![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
![Image](http://i19.photobucket.com/albums/b176/_lissy_/fanart.jpg)
cz.1
Deszcz. On najlepiej odzwierciedlał to, co działo się w jego sercu. Świat tonął w kroplach wody i nic nie zwiastowało słońca. Nawet jeden promień nie przedarł się przez ciemną warstwę chmur. Minuty wlokły się niemiłosiernie. Każda wydawała się być wiecznością.
- Mogę się dosiąść?
W ogóle nie słyszał jak nadchodziła. Wydawało mu się, że cały świat zniknął.
- Jasne.
Usiadła obok niego na ławce. Chyba widziała jak on się czuje. Naprawdę aż tak było to widać?
- Chcesz porozmawiać? - Spojrzała mu prosto w oczy. Chyba dostrzegł w nich smutek albo troskę.
- Nie. – Odwrócił wzrok. Gdyby spróbował powiedzieć choćby jeszcze jedno słowo, jego serce pękłoby chyba na tysiące kryształków. Znów przed oczami pojawił się ten sam obraz. Liz. Jak ona mogło to zrobić? Czy nic co przeżyli nie miało dla niej znaczenia? Czy wszystko to, co mówiła i w co wierzył było kłamstwem?
- Max, ja… chciałam cię przeprosić… - nie odpowiedział, więc ciągnęła dalej. – Żałuję, że mówiłam, że musimy być razem. Tak naprawdę to wcale nie ma sensu. Chyba… przestałam wierzyć w przeznaczenie. – Właściwie sama nie wiedziała, czemu to mówi. Nigdy nie czuła nic do Maxa. Nawet chyba za bardzo go nie lubiła. Po prostu starała się przyjąć za fakt to, co mówił Nasedo. Max był jej mężem. Musieli wrócić razem na Antar i uratować ich planetę. Nie mogła mieszać w to swoich uczuć. Nie była człowiekiem, więc nie mogła myśleć jak ludzie.
- Max, chodź już. Jest strasznie zimno. Musimy wracać.
- Nie mam po co wracać, Tess. Nikt mnie tu nie potrzebuje.
- Co się właściwie stało?
- Nic.
Znowu zamilkł. Naprawdę zaczynało jej być go żal. Siedział na ławce w ciemnym, pustym parku, a deszcz padał jakby zarwała się jakaś chmura. Wyglądał jak ktoś, komu odebrano ostatnią nadzieję, jak ktoś kto stracił sens do dalszego życia…
- Chodź. – Wzięła go za rękę. Wstał nawet nie myśląc. Wszystko było mu obojętne. – Idziemy do domu.
Szli w milczeniu, oboje pogrążeni w ponurych myślach, jakby bali się przerwać wibrującą ciszę.
W końcu gdy wyszli z parku odezwał się Max.
- Tess, ja też cię przepraszam. Nie powinienem tak cię traktować. Tak jakbyś to ty była winna temu, co się zmieniło. Tak naprawdę to moja wina…
- To nie jest twoja wina, że nie układa ci się z Liz.
- Wiesz, przed chwilą zdałem sobie sprawę… że to nie ma sensu. Tak naprawdę, my chyba w ogóle nie możemy wpływać na naszą przyszłość. Po prostu musimy odegrać w niej przeznaczone nam role i zapomnieć o wszystkim innym.
- Nie mów tak!
Nie wiedział dlaczego jej o tym mówi. Nie sądził, że kiedyś sam się przyzna, przyzna jak bardzo jest słaby. Bo tak naprawdę nie miał już siły walczyć. Nie miał siły przeciwstawiać się losowi, który i tak zawsze stawiał na swoim.
- Wiesz… może moglibyśmy zacząć to wszystko od początku…
- Max… a Liz?
- To już nie ma znaczenia. – Powiedział to… tak bardzo bał się tych słów. Tak bardzo bał się przyznać, że to koniec.
- Jeśli tak mówisz… - Nadal nie była pewna, czy Max rzeczywiście mówi serio. Dla niego zawsze liczyła się tylko Liz.
Sama też nie wiedziała co odpowiedzieć. Nie wiedziała co robić. Bała się, że zrobi krok, którego później będzie żałować…
- Myślę, że moglibyśmy spróbować…
Stali w strugach deszczu, oboje całkowicie przemoczeni. Nie wiedzieli co przyniesie im następny dzień. Jednak żyli i musieli żyć dalej… obojętnie co się wydarzy.
Przez gęste chmury przedarło się wreszcie światło księżyca.
- Widzisz? Pojawiło się jakieś światełko. – Tess uśmiechnęła się do niego trochę nieśmiało.
Też się do niej uśmiechnął. Ruszyli wreszcie do domu. Oboje trochę szczęśliwsi, bo podjęli wreszcie decyzję, której tak unikali.
____________
Chyba wyszło to trochę krótkie, ale mi zawsze opowiadania takie wychodzą.
Bardzo was proszę o komentarze.