią do domu, ja nie mogę! „Dennise, czy mogę prosić o sól? –Naturalnie, mój panie. Mój panie, czy mogę wstać od stołu?” o mamusiu, oj nie mogę, ojej... ze śmiechu aż się rozpłakałam a w końcu zakrztusiłam się i zaczęłam kaszleć.
-Zachowuj się normalnie, nie chcemy twojej etykiety – mruknęła Jennie waląc mnie w plecy. Chciałam zaprotestować, ze owszem, chcemy, ale znów się zakrztusiłam.
-Oczywiście – Dennise wyprostowała się. – Przepraszam bardzo za moje zachowanie, ale... to naprawdę nie mały szok dla mnie.
-Dla nas też – zapewnił pod nosem Chris.
-Czy mogę o tym szczęśliwym fakcie poinformować moich rodziców? – jak dla mnie powinna powiedzieć „moich czcigodnych rodziców” – to by było bardziej w antarskim stylu. Heh, nikt mi nie uwierzy...
-O ile przestaniesz używać tych kronikarskich naleciałości! – zażądał Chris zdecydowanie.
-Czego? – zdziwiłyśmy się zgodnie wszystkie trzy. Chris speszył się nieco.
-No... kronikarskich naleciałości... wszystkie kroniki historyczne są w takim stylu... – wyjaśnił niepewnie.
-A skąd ty wiesz, jak wyglądają kroniki historyczne, co? – Jennie zmarszczyła brwi, a Chris zaczerwienił się tylko. – Zresztą nie ważne, masz rację. Zakaz stosowania form kronikarskich – powiedziała do Dennise.
-OK – Dennise skinęła głową, ale widziałam, że drgnęła niespokojnie i z trudem opanowała odruch ukłonienia się. – Postaram się zrobić co w mojej mocy, ale nie będzie to łatwe, uczono mnie tego od urodzenia – westchnęła lekko.
-Wybacz, ale ty już się upewniłaś co do nas – odezwałam się, tłumiąc resztki wesołości. – My też chętnie byśmy się przekonali wobec ciebie, zanim zapodasz swoim ziomkom szczęśliwe wieści.
Jennie i Chris spojrzeli na mnie z uznaniem – cóż, ktoś musi tu mieć głowę na karku.
-Masz rację... Alex – Dennise popatrzyła na mnie pytająco, jakbym ją miała zdzielić po głowie za to, że użyła mojego imienia zamiast „moja pani”. Pokiwałam lekko głową i czekałam na ciąg dalszy. – Na dowód naszej lojalności względem dynastii wszyscy członkowie naszej rodziny mają to – powiedziała zdejmując z siebie płaszcz i rozpięła kilka guzików bluzki . „Wariatka! Striptiz!” mignęło mi w głowie, ale Dennise odwróciła się i zsunęła bluzkę – na łopatce ukazał się znak, jakby cztery kwadraciki połączone ze sobą i otoczone misternie zdobionym kółkiem. Hm, ładne. Zawsze chciałam mieć tatuaż.
-Tatuaż? – zdziwiła się Jennie. Dennise odwróciła się i zapięła bluzkę.
-Nie – odparła. – Znamię. Nie do usunięcia, tak samo, jak wasze pieczęcie. Działa zresztą na podobnej zasadzie, też może świecić.
-Latarka na plecach, bardzo przydatne – mruknęłam pod nosem do siebie. Już prędzej z przodu... na plecach to takie trochę nie praktyczne. Ale w każdym razie wyglądało jak śliczny tatuażyk. Muszę popracować nad Jennie, w końcu z jej właściwościami mogłaby bezboleśnie wyczarować mi coś na przykład na krzyżu, tak, żeby Szanowne Kolegium Rodzicielskie nie zobaczyło.
-Te kwadraty to jak wiecie symbol waszej dynastii – o, doprawdy? Miło wiedzieć, nikt nas jeszcze nie poinformował – a okrąg dookoła symbolizuje wierność i ochronę dynastii – wyjaśniła Dennise.
Fajnie.
Jennie popatrzyła na Chrisa a potem na mnie.
-Cóż... sądzę, że chyba możesz poinformować pozostałych o naszym istnieniu – pozwoliła łaskawie. Spojrzałam na nią z oburzeniem – znałyśmy tą całą Dennise kilka godzin, a ona już pozwala rozgłaszać wieści o nas innym kosmitom?! A jeśli to pułapka?!
Mina Jennie wyraźnie wskazywała, ze pogadamy o tym później, Dennise natomiast rozpromieniła się cała.
-Ekhm... chyba powinniśmy wracać do domu, Dennise – zauważył Chris zerkając na zegarek. – I tak jestem już na straconej pozycji...
-Czemu? Złapali cię wczoraj, jak wychodziłeś z pokoju przez okno? – zapytałam niefrasobliwie. Chris rzucił mi mordercze spojrzenie – nie miałam wątpliwości, że jeśli Chris nauczy się zabijać wzrokiem, to będę pierwsza na jego czarnej liście. Ale póki co jeszcze nie umiał, wiec byłam spokojna.
-Wychodziłeś przez okno? – zaciekawiła się Dennise. – Kiedy?
-Nigdy – burknął Chris. – Chodź, idziemy od tych dwóch jaszczurek, choć sam nie wiem, czy nie wpadniemy z deszczu pod rynnę...
Chris obiecał zadzwonić w ciągu najbliższej godziny, Dennise mimo wszystko pokłoniła nam się nisko i zostałyśmy z Jennie same.
-Mów do mnie „jaśnie pani” – oznajmiłam siadając wytwornie na fotelu. – Nie jest to co prawda pałac, ale...
-Nie przyzwyczajaj się, w Nowym Jorku znów zostaniesz zdetronizowana – zażartowała Jennie.
-A tak na poważnie – zrobiłam minę serio. – Ufasz jej? Bo mnie to się wydaje lekko naciągane. Ja nie wiem, ale chyba nie mam do niej zaufania, w przeciwieństwie do Chrisa.
-Myślisz, że on jej ufa? – zastanowiła się Jennie. Prychnęłam lekko.
-Przecież to widać – wzruszyłam ramionami. – No i czemu pozwoliłaś jej o nas powiedzieć, co?
-Bo pewnie i tak by powiedziała – odparła Jennie. – Przynajmniej jest wrażenie, ze im ufamy.
-No, może i tak – zgodziłam się z nią po chwili namysłu. – A teraz, królewno, rusz tyłek i napraw mi telewizor. Skoro już tkwię w tej norze, zupełnie nie jak na księżniczkę przystało, to niech już chociaż tkwię w towarzystwie MTV.
-Skażona cywilizacyjnie – mruknęła Jennie, ale złożyła z powrotem telewizor jednym machnięciem ręki. I tak oto dwie przedstawicielki panującej na Antarze dynastii Zanaidów utkwiły na dobre w kiepskim motelu na przedmieściach Chicago.
Dobre dobre Alex jest bezbledna! Naprawde polubilam dziewczyne co gdy czytalam TJH nie mialo miejsca. Jest taka naturalna a przy tym zabawna i pewna siebie
Wiec D. jest z arystokracji? Usmialam sie jak nasza 3 powiedziala, ze sa z krolewskiego rodu i z pozniejszej reakcji Dennise. Ciekawe jak bedzie sie zachowywala w domu widzac Chrisa? I co sie stanie jak zdradzi sekret swojej rodzinie? Ze jednak rodzina krolewska nie tylko zeyje, ale ma i dzieci?! I co na to wszystko nasze kochane roswellowe trio? Wracaj szybko Nan...
Ps. Matematyka jest cudowna
Wiec D. jest z arystokracji? Usmialam sie jak nasza 3 powiedziala, ze sa z krolewskiego rodu i z pozniejszej reakcji Dennise. Ciekawe jak bedzie sie zachowywala w domu widzac Chrisa? I co sie stanie jak zdradzi sekret swojej rodzinie? Ze jednak rodzina krolewska nie tylko zeyje, ale ma i dzieci?! I co na to wszystko nasze kochane roswellowe trio? Wracaj szybko Nan...
Ps. Matematyka jest cudowna
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 6 guests