The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Kilka dni przerwy i prosze do przeczytania 3 części... Ale jak sie wezmę to przynajmniej będzie tego wystarczająco żeby zniszczyć troszkę głodu ff Nan Nie czytalam komentarzy (choć mnie ciągnęło) więc nie wiem co się stało - chyba muszę szybko to przecztać, a potem wystawić dłuuugiego komenta, a potem odpisać na twojego maila
Ale teraz idę spać bo jestem strasznie zmęczona,
Ale teraz idę spać bo jestem strasznie zmęczona,
Maddie, ty zmęczona?! Heh, nic mi nie mów, ja się dziś spaliłam na słońcu, łaziłam po górach (kto powiedział, że tego nie ma na Mazowszu?!), przeżyłam burzę na jeziorze, kolizję i dygowałam ciężary. I to wszystko w ciągu jednego dnia! Czuję się nieco... ekhm, nieco zmęczona.
Primek - cóż, właśnie dlatego powstał sequel...
Hotori - oj, Maria, Harry i Michael będą następni w kolejce. I rzeczywiście raczej będzie pogodnie.
Dante - czekałam na to Wiem, ale zupełnie zapomniałam, że gdzieś plącze mi się część 47, w której też występuje Liz... Tak, nawet w folderze z tym opowiadaniem potrafię zrobić bałagan, a sklerozę mam od zawsze. Poza tym - cóż, ja tam bardzo lubię żaby... interesujące stworzonka.
Max i jego cecha charakterystyczna - no i widać, że wrócił właściwy Max
Tak, to było w ramach podtrzymywania więzi między "czytelnikiem" a "autorem" Oj, zaraz przestanę kojarzyć literki na klawiaturze - chyba czas się umyć (ach! umyć! umyć!!!) i pójść spać... Jutro będzie Michael. A w sobotę dostaniecie ostatniego Chrisa i w ramach bonusa część ostatnią. I w ten sposób wyrobię się z planem...
Primek - cóż, właśnie dlatego powstał sequel...
Hotori - oj, Maria, Harry i Michael będą następni w kolejce. I rzeczywiście raczej będzie pogodnie.
Dante - czekałam na to Wiem, ale zupełnie zapomniałam, że gdzieś plącze mi się część 47, w której też występuje Liz... Tak, nawet w folderze z tym opowiadaniem potrafię zrobić bałagan, a sklerozę mam od zawsze. Poza tym - cóż, ja tam bardzo lubię żaby... interesujące stworzonka.
Max i jego cecha charakterystyczna - no i widać, że wrócił właściwy Max
Tak, to było w ramach podtrzymywania więzi między "czytelnikiem" a "autorem" Oj, zaraz przestanę kojarzyć literki na klawiaturze - chyba czas się umyć (ach! umyć! umyć!!!) i pójść spać... Jutro będzie Michael. A w sobotę dostaniecie ostatniego Chrisa i w ramach bonusa część ostatnią. I w ten sposób wyrobię się z planem...
Eh Nan jak ja Ci zazdroszczę, też bym tak chciała A burzę na jeziorze też kiedyś przeżyłam, cudne wrażenia i nie da się opisaćNan wrote:ja się dziś spaliłam na słońcu, łaziłam po górach...przeżyłam burzę na jeziorze...
Nie będę powtarzać za innymi, że Liz jako narratorka dziwnym trafem się jeszcze znalazła
Natomiast zacznę od tego, że wzruszyłam się tą częścią, a to nie często mi się zdarza. A te opisy, tak realistyczne...czy to ciepłych, czułych gestów, między ojcem, a córką, które Jennie widziała we wspomnieniach, czy opisy bólu, strachu i niepokoju Maxa, a nawet opisy Antaru...czułam się tak, jakbym tam była, na miejscu Jennie i to wszystko odczuwała, widziała. Dzięki Nan I teraz rzeczywiście wrócił "stary" dobry Max...
ale... ale coś zmieniło się w jego oczach
Oczy zwierciadłem duszy, a więc wróciła i dusza i...serce
A tu już naprawdę nie mam żadnych wątpliwości...
Taaa, to typowe dla Maxa, a Liz do niego dołącza i znowu wzajemnie się uzupełniają...-Przepraszam, Liz – powiedział cicho...Nikt inny nie zaczyna rozmowy od przepraszania.
Czyli wszystko wraca do normy...no może prawie wszystkoNie masz za co przepraszać. To ja...
A o Liz muszę powiedzieć dwie rzeczy...jest odważna i dobrze, że umie przyznać się do błędu i to nie tylko przed samą sobą.
No to mamy rodzinkę w komplecie, więc teraz czekam na...
Nan wrote:Maria, Harry i Michael będą następni w kolejce. I rzeczywiście raczej będzie pogodnie
Maleństwo
Widzisz Nan wszyscy kochają twojego fica i aż nas biedne sępiki zżera ciekawość co też będzie dalej.. Tfu jakie będą odczucia inny (np: Maxa byś wreszciedała ) I czekamy na ten seqel! Może tam będą wyjaśnione tajemnice, od których tutaj aż się roi No nic juz się zamykam i czekam na kolejną cudną zapewne część.
Tak, wrażenia były cudne Eee, mnie się podobało, i tak mieliśmy szczęście, i to naprawdę sporo szczęścia.
Tutaj się roi od tajemnic? Jakich tajemnic? Za oknem żar, a ja muszę wyjść. YH. Królestwo za wczorajszy dzień, nawet za tą burzę - bis... W każdym razie zgodnie z obietnicą - część 48.
PS: "Pogodnie" to, rzecz jasna, pojęcie względne, tak samo jak "zabawnie"...
Michael:
Było już dobrze po dziesiątej, a w Roswell zrobiło się chłodnawo. Zawsze tak jest na pustyni – w dzień się pieczesz, w nocy zamarzasz. A jakby nie patrzeć, to jednak Roswell leżało na pustyni. Siedziałem na krawężniku nieopodal domu Marii i czekałem, aż Maria wróci do domu. Wolałem nie wracać do siebie – licho wie, czy akurat Harry już tam nie siedziała. Rany, ta dziewczyna była załamująca. Nie mam pojęcia, czego ona oczekiwała, a już zwłaszcza ode mnie. Miała przecież Nicka pod ręką, więc czego u licha chciała ode mnie? Nie chciałem ani jej, ani jej krów, ani jej ziemi! Ta zołza przykleiła się do mnie jak po użyciu super glue i nie miała zamiaru się odczepić, pozbyłem się jej dopiero mówiąc, że idę do łazienki i czmychnąłem przez zaplecze, ominąłem szerokim łukiem dom Evansów i wysiadywałem na krawężniku pod domem Marii. Nie zamierzałem pozwolić, żeby ta smarkula cokolwiek popsuła. Tymczasem było już po dziesiątej, na niebie zapalały się kolejne gwiazdy, a Maria nie nadchodziła. Nie było takiej możliwości, żebym jej nie zauważył. Nie siedziałem co prawda na progu jej domu, tak żeby wlazła na mnie przy wchodzeniu, ale i tak byłem wystarczająco blisko, poza tym może już kiedyś zauważyliście, jeśli nie to teraz to powiem – my kosmici jesteśmy lepiej wyposażeni niż reszta ludzi.
Gapiłem się więc w niebo, rzucając czasami kamykami w drugi krawężnik. Mijały minuty, a ja wciąż czekałem. Już miałem zerwać się na równe nogi i pójść w kierunku Crashdown, żeby sprawdzić, czy wszystko było w porządku, kiedy w głębi ulicy pojawiła się postać Marii – poznałbym ją zawsze i wszędzie. Zerwałem się z miejsca i od razu potknąłem się o krawężnik, noga mi zdrętwiała. Zakląłem cicho pod nosem i poleciałem na przód, lądując kameralnie tuż pod stopami Marii. Gdybym nawet chciał, to nie wyszłoby to lepiej.
Maria wydała z siebie krótki pisk i zamachnęła się czymś. W ostatniej chwili uchyliłem się i coś ciężkiego spadło mi na ramię, zamiast na łeb. Usiłowałem podnieść się, ale znów mój nadludzki instynkt ostrzegł mnie przed kopniakiem wymierzonym w bok.
-To ja, to ja, przestań! – ryknąłem i znów zakląłem, bo przejechałem ręką po betonie, obcierając sobie skórę, co nie jest najprzyjemniejszym doświadczeniem.
-Michael...? – zdziwiła się Maria i przysiadła ostrożnie. Odruchowo zasłoniłem się ręką. – Co ty tutaj robisz?
-Czekam na ciebie, a ty chcesz mnie zabić – poskarżyłem się cicho. – Przecież nic nie zrobiłem... ała – syknąłem opierając się na podrapanym ręku. Ramię mnie bolało i stłukłem sobie kolano, niech to szlag. Cud, że uchyliłem się przed jej kopniakiem, bo miałbym jeszcze złamane żebro do kompletu.
-Boże, przepraszam – zawołała Maria. – Nic ci nie jest? Tak mi przykro! Myślałam, że to jakiś złoczyńca...
-Wybacz, to tylko ja – mruknąłem sarkastycznie i usiadłem znów na krawężniku, rozcierając sobie ramię.
-Przepraszam – Maria kucnęła obok mnie. – Nic ci nie jest? Pokaż rękę, to trzeba opatrzyć...
Wysunąłem stanowczo moją podrapaną rękę. Nie byłem w końcu dzieckiem, potrafię się sobą zająć.
-Wszystko w porządku – powiedziałem może nieco zbyt ostro. Naprawdę nie lubiłem cackania się ze mną. – Co ty ze sobą nosisz, hantle czy co u licha? – zapytałem z rozdrażnieniem. Maria spojrzała na swój pakunek.
-To nie hantle, głupku – odparła. – To woda mineralna.
Rzuciłem podejrzliwie okiem na tę rzekomą butelkę wody – chyba była z ołowiu. Moje ramię wyraźnie mi to mówiło. Butelki na ogół nie ważą tonę i jeszcze kawałek.
-Dobrze, ponawiam pytanie – powiedziała. – Co tutaj robisz o tej porze.
-Czekam na ciebie – odparłem zgodnie z prawdą. Popatrzyła na mnie podejrzliwie, chyba nie bardzo mi dowierzając. Ciekawe, dlaczego.
-To fajnie – mruknęła Maria. – Poczekałeś, doczekałeś się, a teraz ja idę spać, a ty rób co chcesz, siedź tu nawet całą noc. Dobranoc – podniosła się, ale złapałem ją za rękę.
-Nie idź – poprosiłem.
-Bo co? – nastroszyła się. – Też mam swoje życie, Michael. Ty masz swoje, a ja swoje! Niepotrzebnie tu siedziałeś, trzeba było pójść do swojej narzeczonej – zaakcentowała przesadnie to słowo, co mi się w ogóle nie spodobało. – Jestem pewna, że nie była zachwycona twoim nagłym zniknięciem. Ale zaraz, skoro już rozmawiamy o twojej narzeczonej – wybrałeś już smoking, Michael? A twoja przyszła żona już ma gotową kieckę? I co, gromadka dzieci wymieszana z gromadką krów? Och, przepraszam, jeszcze nie złożyłam wam życzeń. Więc wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – ciągnęła Maria kpiącym tonem.
-Maria, chcę ci coś wyjaśnić – powiedziałem spokojnie, ale, oczywiście, zostałem pokazowo zignorowany. Nie wiem, czy w ogóle mnie dosłyszała.
-Tylko proszę, nie wysyłajcie mi zaproszenia na ślub, obawiam się, że nie mam wystarczająco eleganckiej kreacji na coś takiego – pędziła dalej Maria. – No i nie wiem, co miałabym wam kupić w prezencie ślubnym. Może nową krowę? Nie, bo jeszcze uznalibyście, że z was kpię, choć uważam, że krowa to bardzo dobry prezent...
-Maria – poprosiłem. – Maria, możesz się zamknąć? – powiedziałem w końcu. Maria urwała w pół słowa, patrząc na mnie z zaskoczeniem. – Przepraszam, ale to był jedyny sposób, żeby cię uciszyć – wyjaśniłem. Maria poczerwieniała gwałtownie, co widziałem nawet i bez latarni (widać szaleniec, który ustawiał tu te wszystkie zapasy postanowił również zaoszczędzić na energii elektrycznej, licząc na to, że mieszkańcy na ślepo trafią do swoich domów). Zresztą – chyba już mówiłem, że kosmici są zdecydowanie lepiej wyposażeni, prawda? – Chciałem ci coś wyjaśnić, ale zupełnie nie dałaś mi dojść do słowa – poskarżyłem się. Maria przysiadła z powrotem na krawężniku.
-Streszczaj się – mruknęła. – Nie mam zamiaru przesiedzieć tu całej nocy.
Cholera. Zupełnie nie ułatwiała mi zadania, wręcz przeciwnie. No, ale czy miałem jakiekolwiek inne wyjście z tej idiotycznej sytuacji, w której się znalazłem? Nie. Przyczepiła się do mnie jakaś taka... która zupełnie mnie nie interesowała, a ta, na której mi zależało, rzecz jasna nie przyjmowała do wiadomości tego, że wcale mi nie zależy na innych. Tak samo było z Courtney. No, może troszeczkę byłem nią zainteresowany – ale tylko troszeczkę.
-Zanim zdecydujesz, że jestem zupełnym głupkiem i idiotą... choć zapewne będziesz miała rację... to jednak byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli dasz mi choć pięć minut i wysłuchasz mnie, bez ciągłego przerywania – powiedziałem stanowczo. Maria już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dopuściłem jej do głosu. – Nie odpowiadam za głupie pomysły wszystkich nastolatek i nie mam pojęcia, dlaczego Harry ubzdurała sobie, że będziemy małżeństwem – wzdrygnąłem się na myśl o czymś takim. Brrr. – Znam ją od dwudziestu lat i ani razu nie przyszło mi coś takiego do głowy. Wycierałem jej nos, gdy była dzieciakiem i bliżej mi, żeby traktować ją jak młodszą siostrę, ale nic więcej. Wiem, że jej ojciec chętnie by nas widział razem, ale wierz mi, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Mogę być przyjacielem Arthura McCarthy’ego, ale w życiu nie zostanę jego zięciem. Czułbym się tak, jakbym poślubił własną siostrę. Nie mam i nigdy nie miałem zamiaru żenić się z kimś, kto nie był Ma... to jest, ogólnie nie miałem zamiaru się żenić – oj, zagalopowałem się troszeczkę. Nie miałem wcale zamiaru mówić Marii, że nie zamierzałem żenić się z kimś, kto nie był nią – na takie wyznania chyba jeszcze będzie czas, a przynajmniej ja zamierzałem mieć dużo czasu.
-Dlaczego? – zapytała Maria. Speszyłem się nieco.
-Co dlaczego...? – zamrugałem oczami. Dlaczego co – dlaczego czułbym się jak starszy brat, dlaczego nie miałem ochoty się żenić czy też to raczej oznaczało „dlaczego mi to mówisz”?
-Dlaczego nie zamierzasz się żenić – wyjaśniła Maria z nieprzeniknioną miną.
-Nie zamierzałem – poprawiłem. Maria spojrzała na mnie dziwnie. – Powiedziałaś „dlaczego nie masz zamiaru się żenić”, a powinno brzmieć „dlaczego nie miałeś zamiaru się żenić”.
-Więc dlaczego nie miałeś zamiaru się żenić?- powtórzyła pytanie Maria.
-Bo jestem kosmitą i nie miałem ochoty, żeby ktoś się o tym dowiadywał – wzruszyłem ramionami. – Poza tym nie kochałem ani jej, ani nikogo innego. Więc nie miałem zamiaru się żenić.
-A teraz masz zamiar? – spytała jakby od niechcenia Maria.
-Wiesz co, jakiś czas temu miałem sen. Koszmar, ściślej biorąc. Śniło mi się, że jechałem po pustyni i goniły mnie krowy... – Maria prychnęła cicho śmiechem. Pewnie, łatwo jej się było śmiać, to nie był jej sen! – W każdym razie dojechałem do Roswell i udało mi się jakoś uciec przed tym tabunem krów. Zatrzymałem się przed jakimś kościołem, zupełnie przez przypadek, bo popsuł mi się motor, i Max wciągnął mnie do środka...
-Do środka kościoła? – upewniła się Maria, dusząc w sobie śmiech.
-No pewnie, a do czego innego? Do środka motoru? – pokręciłem głową. Kobiety z ich logiką... – W każdym razie kościół był pełen ludzi i okazało się, że to był mój ślub. Myślałem, że to ty... yh, no, że to ty stoisz z welonem, kwiatkami i tak dalej.
-I tak dalej – zgodziła się Maria. – To znaczy mów dalej, mów – zapewniła mnie szybciutko. – Co było dalej?
-Nic – wzruszyłem ramionami. – Obudziłem się.
-Aha – głos Marii nabrał jakiegoś niepokojącego brzmienia. – I to dlatego był koszmar, że śnił ci się nasz ślub, tak?
-Nie – zaprzeczyłem. – To był koszmar, bo to nie ty byłaś tą panną młodą, tylko Harry.
Maria milczała przez chwilę, jakby rozważając po raz drugi słowo po słowie. Zaniepokoiłem się nieco – może to, co powiedziałem było za mało przekonujące? Może powinienem użyć jakiś mocniejszych argumentów? Ale jak mogłem jeszcze ją przekonać, że Harry obchodziła mnie jak zeszłoroczny śnieg, którego wcale nie było, a przynajmniej nie tu, w Nowym Meksyku i w Teksasie?
-Nie ożeniłem się, bo nigdzie w pobliżu nie było Marii DeLuca – zaryzykowałem ze straceńczą odwagą. Tonący brzytwy się chwyta, a ja już nawet odpracowałem padanie na kolana przed nią, o czym dobitnie przypominał mi mój potłuczony bark, potłuczone kolano i zdarta skóra z dłoni. Ofiara uczuć, cholera jasna. – Nie ożeniłem się, bo wbrew pozorom dotrzymuję słowa i mówiłem kiedyś, że cię kocham i że nie ważne, gdzie będę, ale zawsze będę pamiętał o tobie. I pamiętałem, dlatego też nie mógłbym oświadczyć się tej smarkuli Harry. Wiem, że popełniłem wtedy błąd, że nie powinienem był cię zostawiać, ale teraz już nic na to nie poradzę i mogę cię tylko prosić, żebyś mi wybaczyła wszystko, co zrobiłem nie tak, jak należało – zakończyłem i czekałem teraz na reakcję Marii. W zasadzie mogłem się spodziewać wszystkiego, od zdzielenia mnie przez łeb po rzucenie się na mnie z radosnym okrzykiem „Och, Michael”. Ale Maria milczała. Milczała zawzięcie, jakby ją ktoś zaczarował. Zupełnie nie wiedziałem, co mam z tym fantem zrobić.
-Maria – poprosiłem ostrożnie. – Powiedz coś.
-Wstań – powiedziała spokojnie podnosząc się i wyciągając do mnie rękę. Nieco zaniepokojony wstałem posłusznie, nie wiedząc, co zmierza zrobić. Może nie będzie tak źle – wyciągnięta ręka symbolizuje chyba chęć pokoju, nie? Przynajmniej u Indian.
Maria tymczasem wspięła się na place i pocałowała mnie w policzek.
-Tę rękę to trzeba jednak przemyć – stwierdziła lekkim tonem. Przez chwilę milczałem, nieco oszołomiony. Jeśli dobrze zrozumiałem, to Maria uwierzyła w moje słowa. Jednak!!! Jednak coś przed nami się rysowało.
-Więc teraz mi wierzysz, że nie miałem żadnych chęci na małżeństwo? – upewniłem się na wszelki wypadek. Maria skinęła głową ledwo dostrzegalnie.
Nie mogłem się powstrzymać i porwałem ją w ramiona, kręcąc się dookoła jak wariat. Maria krzyknęła zaskoczona i zaczęła się śmiać.
-Postaw mnie na ziemi, wariacie! – zawołała. Ale szybko zamknąłem jej usta w sposób, jaki przyszedł mi na myśl.
Pocałowałem ją.
***
Isabel:
Coś uporczywie dzwoniło. Zastanowiłam się przelotnie, czy nie był to tylko element mojego snu, ale doszłam do wniosku, że nie. Gdyby to było we śnie, mogłabym coś zrobić z tym uporczywym dźwiękiem, ale ja nie mogłam nawet zidentyfikować źródła dźwięku. Nie, w żadnym wypadku to nie mógł być element mojego snu, musiał dochodzić z zewnątrz. Należałoby się chyba wobec tego obudzić.
Przekręciłam głowę i jęknęłam głucho w poduszkę. Do diabła, miałam wakacje, jeszcze nie byłam w Nowym Jorku! Dźwięk zidentyfikowałam jako dzwonek telefonu komórkowego. Otworzyłam jedno oko i zerknęłam na zegarek. Siódma piętnaście. Jezu.
Zamknęłam oko i na oślep pomacałam szafkę koło łóżka. Trafiłam na telefon, niemal zrzucając go z szafki, i wcisnęłam guziczek.
-Halo – mruknęłam do słuchawki. Chciałam pójść spać – co chyba nie było dziwne. W Roswell w końcu nauczyłam się porządnie spać na starość.
-Hej Isabel – wydawało mi się, że znam skąd gdzieś ten głos. Kto to mógł być...? – Mam nadzieję, że nie obudziłem cię, ale w końcu ty zawsze wcześnie wstajesz – czyżby to był Paul...? Rozważyłam w myśli, czy usiąść porządnie na łóżku, ale nie chciało mi się. Miałam nadzieję, że Paul powie szybko to, co chciał, i pójdzie sobie, a ja będę mogła znowu zasnąć.
-Cóż – chrząknęłam lekko. – Prawdę mówiąc to mnie obudziłeś. Jest po siódmej.
-Nie, skąd, już po ósmej – zaprzeczył zdumiony Paul. Chryste.
-Dzwonisz po to, żeby porozmawiać o różnicy czasów między Roswell a Nowym Jorkiem? – zapytałam. – Bo jeśli tak, to przepraszam, ale może kiedy indziej.
-Nie – zaprzeczył zdziwiony Paul. – Ale wiesz, jestem zaskoczony. Zawsze zrywałaś się przed szóstą, a teraz...?
-Mam wakacje – wyjaśniłam ze zniecierpliwieniem. – Dowiem się w końcu, po co dzwonisz?
-Chciałem się dowiedzieć, kiedy zamierzasz wrócić do Nowego Jorku – powiedział Paul. Słyszałam w tle, jak przeglądał jakieś papiery i jak ktoś relacjonował mu coś przytłumionym, monotonnym głosem. Biedny Paul. Niemal zrobiło mi się go żal, że on się tam musiał męczyć, a ja tu odpoczywałam. Ale żal szybko mi przeszedł. Sam jest sobie winien. – Twoja szefowa dzwoni do mnie trzy razy dziennie i dopytuje, kiedy wrócisz, a ja nie potrafię jej na to pytanie odpowiedzieć – tak, to musiało być dla niego bolesne, nie móc odpowiedzieć na jakieś pytanie. – Poza tym też jestem tego ciekaw. Tęsknię za tobą – dodał ciszej. Mimowolnie uniosłam brwi, choć przecież nie mógł mnie zobaczyć.
-Tęsknisz? – powtórzyłam. – Czekaj. A czy to nie ty właśnie jakiś czas temu przez ten sam telefon oznajmiłeś mi, że nie masz już do mnie siły? – zapytałam z największą zjadliwością, na jaką było mnie stać.
-Ja – przyznał Paul. – Ale to było dawno i nieprawda.
-Mnie wydawało się inaczej – zauważyłam cierpko. – Po pierwsze to wcale nie było tak dawno, a po drugie jakoś nie sprawiałeś wówczas wrażenia człowieka załamanego, którego ktoś zmuszał go powiedzenia tego, co powiedział.
-Chyba przestaję cię rozumieć – stwierdził z niesmakiem Paul. – Chcę tylko wiedzieć, kiedy wrócisz.
-Kości zostały rzucone, Paul – oznajmiłam prawdę Cezara. – Wrócę za kilka dni, ale nie do ciebie. Zamierzam wrócić do domu i nic więcej.
-Znalazłaś sobie kogoś – rzucił oskarżająco Paul. Przewróciłam zniecierpliwiona oczami.
-Nie – odparłam. Jeszcze nikogo nie znalazłam. – A nawet jeśli, to ty mnie do tego popchnąłeś. Może istotnie tego potrzebowałam, może musiałam się uwolnić od wszystkiego.
-Ze mną włącznie? – zapytał gorzko.
-Owszem – potwierdziłam i mimo wszystko poczułam wyrzuty sumienia. – Zrozumiałam, że nie pasowaliśmy do siebie. Może nie było nam to pisane – uśmiechnęłam się lekko. Kto jak kto, ale ja miałam dosyć duże doświadczenie w walce z przeznaczeniem. – Nie mówię, że nie chcę cię więcej widzieć na oczy, myślę, że będzie mi cię bardzo brakowało, ale...
-Ale nie chcesz, żebyśmy wrócili do tego, co było – uzupełnił Paul.
-Tak – przytaknęłam. – Ale nie chciałabym też tracić cię z oczu już na dobre. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, żebyśmy nie udawali, że się nie znamy, gdy przypadkowo spotkamy się na ulicy. Chciałabym czasami móc z tobą pogadać i zjeść kolację – Paul był cudownym kucharzem. Nie chcę wyjść na egoistkę i na osobę, która myśli tylko o własnym żołądku, ale chyba najbardziej będzie mi brakowało jego dań.
-Nie wiem, czy jestem na to gotowy – westchnął Paul. – Nie wiem, czy w ogóle będę. Zawsze wiedziałem, że kocham cię bardziej niż ty mnie, ale do pewnego momentu mi to nie przeszkadzało. W każdym razie... jeśli tego chcesz, to zgoda. Zadzwoń po przyjeździe, to któregoś dnia skoczymy razem na lunch.
Odłożył słuchawkę. Sen naturalnie poszedł w diabły. Popatrzyłam z zamyśleniem na telefon. Nie było tak źle. Jeśli spotkam Paula na ulicy, on nie odgryzie mi głowy, ani ja jemu. Może rzeczywiście nie byliśmy sobie przeznaczeni.
Dalsze leżenie w łóżku było bezsensowne. Wiedziałam, że już nie uda mi się zasnąć, wiec postanowiłam wstać. Musiałam znaleźć jakąś czarną bluzkę na pogrzeb Kyle’a, a jeszcze dziś miałam zamiar spotkać się z Andrew przy kawie. Poza tym byłam głodna.
W kuchni już urzędowała mama.
-Siadaj, zrobiłam śniadanie – powiedziała całując mnie w policzek na dzień dobry. Postawiła przede mną kubek kawy i talerz z jajkami na bekonie i grzankami. Popatrzyłam na to z wątpliwością – na ogół na śniadanie serwowałam sobie na przykład jogurt, albo płatki, albo jakąś sałatkę... ale t o?
-Mamo, to za dużo – zaprotestowałam.
-Jedz – mruknęła mama. – Jestem pewna, że w tym Nowym Jorku odżywiasz się koszmarnie, zostały z ciebie same kości.
Akurat. Nie miałam nic do swojej figury, ale zdecydowanie nie prezentowałam sobą chodzącego szkieletu. Z westchnieniem zabrałam się za jajka, zastanawiając się jednocześnie ile czasu będę musiała biegać po schodach w redakcji, żeby spalić te kalorie.
-Kiedy wyjeżdżacie? – zapytała mama siadając po drugiej stronie stołu. Popatrzyłam na nią przepraszająco, ale uniosła rękę. – Wiem przecież, że musicie wyjechać, Alex ma szkołę, ty pracę. To normalne.
-Po pogrzebie – wymamrotałam. Czułam się koszmarnie wiedząc, że musiałam znów wyjechać i zostawić tu nie tylko rodziców, ale i brata – po raz drugi.
-Przygotuję wam coś na drogę, żebyście nie musiały w kółko jeść w tych okropnych fast-foodach – powiedziała spokojnie. – Mam tylko jedną prośbę – odezwij się wkrótce, dobrze? Ja wiem, że nie mogliście, ale teraz jest już inaczej. I mam nadzieję, że przyjedziecie na święta. Albo na święto Dziękczynienia.
-Z całą pewnością – uśmiechnęłam się do niej. – I z całą pewnością nie zdołam zjeść tego wszystkiego.
-Popieram – odezwała się Alex stając w drzwiach kuchni. Nie do pomyślenia – była rozczochrana, w jakiejś powyciąganej piżamie. To na pewno była moja córka, która zamierzała zostać prezydentem...? – Poza tym, jeśli zjesz to wszystko, to nie wejdziesz w swoją ulubioną spódnicę. A przypuszczam, że nie chcesz do tego dopuścić, zwłaszcza dzisiaj.
Patrzyłam na nią w milczeniu. Skąd ona wiedziała, że zamierzałam założyć dzisiaj moją ulubioną czarną rozkloszowaną spódnicę w białe kwiaty?!
-Alex, kotuś, siadaj, zaraz dam ci śniadanie – moja mama zerwała się z miejsca. Sensem jej życia było chyba podawanie śniadań rodzinie, bo wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Nie miałam serca powiedzieć jej, że Alex z powodzeniem mogła sama wziąć sobie śniadanie, bo miała dwie całkiem sprawne ręce.
-Zawsze zakładasz tę spódnicę, gdy chcesz się komuś podobać – zauważyła Alex ziewając szeroko. Spąsowiałam cała i utkwiłam w niej straszne spojrzenie.
-Skąd wiesz, że chcę się komuś podobać? – zapytałam. Alex popatrzyła na mnie z politowaniem.
-Bo znam cię prawie piętnaście lat – mruknęła. – Doprawdy, nie musisz się z tym ukrywać, bo ja i tak się dowiem.
Odłożyłam widelec. To dziecko było niesamowite. Zaczynałam się dziwić, czemu została zatrzymana za włamanie do sklepu – z jej ponadnaturalnym talentem do... hm, właściwie to nawet nie wiedziałam do czego... Powinna być raczej zatrzymana za obrazę władzy albo za kpiny pod jej kierunkiem.
Rozważałam to także w drodze do kawiarni, w której umówiłam się z Andrew. Być może i Alex nie zdradzała żadnych cech kosmicznych, żadnych zdolności do wysadzania rzeczy w powietrze, ale chyba mimo wszystko moje kosmiczne geny twardo w niej tkwiły. Nikt mi nie wmówi, że jej zachowanie czasami jest najzupełniej ludzkie! To było po prostu nie możliwe.
Jednak odsunęłam temat Alex na bok, gdy weszłam do kawiarni. Pachniało w niej dobrą kawą, ludzi nie było zbyt wielu, a przy jednym ze stolików siedział Andrew, patrząc ironicznym wzrokiem na menu pełne kosmicznych odmian kawy.
-Hej – powiedziałam siadając przy stoliku.
-Hej – odparł uśmiechając się lekko. Jego jasne oczy również się uśmiechały, lekko i drwiąco jednocześnie. – Czy tutaj nie ma ani jednego sklepu, w którym nie natknąłbym się na coś związanego w kosmitami?
-Niewykonalne – zaopiniowałam. Istotnie, nawet w tej chwili rozmawiał z czymś związanym z kosmitami – z hybrydą, ludzko-kosmiczną. Ale tego rzecz jasna nie zamierzałam mówić.
-Ha – mruknął Andrew. – Chyba napiszę pracę naukową pod tytułem „wpływ iluzji na masy na przestrzeni lat” – zażartował. – Co ci zamówić?
-Dużą cafe au lait, bez cukru – odparłam natychmiast. Według mnie żadna kawa nie umywała się do tej ze Starbucksa, ale co tam. Andrew uniósł jedną brew – przypominał wtedy Michaela.
-Kafole – powtórzył kalecząc straszliwie francuską nazwę kawy. – Boże, co za nazwy. Dobrze, że powiedziałaś, jak to się wymawia, bo znowu by mnie nie zrozumieli przy kasie. Mówiłem im przecież, że chcę cafe mocha – w końcu tak mieli napisane, nie? To czytam tak, jak jest napisane.
Parsknęłam śmiechem. Nie słyszałam, żeby ktoś mówił na cafe au lait „kafole”, ale w sumie co za różnica. Przynajmniej to była jakaś odmiana. Wiedziałam doskonale, że Andrew nabijał się ze wszystkich, nie bał się robić z siebie idioty, i pewnie rzeczywiście przeczytał kasjerce „cafe mocha”. Zauważyłam, że śmieszyło go, gdy z poważną miną mówił coś absurdalnego a ludzie mu wierzyli. Nie miałam mu tego za złe, za dużo było w moim życiu cholernie poważnych osobników. Przydał się ktoś z poczuciem humoru.
Nie można było nazwać nas „parą”. Zbyt krótko się znaliśmy... no, szczerze mówiąc, to dopiero zaczęliśmy się poznawać. Ale być może byliśmy na dobrej drodze, czy też bylibyśmy na dobrej drodze, gdyby nie mały problem – moje życie było w Nowym Jorku, a Andrew rezydował w Las Cruces. Nie wierzyłam w związki na odległość, a przynajmniej nie na taką odległość...
Gdy Andrew powrócił z dużym, wytwornym pucharkiem pełnym mojej mocnej kawy, postanowiłam prosto z mostu oznajmić mu moje plany na przyszłość.
-Za kilka dni wracam do Nowego Jorku – powiedziałam spokojnie. – A ty pewnie wracasz do Las Cruces. Jestem ciekawa, jak będzie się układać tobie i Liz, bo ona zamierza przepracować rok w szkole ze względu na Jennie i wrócić tutaj.
-Jennie jest prawie dorosła, mogłaby mieszkać sama, bez Cerbera – Andrew wzruszył ramionami i mrugnął do mnie okiem. Uśmiechnęłam się – nie było opcji, żeby Liz wypuściła córkę spod swoich ramion wcześniej, niż zmuszą ją do tego okoliczności. Wyraziłam głośno moje zdanie.
-To nie przejdzie z Liz – zauważyłam. – Znasz ją w końcu.
-Owszem – Andrew skinął głową. – Ale pewnego dnia Betty zdziwi się, gdy jej córka oznajmi, że jest w ciąży i przeprowadza się do swojego chłopaka-punka.
-Jennie ma chłopaka-punka? – zdziwiłam się. Andrew machnął ręką.
-To tylko sytuacja hipotetyczna, rzecz jasna – wyjaśnił. Cóż, Jennie była chyba chwilowo jak najdalsza od zachodzenia w ciążę z punkami. Prędzej przytrafiłoby się to mnie – to znaczy nie ciąża z punkiem, tylko oznajmienie córki o wyprowadzce.
-W każdym razie uspokoję cię, że raczej nie będę miał okazji do widywania się z Betty – Andrew powrócił zręcznie do tematu, od którego wyszliśmy.
-Jak to? – zdziwiłam się. – Myślałam, że pracujecie w jednej szkole.
-Pracowaliśmy – poprawił mnie Andrew. Popatrzyłam na niego pytająco. – Kumpel został dyrektorem jednej ze szkół w Bostonie i ściąga mnie do siebie, ma wolny etat. Przenoszę się do Bostonu. Mówiłem ci już dzisiaj, że świetnie wyglądasz?
Pokręciłam głową z uśmiechem myśląc jednocześnie o tym, że z Nowego Jorku do Bostonu jest zdecydowanie bliżej z Nowego Jorku do Las Cruces. I bynajmniej mnie to nie martwiło. To, że będę musiała poradzić sobie ponownym zostawieniem za sobą Michaela i Maxa, z powrotem z krnąbrną córką do Nowego Jorku, wyperswadować jakoś Alex kolejne włamania do sklepów w towarzystwie studentów, z pełnymi pretensji telefonami Jesse’go, że wystawiłam Alex na niebezpieczeństwo, że w jakiś sposób musiałam obłaskawić naczelną i zabrać się ostro do pracy wcale mnie nie martwiło. Świadomość, że właściciel lekko absurdalnego poczucia humoru będzie o rzut beretem w porównaniu do Las Cruces była zdecydowanie przyjemna.
Poza tym miałam wrażenie, że Alex i Andrew szybko znajdą wspólny język.
Tutaj się roi od tajemnic? Jakich tajemnic? Za oknem żar, a ja muszę wyjść. YH. Królestwo za wczorajszy dzień, nawet za tą burzę - bis... W każdym razie zgodnie z obietnicą - część 48.
PS: "Pogodnie" to, rzecz jasna, pojęcie względne, tak samo jak "zabawnie"...
Michael:
Było już dobrze po dziesiątej, a w Roswell zrobiło się chłodnawo. Zawsze tak jest na pustyni – w dzień się pieczesz, w nocy zamarzasz. A jakby nie patrzeć, to jednak Roswell leżało na pustyni. Siedziałem na krawężniku nieopodal domu Marii i czekałem, aż Maria wróci do domu. Wolałem nie wracać do siebie – licho wie, czy akurat Harry już tam nie siedziała. Rany, ta dziewczyna była załamująca. Nie mam pojęcia, czego ona oczekiwała, a już zwłaszcza ode mnie. Miała przecież Nicka pod ręką, więc czego u licha chciała ode mnie? Nie chciałem ani jej, ani jej krów, ani jej ziemi! Ta zołza przykleiła się do mnie jak po użyciu super glue i nie miała zamiaru się odczepić, pozbyłem się jej dopiero mówiąc, że idę do łazienki i czmychnąłem przez zaplecze, ominąłem szerokim łukiem dom Evansów i wysiadywałem na krawężniku pod domem Marii. Nie zamierzałem pozwolić, żeby ta smarkula cokolwiek popsuła. Tymczasem było już po dziesiątej, na niebie zapalały się kolejne gwiazdy, a Maria nie nadchodziła. Nie było takiej możliwości, żebym jej nie zauważył. Nie siedziałem co prawda na progu jej domu, tak żeby wlazła na mnie przy wchodzeniu, ale i tak byłem wystarczająco blisko, poza tym może już kiedyś zauważyliście, jeśli nie to teraz to powiem – my kosmici jesteśmy lepiej wyposażeni niż reszta ludzi.
Gapiłem się więc w niebo, rzucając czasami kamykami w drugi krawężnik. Mijały minuty, a ja wciąż czekałem. Już miałem zerwać się na równe nogi i pójść w kierunku Crashdown, żeby sprawdzić, czy wszystko było w porządku, kiedy w głębi ulicy pojawiła się postać Marii – poznałbym ją zawsze i wszędzie. Zerwałem się z miejsca i od razu potknąłem się o krawężnik, noga mi zdrętwiała. Zakląłem cicho pod nosem i poleciałem na przód, lądując kameralnie tuż pod stopami Marii. Gdybym nawet chciał, to nie wyszłoby to lepiej.
Maria wydała z siebie krótki pisk i zamachnęła się czymś. W ostatniej chwili uchyliłem się i coś ciężkiego spadło mi na ramię, zamiast na łeb. Usiłowałem podnieść się, ale znów mój nadludzki instynkt ostrzegł mnie przed kopniakiem wymierzonym w bok.
-To ja, to ja, przestań! – ryknąłem i znów zakląłem, bo przejechałem ręką po betonie, obcierając sobie skórę, co nie jest najprzyjemniejszym doświadczeniem.
-Michael...? – zdziwiła się Maria i przysiadła ostrożnie. Odruchowo zasłoniłem się ręką. – Co ty tutaj robisz?
-Czekam na ciebie, a ty chcesz mnie zabić – poskarżyłem się cicho. – Przecież nic nie zrobiłem... ała – syknąłem opierając się na podrapanym ręku. Ramię mnie bolało i stłukłem sobie kolano, niech to szlag. Cud, że uchyliłem się przed jej kopniakiem, bo miałbym jeszcze złamane żebro do kompletu.
-Boże, przepraszam – zawołała Maria. – Nic ci nie jest? Tak mi przykro! Myślałam, że to jakiś złoczyńca...
-Wybacz, to tylko ja – mruknąłem sarkastycznie i usiadłem znów na krawężniku, rozcierając sobie ramię.
-Przepraszam – Maria kucnęła obok mnie. – Nic ci nie jest? Pokaż rękę, to trzeba opatrzyć...
Wysunąłem stanowczo moją podrapaną rękę. Nie byłem w końcu dzieckiem, potrafię się sobą zająć.
-Wszystko w porządku – powiedziałem może nieco zbyt ostro. Naprawdę nie lubiłem cackania się ze mną. – Co ty ze sobą nosisz, hantle czy co u licha? – zapytałem z rozdrażnieniem. Maria spojrzała na swój pakunek.
-To nie hantle, głupku – odparła. – To woda mineralna.
Rzuciłem podejrzliwie okiem na tę rzekomą butelkę wody – chyba była z ołowiu. Moje ramię wyraźnie mi to mówiło. Butelki na ogół nie ważą tonę i jeszcze kawałek.
-Dobrze, ponawiam pytanie – powiedziała. – Co tutaj robisz o tej porze.
-Czekam na ciebie – odparłem zgodnie z prawdą. Popatrzyła na mnie podejrzliwie, chyba nie bardzo mi dowierzając. Ciekawe, dlaczego.
-To fajnie – mruknęła Maria. – Poczekałeś, doczekałeś się, a teraz ja idę spać, a ty rób co chcesz, siedź tu nawet całą noc. Dobranoc – podniosła się, ale złapałem ją za rękę.
-Nie idź – poprosiłem.
-Bo co? – nastroszyła się. – Też mam swoje życie, Michael. Ty masz swoje, a ja swoje! Niepotrzebnie tu siedziałeś, trzeba było pójść do swojej narzeczonej – zaakcentowała przesadnie to słowo, co mi się w ogóle nie spodobało. – Jestem pewna, że nie była zachwycona twoim nagłym zniknięciem. Ale zaraz, skoro już rozmawiamy o twojej narzeczonej – wybrałeś już smoking, Michael? A twoja przyszła żona już ma gotową kieckę? I co, gromadka dzieci wymieszana z gromadką krów? Och, przepraszam, jeszcze nie złożyłam wam życzeń. Więc wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – ciągnęła Maria kpiącym tonem.
-Maria, chcę ci coś wyjaśnić – powiedziałem spokojnie, ale, oczywiście, zostałem pokazowo zignorowany. Nie wiem, czy w ogóle mnie dosłyszała.
-Tylko proszę, nie wysyłajcie mi zaproszenia na ślub, obawiam się, że nie mam wystarczająco eleganckiej kreacji na coś takiego – pędziła dalej Maria. – No i nie wiem, co miałabym wam kupić w prezencie ślubnym. Może nową krowę? Nie, bo jeszcze uznalibyście, że z was kpię, choć uważam, że krowa to bardzo dobry prezent...
-Maria – poprosiłem. – Maria, możesz się zamknąć? – powiedziałem w końcu. Maria urwała w pół słowa, patrząc na mnie z zaskoczeniem. – Przepraszam, ale to był jedyny sposób, żeby cię uciszyć – wyjaśniłem. Maria poczerwieniała gwałtownie, co widziałem nawet i bez latarni (widać szaleniec, który ustawiał tu te wszystkie zapasy postanowił również zaoszczędzić na energii elektrycznej, licząc na to, że mieszkańcy na ślepo trafią do swoich domów). Zresztą – chyba już mówiłem, że kosmici są zdecydowanie lepiej wyposażeni, prawda? – Chciałem ci coś wyjaśnić, ale zupełnie nie dałaś mi dojść do słowa – poskarżyłem się. Maria przysiadła z powrotem na krawężniku.
-Streszczaj się – mruknęła. – Nie mam zamiaru przesiedzieć tu całej nocy.
Cholera. Zupełnie nie ułatwiała mi zadania, wręcz przeciwnie. No, ale czy miałem jakiekolwiek inne wyjście z tej idiotycznej sytuacji, w której się znalazłem? Nie. Przyczepiła się do mnie jakaś taka... która zupełnie mnie nie interesowała, a ta, na której mi zależało, rzecz jasna nie przyjmowała do wiadomości tego, że wcale mi nie zależy na innych. Tak samo było z Courtney. No, może troszeczkę byłem nią zainteresowany – ale tylko troszeczkę.
-Zanim zdecydujesz, że jestem zupełnym głupkiem i idiotą... choć zapewne będziesz miała rację... to jednak byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli dasz mi choć pięć minut i wysłuchasz mnie, bez ciągłego przerywania – powiedziałem stanowczo. Maria już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dopuściłem jej do głosu. – Nie odpowiadam za głupie pomysły wszystkich nastolatek i nie mam pojęcia, dlaczego Harry ubzdurała sobie, że będziemy małżeństwem – wzdrygnąłem się na myśl o czymś takim. Brrr. – Znam ją od dwudziestu lat i ani razu nie przyszło mi coś takiego do głowy. Wycierałem jej nos, gdy była dzieciakiem i bliżej mi, żeby traktować ją jak młodszą siostrę, ale nic więcej. Wiem, że jej ojciec chętnie by nas widział razem, ale wierz mi, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Mogę być przyjacielem Arthura McCarthy’ego, ale w życiu nie zostanę jego zięciem. Czułbym się tak, jakbym poślubił własną siostrę. Nie mam i nigdy nie miałem zamiaru żenić się z kimś, kto nie był Ma... to jest, ogólnie nie miałem zamiaru się żenić – oj, zagalopowałem się troszeczkę. Nie miałem wcale zamiaru mówić Marii, że nie zamierzałem żenić się z kimś, kto nie był nią – na takie wyznania chyba jeszcze będzie czas, a przynajmniej ja zamierzałem mieć dużo czasu.
-Dlaczego? – zapytała Maria. Speszyłem się nieco.
-Co dlaczego...? – zamrugałem oczami. Dlaczego co – dlaczego czułbym się jak starszy brat, dlaczego nie miałem ochoty się żenić czy też to raczej oznaczało „dlaczego mi to mówisz”?
-Dlaczego nie zamierzasz się żenić – wyjaśniła Maria z nieprzeniknioną miną.
-Nie zamierzałem – poprawiłem. Maria spojrzała na mnie dziwnie. – Powiedziałaś „dlaczego nie masz zamiaru się żenić”, a powinno brzmieć „dlaczego nie miałeś zamiaru się żenić”.
-Więc dlaczego nie miałeś zamiaru się żenić?- powtórzyła pytanie Maria.
-Bo jestem kosmitą i nie miałem ochoty, żeby ktoś się o tym dowiadywał – wzruszyłem ramionami. – Poza tym nie kochałem ani jej, ani nikogo innego. Więc nie miałem zamiaru się żenić.
-A teraz masz zamiar? – spytała jakby od niechcenia Maria.
-Wiesz co, jakiś czas temu miałem sen. Koszmar, ściślej biorąc. Śniło mi się, że jechałem po pustyni i goniły mnie krowy... – Maria prychnęła cicho śmiechem. Pewnie, łatwo jej się było śmiać, to nie był jej sen! – W każdym razie dojechałem do Roswell i udało mi się jakoś uciec przed tym tabunem krów. Zatrzymałem się przed jakimś kościołem, zupełnie przez przypadek, bo popsuł mi się motor, i Max wciągnął mnie do środka...
-Do środka kościoła? – upewniła się Maria, dusząc w sobie śmiech.
-No pewnie, a do czego innego? Do środka motoru? – pokręciłem głową. Kobiety z ich logiką... – W każdym razie kościół był pełen ludzi i okazało się, że to był mój ślub. Myślałem, że to ty... yh, no, że to ty stoisz z welonem, kwiatkami i tak dalej.
-I tak dalej – zgodziła się Maria. – To znaczy mów dalej, mów – zapewniła mnie szybciutko. – Co było dalej?
-Nic – wzruszyłem ramionami. – Obudziłem się.
-Aha – głos Marii nabrał jakiegoś niepokojącego brzmienia. – I to dlatego był koszmar, że śnił ci się nasz ślub, tak?
-Nie – zaprzeczyłem. – To był koszmar, bo to nie ty byłaś tą panną młodą, tylko Harry.
Maria milczała przez chwilę, jakby rozważając po raz drugi słowo po słowie. Zaniepokoiłem się nieco – może to, co powiedziałem było za mało przekonujące? Może powinienem użyć jakiś mocniejszych argumentów? Ale jak mogłem jeszcze ją przekonać, że Harry obchodziła mnie jak zeszłoroczny śnieg, którego wcale nie było, a przynajmniej nie tu, w Nowym Meksyku i w Teksasie?
-Nie ożeniłem się, bo nigdzie w pobliżu nie było Marii DeLuca – zaryzykowałem ze straceńczą odwagą. Tonący brzytwy się chwyta, a ja już nawet odpracowałem padanie na kolana przed nią, o czym dobitnie przypominał mi mój potłuczony bark, potłuczone kolano i zdarta skóra z dłoni. Ofiara uczuć, cholera jasna. – Nie ożeniłem się, bo wbrew pozorom dotrzymuję słowa i mówiłem kiedyś, że cię kocham i że nie ważne, gdzie będę, ale zawsze będę pamiętał o tobie. I pamiętałem, dlatego też nie mógłbym oświadczyć się tej smarkuli Harry. Wiem, że popełniłem wtedy błąd, że nie powinienem był cię zostawiać, ale teraz już nic na to nie poradzę i mogę cię tylko prosić, żebyś mi wybaczyła wszystko, co zrobiłem nie tak, jak należało – zakończyłem i czekałem teraz na reakcję Marii. W zasadzie mogłem się spodziewać wszystkiego, od zdzielenia mnie przez łeb po rzucenie się na mnie z radosnym okrzykiem „Och, Michael”. Ale Maria milczała. Milczała zawzięcie, jakby ją ktoś zaczarował. Zupełnie nie wiedziałem, co mam z tym fantem zrobić.
-Maria – poprosiłem ostrożnie. – Powiedz coś.
-Wstań – powiedziała spokojnie podnosząc się i wyciągając do mnie rękę. Nieco zaniepokojony wstałem posłusznie, nie wiedząc, co zmierza zrobić. Może nie będzie tak źle – wyciągnięta ręka symbolizuje chyba chęć pokoju, nie? Przynajmniej u Indian.
Maria tymczasem wspięła się na place i pocałowała mnie w policzek.
-Tę rękę to trzeba jednak przemyć – stwierdziła lekkim tonem. Przez chwilę milczałem, nieco oszołomiony. Jeśli dobrze zrozumiałem, to Maria uwierzyła w moje słowa. Jednak!!! Jednak coś przed nami się rysowało.
-Więc teraz mi wierzysz, że nie miałem żadnych chęci na małżeństwo? – upewniłem się na wszelki wypadek. Maria skinęła głową ledwo dostrzegalnie.
Nie mogłem się powstrzymać i porwałem ją w ramiona, kręcąc się dookoła jak wariat. Maria krzyknęła zaskoczona i zaczęła się śmiać.
-Postaw mnie na ziemi, wariacie! – zawołała. Ale szybko zamknąłem jej usta w sposób, jaki przyszedł mi na myśl.
Pocałowałem ją.
***
Isabel:
Coś uporczywie dzwoniło. Zastanowiłam się przelotnie, czy nie był to tylko element mojego snu, ale doszłam do wniosku, że nie. Gdyby to było we śnie, mogłabym coś zrobić z tym uporczywym dźwiękiem, ale ja nie mogłam nawet zidentyfikować źródła dźwięku. Nie, w żadnym wypadku to nie mógł być element mojego snu, musiał dochodzić z zewnątrz. Należałoby się chyba wobec tego obudzić.
Przekręciłam głowę i jęknęłam głucho w poduszkę. Do diabła, miałam wakacje, jeszcze nie byłam w Nowym Jorku! Dźwięk zidentyfikowałam jako dzwonek telefonu komórkowego. Otworzyłam jedno oko i zerknęłam na zegarek. Siódma piętnaście. Jezu.
Zamknęłam oko i na oślep pomacałam szafkę koło łóżka. Trafiłam na telefon, niemal zrzucając go z szafki, i wcisnęłam guziczek.
-Halo – mruknęłam do słuchawki. Chciałam pójść spać – co chyba nie było dziwne. W Roswell w końcu nauczyłam się porządnie spać na starość.
-Hej Isabel – wydawało mi się, że znam skąd gdzieś ten głos. Kto to mógł być...? – Mam nadzieję, że nie obudziłem cię, ale w końcu ty zawsze wcześnie wstajesz – czyżby to był Paul...? Rozważyłam w myśli, czy usiąść porządnie na łóżku, ale nie chciało mi się. Miałam nadzieję, że Paul powie szybko to, co chciał, i pójdzie sobie, a ja będę mogła znowu zasnąć.
-Cóż – chrząknęłam lekko. – Prawdę mówiąc to mnie obudziłeś. Jest po siódmej.
-Nie, skąd, już po ósmej – zaprzeczył zdumiony Paul. Chryste.
-Dzwonisz po to, żeby porozmawiać o różnicy czasów między Roswell a Nowym Jorkiem? – zapytałam. – Bo jeśli tak, to przepraszam, ale może kiedy indziej.
-Nie – zaprzeczył zdziwiony Paul. – Ale wiesz, jestem zaskoczony. Zawsze zrywałaś się przed szóstą, a teraz...?
-Mam wakacje – wyjaśniłam ze zniecierpliwieniem. – Dowiem się w końcu, po co dzwonisz?
-Chciałem się dowiedzieć, kiedy zamierzasz wrócić do Nowego Jorku – powiedział Paul. Słyszałam w tle, jak przeglądał jakieś papiery i jak ktoś relacjonował mu coś przytłumionym, monotonnym głosem. Biedny Paul. Niemal zrobiło mi się go żal, że on się tam musiał męczyć, a ja tu odpoczywałam. Ale żal szybko mi przeszedł. Sam jest sobie winien. – Twoja szefowa dzwoni do mnie trzy razy dziennie i dopytuje, kiedy wrócisz, a ja nie potrafię jej na to pytanie odpowiedzieć – tak, to musiało być dla niego bolesne, nie móc odpowiedzieć na jakieś pytanie. – Poza tym też jestem tego ciekaw. Tęsknię za tobą – dodał ciszej. Mimowolnie uniosłam brwi, choć przecież nie mógł mnie zobaczyć.
-Tęsknisz? – powtórzyłam. – Czekaj. A czy to nie ty właśnie jakiś czas temu przez ten sam telefon oznajmiłeś mi, że nie masz już do mnie siły? – zapytałam z największą zjadliwością, na jaką było mnie stać.
-Ja – przyznał Paul. – Ale to było dawno i nieprawda.
-Mnie wydawało się inaczej – zauważyłam cierpko. – Po pierwsze to wcale nie było tak dawno, a po drugie jakoś nie sprawiałeś wówczas wrażenia człowieka załamanego, którego ktoś zmuszał go powiedzenia tego, co powiedział.
-Chyba przestaję cię rozumieć – stwierdził z niesmakiem Paul. – Chcę tylko wiedzieć, kiedy wrócisz.
-Kości zostały rzucone, Paul – oznajmiłam prawdę Cezara. – Wrócę za kilka dni, ale nie do ciebie. Zamierzam wrócić do domu i nic więcej.
-Znalazłaś sobie kogoś – rzucił oskarżająco Paul. Przewróciłam zniecierpliwiona oczami.
-Nie – odparłam. Jeszcze nikogo nie znalazłam. – A nawet jeśli, to ty mnie do tego popchnąłeś. Może istotnie tego potrzebowałam, może musiałam się uwolnić od wszystkiego.
-Ze mną włącznie? – zapytał gorzko.
-Owszem – potwierdziłam i mimo wszystko poczułam wyrzuty sumienia. – Zrozumiałam, że nie pasowaliśmy do siebie. Może nie było nam to pisane – uśmiechnęłam się lekko. Kto jak kto, ale ja miałam dosyć duże doświadczenie w walce z przeznaczeniem. – Nie mówię, że nie chcę cię więcej widzieć na oczy, myślę, że będzie mi cię bardzo brakowało, ale...
-Ale nie chcesz, żebyśmy wrócili do tego, co było – uzupełnił Paul.
-Tak – przytaknęłam. – Ale nie chciałabym też tracić cię z oczu już na dobre. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, żebyśmy nie udawali, że się nie znamy, gdy przypadkowo spotkamy się na ulicy. Chciałabym czasami móc z tobą pogadać i zjeść kolację – Paul był cudownym kucharzem. Nie chcę wyjść na egoistkę i na osobę, która myśli tylko o własnym żołądku, ale chyba najbardziej będzie mi brakowało jego dań.
-Nie wiem, czy jestem na to gotowy – westchnął Paul. – Nie wiem, czy w ogóle będę. Zawsze wiedziałem, że kocham cię bardziej niż ty mnie, ale do pewnego momentu mi to nie przeszkadzało. W każdym razie... jeśli tego chcesz, to zgoda. Zadzwoń po przyjeździe, to któregoś dnia skoczymy razem na lunch.
Odłożył słuchawkę. Sen naturalnie poszedł w diabły. Popatrzyłam z zamyśleniem na telefon. Nie było tak źle. Jeśli spotkam Paula na ulicy, on nie odgryzie mi głowy, ani ja jemu. Może rzeczywiście nie byliśmy sobie przeznaczeni.
Dalsze leżenie w łóżku było bezsensowne. Wiedziałam, że już nie uda mi się zasnąć, wiec postanowiłam wstać. Musiałam znaleźć jakąś czarną bluzkę na pogrzeb Kyle’a, a jeszcze dziś miałam zamiar spotkać się z Andrew przy kawie. Poza tym byłam głodna.
W kuchni już urzędowała mama.
-Siadaj, zrobiłam śniadanie – powiedziała całując mnie w policzek na dzień dobry. Postawiła przede mną kubek kawy i talerz z jajkami na bekonie i grzankami. Popatrzyłam na to z wątpliwością – na ogół na śniadanie serwowałam sobie na przykład jogurt, albo płatki, albo jakąś sałatkę... ale t o?
-Mamo, to za dużo – zaprotestowałam.
-Jedz – mruknęła mama. – Jestem pewna, że w tym Nowym Jorku odżywiasz się koszmarnie, zostały z ciebie same kości.
Akurat. Nie miałam nic do swojej figury, ale zdecydowanie nie prezentowałam sobą chodzącego szkieletu. Z westchnieniem zabrałam się za jajka, zastanawiając się jednocześnie ile czasu będę musiała biegać po schodach w redakcji, żeby spalić te kalorie.
-Kiedy wyjeżdżacie? – zapytała mama siadając po drugiej stronie stołu. Popatrzyłam na nią przepraszająco, ale uniosła rękę. – Wiem przecież, że musicie wyjechać, Alex ma szkołę, ty pracę. To normalne.
-Po pogrzebie – wymamrotałam. Czułam się koszmarnie wiedząc, że musiałam znów wyjechać i zostawić tu nie tylko rodziców, ale i brata – po raz drugi.
-Przygotuję wam coś na drogę, żebyście nie musiały w kółko jeść w tych okropnych fast-foodach – powiedziała spokojnie. – Mam tylko jedną prośbę – odezwij się wkrótce, dobrze? Ja wiem, że nie mogliście, ale teraz jest już inaczej. I mam nadzieję, że przyjedziecie na święta. Albo na święto Dziękczynienia.
-Z całą pewnością – uśmiechnęłam się do niej. – I z całą pewnością nie zdołam zjeść tego wszystkiego.
-Popieram – odezwała się Alex stając w drzwiach kuchni. Nie do pomyślenia – była rozczochrana, w jakiejś powyciąganej piżamie. To na pewno była moja córka, która zamierzała zostać prezydentem...? – Poza tym, jeśli zjesz to wszystko, to nie wejdziesz w swoją ulubioną spódnicę. A przypuszczam, że nie chcesz do tego dopuścić, zwłaszcza dzisiaj.
Patrzyłam na nią w milczeniu. Skąd ona wiedziała, że zamierzałam założyć dzisiaj moją ulubioną czarną rozkloszowaną spódnicę w białe kwiaty?!
-Alex, kotuś, siadaj, zaraz dam ci śniadanie – moja mama zerwała się z miejsca. Sensem jej życia było chyba podawanie śniadań rodzinie, bo wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Nie miałam serca powiedzieć jej, że Alex z powodzeniem mogła sama wziąć sobie śniadanie, bo miała dwie całkiem sprawne ręce.
-Zawsze zakładasz tę spódnicę, gdy chcesz się komuś podobać – zauważyła Alex ziewając szeroko. Spąsowiałam cała i utkwiłam w niej straszne spojrzenie.
-Skąd wiesz, że chcę się komuś podobać? – zapytałam. Alex popatrzyła na mnie z politowaniem.
-Bo znam cię prawie piętnaście lat – mruknęła. – Doprawdy, nie musisz się z tym ukrywać, bo ja i tak się dowiem.
Odłożyłam widelec. To dziecko było niesamowite. Zaczynałam się dziwić, czemu została zatrzymana za włamanie do sklepu – z jej ponadnaturalnym talentem do... hm, właściwie to nawet nie wiedziałam do czego... Powinna być raczej zatrzymana za obrazę władzy albo za kpiny pod jej kierunkiem.
Rozważałam to także w drodze do kawiarni, w której umówiłam się z Andrew. Być może i Alex nie zdradzała żadnych cech kosmicznych, żadnych zdolności do wysadzania rzeczy w powietrze, ale chyba mimo wszystko moje kosmiczne geny twardo w niej tkwiły. Nikt mi nie wmówi, że jej zachowanie czasami jest najzupełniej ludzkie! To było po prostu nie możliwe.
Jednak odsunęłam temat Alex na bok, gdy weszłam do kawiarni. Pachniało w niej dobrą kawą, ludzi nie było zbyt wielu, a przy jednym ze stolików siedział Andrew, patrząc ironicznym wzrokiem na menu pełne kosmicznych odmian kawy.
-Hej – powiedziałam siadając przy stoliku.
-Hej – odparł uśmiechając się lekko. Jego jasne oczy również się uśmiechały, lekko i drwiąco jednocześnie. – Czy tutaj nie ma ani jednego sklepu, w którym nie natknąłbym się na coś związanego w kosmitami?
-Niewykonalne – zaopiniowałam. Istotnie, nawet w tej chwili rozmawiał z czymś związanym z kosmitami – z hybrydą, ludzko-kosmiczną. Ale tego rzecz jasna nie zamierzałam mówić.
-Ha – mruknął Andrew. – Chyba napiszę pracę naukową pod tytułem „wpływ iluzji na masy na przestrzeni lat” – zażartował. – Co ci zamówić?
-Dużą cafe au lait, bez cukru – odparłam natychmiast. Według mnie żadna kawa nie umywała się do tej ze Starbucksa, ale co tam. Andrew uniósł jedną brew – przypominał wtedy Michaela.
-Kafole – powtórzył kalecząc straszliwie francuską nazwę kawy. – Boże, co za nazwy. Dobrze, że powiedziałaś, jak to się wymawia, bo znowu by mnie nie zrozumieli przy kasie. Mówiłem im przecież, że chcę cafe mocha – w końcu tak mieli napisane, nie? To czytam tak, jak jest napisane.
Parsknęłam śmiechem. Nie słyszałam, żeby ktoś mówił na cafe au lait „kafole”, ale w sumie co za różnica. Przynajmniej to była jakaś odmiana. Wiedziałam doskonale, że Andrew nabijał się ze wszystkich, nie bał się robić z siebie idioty, i pewnie rzeczywiście przeczytał kasjerce „cafe mocha”. Zauważyłam, że śmieszyło go, gdy z poważną miną mówił coś absurdalnego a ludzie mu wierzyli. Nie miałam mu tego za złe, za dużo było w moim życiu cholernie poważnych osobników. Przydał się ktoś z poczuciem humoru.
Nie można było nazwać nas „parą”. Zbyt krótko się znaliśmy... no, szczerze mówiąc, to dopiero zaczęliśmy się poznawać. Ale być może byliśmy na dobrej drodze, czy też bylibyśmy na dobrej drodze, gdyby nie mały problem – moje życie było w Nowym Jorku, a Andrew rezydował w Las Cruces. Nie wierzyłam w związki na odległość, a przynajmniej nie na taką odległość...
Gdy Andrew powrócił z dużym, wytwornym pucharkiem pełnym mojej mocnej kawy, postanowiłam prosto z mostu oznajmić mu moje plany na przyszłość.
-Za kilka dni wracam do Nowego Jorku – powiedziałam spokojnie. – A ty pewnie wracasz do Las Cruces. Jestem ciekawa, jak będzie się układać tobie i Liz, bo ona zamierza przepracować rok w szkole ze względu na Jennie i wrócić tutaj.
-Jennie jest prawie dorosła, mogłaby mieszkać sama, bez Cerbera – Andrew wzruszył ramionami i mrugnął do mnie okiem. Uśmiechnęłam się – nie było opcji, żeby Liz wypuściła córkę spod swoich ramion wcześniej, niż zmuszą ją do tego okoliczności. Wyraziłam głośno moje zdanie.
-To nie przejdzie z Liz – zauważyłam. – Znasz ją w końcu.
-Owszem – Andrew skinął głową. – Ale pewnego dnia Betty zdziwi się, gdy jej córka oznajmi, że jest w ciąży i przeprowadza się do swojego chłopaka-punka.
-Jennie ma chłopaka-punka? – zdziwiłam się. Andrew machnął ręką.
-To tylko sytuacja hipotetyczna, rzecz jasna – wyjaśnił. Cóż, Jennie była chyba chwilowo jak najdalsza od zachodzenia w ciążę z punkami. Prędzej przytrafiłoby się to mnie – to znaczy nie ciąża z punkiem, tylko oznajmienie córki o wyprowadzce.
-W każdym razie uspokoję cię, że raczej nie będę miał okazji do widywania się z Betty – Andrew powrócił zręcznie do tematu, od którego wyszliśmy.
-Jak to? – zdziwiłam się. – Myślałam, że pracujecie w jednej szkole.
-Pracowaliśmy – poprawił mnie Andrew. Popatrzyłam na niego pytająco. – Kumpel został dyrektorem jednej ze szkół w Bostonie i ściąga mnie do siebie, ma wolny etat. Przenoszę się do Bostonu. Mówiłem ci już dzisiaj, że świetnie wyglądasz?
Pokręciłam głową z uśmiechem myśląc jednocześnie o tym, że z Nowego Jorku do Bostonu jest zdecydowanie bliżej z Nowego Jorku do Las Cruces. I bynajmniej mnie to nie martwiło. To, że będę musiała poradzić sobie ponownym zostawieniem za sobą Michaela i Maxa, z powrotem z krnąbrną córką do Nowego Jorku, wyperswadować jakoś Alex kolejne włamania do sklepów w towarzystwie studentów, z pełnymi pretensji telefonami Jesse’go, że wystawiłam Alex na niebezpieczeństwo, że w jakiś sposób musiałam obłaskawić naczelną i zabrać się ostro do pracy wcale mnie nie martwiło. Świadomość, że właściciel lekko absurdalnego poczucia humoru będzie o rzut beretem w porównaniu do Las Cruces była zdecydowanie przyjemna.
Poza tym miałam wrażenie, że Alex i Andrew szybko znajdą wspólny język.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Świetne i pełne humoru. Najlepsze chyba było z tym snem i goniącymi Michaela krowami A wracaąc do reszty to trochę mi szkoda Liz, niektórzy traktuja ja jak... no w każdym razie niezbyt przyjemnie. Jestem ciekawy na relacje Chrisa teraz. I czy Jennie znajdzie sobie nowego chłopaka... A może to był by Chris? No nie mam mytsli kazirodzcze, nie ma co Czekam ak zwykle z niecierpliwością na kolejną część.
I mamy część z moim ulubionym narratorem
Michael jak Michael po staremu...tłumaczy tak, że nikt go nie rozumie a może tylko ja i inne kobiety Kończy zdanie, nie kończąc myśli...
A Maria...nie wiem co ćwiczyła ale zdolności do sztuk walki ma ...i to duże
Na koniec Isabel i Paul...
I Isabel i Andrew...i mimo wszystko, choć nie wiem jak bym próbowała Nan, jest mi naprawdę przykro ale Drew nie mogę polubić, choć nie powiem...może kiedyś Jakoś też nie psuje mi do Isabel, ale kto to wie jak wszystko się ułoży...tylko autorka
To teraz czekam, jak dobrze zrozumiałam na dwie części...
Powiem, że raczej bym wybrała określenie "zabawna" do tej częściNan wrote:PS: "Pogodnie" to, rzecz jasna, pojęcie względne, tak samo jak "zabawnie"...
Michael jak Michael po staremu...tłumaczy tak, że nikt go nie rozumie a może tylko ja i inne kobiety Kończy zdanie, nie kończąc myśli...
Jedno jednak co mu trzeba przyznać to osiągnął cel i zrobił to, nie wiem jak ale zrobił tak, że Maria umilkła i to był cud Moje gratulacje!...i okazało się, że to był mój ślub. Myślałem, że to ty... yh, no, że to ty stoisz z welonem, kwiatkami i tak dalej...Co było dalej?...Nic...Obudziłem się...I to dlatego był koszmar, że śnił ci się nasz ślub, tak?
A Maria...nie wiem co ćwiczyła ale zdolności do sztuk walki ma ...i to duże
Na koniec Isabel i Paul...
Mogę tylko powiedzieć...eh ci niektórzy mężczyźni-Tęsknisz? – powtórzyłam. – Czekaj. A czy to nie ty właśnie jakiś czas temu przez ten sam telefon oznajmiłeś mi, że nie masz już do mnie siły? – zapytałam...-Ja – przyznał Paul. – Ale to było dawno i nieprawda
I Isabel i Andrew...i mimo wszystko, choć nie wiem jak bym próbowała Nan, jest mi naprawdę przykro ale Drew nie mogę polubić, choć nie powiem...może kiedyś Jakoś też nie psuje mi do Isabel, ale kto to wie jak wszystko się ułoży...tylko autorka
To teraz czekam, jak dobrze zrozumiałam na dwie części...
Nan wrote:A w sobotę dostaniecie ostatniego Chrisa i w ramach bonusa część ostatnią.
Maleństwo
Sen Michaela był dokładnie opisany gdzieś koło dziesiątej części, nie pamiętam.
Część 49
Chris:
Miałem wrażenie, że Roswell wyczerpało już wszystkie swoje atrakcje. Nie było żadnych kosmicznych armii do konfrontacji, żadnych wrogów z poprzednich żyć, żadnych złażących naskórków. Tylko proste życie. Co za życie! Cisza, spokój. Aż dzwoniło w uszach. To znaczy cisza dzwoniła, wcześniej dzwoniły na przykład krzyki wściekłego Langley’a, że jesteśmy lenie i nieroby. No, dobra. Przyznaję bez bicia, troszeczkę może i mi tego brakowało. To znaczy, zacząłem się do tego powoli przyzwyczajać. I pewnie uznacie mnie za wariata, ale choć ta cała heca była już za nami (a tak przynajmniej myśleliśmy), to jednak wcale nie miałem ochoty żegnać się z moimi nowymi... zdolnościami. W końcu mało kto może rozwalać ściany i wyłączać systemy alarmowe. Nie to, żebym zamierzał używać tego przez cały czas, dzień w dzień, na oczach wszystkich, ale sama świadomość posiadania czegoś takiego była bardzo fajna. Przeszła mi już moja początkowa rezerwa i niepewność. Życie jak z Archiwum X, z obowiązkowym, jak w filmach, happy endem. W końcu większość bohaterów żyła, więc to był happy end. Prawdopodobnie Jennie spojrzałaby na mnie jak na muchę, która usiadła jej na czubku buta, gdyby to usłyszała, ale miałem jeszcze tyle zdrowego rozsądku, żeby nic takiego przy niej nie mówić. Happy end był rzeczywiście subiektywny, dla Jennie, a tym bardziej dla Kyle’a, Langley’a, Cameron albo Skórów to było raczej tragiczne zakończenie. Ale wystarczy spojrzeć chociażby na głupio uśmiechniętego Michaela (widzieliście uśmiechający się głaz? No właśnie...) albo na świecącą się niemal od środka panią E czy też na Maxa, który patrzył na nią jak piesek. No. Ja chyba plasowałem się gdzieś pośrodku, podobnie jak Alex albo ciotka Isabel. O rany.
W każdym razie spędziłem w Roswell prawie dwa miesiące, dwa miesiące w miejscu, które co prawda nie było miejscem mojego urodzenia, ale gdzie tkwiły całkiem solidne korzenie tych wszystkich ludzi, do których dołączyłem i ja. Trzy miesiące temu nie miałem pojęcia o kosmitach, wrogach i tak dalej. Wydawało mi się, że to było wieki temu, a moje ówczesne problemy zdawały się być błahe i dziecinne. Widziałem tu rzeczy, o których nie śniło się innym – spodki z 1947, prawdziwych kosmitów, latających ludzi (na zasadzie odrzutu – patrz pierwsze spotkanie Langley’a i Michaela), widziałem, co można zrobić z człowiekiem i w jaki sposób można naprawić coś, co wydaje się być absolutnie nie możliwe do naprawienia. Dowiedziałem się też czegoś o sobie i w końcu doceniłem spokojne życie i – co więcej – rodzinę. I wiecie co – poczułem wtedy przemożną ochotę pojechania do domu, do mojego prawdziwego domu w Chicago i pobycia tam choć trochę, żeby nacieszyć się tamtą atmosferą. Wiedziałem, że prawdopodobnie nigdy w życiu nie będę mógł powiedzieć im, czego byłem świadkiem i czego tak naprawdę się dowiedziałem, i czułem się nieswojo z myślą, że odtąd będę zmuszony do kłamania im w żywe oczy, ale nie miałem wyjścia. Nie dlatego, że oni mogliby zdradzić – tego raczej się nie obawiałem – ale dlatego, że wiedziałem już dobrze, że czasem lepiej o takich rzeczach nie wiedzieć.
Siedziałem przy barze w Crashdown i patrzyłem na mój telefon, bijąc się ze sobą – zadzwonić czy nie? Jeśli zadzwonię, to przyjadę do Chicago. Może jednak lepiej nie dzwonić i nie jechać? Nie będę miał pokusy, żeby opowiedzieć Dave’owi o tym, że jestem królewiczem...
-Na twoim miejscu bym zadzwoniła – odezwała się pani E pojawiając się nagle za moimi plecami. Obejrzałem się na nią – uśmiechała się lekko i wyglądała tak, jakby jej ubyło parę lat. Zupełnie nie przypominała tej pani E, którą poznałem w Las Cruces – jakby zmęczonej, zawsze zaniepokojonej, co powie jej córka.
-Gdzie zadzwonić...? – spytałem z głupia frant.
-Do domu – odparła miękko pani E. – Wiesz, czego zawsze żałowałam przez te dwadzieścia lat? Że nie miałam odwagi wrócić do domu. A kiedy w końcu wróciłam, było już za późno, żeby pożegnać się z matką. Zadzwoń do nich, nie czekaj na następnego Nicholasa – poradziła, poklepała mnie po ramieniu i ruszyła w kierunku zaplecza. – A, i jak będziesz rozmawiał z matką, to pozdrów ją ode mnie i podziękuj za wszystko, co zrobiła dla nas wszystkich – to mówiąc znikła na zapleczu, z tajemniczym półuśmiechem na twarzy.
Siedziałem ogłuszony.
I co to miało oznaczać? Czy nie mało było tych tajemnic? Co miała moja matka do tych „nas wszystkich”? Rany. Chyba naprawdę musiałem wyjechać stąd nawet na krótko, żeby tylko odzyskać zdrowe zmysły. Jak najdalej od sekretów i tajemnic.
Wybrałem numer domowy.
-Halo – usłyszałem głos Petera. Hm. Co robił Peter w domu o tej porze?
-Pete? To ja – powiedziałem. – Co robisz w domu? – zapytałem podejrzliwie.
-Ja... eh... nic takiego – niemal widziałem, jak mój brat czerwienił się; czasami mu się to zdarzało. Nagle uderzyło mnie coś - Jezu, kolejny z tajemnicami...!
-Rodzice w domu? – spytałem z rezygnacją. Chyba byłem skazany na tajemnice.
-Tylko matka – odparł Peter i czym prędzej oddał słuchawkę.
-Chris? To ty? Wszystko w porządku, pączuszku? – nienawidziłem, gdy mama nazywała mnie „pączuszkiem” – wcale nie byłem specjalnie tłusty w dzieciństwie! Już wolałem te różne „słoneczka” i „pysia”...
-Tak, mamo, to ja – powiedziałem. – Cześć.
-Tak rzadko dzwonisz – poskarżyła się mama. – Brakuje nam tu ciebie.
-Tak, wiem, mnie was też – odparłem z roztargnieniem. – Mamo, co Pete robi w domu o tej porze? – zapytałem podejrzliwie. – Nigdy go nie ma, zresztą, on mieszka gdzie indziej!
Czy mi się tylko wydawało, czy mama zachichotała lekko?
-Pamiętasz Dennise? – zapytała przytłumionym głosem, jakby zakrywała lekko słuchawkę, żeby nikt tego nie usłyszał.
-Jaką Dennise? – zmarszczyłem brwi.
-Dennise Ralleyard, pamiętasz, córka mojej koleżanki, byliśmy u nich podczas wakacji kilka lat temu – podsunęła zachęcająco mama.
-Taka mała, chuda z potarganymi włosami? – upewniłem się. Nie byłem pewien, czy dobrze pamiętam. Mieliśmy wtedy po siedem lat i nie znosiliśmy się wzajemnie, nawalaliśmy się ile się dało. Miała chyba brata, starszego o rok, ale jakoś nie zapadł mi w pamięć.
-Och, teraz wyrosła z niej bardzo piękna dziewczyna – odparła z przekonaniem mama. – Przyjechała do nas na chwilę... – mama znów zachichotała. – Zastanawiam się, jak by tu ją zmusić do zostania na dłużej, przynajmniej mam w domu jednego syna.
Pokręciłem głową. Nie chciało mi się wierzyć, żeby mała Dennise Ralleyard przestała być mała i chuda, ale mama miała bzika na punkcie pożenienia swoich dzieci. A swoją drogą to ciekawe, że Peter nagle się nią zainteresował...
-Dobra, wiesz co mamo, pomyślałem sobie, że przyjadę do domu – powiedziałem poważnie. Mama też natychmiast spoważniała.
-Serio? Kiedy?
Pomyślałem przez chwilę. Kiedy mogłem być w Chicago? Gdybym wyjechał po pogrzebie... oj, dajmy na to jakiś tydzień. Może nie być biletów albo coś.
-W najbliższym czasie – odparłem. – Pomyślałem, że stęskniłem się za wami.
-To świetnie – ucieszyła się mama. – Daj znać, kiedy będziesz wiedział więcej o tym, kiedy przyjedziesz, dobrze, kotku?
-Jasne – przytaknąłem. Ktoś klepnął mnie po ramieniu i Alex usiadła obok mnie. – Słuchaj, muszę już kończyć. Zadzwonię później, dobrze?
-W porządku. Trzymaj się ciepło – brzmiało polecenie mamy. Przewróciłem oczami.
-Mamo. Tu jest bardzo ciepło – zauważyłem. – Pa.
-Rodzice – powiedziała domyślnie Alex i mrugnęła do mnie okiem.
-No – przytaknąłem i roześmiałem się sam do siebie. – Postanowiłem pojechać do Chicago, chociaż na kilka dni – oznajmiłem. Oczy Alex jakby odrobinę powiększyły się.
-Taaak? – mruknęła. – A kiedy?
-Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Wtedy, kiedy uda mi się dostać bilety na samolot. Po pogrzebie, wiesz.
Alex zaczęła intensywnie myśleć.
-Słuchaj, możesz zabrać się ze mną i z matką – powiedziała w końcu. – No serio, co będziesz kasę wyrzucał, w końcu i tak jedziemy przez pół kraju, co to za różnica, czy przejedziemy przez Chicago czy nie – uśmiechnęła się przebiegle. Spojrzałem na nią z wątpliwościami.
-Bo ja wiem – odparłem z zastanowieniem. – To znaczy nie to, że nie chciałbym z wami jechać, ale... czy ciotka Isabel nie będzie miała nic przeciwko?
-Wierz mi, nie będzie miała – Alex znów mrugnęła okiem. – Transport masz już załatwiony.
Istotnie, transport miałem załatwiony. Ciotka Isabel zgodziła się bardziej niż chętnie – chyba miała dobry humor. Bardzo mnie to ucieszyło, bo, prawdę mówiąc, choć bardzo lubiłem latanie samolotami, to jednak chwilowo chyba miałbym wrażenie, że samolot zmieni kurs i poleci gdzieś do góry, w kosmos. Zaproponowałem, że dorzucę się do benzyny, ale Isabel zrugała mnie tylko i oświadczyła, że jeszcze raz coś takiego zaproponuję, to będę leciał samolotem.
Isabel i Alex wyjeżdżały niemal zaraz po pogrzebie. To znaczy – za jakieś dwadzieścia cztery godziny. Oznaczało to, że miałem dwadzieścia cztery godziny na spakowanie moich manatków. Jennie nie powiedziała na ten temat ani słowa, tylko pomogła mi upychać rzeczy z pokerową twarzą. Choć mogłem się domyślać, że nie bardzo jej to było w smak.
-Wrócę – powiedziałem rano ściągając troczek plecaka i pomagając sobie kolanem.
-Wiem – odparła spokojnie Jennie. – Właśnie zapakowałeś sobie dżinsy i nie będziesz miał się w co przebrać – zauważyła.
-Cholera – mruknąłem i pociągnąłem troczek. Siedzieliśmy na łóżku w moim pokoju, upychając razem moje ostatnie graty i czekając na pogrzeb Kyle’a. Rzuciłem okiem na Jennie. Siedziała wyprostowana jakby połknęła patyk, z założonymi na kolanach rękami, w prostej, czarnej sukience. Związała włosy w kucyk i miała na twarzy maskę obojętności – nawet udało jej się ukryć jakoś wszystkie uczucia w oczach. Była bardzo blada, ale wyglądała przy tym straszliwie dumnie, z wysuniętą lekko brodą i uniesioną głową.
-Gnieciesz sobie garnitur – zwróciła mi uwagę. – Plecak można też zamknąć inaczej niż kolanem.
-Ja tu wrócę – powtórzyłem, siadając obok niej, odrobinę zmęczony. – To nie jest tak, jakbyś żegnała mnie na zawsze.
-Wiem o tym – powtórzyła spokojnie.
-Po prostu chcę zobaczyć Dave’a i Petera – ciągnąłem. – Spotkamy się w Las Cruces i będziesz mnie miała przez cały rok szkolny. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz – zażartowałem. Jennie uśmiechnęła się jedną stroną twarzy.
-Cieszę się, że wracamy do Las Cruces – powiedziała. – Stęskniłam się za Eve.
-A co potem, Jennie? – zapytałem. Rozmawialiśmy jakby o dwóch rzeczach, ja o jednym, ona o drugim. – Pójdziesz do college’u? Gdzie?
-Nie wiem – skrzywiła się lekko. – Wątpię. Nie wiem, czy mamy pieniądze na to, żebym poszła do college’u, a nie mam zamiaru przerabiać rolki papieru toaletowego na banknoty. A jeśli pójdę... to wolałabym coś innego niż Las Cruces.
-W każdym razie będziemy mieć rok – podsumowałem. – A potem się zobaczy.
-Yhm – mruknęła. Ktoś zapukał we framugę i do pokoju zajrzał Max.
-Jennie... mógłbym pogadać chwilę z Chrisem? – zapytał niepewnie, patrząc na córkę przepraszająco. Jennie skinęła lekko głową i wstała.
-Poczekam na dole – powiedziała do mnie i wyszła z pokoju, mijając bez słowa Maxa. Coś mnie uderzyło – owszem, Max podziękował Jennie, że go „naprawiła” – dziękował jej a ona ryczała jak bóbr, ale teraz miałem wrażenie, że Jennie go unikała. Nie mam pojęcia, dlaczego. Unikała go, gdy był inny, i teraz, gdy podobno był już ten sam, też go unikała. Nic nie rozumiałem.
-Mogę... mogę usiąść? – zapytał Max wskazując na łóżko obok mnie. Ocknałęm się i skinąłem głową. – Nie bardzo byłem sobą przez... przez ostatnie lata – powiedział niewyraźnie. – Ale teraz, teraz już jest w porządku, nie wiem jak, ale odzyskałem siebie. W końcu – przygryzł wargę. – Chciałem z tobą porozmawiać - cóż, tak po prawdzie to miała to być w ogóle pierwsza nasza rozmowa. Też jakoś nie bardzo nam się składało.
Max usiadł obok mnie i patrzył na mnie dyskretnie, ja z kolei oglądałem własne buty. Milczeliśmy tak przez dłuższą chwilę.
-Liz pewnie powiedziała ci, dlaczego wtedy cię oddałem – odezwał się w końcu Max. Skinąłem powoli głową. Tak, byłem już wtajemniczony w całą sytuację. – To było jedyne wyjście, jakie wtedy widziałem. Myślałem, że uda mi się ciebie ochronić, że będziesz miał lepsze życie niż my – i miałem. Naprawdę, miałem lepsze życie niż oni, niż Max, Tess, Isabel, Michael czy Jennie. Dwóch braci, siostra i rodzice postarali się o to. Sami żartowali, że właściwie nie wiedzieli, czemu zdecydowali się adoptować dziecko, skoro mogli mieć kolejne swoje, i widać ja byłem lepszy niż ich własne. Miałem życie bez ciągłego oglądania się przez ramię, bez strachu.
Milczałem uparcie.
-Masz do mnie żal albo jesteś na mnie wściekły? – zapytał delikatnie. Pokręciłem głową.
-Nie – wydusiłem w końcu i zastanowiłem się tak uczciwie, czy mówień prawdę. Ale mogłem to poświadczyć z czystym sumieniem, nie miałem do niego pretensji. – Uważam raczej, że miałem dużo szczęścia. Trafiłem na dobrych ludzi – wyjaśniłem. – Właściwie to chciałem ci podziękować. Rzadko kiedy ma się taką rodzinę, jaką miałem ja.
Max skinął głową, w jego oczach coś błysnęło – żal? Rozczarowanie? Ból? Pożałowałem moich słów – może nie powinienem był tego mówić. W końcu wiedziałem, jak wyglądała jego rodzina, jak szybko została rozbita.
-To dobrze – powiedział. – Cieszę się. Naprawdę się cieszę, Chris. Przynajmniej ty miałeś normalne życie, w przeciwieństwie do Jennie – dodał jakby ze wstydem. – Wiedziałem, że nie powinniśmy, ja i Liz... a jednak uległem słabości i zepsułem jej życie. Dobrze, że nie udało mi się zepsuć twojego...
-Jennie cię kocha – uśmiechnąłem się lekko. – Nie sądzę, żebyś zmarnował jej życie, jestem pewien, że ona tak nie uważa.
-Kiedy się urodziła, wciąż myślałem o tobie – przyznał Max. – Zastanawiałem się, jak wyglądałeś, czego uczyłeś się każdego dnia. Zastawiałem się, czy znienawidzisz mnie, gdy dorośniesz, i jednocześnie byłem szczęśliwy, że nie miałem cię przy sobie, że nie byłeś na nic narażony. Bo byłeś bezpieczny, prawda? – zapytał z nagłym niepokojem. Przyświadczyłem pośpiesznie. Wyłączywszy takie momenty, jak wtedy gdy Peter i Dave uparli się uczyć mnie nurkować i omal mnie nie utopili albo wtedy, gdy Fran wsadziła mnie na sanki i zepchnęła na drzewo, na którym rozbiłem sobie nos, to owszem, byłem zupełnie bezpieczny. – To dobrze – Max skinął głową z zamyśleniem. – Ale nikomu nie życzyłbym tego, co czułem. Oddanie ciebie obym ludziom było jedną z najgorszych rzeczy, jaka mi się w życiu przytrafiła.
-Jaka ona była? – zapytałem cicho. – Tess. Jaka była? – to pytanie dręczyło mnie przez lata. Kim była moja matka i dlaczego oddała własne dziecko do adopcji.
Max milczał przez chwilę.
-Nie musisz odpowiadać – zapewniłem go. – Ja... rozumiem.
-Nie, w porządku – Max machnął ręką. – Masz prawo wiedzieć. Tess... teraz myślę, że była po prostu nieszczęśliwa. Nasedo... wiesz, kim był Nasedo? – popatrzył na mnie pytająco. Skinąłem głową. – Dobrze. Widzisz, Nasedo ją wychowywał, kładł do głowy bajki o tym, że król Zan kocha ją jak swoją Avę. Nasedo był dla niej wszystkim, choć nie miał serca, nienawidził ludzi. Tess nie przyjmowała „nie” jako odpowiedzi. Nie znalazła w nas tych, których szukała. Była najbliżej z Kyle’m i Jimem Valentim, nie miała tu wielu przyjaciół. Ale to była też nasza wina, nie staraliśmy się do niej zbliżyć. Trochę nas przerażała. Kiedy byłem tam, na Antarze... – wskazał palcem sufit i skrzywił się lekko. – To była biedna dziewczyna, myślała, że wraca do raju, a tymczasem czekało ją piekło.
Max umilkł zamyślony. Był pierwszą osobą, która opowiadała o matce bez nienawiści, niechęci czy też obrzydzenia. Chyba było mu jej żal i bardzo jej współczuł.
-Musiała cię bardzo kochać – powiedział z westchnieniem. – Wierz mi, wydostanie się stamtąd jest prawie niemożliwe. A ona mimo wszystko to zrobiła, uratowała ciebie, wróciła na Ziemię.
-Więc... nie nienawidzisz jej? – zapytałem zaskoczony. – Za to, co ci zrobiła, co zrobiła wam wszystkim?
-Już nie – Max pokręcił głową. – Niektóre rzeczy nie są ani czarne, ani białe. Tess nas zraniła, to fakt, ale też pomogła wydostać mnie z rąk FBI, pomogła nam z gandarium.
Gandarium... to nie była ta galareta, która atakowała Ziemię? Chyba to było to.
-A te... wspomnienia? – zapytałem. – Nie miałem ich. To znaczy... – zawahałem się. – Nie jestem pewien, czy ich nie miałem. Jeśli nawet, to były bardzo zamglone. Ale zobaczyłem je wyraźnie po tym, jak Jennie... no wiesz, pomogła ci.
Max skinął głową i patrzył na mnie uważnie, czekając na dalszy ciąg mojego pytania. Nabrałem powietrza – pamiętam, że przy pierwszym spotkaniu pani E zaczęła o nich mówić.
-Zostawiłeś mi je, tak? Dlaczego?
-Przeszkadzają ci? – zaniepokoił się Max.
-Nie, nie, skąd – zaprzeczyłem pośpiesznie. – Tylko... jestem tylko ciekaw, dlaczego.
-Żebyś pamiętał – odparł po prostu. – Żebyś nie czuł się nigdy sam, żebyś miał coś po nas, po mnie i po Tess. Pomyślałem, że wspomnień nikt nie może ci odebrać, ale nawet nie przypuszczałem, jak bardzo się myliłem – Max popatrzył w dół. Tak, myślał, że wspomnienia to coś, co należy wyłącznie do nas. Na własnej skórze przekonał się, jak bardzo się mylił i właściwie tylko Jennie i jej nieprawdopodobnym zdolnościom zawdzięcza to, że znów nas pamiętał.
-Czy ja teraz zacznę się zmieniać? – zapytałem. – W hybrydę?
Max rozłożył bezradnie ręce.
-Nie wiem – powiedział przepraszająco. – Nie mogę ci pomóc. Wiem chyba mniej niż ty. Przepraszam, że zostałeś w to wciągnięty, chciałem tego uniknąć...
Machnąłem ręką.
-E tam – mruknąłem. – Nie ma sprawy. Zrobiłem to, co do mnie należało.
-Dziękuję ci – Max niespodziewanie wyciągnął do mnie rękę. – Dziękuję, że nas zaakceptowałeś.
-Ja... nie ma sprawy – odparłem, potrząsając jego dłonią. Max objął mnie i poklepał po ramieniu.
-Wiem, że ta jedna krótka rozmowa nie rozwiązuje sprawy – powiedział. – Ale mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję, by się poznać – popatrzył, jakby szukając w mojej twarzy potwierdzenia dla swoich słów. Uśmiechnąłem się szeroko.
-Od jesieni będę w Las Cruces stałym gościem – oznajmiłem z zadowoleniem. Max też się uśmiechnął.
-Cieszę się wobec tego – odparł. – A teraz chodźmy, już chyba czas.
Skinąłem głową i wstałem z łóżka. Cieszyłem się, że będę miał czas poznać Maxa. Założyłem plecak na jedno ramię i ruszyłem do drzwi. Zatrzymałem się w progu i obejrzałem.
Miałem wrażenie, że zamykam pewien rozdział mojego życia. Rozdział wyjątkowo burzliwy i intensywny zresztą. Ale przede mną było mnóstwo innych rozdziałów, jeszcze nie zapisanych.
Podczas tych jednych wakacji zyskałem drugą rodzinę. Siostrę, która w końcu była młodsza ode mnie i która posiadała nadprzyrodzone zdolności; kuzynkę, która była lekko szurnięta, ale sympatyczna. Pani E traktowała mnie jak syna. Wuj Michael zaakceptował mnie niepostrzeżenie gdzieś po drodze. Ciotka Isabel była prawdziwą ciotką.
Czułem, że wracałem teraz do jednego domu – do Chicago, do mojej rodziny, którą znałem przez całe życie. Ale wiedziałem, że później, na jesieni, też wrócę do domu – do drugiego domu, pełnego ciepła i akceptacji dla tego, kim byłem.
Część 49
Chris:
Miałem wrażenie, że Roswell wyczerpało już wszystkie swoje atrakcje. Nie było żadnych kosmicznych armii do konfrontacji, żadnych wrogów z poprzednich żyć, żadnych złażących naskórków. Tylko proste życie. Co za życie! Cisza, spokój. Aż dzwoniło w uszach. To znaczy cisza dzwoniła, wcześniej dzwoniły na przykład krzyki wściekłego Langley’a, że jesteśmy lenie i nieroby. No, dobra. Przyznaję bez bicia, troszeczkę może i mi tego brakowało. To znaczy, zacząłem się do tego powoli przyzwyczajać. I pewnie uznacie mnie za wariata, ale choć ta cała heca była już za nami (a tak przynajmniej myśleliśmy), to jednak wcale nie miałem ochoty żegnać się z moimi nowymi... zdolnościami. W końcu mało kto może rozwalać ściany i wyłączać systemy alarmowe. Nie to, żebym zamierzał używać tego przez cały czas, dzień w dzień, na oczach wszystkich, ale sama świadomość posiadania czegoś takiego była bardzo fajna. Przeszła mi już moja początkowa rezerwa i niepewność. Życie jak z Archiwum X, z obowiązkowym, jak w filmach, happy endem. W końcu większość bohaterów żyła, więc to był happy end. Prawdopodobnie Jennie spojrzałaby na mnie jak na muchę, która usiadła jej na czubku buta, gdyby to usłyszała, ale miałem jeszcze tyle zdrowego rozsądku, żeby nic takiego przy niej nie mówić. Happy end był rzeczywiście subiektywny, dla Jennie, a tym bardziej dla Kyle’a, Langley’a, Cameron albo Skórów to było raczej tragiczne zakończenie. Ale wystarczy spojrzeć chociażby na głupio uśmiechniętego Michaela (widzieliście uśmiechający się głaz? No właśnie...) albo na świecącą się niemal od środka panią E czy też na Maxa, który patrzył na nią jak piesek. No. Ja chyba plasowałem się gdzieś pośrodku, podobnie jak Alex albo ciotka Isabel. O rany.
W każdym razie spędziłem w Roswell prawie dwa miesiące, dwa miesiące w miejscu, które co prawda nie było miejscem mojego urodzenia, ale gdzie tkwiły całkiem solidne korzenie tych wszystkich ludzi, do których dołączyłem i ja. Trzy miesiące temu nie miałem pojęcia o kosmitach, wrogach i tak dalej. Wydawało mi się, że to było wieki temu, a moje ówczesne problemy zdawały się być błahe i dziecinne. Widziałem tu rzeczy, o których nie śniło się innym – spodki z 1947, prawdziwych kosmitów, latających ludzi (na zasadzie odrzutu – patrz pierwsze spotkanie Langley’a i Michaela), widziałem, co można zrobić z człowiekiem i w jaki sposób można naprawić coś, co wydaje się być absolutnie nie możliwe do naprawienia. Dowiedziałem się też czegoś o sobie i w końcu doceniłem spokojne życie i – co więcej – rodzinę. I wiecie co – poczułem wtedy przemożną ochotę pojechania do domu, do mojego prawdziwego domu w Chicago i pobycia tam choć trochę, żeby nacieszyć się tamtą atmosferą. Wiedziałem, że prawdopodobnie nigdy w życiu nie będę mógł powiedzieć im, czego byłem świadkiem i czego tak naprawdę się dowiedziałem, i czułem się nieswojo z myślą, że odtąd będę zmuszony do kłamania im w żywe oczy, ale nie miałem wyjścia. Nie dlatego, że oni mogliby zdradzić – tego raczej się nie obawiałem – ale dlatego, że wiedziałem już dobrze, że czasem lepiej o takich rzeczach nie wiedzieć.
Siedziałem przy barze w Crashdown i patrzyłem na mój telefon, bijąc się ze sobą – zadzwonić czy nie? Jeśli zadzwonię, to przyjadę do Chicago. Może jednak lepiej nie dzwonić i nie jechać? Nie będę miał pokusy, żeby opowiedzieć Dave’owi o tym, że jestem królewiczem...
-Na twoim miejscu bym zadzwoniła – odezwała się pani E pojawiając się nagle za moimi plecami. Obejrzałem się na nią – uśmiechała się lekko i wyglądała tak, jakby jej ubyło parę lat. Zupełnie nie przypominała tej pani E, którą poznałem w Las Cruces – jakby zmęczonej, zawsze zaniepokojonej, co powie jej córka.
-Gdzie zadzwonić...? – spytałem z głupia frant.
-Do domu – odparła miękko pani E. – Wiesz, czego zawsze żałowałam przez te dwadzieścia lat? Że nie miałam odwagi wrócić do domu. A kiedy w końcu wróciłam, było już za późno, żeby pożegnać się z matką. Zadzwoń do nich, nie czekaj na następnego Nicholasa – poradziła, poklepała mnie po ramieniu i ruszyła w kierunku zaplecza. – A, i jak będziesz rozmawiał z matką, to pozdrów ją ode mnie i podziękuj za wszystko, co zrobiła dla nas wszystkich – to mówiąc znikła na zapleczu, z tajemniczym półuśmiechem na twarzy.
Siedziałem ogłuszony.
I co to miało oznaczać? Czy nie mało było tych tajemnic? Co miała moja matka do tych „nas wszystkich”? Rany. Chyba naprawdę musiałem wyjechać stąd nawet na krótko, żeby tylko odzyskać zdrowe zmysły. Jak najdalej od sekretów i tajemnic.
Wybrałem numer domowy.
-Halo – usłyszałem głos Petera. Hm. Co robił Peter w domu o tej porze?
-Pete? To ja – powiedziałem. – Co robisz w domu? – zapytałem podejrzliwie.
-Ja... eh... nic takiego – niemal widziałem, jak mój brat czerwienił się; czasami mu się to zdarzało. Nagle uderzyło mnie coś - Jezu, kolejny z tajemnicami...!
-Rodzice w domu? – spytałem z rezygnacją. Chyba byłem skazany na tajemnice.
-Tylko matka – odparł Peter i czym prędzej oddał słuchawkę.
-Chris? To ty? Wszystko w porządku, pączuszku? – nienawidziłem, gdy mama nazywała mnie „pączuszkiem” – wcale nie byłem specjalnie tłusty w dzieciństwie! Już wolałem te różne „słoneczka” i „pysia”...
-Tak, mamo, to ja – powiedziałem. – Cześć.
-Tak rzadko dzwonisz – poskarżyła się mama. – Brakuje nam tu ciebie.
-Tak, wiem, mnie was też – odparłem z roztargnieniem. – Mamo, co Pete robi w domu o tej porze? – zapytałem podejrzliwie. – Nigdy go nie ma, zresztą, on mieszka gdzie indziej!
Czy mi się tylko wydawało, czy mama zachichotała lekko?
-Pamiętasz Dennise? – zapytała przytłumionym głosem, jakby zakrywała lekko słuchawkę, żeby nikt tego nie usłyszał.
-Jaką Dennise? – zmarszczyłem brwi.
-Dennise Ralleyard, pamiętasz, córka mojej koleżanki, byliśmy u nich podczas wakacji kilka lat temu – podsunęła zachęcająco mama.
-Taka mała, chuda z potarganymi włosami? – upewniłem się. Nie byłem pewien, czy dobrze pamiętam. Mieliśmy wtedy po siedem lat i nie znosiliśmy się wzajemnie, nawalaliśmy się ile się dało. Miała chyba brata, starszego o rok, ale jakoś nie zapadł mi w pamięć.
-Och, teraz wyrosła z niej bardzo piękna dziewczyna – odparła z przekonaniem mama. – Przyjechała do nas na chwilę... – mama znów zachichotała. – Zastanawiam się, jak by tu ją zmusić do zostania na dłużej, przynajmniej mam w domu jednego syna.
Pokręciłem głową. Nie chciało mi się wierzyć, żeby mała Dennise Ralleyard przestała być mała i chuda, ale mama miała bzika na punkcie pożenienia swoich dzieci. A swoją drogą to ciekawe, że Peter nagle się nią zainteresował...
-Dobra, wiesz co mamo, pomyślałem sobie, że przyjadę do domu – powiedziałem poważnie. Mama też natychmiast spoważniała.
-Serio? Kiedy?
Pomyślałem przez chwilę. Kiedy mogłem być w Chicago? Gdybym wyjechał po pogrzebie... oj, dajmy na to jakiś tydzień. Może nie być biletów albo coś.
-W najbliższym czasie – odparłem. – Pomyślałem, że stęskniłem się za wami.
-To świetnie – ucieszyła się mama. – Daj znać, kiedy będziesz wiedział więcej o tym, kiedy przyjedziesz, dobrze, kotku?
-Jasne – przytaknąłem. Ktoś klepnął mnie po ramieniu i Alex usiadła obok mnie. – Słuchaj, muszę już kończyć. Zadzwonię później, dobrze?
-W porządku. Trzymaj się ciepło – brzmiało polecenie mamy. Przewróciłem oczami.
-Mamo. Tu jest bardzo ciepło – zauważyłem. – Pa.
-Rodzice – powiedziała domyślnie Alex i mrugnęła do mnie okiem.
-No – przytaknąłem i roześmiałem się sam do siebie. – Postanowiłem pojechać do Chicago, chociaż na kilka dni – oznajmiłem. Oczy Alex jakby odrobinę powiększyły się.
-Taaak? – mruknęła. – A kiedy?
-Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Wtedy, kiedy uda mi się dostać bilety na samolot. Po pogrzebie, wiesz.
Alex zaczęła intensywnie myśleć.
-Słuchaj, możesz zabrać się ze mną i z matką – powiedziała w końcu. – No serio, co będziesz kasę wyrzucał, w końcu i tak jedziemy przez pół kraju, co to za różnica, czy przejedziemy przez Chicago czy nie – uśmiechnęła się przebiegle. Spojrzałem na nią z wątpliwościami.
-Bo ja wiem – odparłem z zastanowieniem. – To znaczy nie to, że nie chciałbym z wami jechać, ale... czy ciotka Isabel nie będzie miała nic przeciwko?
-Wierz mi, nie będzie miała – Alex znów mrugnęła okiem. – Transport masz już załatwiony.
Istotnie, transport miałem załatwiony. Ciotka Isabel zgodziła się bardziej niż chętnie – chyba miała dobry humor. Bardzo mnie to ucieszyło, bo, prawdę mówiąc, choć bardzo lubiłem latanie samolotami, to jednak chwilowo chyba miałbym wrażenie, że samolot zmieni kurs i poleci gdzieś do góry, w kosmos. Zaproponowałem, że dorzucę się do benzyny, ale Isabel zrugała mnie tylko i oświadczyła, że jeszcze raz coś takiego zaproponuję, to będę leciał samolotem.
Isabel i Alex wyjeżdżały niemal zaraz po pogrzebie. To znaczy – za jakieś dwadzieścia cztery godziny. Oznaczało to, że miałem dwadzieścia cztery godziny na spakowanie moich manatków. Jennie nie powiedziała na ten temat ani słowa, tylko pomogła mi upychać rzeczy z pokerową twarzą. Choć mogłem się domyślać, że nie bardzo jej to było w smak.
-Wrócę – powiedziałem rano ściągając troczek plecaka i pomagając sobie kolanem.
-Wiem – odparła spokojnie Jennie. – Właśnie zapakowałeś sobie dżinsy i nie będziesz miał się w co przebrać – zauważyła.
-Cholera – mruknąłem i pociągnąłem troczek. Siedzieliśmy na łóżku w moim pokoju, upychając razem moje ostatnie graty i czekając na pogrzeb Kyle’a. Rzuciłem okiem na Jennie. Siedziała wyprostowana jakby połknęła patyk, z założonymi na kolanach rękami, w prostej, czarnej sukience. Związała włosy w kucyk i miała na twarzy maskę obojętności – nawet udało jej się ukryć jakoś wszystkie uczucia w oczach. Była bardzo blada, ale wyglądała przy tym straszliwie dumnie, z wysuniętą lekko brodą i uniesioną głową.
-Gnieciesz sobie garnitur – zwróciła mi uwagę. – Plecak można też zamknąć inaczej niż kolanem.
-Ja tu wrócę – powtórzyłem, siadając obok niej, odrobinę zmęczony. – To nie jest tak, jakbyś żegnała mnie na zawsze.
-Wiem o tym – powtórzyła spokojnie.
-Po prostu chcę zobaczyć Dave’a i Petera – ciągnąłem. – Spotkamy się w Las Cruces i będziesz mnie miała przez cały rok szkolny. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz – zażartowałem. Jennie uśmiechnęła się jedną stroną twarzy.
-Cieszę się, że wracamy do Las Cruces – powiedziała. – Stęskniłam się za Eve.
-A co potem, Jennie? – zapytałem. Rozmawialiśmy jakby o dwóch rzeczach, ja o jednym, ona o drugim. – Pójdziesz do college’u? Gdzie?
-Nie wiem – skrzywiła się lekko. – Wątpię. Nie wiem, czy mamy pieniądze na to, żebym poszła do college’u, a nie mam zamiaru przerabiać rolki papieru toaletowego na banknoty. A jeśli pójdę... to wolałabym coś innego niż Las Cruces.
-W każdym razie będziemy mieć rok – podsumowałem. – A potem się zobaczy.
-Yhm – mruknęła. Ktoś zapukał we framugę i do pokoju zajrzał Max.
-Jennie... mógłbym pogadać chwilę z Chrisem? – zapytał niepewnie, patrząc na córkę przepraszająco. Jennie skinęła lekko głową i wstała.
-Poczekam na dole – powiedziała do mnie i wyszła z pokoju, mijając bez słowa Maxa. Coś mnie uderzyło – owszem, Max podziękował Jennie, że go „naprawiła” – dziękował jej a ona ryczała jak bóbr, ale teraz miałem wrażenie, że Jennie go unikała. Nie mam pojęcia, dlaczego. Unikała go, gdy był inny, i teraz, gdy podobno był już ten sam, też go unikała. Nic nie rozumiałem.
-Mogę... mogę usiąść? – zapytał Max wskazując na łóżko obok mnie. Ocknałęm się i skinąłem głową. – Nie bardzo byłem sobą przez... przez ostatnie lata – powiedział niewyraźnie. – Ale teraz, teraz już jest w porządku, nie wiem jak, ale odzyskałem siebie. W końcu – przygryzł wargę. – Chciałem z tobą porozmawiać - cóż, tak po prawdzie to miała to być w ogóle pierwsza nasza rozmowa. Też jakoś nie bardzo nam się składało.
Max usiadł obok mnie i patrzył na mnie dyskretnie, ja z kolei oglądałem własne buty. Milczeliśmy tak przez dłuższą chwilę.
-Liz pewnie powiedziała ci, dlaczego wtedy cię oddałem – odezwał się w końcu Max. Skinąłem powoli głową. Tak, byłem już wtajemniczony w całą sytuację. – To było jedyne wyjście, jakie wtedy widziałem. Myślałem, że uda mi się ciebie ochronić, że będziesz miał lepsze życie niż my – i miałem. Naprawdę, miałem lepsze życie niż oni, niż Max, Tess, Isabel, Michael czy Jennie. Dwóch braci, siostra i rodzice postarali się o to. Sami żartowali, że właściwie nie wiedzieli, czemu zdecydowali się adoptować dziecko, skoro mogli mieć kolejne swoje, i widać ja byłem lepszy niż ich własne. Miałem życie bez ciągłego oglądania się przez ramię, bez strachu.
Milczałem uparcie.
-Masz do mnie żal albo jesteś na mnie wściekły? – zapytał delikatnie. Pokręciłem głową.
-Nie – wydusiłem w końcu i zastanowiłem się tak uczciwie, czy mówień prawdę. Ale mogłem to poświadczyć z czystym sumieniem, nie miałem do niego pretensji. – Uważam raczej, że miałem dużo szczęścia. Trafiłem na dobrych ludzi – wyjaśniłem. – Właściwie to chciałem ci podziękować. Rzadko kiedy ma się taką rodzinę, jaką miałem ja.
Max skinął głową, w jego oczach coś błysnęło – żal? Rozczarowanie? Ból? Pożałowałem moich słów – może nie powinienem był tego mówić. W końcu wiedziałem, jak wyglądała jego rodzina, jak szybko została rozbita.
-To dobrze – powiedział. – Cieszę się. Naprawdę się cieszę, Chris. Przynajmniej ty miałeś normalne życie, w przeciwieństwie do Jennie – dodał jakby ze wstydem. – Wiedziałem, że nie powinniśmy, ja i Liz... a jednak uległem słabości i zepsułem jej życie. Dobrze, że nie udało mi się zepsuć twojego...
-Jennie cię kocha – uśmiechnąłem się lekko. – Nie sądzę, żebyś zmarnował jej życie, jestem pewien, że ona tak nie uważa.
-Kiedy się urodziła, wciąż myślałem o tobie – przyznał Max. – Zastanawiałem się, jak wyglądałeś, czego uczyłeś się każdego dnia. Zastawiałem się, czy znienawidzisz mnie, gdy dorośniesz, i jednocześnie byłem szczęśliwy, że nie miałem cię przy sobie, że nie byłeś na nic narażony. Bo byłeś bezpieczny, prawda? – zapytał z nagłym niepokojem. Przyświadczyłem pośpiesznie. Wyłączywszy takie momenty, jak wtedy gdy Peter i Dave uparli się uczyć mnie nurkować i omal mnie nie utopili albo wtedy, gdy Fran wsadziła mnie na sanki i zepchnęła na drzewo, na którym rozbiłem sobie nos, to owszem, byłem zupełnie bezpieczny. – To dobrze – Max skinął głową z zamyśleniem. – Ale nikomu nie życzyłbym tego, co czułem. Oddanie ciebie obym ludziom było jedną z najgorszych rzeczy, jaka mi się w życiu przytrafiła.
-Jaka ona była? – zapytałem cicho. – Tess. Jaka była? – to pytanie dręczyło mnie przez lata. Kim była moja matka i dlaczego oddała własne dziecko do adopcji.
Max milczał przez chwilę.
-Nie musisz odpowiadać – zapewniłem go. – Ja... rozumiem.
-Nie, w porządku – Max machnął ręką. – Masz prawo wiedzieć. Tess... teraz myślę, że była po prostu nieszczęśliwa. Nasedo... wiesz, kim był Nasedo? – popatrzył na mnie pytająco. Skinąłem głową. – Dobrze. Widzisz, Nasedo ją wychowywał, kładł do głowy bajki o tym, że król Zan kocha ją jak swoją Avę. Nasedo był dla niej wszystkim, choć nie miał serca, nienawidził ludzi. Tess nie przyjmowała „nie” jako odpowiedzi. Nie znalazła w nas tych, których szukała. Była najbliżej z Kyle’m i Jimem Valentim, nie miała tu wielu przyjaciół. Ale to była też nasza wina, nie staraliśmy się do niej zbliżyć. Trochę nas przerażała. Kiedy byłem tam, na Antarze... – wskazał palcem sufit i skrzywił się lekko. – To była biedna dziewczyna, myślała, że wraca do raju, a tymczasem czekało ją piekło.
Max umilkł zamyślony. Był pierwszą osobą, która opowiadała o matce bez nienawiści, niechęci czy też obrzydzenia. Chyba było mu jej żal i bardzo jej współczuł.
-Musiała cię bardzo kochać – powiedział z westchnieniem. – Wierz mi, wydostanie się stamtąd jest prawie niemożliwe. A ona mimo wszystko to zrobiła, uratowała ciebie, wróciła na Ziemię.
-Więc... nie nienawidzisz jej? – zapytałem zaskoczony. – Za to, co ci zrobiła, co zrobiła wam wszystkim?
-Już nie – Max pokręcił głową. – Niektóre rzeczy nie są ani czarne, ani białe. Tess nas zraniła, to fakt, ale też pomogła wydostać mnie z rąk FBI, pomogła nam z gandarium.
Gandarium... to nie była ta galareta, która atakowała Ziemię? Chyba to było to.
-A te... wspomnienia? – zapytałem. – Nie miałem ich. To znaczy... – zawahałem się. – Nie jestem pewien, czy ich nie miałem. Jeśli nawet, to były bardzo zamglone. Ale zobaczyłem je wyraźnie po tym, jak Jennie... no wiesz, pomogła ci.
Max skinął głową i patrzył na mnie uważnie, czekając na dalszy ciąg mojego pytania. Nabrałem powietrza – pamiętam, że przy pierwszym spotkaniu pani E zaczęła o nich mówić.
-Zostawiłeś mi je, tak? Dlaczego?
-Przeszkadzają ci? – zaniepokoił się Max.
-Nie, nie, skąd – zaprzeczyłem pośpiesznie. – Tylko... jestem tylko ciekaw, dlaczego.
-Żebyś pamiętał – odparł po prostu. – Żebyś nie czuł się nigdy sam, żebyś miał coś po nas, po mnie i po Tess. Pomyślałem, że wspomnień nikt nie może ci odebrać, ale nawet nie przypuszczałem, jak bardzo się myliłem – Max popatrzył w dół. Tak, myślał, że wspomnienia to coś, co należy wyłącznie do nas. Na własnej skórze przekonał się, jak bardzo się mylił i właściwie tylko Jennie i jej nieprawdopodobnym zdolnościom zawdzięcza to, że znów nas pamiętał.
-Czy ja teraz zacznę się zmieniać? – zapytałem. – W hybrydę?
Max rozłożył bezradnie ręce.
-Nie wiem – powiedział przepraszająco. – Nie mogę ci pomóc. Wiem chyba mniej niż ty. Przepraszam, że zostałeś w to wciągnięty, chciałem tego uniknąć...
Machnąłem ręką.
-E tam – mruknąłem. – Nie ma sprawy. Zrobiłem to, co do mnie należało.
-Dziękuję ci – Max niespodziewanie wyciągnął do mnie rękę. – Dziękuję, że nas zaakceptowałeś.
-Ja... nie ma sprawy – odparłem, potrząsając jego dłonią. Max objął mnie i poklepał po ramieniu.
-Wiem, że ta jedna krótka rozmowa nie rozwiązuje sprawy – powiedział. – Ale mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję, by się poznać – popatrzył, jakby szukając w mojej twarzy potwierdzenia dla swoich słów. Uśmiechnąłem się szeroko.
-Od jesieni będę w Las Cruces stałym gościem – oznajmiłem z zadowoleniem. Max też się uśmiechnął.
-Cieszę się wobec tego – odparł. – A teraz chodźmy, już chyba czas.
Skinąłem głową i wstałem z łóżka. Cieszyłem się, że będę miał czas poznać Maxa. Założyłem plecak na jedno ramię i ruszyłem do drzwi. Zatrzymałem się w progu i obejrzałem.
Miałem wrażenie, że zamykam pewien rozdział mojego życia. Rozdział wyjątkowo burzliwy i intensywny zresztą. Ale przede mną było mnóstwo innych rozdziałów, jeszcze nie zapisanych.
Podczas tych jednych wakacji zyskałem drugą rodzinę. Siostrę, która w końcu była młodsza ode mnie i która posiadała nadprzyrodzone zdolności; kuzynkę, która była lekko szurnięta, ale sympatyczna. Pani E traktowała mnie jak syna. Wuj Michael zaakceptował mnie niepostrzeżenie gdzieś po drodze. Ciotka Isabel była prawdziwą ciotką.
Czułem, że wracałem teraz do jednego domu – do Chicago, do mojej rodziny, którą znałem przez całe życie. Ale wiedziałem, że później, na jesieni, też wrócę do domu – do drugiego domu, pełnego ciepła i akceptacji dla tego, kim byłem.
Liczę na to, że wszyscy, którzy to czytali a nie komentowali, po tej części jednak zdecydują się zostawić swój komentarz.
Część 50 - Epilog
Jennie:
Więc to był koniec. To naprawdę był koniec. Kyle osiągnął kres swojej podróży.
Na cmentarzu było wielu ludzi. Część z nich znałam, cześć była mi zupełnie obca. Ale tak naprawdę ci ludzie zupełnie mnie nie obchodzili. Patrzyłam na ciemną trumnę, w której leżał Kyle i myślałam: czy jest mu wygodnie. Myślałam: zostanie tu całkiem sam, gdy wszyscy pójdą. Pewnie by się ucieszył. Nie lubił tłumów. Myślałam: kto teraz będzie denerwował ciotkę Marię. Myślałam: kto pojedzie ze mną do rezerwatu Indian.
Stałam nad grobem, wykopanym w czerwonej ziemi i to wszystko wydawało mi się takie nierealne. Ci wszyscy ludzie stojący dookoła. Czego oni tu chcieli? Pewnie Kyle wolałby być spalony i rozsypany gdzieś nad Roswell, gdzie spędził całe życie. Albo rozsypany nad Gangesem. Podobno niektórzy tak robią. Na pewno wolałby coś takiego, niż ten pompatyczny pogrzeb.
Niewiele pamiętam z pogrzebu. Moje wspomnienia są jak wybiórcze slajdy, jak chwile uchwycone w ruchu. Twarze ludzi, pojedyncze słowa. Obrazy. Gesty. Ale nie potrafiłam złożyć tego w jedną całość.
Stałam nad grobem jak otumaniona i przenosiłam wzrok z twarzy na twarz. Mama była skupiona i smutna, na twarzy taty malowało się poczucie winy. Ciotka Isabel, jak zwykle elegancka i piękna, tym razem zamiast zwykłego delikatnego uśmiechu też była smutna. Kyle był jej przyjacielem. Ku mojemu zaskoczeniu Alex również była zupełnie poważna. Ciekawe, dlaczego.
Chris stał obok mnie i obejmował mnie ramieniem, tak jakby bał się, że zamierzałam skoczyć do grobu. Chciało mi się śmiać, jak o tym pomyślałam. Nie zamierzałam urządzać żadnych scen.
Jim Valenti stał koło trumny, trzymając za rękę żonę. Napotkałam przypadkiem spojrzenie jego jasnych oczu i uciekłam wzrokiem w bok. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy, nie ze świadomością, że nie potrafiłam pomóc jego synowi. To nie było w porządku.
Pamiętam, jak ciotka Maria zaczęła śpiewać. Jak zrobiło się wtedy zupełnie cicho. I być może dlatego nagle zrobiło mi się tak smutno, może dlatego właśnie po moim policzku słynęła łza. Chris pogłaskał mnie po ramieniu i szepnął coś do ucha, ale nie wiem co.
Gdy pastor mówił o prochu, miałam ochotę rzucić w niego ziemią i zawołać, co on opowiada. To nie było w stylu Kyle’a, żeby zamienić się w proch. Kyle zawsze będzie, tego byłam pewna.
I pamiętam też, że gdy opuścili trumnę i zaczęli ją zasypywać, miałam wrażenie, że ktoś zasypuje żywcem moje serce. Nawet nie wiedziałam, że płakałam – Chris wymanewrował mnie delikatnie z tłumu, podał chusteczkę i przytulił mocno.
Czułam na sobie poruszone spojrzenia ludzi, słyszałam ich myśli – „ta, która się w nim zakochała”, „ta dziwaczka, która znalazła sobie dziwaka”, a ja miałam ochotę powiedzieć im prosto w twarz, że w takim razie nie wiedzą, czym jest miłość. Nie dbałam o nich, nie dbałam o to, co myśleli o mnie, ale nie zamierzałam pozwolić na to, by wyobrażali sobie Bóg wie co o Kyle’u.
Wytarłam nos i wysunęłam się zdecydowanie z ramion Chrisa, poczym zaczęłam przepychać się w kierunku rodziców.
-Biedaczka, nieźle nią to wstrząsnęło, ale cóż, czego można się było spodziewać po buddyście. Ona była od niego młodsza o dwadzieścia lat – usłyszałam głos jakiejś paniusi, którą mijałam. Zatrzymałam się i spojrzałam z taką wyniosłością, na jaką tylko było mnie stać. Nie zamierzałam pozwolić, żeby ktokolwiek się nade mną litował. Czułam się o wiele starsza i bardziej doświadczona niż ta kobieta. Czy ona w ogóle znała Kyle’a, wiedziała, jaki był naprawdę?
Chris pociągnął mnie za rękaw.
Stanęłam obok ojca, który otoczył mnie ramieniem.
I tak to się zakończyło. Nasza wspólna podróż zakończyła się właśnie tam, na cmentarzu w Roswell.
Ciotka Isabel, Alex i Chris odjeżdżali do Nowego Jorku przez Chicago. Ciotka chyba w końcu zdecydowała, czego tak naprawdę chce od życia. A Alex być może została nieco przytemperowana, ale nie na długo. W każdym razie wiedziałam, że kto jak kto, ale ona nie da się wtłoczyć w jakiekolwiek ramy. Może kiedyś, któregoś dnia przełamiemy lody między nami i zaprzyjaźnimy się. Może. Mogę chyba powiedzieć, że niespodziewanie dla wszystkich, a przynajmniej dla naszej rodziny, Andrew Fox podążył na wschodnie wybrzeże za ciotką. Isabel twierdzi co prawda, że są przyjaciółmi, ale Alex zawsze wywraca wtedy oczami, jakby ona wiedziała lepiej.
Chris wrócił na kilka dni do domu, do Chicago. Mówił potem, że nie czuł się już tam tak swobodnie, jak wcześniej. Może sprawiła to konieczność ukrywania czegoś przed rodziną. W każdym razie z przyjemnością powitałam go później w Las Cruces. Przywiązałam się do niego jak do brata, i lubiłam przebywać blisko niego, ze świadomością, że zawsze stanie po mojej stronie. Zawsze chciałam mieć brata, ale nie sądziłam, że to stanie się prawdą.
Wuj Michael został w Roswell. Razem z ciotka Marią. Nie, nie mieszkali razem, nie byli oficjalnie razem, ale to tylko kwestia czasu. Najwymowniejszym dowodem jest to, że Bobby nauczył się rysować nie tylko Amerykę, ale i cały świat. Myślę, że zasługują na to wszyscy troje.
Jim Valenti bardzo się postarzał. Strata syna odcisnęła na nim piętno. Wciąż jednak jakoś się trzymał, w czym na pewno pomagała mu charyzmatyczna Amy.
Moi rodzice przeżywali drugą młodość. A być może przeżywali pierwszą młodość – zwykły czas dojrzewania został im zabrany, stali się od razu dorosłymi. Teraz cieszyli się absolutnie każdą chwilą spędzoną w swoim towarzystwie. Czasami siedzieli godzinami, tylko trzymając się za ręce i milcząc. Często wtedy wychodziłam z domu, starając się nie przeszkadzać im, i przesiadywałam u Eve. Coraz częściej też mam ochotę powiedzieć Eve o wszystkim. Czasami czuję, że ona zrozumiałaby, zaakceptowała, i niemal jestem zupełnie przekonana – i wycofuję się w ostatniej chwili.
Ja z kolei nauczyłam się, że pewnych rzeczy nie można zmienić. Nie można zmienić tego, kim się jest. Nie można też zmienić niektórych rzeczy, tak jak nie można bawić się w Boga. Moje życie na pozór powróciło do normalności – ale czym dla mnie była normalność? Nie byłam pewna, czy to słowo w ogóle powinno istnieć w moim słowniku. W czasie tych wakacji dojrzałam, nauczyłam się kilku rzeczy i spotkałam ludzi, którzy zostali w mojej pamięci już na zawsze.
Pamiętam o Cameron – postaci idealnej, choć w sumie tragicznej. Zwłaszcza, gdy ciotka Maria, po długim wahaniu, zdecydowała się wreszcie powiedzieć o niej prawdę.
Pamiętałam o Kalu Langley’u – który wciąż pozostaje dla mnie swego rodzaju wzorem. Zginał tak, jak powinien zginąć żołnierz – na posterunku. Ale jego słowa nie sprawdziły się, Antarianie nie odnaleźli nas. Chris wciąż podkreśla, że jeszcze nas nie odnaleźli. Jakby miał nadzieję, że nas odnajdą. Nie wiem, czy tego chcę.
I pamiętam wciąż o Kyle’u. Ciotka Maria miała rację, z czasem myśl o nim przestała tak bardzo boleć, choć wcale o nim nie zapomniałam. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że z każdym upływającym dniem kocham go jeszcze bardziej. Czasami śni mi się, jak jedziemy tylko we dwoje na naszą obiecaną wycieczkę do rezerwatu. Czasami śni mi się, że znów próbuję go uzdrowić. I czasami mi się to udaje – wówczas po przebudzeniu zastanawiam się, co by było, gdybym wtedy spróbowała bardziej. Może moje życie wyglądałoby inaczej. Może. W każdym razie nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się zagłuszyć to uczucie, czy kiedykolwiek będę miała tyle sił, by spróbować jeszcze raz. Chyba pod tym względem jestem jak moja mama.
Wyjechałam z Las Cruces jako nastolatka, a powróciłam jako dojrzała osoba. Czułam się tak, jak czuje się wędrowiec po długiej podróży, gdy w końcu powróci do domu – wrócił do tego samego miejsca, z którego wyruszył, ale wrócił już jako zmieniona osoba, z bagażem doświadczeń. I Roswell tym właśnie stało się dla nas– długą podróżą, po której wróciliśmy wszyscy do domów zmienieni przez czas i przez wydarzenia, które nas spotkały. Ale powróciliśmy też ze świadomością, że nie jesteśmy sami – że gdzieś tam, po drugiej stronie kraju, są ludzie, którym na nas zależy. Którzy będą tam dla nas, choćby nie wiem co.
Powróciliśmy do domu. Niektórzy powrócili rozczarowani, niektórzy powrócili, by ratować to, co zostało z ich życia. Niektórzy powrócili z daleka, inni byli zupełnie blisko. Ale Roswell stało się dla nas wszystkich domem, do którego teraz już zawsze będziemy mogli wrócić, choćby życie rzuciło nas na drugi koniec świata.
Ale tak naprawdę nasza podróż dopiero się zaczęła.
KONIEC
Tak, tak, to już koniec. Niniejszym bardzo serdecznie chciałabym podziękować wszystkim Czytelnikom, zarówno tym komentującym jak i nie, Lukiemu, Audrey – mojej Wenie przez duże „W” (wymęczyłam ją bezlitośnie), oraz Iwonie – za czas, cierpliwość oraz wszelkiego rodzaju pomoc. Zwłaszcza w rozwiązywaniu problemów moich bohaterów Mam nadzieję, że Jennie, Chris, Alex, Cameron i Bobby przypadli wam do gustu – choć w końcu to tylko owoce mojej wyobraźni. Tragikomiczne opowiadanie dobiegło końca. Powrócili do domu... ale czy nie uważacie, że ostatnie słowa Jennie to swego rodzaju proroctwo? Tak, zaczęła się ich KOLEJNA PODRÓŻ...
Część 50 - Epilog
Jennie:
Więc to był koniec. To naprawdę był koniec. Kyle osiągnął kres swojej podróży.
Na cmentarzu było wielu ludzi. Część z nich znałam, cześć była mi zupełnie obca. Ale tak naprawdę ci ludzie zupełnie mnie nie obchodzili. Patrzyłam na ciemną trumnę, w której leżał Kyle i myślałam: czy jest mu wygodnie. Myślałam: zostanie tu całkiem sam, gdy wszyscy pójdą. Pewnie by się ucieszył. Nie lubił tłumów. Myślałam: kto teraz będzie denerwował ciotkę Marię. Myślałam: kto pojedzie ze mną do rezerwatu Indian.
Stałam nad grobem, wykopanym w czerwonej ziemi i to wszystko wydawało mi się takie nierealne. Ci wszyscy ludzie stojący dookoła. Czego oni tu chcieli? Pewnie Kyle wolałby być spalony i rozsypany gdzieś nad Roswell, gdzie spędził całe życie. Albo rozsypany nad Gangesem. Podobno niektórzy tak robią. Na pewno wolałby coś takiego, niż ten pompatyczny pogrzeb.
Niewiele pamiętam z pogrzebu. Moje wspomnienia są jak wybiórcze slajdy, jak chwile uchwycone w ruchu. Twarze ludzi, pojedyncze słowa. Obrazy. Gesty. Ale nie potrafiłam złożyć tego w jedną całość.
Stałam nad grobem jak otumaniona i przenosiłam wzrok z twarzy na twarz. Mama była skupiona i smutna, na twarzy taty malowało się poczucie winy. Ciotka Isabel, jak zwykle elegancka i piękna, tym razem zamiast zwykłego delikatnego uśmiechu też była smutna. Kyle był jej przyjacielem. Ku mojemu zaskoczeniu Alex również była zupełnie poważna. Ciekawe, dlaczego.
Chris stał obok mnie i obejmował mnie ramieniem, tak jakby bał się, że zamierzałam skoczyć do grobu. Chciało mi się śmiać, jak o tym pomyślałam. Nie zamierzałam urządzać żadnych scen.
Jim Valenti stał koło trumny, trzymając za rękę żonę. Napotkałam przypadkiem spojrzenie jego jasnych oczu i uciekłam wzrokiem w bok. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy, nie ze świadomością, że nie potrafiłam pomóc jego synowi. To nie było w porządku.
Pamiętam, jak ciotka Maria zaczęła śpiewać. Jak zrobiło się wtedy zupełnie cicho. I być może dlatego nagle zrobiło mi się tak smutno, może dlatego właśnie po moim policzku słynęła łza. Chris pogłaskał mnie po ramieniu i szepnął coś do ucha, ale nie wiem co.
Gdy pastor mówił o prochu, miałam ochotę rzucić w niego ziemią i zawołać, co on opowiada. To nie było w stylu Kyle’a, żeby zamienić się w proch. Kyle zawsze będzie, tego byłam pewna.
I pamiętam też, że gdy opuścili trumnę i zaczęli ją zasypywać, miałam wrażenie, że ktoś zasypuje żywcem moje serce. Nawet nie wiedziałam, że płakałam – Chris wymanewrował mnie delikatnie z tłumu, podał chusteczkę i przytulił mocno.
Czułam na sobie poruszone spojrzenia ludzi, słyszałam ich myśli – „ta, która się w nim zakochała”, „ta dziwaczka, która znalazła sobie dziwaka”, a ja miałam ochotę powiedzieć im prosto w twarz, że w takim razie nie wiedzą, czym jest miłość. Nie dbałam o nich, nie dbałam o to, co myśleli o mnie, ale nie zamierzałam pozwolić na to, by wyobrażali sobie Bóg wie co o Kyle’u.
Wytarłam nos i wysunęłam się zdecydowanie z ramion Chrisa, poczym zaczęłam przepychać się w kierunku rodziców.
-Biedaczka, nieźle nią to wstrząsnęło, ale cóż, czego można się było spodziewać po buddyście. Ona była od niego młodsza o dwadzieścia lat – usłyszałam głos jakiejś paniusi, którą mijałam. Zatrzymałam się i spojrzałam z taką wyniosłością, na jaką tylko było mnie stać. Nie zamierzałam pozwolić, żeby ktokolwiek się nade mną litował. Czułam się o wiele starsza i bardziej doświadczona niż ta kobieta. Czy ona w ogóle znała Kyle’a, wiedziała, jaki był naprawdę?
Chris pociągnął mnie za rękaw.
Stanęłam obok ojca, który otoczył mnie ramieniem.
I tak to się zakończyło. Nasza wspólna podróż zakończyła się właśnie tam, na cmentarzu w Roswell.
Ciotka Isabel, Alex i Chris odjeżdżali do Nowego Jorku przez Chicago. Ciotka chyba w końcu zdecydowała, czego tak naprawdę chce od życia. A Alex być może została nieco przytemperowana, ale nie na długo. W każdym razie wiedziałam, że kto jak kto, ale ona nie da się wtłoczyć w jakiekolwiek ramy. Może kiedyś, któregoś dnia przełamiemy lody między nami i zaprzyjaźnimy się. Może. Mogę chyba powiedzieć, że niespodziewanie dla wszystkich, a przynajmniej dla naszej rodziny, Andrew Fox podążył na wschodnie wybrzeże za ciotką. Isabel twierdzi co prawda, że są przyjaciółmi, ale Alex zawsze wywraca wtedy oczami, jakby ona wiedziała lepiej.
Chris wrócił na kilka dni do domu, do Chicago. Mówił potem, że nie czuł się już tam tak swobodnie, jak wcześniej. Może sprawiła to konieczność ukrywania czegoś przed rodziną. W każdym razie z przyjemnością powitałam go później w Las Cruces. Przywiązałam się do niego jak do brata, i lubiłam przebywać blisko niego, ze świadomością, że zawsze stanie po mojej stronie. Zawsze chciałam mieć brata, ale nie sądziłam, że to stanie się prawdą.
Wuj Michael został w Roswell. Razem z ciotka Marią. Nie, nie mieszkali razem, nie byli oficjalnie razem, ale to tylko kwestia czasu. Najwymowniejszym dowodem jest to, że Bobby nauczył się rysować nie tylko Amerykę, ale i cały świat. Myślę, że zasługują na to wszyscy troje.
Jim Valenti bardzo się postarzał. Strata syna odcisnęła na nim piętno. Wciąż jednak jakoś się trzymał, w czym na pewno pomagała mu charyzmatyczna Amy.
Moi rodzice przeżywali drugą młodość. A być może przeżywali pierwszą młodość – zwykły czas dojrzewania został im zabrany, stali się od razu dorosłymi. Teraz cieszyli się absolutnie każdą chwilą spędzoną w swoim towarzystwie. Czasami siedzieli godzinami, tylko trzymając się za ręce i milcząc. Często wtedy wychodziłam z domu, starając się nie przeszkadzać im, i przesiadywałam u Eve. Coraz częściej też mam ochotę powiedzieć Eve o wszystkim. Czasami czuję, że ona zrozumiałaby, zaakceptowała, i niemal jestem zupełnie przekonana – i wycofuję się w ostatniej chwili.
Ja z kolei nauczyłam się, że pewnych rzeczy nie można zmienić. Nie można zmienić tego, kim się jest. Nie można też zmienić niektórych rzeczy, tak jak nie można bawić się w Boga. Moje życie na pozór powróciło do normalności – ale czym dla mnie była normalność? Nie byłam pewna, czy to słowo w ogóle powinno istnieć w moim słowniku. W czasie tych wakacji dojrzałam, nauczyłam się kilku rzeczy i spotkałam ludzi, którzy zostali w mojej pamięci już na zawsze.
Pamiętam o Cameron – postaci idealnej, choć w sumie tragicznej. Zwłaszcza, gdy ciotka Maria, po długim wahaniu, zdecydowała się wreszcie powiedzieć o niej prawdę.
Pamiętałam o Kalu Langley’u – który wciąż pozostaje dla mnie swego rodzaju wzorem. Zginał tak, jak powinien zginąć żołnierz – na posterunku. Ale jego słowa nie sprawdziły się, Antarianie nie odnaleźli nas. Chris wciąż podkreśla, że jeszcze nas nie odnaleźli. Jakby miał nadzieję, że nas odnajdą. Nie wiem, czy tego chcę.
I pamiętam wciąż o Kyle’u. Ciotka Maria miała rację, z czasem myśl o nim przestała tak bardzo boleć, choć wcale o nim nie zapomniałam. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że z każdym upływającym dniem kocham go jeszcze bardziej. Czasami śni mi się, jak jedziemy tylko we dwoje na naszą obiecaną wycieczkę do rezerwatu. Czasami śni mi się, że znów próbuję go uzdrowić. I czasami mi się to udaje – wówczas po przebudzeniu zastanawiam się, co by było, gdybym wtedy spróbowała bardziej. Może moje życie wyglądałoby inaczej. Może. W każdym razie nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się zagłuszyć to uczucie, czy kiedykolwiek będę miała tyle sił, by spróbować jeszcze raz. Chyba pod tym względem jestem jak moja mama.
Wyjechałam z Las Cruces jako nastolatka, a powróciłam jako dojrzała osoba. Czułam się tak, jak czuje się wędrowiec po długiej podróży, gdy w końcu powróci do domu – wrócił do tego samego miejsca, z którego wyruszył, ale wrócił już jako zmieniona osoba, z bagażem doświadczeń. I Roswell tym właśnie stało się dla nas– długą podróżą, po której wróciliśmy wszyscy do domów zmienieni przez czas i przez wydarzenia, które nas spotkały. Ale powróciliśmy też ze świadomością, że nie jesteśmy sami – że gdzieś tam, po drugiej stronie kraju, są ludzie, którym na nas zależy. Którzy będą tam dla nas, choćby nie wiem co.
Powróciliśmy do domu. Niektórzy powrócili rozczarowani, niektórzy powrócili, by ratować to, co zostało z ich życia. Niektórzy powrócili z daleka, inni byli zupełnie blisko. Ale Roswell stało się dla nas wszystkich domem, do którego teraz już zawsze będziemy mogli wrócić, choćby życie rzuciło nas na drugi koniec świata.
Ale tak naprawdę nasza podróż dopiero się zaczęła.
KONIEC
Tak, tak, to już koniec. Niniejszym bardzo serdecznie chciałabym podziękować wszystkim Czytelnikom, zarówno tym komentującym jak i nie, Lukiemu, Audrey – mojej Wenie przez duże „W” (wymęczyłam ją bezlitośnie), oraz Iwonie – za czas, cierpliwość oraz wszelkiego rodzaju pomoc. Zwłaszcza w rozwiązywaniu problemów moich bohaterów Mam nadzieję, że Jennie, Chris, Alex, Cameron i Bobby przypadli wam do gustu – choć w końcu to tylko owoce mojej wyobraźni. Tragikomiczne opowiadanie dobiegło końca. Powrócili do domu... ale czy nie uważacie, że ostatnie słowa Jennie to swego rodzaju proroctwo? Tak, zaczęła się ich KOLEJNA PODRÓŻ...
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Pięknie........ Lepiej być nie mogło........... Cudo. Jennie- dzielnie sie trzymała, ja na jej miejscu bym te pan iusię rzucił na akąś skałę Chris- nareszcie wyjaśnili sobie z Maxem pewne rzeczy, stał sie oparciem dla Jennie. Alexi Isabel- hm. mam nadzieję, że Is znajdzie swoje szczęscie bo na to zasługue, ale ciągle mnie "boli" te jej obgadywanie Liz. Cóż.... Co do Alex, to jest to fajna dziewczyna, mimo wszystko ja polubiłem. Maria, Michael, Bobby - rodzinka w komplecie Dobrze, że sa razem, to jest ich prawdziwe przeznaczenie A Mchael w roli ojca ygląda zaczęcająco Liz&Max- hm. nareszcie razem, państwo szlachetni połaćzyli się ze sobą, Liz musi zbliżyc sie do Jennie, Jennie do niej i do Maxa. Chris- polubiłem go, za tą jego pomoc wszystkim i zrozumienie, za wszystko Dzięki Nanuś za tą wspaniałą opowieść :*
Dziękuję Ci za to,że mogłam przeżywać losy naszych bohaterów.Czytając "Powrót do domu" miałam wrażenie,że tak mogłoby się wydarzyć naprawdę, gdyby Katims zaczął pracować nad 4 sezonem.Wspaniale dobierałaś słowa,wyrażałaś uczucia.Dziękuję za połączenie Michaela z Marią,za "powrót" Maxa.Bardzo przypadli mi do gustu Jennie i Chris,a także Alex,tajemnicza Cameron i złośliwy,ale zabawny Langley.Za każdym razem czekałam z niecierpliwością na kolejną część i ani razu się nie zawiodłam.Było mi tylko bardzo przykro,że uśmierciłas Kylea,ale widocznie tak miało być.
Myślę,że masz WIELKI talent Nan.Dziękuję:*
Myślę,że masz WIELKI talent Nan.Dziękuję:*
"Now you're flirting with death
you think then the hurting will stop
But your life is so damn precious
and has only just begun"...
you think then the hurting will stop
But your life is so damn precious
and has only just begun"...
No to przyszla pora ze by sie przyznac ze i ja z uwaga sledzilam losy bohaterow Szczerze powiedziawszy na poczatku po kilku rozdzialach nie zamierzalam czytac tego opowiadania glownie dlatego ze mialam okres anty dreamer, ale jakos kilka dni puznije przyszla mi ochota na opowiadanie dreamer i od tamtej pory az do samego konca czytalam tego fica...
a co do coz samego opowiadania powiem odrazu ze jest wprost fantastyczne. Najbardziej chyba przypadli mi do gustu Michael i Chris
potem Langley ze wszystkimi swoimi złośliwosciami, połaczenie Kayla z Jenny, piekna Cameron, rozbrykana Alex a nawet palaca Liz (chociaz to akurat bylo mi najtrudniej sobie wyobrazic ) Jednym slowem spodobali mi sie wszyscy bohaterowie
Akcja ciekawa, momentami wrecz zapierajaca dech w piersiach, czasem romantyczna, dolujaca, badz zabawna. Czyli ogolnie rzecz biorac taka na jaka przystalo
a poza tym zgadzam sie z Emila
i z niecierpliwoscia czekam na sequel (bo o ile dobrze wywnioskowalam to masz go w zamiarach )
a co do coz samego opowiadania powiem odrazu ze jest wprost fantastyczne. Najbardziej chyba przypadli mi do gustu Michael i Chris
potem Langley ze wszystkimi swoimi złośliwosciami, połaczenie Kayla z Jenny, piekna Cameron, rozbrykana Alex a nawet palaca Liz (chociaz to akurat bylo mi najtrudniej sobie wyobrazic ) Jednym slowem spodobali mi sie wszyscy bohaterowie
Akcja ciekawa, momentami wrecz zapierajaca dech w piersiach, czasem romantyczna, dolujaca, badz zabawna. Czyli ogolnie rzecz biorac taka na jaka przystalo
a poza tym zgadzam sie z Emila
a tak na koniec Nan wielkie dzieki za "Powrot" naprawde to wpaniale opowiadanieCzytając "Powrót do domu" miałam wrażenie,że tak mogłoby się wydarzyć naprawdę, gdyby Katims zaczął pracować nad 4 sezonem
i z niecierpliwoscia czekam na sequel (bo o ile dobrze wywnioskowalam to masz go w zamiarach )
No i się skończyło .. a może jak to pdsumowała Jannie wszystko sie dopiero zaczęło ?
Przynam się szczerze że będzie mi troche brakować "Powrotu..." Wszystkich bohaterów i tych z serialu i tych co zostali wymyśleni tylko przez Ciebie Nan. Sarkazmu Michaela, gadatliwości Marii, spokoju Maxa, nerwowego Kala, zakochanej Jennie, Chrisa który pełnił role starszego brata, zawsze symaptycznego Kylie, wnerwiającej i rozpieszczonej Alex, nadopiekunczej Liz, idealnej Cameron i porostu Isabel ... aaa no i Foxa oczywiście
Spotkali się po 20 latach w sumie przez przypadek .. a może nie byl to przypadek tylko przeznaczenie ? Nie było wielkiej euforii radośc, owszem były emocje ale stonowane które zostały pięknie opisane z punktu widzenia każdego z bohaterów.
Teraz po zakończeniu jestem pewna, że te zaledwie 2 miesiące starczyły że nie oddalą się od siebie więcej.
Nan dzięki za 'Powrót do domu'
Przynam się szczerze że będzie mi troche brakować "Powrotu..." Wszystkich bohaterów i tych z serialu i tych co zostali wymyśleni tylko przez Ciebie Nan. Sarkazmu Michaela, gadatliwości Marii, spokoju Maxa, nerwowego Kala, zakochanej Jennie, Chrisa który pełnił role starszego brata, zawsze symaptycznego Kylie, wnerwiającej i rozpieszczonej Alex, nadopiekunczej Liz, idealnej Cameron i porostu Isabel ... aaa no i Foxa oczywiście
Spotkali się po 20 latach w sumie przez przypadek .. a może nie byl to przypadek tylko przeznaczenie ? Nie było wielkiej euforii radośc, owszem były emocje ale stonowane które zostały pięknie opisane z punktu widzenia każdego z bohaterów.
Teraz po zakończeniu jestem pewna, że te zaledwie 2 miesiące starczyły że nie oddalą się od siebie więcej.
Nan dzięki za 'Powrót do domu'
I skończyło się smutno, ale czeka nas przecież sequel...na szczęście bo jakże mogłoby być inaczej. Przecież Chris będzie w Las Cruces i będzie tam jego nowa (druga) rodzina, musi w końcu poznać swojego ojca...tak naprawdę. Przecież Jennie też musi się pozbierać po stracie Kyle'a...i przełamać w stosunku do ojca...
I jak to będzie teraz między Maxem, a Liz...jak się ułoży Marii i Michael'owi, a jak Isabel i Drew. Mamy więc tyle jeszcze pytań bez odpowiedzi, a przed bohaterami TJH zapewne jeszcze wiele męczących przygód życiowych....i przecież te "duchy"
Dzięki Nan za to opowiadanie dzięki za "owoce" Twojej wyobraźni przez duże "W", dzięki za chwile radości, smutku, wzruszenia...za iskierki niepokoju i niepewności i za niespodzianki, a było ich, oj było sporo
Czekam na sequel z niecierpliwością, bo...
podziękował Jennie, że go „naprawiła” – dziękował jej a ona ryczała jak bóbr, ale teraz miałem wrażenie, że Jennie go unikała. Nie mam pojęcia, dlaczego...
I jak to będzie teraz między Maxem, a Liz...jak się ułoży Marii i Michael'owi, a jak Isabel i Drew. Mamy więc tyle jeszcze pytań bez odpowiedzi, a przed bohaterami TJH zapewne jeszcze wiele męczących przygód życiowych....i przecież te "duchy"
Dzięki Nan za to opowiadanie dzięki za "owoce" Twojej wyobraźni przez duże "W", dzięki za chwile radości, smutku, wzruszenia...za iskierki niepokoju i niepewności i za niespodzianki, a było ich, oj było sporo
Czekam na sequel z niecierpliwością, bo...
z bohaterami tego opowiadaniatak naprawdę nasza podróż dopiero się zaczęła
Maleństwo
Ja tamtego dnia od 5 rano (!) (a przecież wiesz co to dla mnie znaczy 5 rano) do 16 zbierałam wiśnie. Żar się z nieba lał a nawet z koleżankami nie pozwoliłyśmy sobie na krótka przerwę , bo trzeba przeciez jak najwięcej koszyczków uzbierać żeby zarobić . Ale ty też widzę że wtedy miaalś niezłą przeprawę.Nan wrote:Maddie, ty zmęczona?!
A co do końca Powrotu to powtórzę to co (jeśli przeczytałaś maila) już znasz czyli:
Bardzo zgrabnie to wszystko ułożyłaś. Nie wiedziałam czego się spodziewać po Jennie jesli chodzi o ta sprawę Kyle'a. Ale ty to zrobiałaś tak, że poprostu to była ona. Skryta, uparta, ale tak naprawdę potrzebująca ciepła Jennie. A Max =-O To takie trochę dziwne było, ale to jest Mx więc to że go "przywróciłaś do życia" jest wspaniałe, dobroduszne, itd itp. bo wszyscy się ciesza że żyje i za to dla ciebie wielki buziak. A więc tak może oficjalnie:
Dziękuję ci za to, że przez tak długi czas pisałas to, czasem nawt gdy Audrey nie chciała się pojawić na horyzoncie. Za to, że sworzyłaś długą, ale wcale nie nużącą opowieść, która mnie bawiła i zawsze poprawiała humor. Za to, że nie mogłam stwierdzić co będzie dalej, kto umrze, co wymyśliłaś w tej swojej główce . Za to, że wykreowałaś swoje własne postaci, Jennie, Chrisa, Alex. Ale przede wszystkim Chrisa . Za to, że mogłam śledzić przez pierwsze części ich losy troszeczkę wcześniej. I ogólnie za wszystko Jak zwykle TNF gotowa do pomocy i czekam na następne wspaniałe dzieła
Wielkie podziękowania też dla Audrey - badź tam gdzie jesteś, bo inaczej i tak zostaniesz ściągnięta siłą (czyt. ośmiorniczką) na swoje miejsce [/b]
Ekhem normalnie mi teraz glupio, ze tyle czasu zajelo mi nadrobienie zaleglosci w tym opowiadaniu...Nan 12.02 wrote:Mam nadzieję, że Onar-ek naprawdę przyśpieszy, bo ja zaczynam się rozpędzać
Teraz kiedy nareszcie nadrobilam TJH moge jedynie stwierdzic, ze cholernie zaluje, ze nie czytalam tego rownoczesnie z aktualizacjami bo stracilam mozliwosc do wspanialych rozmyslan nad tym co moglas wymyslec. I tego, ze tak dlugo zwlekalam z przeczytanie tego ff i wrocilam do niego dopiero kiedy wchodzac przypadkiem na komnate zauwazylam TNJ i dopisek wielkimi literkami przy TJH 'koniec'. A im bardziej odwlekalam czytanie tym wieksze mialam zaleglosci a ze rozdzialy byly dosc potezne nie mialam kiedy do nich wrocic. Moge jednak napisac, ze ciesze sie, ze znalazlam na to czas bo bylo warto. Jak wspominalam na samym poczatku sceptycznie podchodze do opowiadan pisanych juz po calej akcji w Roswell. Nie wiem czemu tak jest, ale rzadko owe czytam a juz tym bardziej kiedy na plan wprowadzane zostaja dzieci Maxa. Tylko, ze z tym ff bylo inaczej juz od pierwszych czesci bardzo mi sie spodobal i nie moglam doczekac sie kolejnych czesci. Sesja jednak robi swoje i jak sie juz z nia uporalam i mialam wiecej czasu pojawialo sie coraz wiecej rozdzialow do androbienia i tak jakos to wyszlo. Musze Ci pogratulowac Nan bo nie kazdy potrafi tak pisac, aby czytelnik calym soba mogl sie wciagnac w takie opowiadania. Nie mogl przestac o tym myslec i traktowalam takie ff jako prawdopowobienstwo prawdziwych wydarzen. Do tej pory Hotaru potrafila wprowadzic mnie w taki stan, ze dlugo po tym jak przeczytalam jakas czesc jej opowiadania, np.FN potrafilam o tym rozmyslac godzinami. Z Twoim opowiadaniem bylo podobnie bo nie sposob bylo usiasc ot tak sobie i przeczytac ok 40 rozdzialow. Czytalam je stopniowo i kombinowalam jak moglam, aby znalezc na nie czas. Oplacalo sie. Czytajac wyobrazalam sobie, ze wlasnie tak bylo naprawde po skonczeniu serialu i wcale to takie latwe nie bylo. Nie wiem czemu, ale na poczatku strasznie mnie to wszysto przygnebialo, nie negatywnie, ale jakos bardziej emocjonalnie i nawet mimo szczesliwych i zabawnych wydarzen nie moglam przebolec, ze to wszystko wlasnie tak sie stalo i ze bohaterowie tyle musieli wycierpiec. Z checia zobaczylabym to w TV i szkoda, ze tak nie bedzie...
Najwieksza metamorfoze wedlug mnie przesla sama Liz. Nie byla juz ta ufna, wesola, pelna zycia Liz Parker jaka znalam z serialu, ale smutna kobieta, ktorej ktos wyrwal kawalej jej wlasnego ja po smierci Maxa. I bylo mi cholernie jej szkoda. Ha! Nie sadzilam, ze kiedykolwiek jeszcze napisze, ze trzymalam kciuki, aby smierc Maxa okazala sie tylko glupim zartem i chcialam ejgo powrotu do Liz! Ale tak wlasnie bylo chcialam zeby wrocil i zeby wszytko sie jakos ulozylo. Nie podobala mi sie do konca ta nowa Liz, ktora zaczela zadawac sie z Foxem, bo nie polubilam kolesia i denerwowalo mnie strasznie jak mowil do nie Betty i popieralam Jennie. A jak pojawil sie Max cieszylam sie jak dreamerka, ktora nie jestem. Jednak nie podobalo mi sie jak wrocil, ze nic nie pamietal i balam sie, ze mozesz zakonczyc ten ff wlasnie z takim Maxem. Chcialam, zeby bylo inaczej i wiedzialam, ze jednak tak tego nie zostawisz i nie mylilam sie. Akcja z Jennie bardzo mi sie podobala i swietnie to rozwiazalas.
Chirs czy tez Zan rowniez przypadl mi do serca i nie wyobrazalabym sobie nie czytanie teraz sequelu do tego opowiadania.
Michael i Maria... Chociaz wielu uwaza, ze najbardziej nie lubie z bohaterow Roswell Maxa to nie prawda o wiele bardziej nie trawie Marii i ciesze sie, ze w Twoim ff byla postacia do zniesienia.
Najbardziej zasmuciala mnie chyba smierc Kylea i nie spodziewalam sie, ze go usmiercisz bo jest on moja ulubiona meska postacia z serialu po Michaelu. Lubilam go bardzo, ale jego zwiazek z Jennie nie przypadl mi do gustu. Chyba jednak najlatwiej bylo Ci pozbyc sie wlasnie jego bo inni mieli juz bardziej poukladane zyczie i rodziny.
Isabel okazala sie ta sama postacia co w serialu co bardzo mnie ucieszylo, ale jej coreczka jakos nie przypadla mi na poczatku do serca. Pozniej to sie zmienilo i teraz ja toleruje zobaczymy jak to bedzie w sequelu.
Wiec jeszcze raz Nan dziekuje Ci za to opowiadanie i ubolewam, ze nie czytalam tego razem z innymi i mam nadzieje, ze w sequelu sie poprawie
Troche jednak zajelo mi skomentowanie tego wszystkiego? Wiedz, ze nawet w polowie nie napisalam tego co chcialam i nie podziekowalam Ci tak jak powinnam! No, ale ciesze sie, ze to jeszcze nie koniec podrozy i czekam z niecierpliwoscia na kolejne interesujace watki tym razem juz w TNJ.
Usciski
Nie wiem, czy to opowiadanie na pewno było dreamers - zwłaszcza na początku
Bardzo mi miło, że według Was tak mógłby wyglądać 4 sezon. No, może nie 4... wiele lat później. No i kto powiedział, że to już koniec?
(Audrey na wakacjach - jeszcze siedzi na Mazurach)
No i Onarku - dzięki za rozległe wypracowanie Cieszę się, że usłyszałam tyle miłych słów pod adresem tego opowiadania.
Dzięki serdeczne dla wszystkich.
Bardzo mi miło, że według Was tak mógłby wyglądać 4 sezon. No, może nie 4... wiele lat później. No i kto powiedział, że to już koniec?
(Audrey na wakacjach - jeszcze siedzi na Mazurach)
No i Onarku - dzięki za rozległe wypracowanie Cieszę się, że usłyszałam tyle miłych słów pod adresem tego opowiadania.
Dzięki serdeczne dla wszystkich.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 17 guests