The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
OK. Właściwie nie powinno mnie tu być, ale postanowiłam już teraz umieścić kolejną część, bo w niedzielę to będzie różnie i zamiast siedzieć na forum zamierzam się wyspać...
Przypuszczam, że po tej części część ludzi będzie chciała mnie oskubać, ale to już jest szczegół. Oto część 32.
Isabel:
Wpatrywałam się w telefon jak wąż. Mieliśmy dzisiaj z Michaelem dzień wolny, ale nie miałam z niego żadnego pożytku, bo Michael niemal z samego rana gdzieś zniknął. Ojciec znów wybierał się do Coviny i chciał zabrać ze sobą Alex – nawet mnie to cieszyło. Siedziałam w swoim pokoju, na własnym łóżku i wpatrywałam się w telefon leżący przede mną, rozważając w duchu czy zadzwonić czy nie. Miałam ogromną ochotę... ba, ochotę to za mało powiedziane... ale równocześnie bałam się jak diabli. Jak to twierdził mój prywatny psychoterapeuta światowej sławy Guerin, za bardzo się bałam prawdy. Być może, nie ukrywam.
-Chyba coś cię wytrzęsło – zauważyła Alex wchodząc do mojego pokoju bez pukania. Alex zawsze wchodziła bez pukania, traktowała wszystko jako swoją prywatną własność. Wiem, moja wina, nie nauczyłam jej tego, więc powinnam czepiać się samej siebie.
-Słucham? – zapytałam odrywając wzrok od telefonu i spoglądając na córkę.
-Wytrzęsło cię – powtórzyła Alex z podejrzaną uprzejmością opierając się plecami o drzwi i bujając się na nich. Zauważyłam, że miała na sobie stanowczo za krótką mini i stanowczo za bardzo przezroczystą bluzkę, oraz stanowczo zbyt duży makijaż. – Na tych koniach.
-Na jakich koniach? – zapytałam mimo woli, sprawa jej wyglądu zeszła na dalszy plan. Moja córka popatrzyła na mnie dziwnie i obciągnęła obcisłą białą bluzkę.
-No, takie lata na czterech nogach, nie kojarzysz? Spadając uderzyłaś się w głowę czy co? – odparła ironicznie.
-Nie tym tonem proszę – powiedziałam usiłując zachować twarz. O czym u licha ona mówiła? Nie zostałam o czymś poinformowana? – O czym ty mówisz?
Alex spojrzała na mnie podejrzliwie i bardzo przeciągle. Porzuciła w końcu te drzwi i podeszła do mojej toaletki.
-Ktoś mnie tu kantuje – powiedziała z niezadowoleniem. Pomyślałam to samo. – Kto tu łże, co? Ty czy Chris? Nie wygłupiaj się, i tak bardziej już nie możesz się zbłaźnić – dodała pobłażliwie.
-Alex! – zareagowałam natychmiast. Patrzyłam na idealną Jennie i idealnego Chrisa i było mi wstyd, że Liz, choć sama, tak potrafiła wychować córkę. – Uważaj na słowa, dobrze?! Bo możesz się bardzo zdziwić.
Alex uniosła jedną brew i spojrzała na mnie ze zdumieniem. Chyba do tej pory byłam zbyt potulna, zamierzałam to zmienić. Nie łudziłam się, że uda mi się przerobić ją na drugą Jennie, ale chociaż troszeczkę ją przytemperować... I przy okazji odizolować ją na jakiś czas od Jesse’go, wyjdzie jej to tylko na zdrowie. W końcu to Jesse zawsze był rzecznikiem Petera, a teraz robi wszystko, by wsadzić go za kratki.
-I co to w ogóle za strój? – zapytałam surowo, czując się nieco pewniej. – Nie uważasz, że za bardzo wyzywający jak na czternaście lat?
-O Jezu – Alex przewróciła oczami. – W grudniu piętnaście. Poza tym nie zamierzam wyglądać jak szara mysz vel Jennie, bezguście i zacofanie. Nie podoba ci się zresztą? – zapytała obracając się dookoła.
Owszem, biała bluzka świetnie wyglądała zestawiona z czarną mini i ciemną skórą, ale Alex była zdecydowanie za młoda na takie widoki.
-Na dwudziestolatce tak – odparłam stanowczo. – Na tobie nie. Gdyby Jennie tak się ubrała, to w porządku, ale nie ty. Przebierz się.
Alex spojrzała na mnie urażona.
-No wiesz co...! – powiedziała z urazą. – Ta mysza pewnie nawet nie ma porządnych butów.
-Przebierz się – przyznaję, podpatrzyłam tą metodę u Jennie i Chrisa, jak odzywali się do Langley’a – stanowczo i bez wahania. O dziwo – poskutkowało... przynajmniej częściowo.
-Dobra, ja się przebiorę, a ty pożycz mi tą nową szminkę – zaproponowała. Skinęłam głową.
-Najpierw się przebierz – zażądałam. Alex lepiej znała się na zawartości mojej kosmetyczki niż ja sama... Temat wytrząsania zszedł chwilowo na dalszy plan. No, szczerze mówiąc to w ogóle o tym zapomniałam, znów zastanawiałam się, czy i jak zadzwonić do Paula. Dojrzałam do tego, by zadzwonić. Zacisnęłam oczy i usiłowałam wymyślić prawdopodobny przebieg naszej rozmowy.
-To dasz mi tą szminkę? – zapytała Alex. Otworzyłam oczy i jęknęłam w duchu. Mini zamieniła się w spodnie biodrówki, jakoś niepokojąco niskie, a miejsce białej bluzki zajął jakiś skąpy top. Trudno, przynajmniej nie ma całych nóg na wierzchu...
-Moja torebka, boczna kieszeń – powiedziałam z rezygnacją.
-Dzięki – Alex błyskawicznie wyciągnęła szminkę i ruszyła do drzwi. Zaraz – ona powiedziała „dzięki”? Niewiarygodne, cuda jednak się zdarzają!
-Czekaj, czekaj! – zawołałam za nią zsuwając się z łóżka. Alex zatrzymała się w pół kroku. – Wybierasz się... na randkę? – zapytałam jakby od niechcenia wbijając ręce w kieszenie. Chyba po raz pierwszy w życiu nie miałam nic przeciwko jej randce – może to oznacza że zapomni o tym całym Peterze. Alex popatrzyła się na mnie z politowaniem.
-Oczywiście, że nie – odparła. Mina nieco mi zrzedła. – Po prostu jedziemy z dziadkiem do Coviny, nie powiedział ci?
Nie widziałam logicznego związku między wyjazdem do Coviny a pożyczaniem mojej szminki, ale co tam. Przypomniało mi się za to coś jeszcze.
-Mówił, owszem – potwierdziłam. – Czekaj, o co ci chodziło z tym spadaniem?
-Chris mnie wykantował – stwierdziła spokojnie. – Odgryzę mu głowę jak wrócimy. Powiedział, że jeździsz konno z tym naszym kowbojem.
-A – mruknęłam. Ja jeżdżąca konno? Czy o czymś nie wiem...? Cholera.
-Alex, idziemy – zawołał mój ojciec gdzieś z dołu.
-Idę – odkrzyknęła. – To cześć – rzuciła do mnie, obróciła się i znikła. O co chodziło z tymi koniami? Dlaczego Chris opowiadał jakieś bzdury na mój temat? Nie podobało mi się to. Zastanawiająco dużo rzeczy mi się nie podobało. A jedną z nich zaraz będę musiała zrobić – nie ma co dłużej odwlekać tej rozmowy, bo tylko może być gorzej; lepiej mieć to już za sobą.
Wzięłam z łóżka telefon i z pewnym wahaniem wcisnęłam piątkę, automatycznie wybierając numer Paula na komórkę. Wiedziałam, że gdybym zadzwoniła do biura, to po prostu by mnie nie połączyli. Jeden sygnał... drugi... założyłam kosmyk włosów za ucho.
-Paul Werner, słucham – usłyszałam po chwili.
-Paul, Paul to ja, tylko proszę, nie odkładaj słuchawki! – zawołałam niemal natychmiast. – Proszę cię, nie rozłączaj się, musimy porozmawiać!
Paul milczał przez chwilę.
-Nie sądzę, żeby to był dobry moment – powiedział w końcu. – Mamy teraz urwanie głowy i nie jestem w nastroju do rozmów z tobą, zwłaszcza nie w tej chwili.
-Paul, proszę, tylko chwila – poprosiłam. Tylko chwila... nie miałam co prawda pojęcia, co mu powiem podczas tej „chwili”, ale nie miało to już najmniejszego znaczenia.
-Dobrze, więc słucham – zgodził się Paul. – Jak się bawicie w Roswell? Macie słońce? Bo wyobraź sobie, że w Nowym Jorku pada, miałyście nosa, że wyjechałyście. Mam nadzieję, że jak ja wyjadę we wrześniu to też będę miał pogodę – dodał sarkastycznie.
-Przestań. Wyjechałam bo musiałam, wiesz o tym dobrze – zauważyłam z frustracją, kręcąc na palcu pasemko włosów.
-No tak, pamiętam tego gangstera, który groził ci spluwą i kazał wyjechać, pewnie – przytaknął Paul. – Wyjechałaś aż się kurzyło.
-Dobrze, przepraszam, jeśli tak ci na tym zależy! – zawołałam. – Proszę bardzo! Jak do czegoś się przyczepisz to już jak pijawka! – Paul milczał przez dłuższą chwilę. – Paul, jesteś tam?
-Po co ty w ogóle dzwonisz? – zapytał spokojnie.
-Po co? – zdziwiłam się. – Chciałam... chciałam z tobą porozmawiać, to źle? Myślałam, że się ucieszysz.
-Może raczej powinnaś się zastanowić, czego tak właściwie chcesz do życia, Isabel – powiedział. – To znaczy fajnie, mieszkamy razem, ale raczej jako współlokatorzy, bo ty nie chcesz nic więcej.
-A czego ty chcesz? – zapytałam siadając na brzegu łóżka. Oto dlaczego wolałam nie dzwonić do Paula...
-Ja wiem, czego chcę – niemal widziałam, jak Paul wzrusza ramionami i opiera się wygodniej o swój fotel. – Raczej czego ty chcesz, co? To nie ja mam tutaj problem.
-Paul, nie wydaje mi się, żeby to była rozmowa na telefon... – przerwałam mu niepewnie. Nie lubiłam tego typu rozmów, Boże, jak ja ich serdecznie nienawidziłam!
-No właśnie – potwierdził Paul z całym spokojem. – Zostawiłem moje klucze u portiera. Jak wrócisz i będziesz już wiedziała, czego chcesz, to wiesz, gdzie mnie znaleźć, ja mimo wszystko też mam jakieś uczucia – zakończył i rozłączył się. Popatrzyłam na telefon w moim ręku, nieco ogłuszona. Czy on właśnie zakomunikował mi, że wyprowadził się z mieszkania? To chyba była lekko ugrzeczniona wersja oznajmienia, że z nami koniec. Nagle ogarnął mnie gniew – na siebie, że w ogóle dzwoniłam; na niego, że był taki „fresh” i skończyć związek na odległość dla niego to było nic; na Alex, że zupełnie nie przypominała mnie gdy byłam w jej wieku; na Langleya, że znów wciągał nas w to bagno. Niech to szlag! Miałam ochotę zrobić to samo, co zrobiłam już kiedyś w tym pokoju, ale wtedy nie wyszło mi to na dobre. Ale jeśli zaraz nie wyjdę z tego pokoju, to będzie ze mną niedobrze.
Wstałam z łóżka i ruszyłam do drzwi, zgarniając tylko po drodze torebkę.
-Kochanie, wychodzisz? – zawołała matka z kuchni.
-Tak – odparłam zakładając żakiet.
-Słuchaj... masz może telefon do Jennie? – zapytała mama pojawiając się w drzwiach i wycierając ręce w jakąś ścierkę. – Jeff powiedział, że wyszła gdzieś z Chrisem, chciałam z nią chwilę pogadać...
-Nie wiem – odparłam. – Chyba nie mam. Mogę dać ci numer do Liz. Trzeba było zapytać się Alex, ona ma chyba numer Chrisa – wiedziałam, że tego dnia Langley „opiekuje się” zarówno Chrisem, jak i Jennie, i chyba wiele nie przyszłoby mamie nawet z posiadania numeru Jennie.
-W każdym razie jak ją spotkasz... to powiedz jej, żeby wpadła, dobrze? – poprosiła mama.
-Jasne – skinęłam głową i wyszłam z domu. Zastanawiające, że nagle wszyscy mieli strasznie dużo spraw do obgadania. Klub Dyskusyjny Roswell, świetnie.
I nawet nie zauważyłam, że zatrzymałam się w pobliżu Crashdown. Ale skoro już tam byłam – czy mogłabym nie wejść? Liczyłam na towarzystwo wszystko jedno kogo – Liz czy Marii, żadna różnica. Po prostu potrzebowałam kogoś, komu będę mogła spokojnie powiedzieć, że faceci tak ogólnie i w szczególności są świniami i nie znają żadnych zasad i reguł.
Znów było potwornie gorąco i duszno, ale deszcz wręcz wisiał w powietrzu – zwłaszcza, że gdzieś na horyzoncie gromadziły się chmury.
Usiadłam w jednym z boksów i zakryłam twarz rękami.
-Isabel, w porządku? – zapytała Maria pojawiając się koło mojego boksu. Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się do niej ponuro.
-Nie – odparłam. – Oto masz przed sobą kobietę porzuconą przez faceta.
-Żartujesz – powiedziała niepewnie Maria. – Ten jak mu tam...
-Paul – podpowiedziałam.
-Paul. Rzucił cię? Jak? Myślałam, że on jest w Nowym Jorku – zdziwiła się Maria.
-Bo jest – potwierdziłam. Maria spojrzała na mnie ze współczuciem.
-Zaraz wrócę – powiedziała i podeszła do kucharza. Westchnęłam ciężko. Zaczynałam mieć wszystkiego dosyć. Ci wrogowie Langleya mogliby się pośpieszyć, nie zamierzałam znowu spędzać całego życia w Roswell. Nie wiedziałam, co dokładnie zamierzam z sobą zrobić, ale na pewno nie zamierzałam tu zostać.
-Masz – Maria podstawiła mi pod nos ogromny puchar lodów czekoladowych i podała mi buteleczkę Tabasco. – Mnie osobiście skręca od takiego połączenia, ale tobie będzie pasowało – wyjaśniła siadając przy stoliku. – A teraz od początku proszę. Zadzwonił do ciebie i powiedział, że to koniec?
-Nie – pokręciłam głową, skrapiając jednocześnie lody sosem. – To ja do niego zadzwoniłam.
-I powiedziałaś mu, że kończysz? – zapytała Maria.
-Nie – znowu zaprzeczyłam. – To akurat powiedział on.
-No to małpa – zawyrokowała Maria. – Wierz mi, żaden porządny facet nie zrywa przez telefon, nawet jeśli jest na drugim końcu świata.
-Mieliśmy pojechać razem na wakacje – powiedziałam smętnie. – Ale przytrafiła się ta sprawa z Alex i stwierdziłam, że powinnam przyjechać tu tylko z nią, on miał prawo się wkurzyć...
-Och, tylko go nie broń! – uniosła się Maria. – Żaden facet nie jest czegoś takiego wart, ja ci to mówię. Nie ten to inny, logiczne.
Musiałam się uśmiechnąć – Maria miała w sobie coś takiego, co podnosiło człowieka na duchu.
-A teraz wsuwaj te lody i zapomnij o wszystkich facetach, no, już – poklepała mnie po ręku i wstała z miejsca.
-Dzięki – mruknęłam. – A, czekaj. Gdzie Liz?
Maria wzruszyła ramionami.
-Ba – uśmiechnęła się. – Pewnie gdzieś na górze, z tego co wiem, to ten jej prywatny męski kat zabiera ją gdzieś wieczorem.
Prywatny męski kat. Jedząc ogromną porcję lodów zaleconą w ramach leczenia przez Marię myślałam jednocześnie o Liz i jej „kacie”. Wiem, to nie była moja sprawa i nie powinnam się wtrącać – ale czy ja coś powiedziałam? To, co myślę, to moja prywatna sprawa. A myślałam, że to mi się nie podobało. W jakiś sposób rozumiałam Jennie i jej niechęć do tego faceta. Liz była żoną Maxa, a ja wciąż nie dopuszczałam do wiadomości tego, że on nie żyje. To po prostu było niemożliwe, każdy, ale nie Max. Oni po prostu musieli się wszyscy pomylić, ktoś taki jak Max nie mógł ot tak, zginąć na jakiejś stacji benzynowej. Nie mój brat. Zresztą, wierzyłam święcie, że gdyby naprawdę tak się stało... to ktoś z nas w jakiś sposób by to poczuł. Ja, Michael, obojętne. Nie widziałam powodu, dla którego Liz miałaby wszystkich okłamywać, zresztą, ona sama w to wierzyła, ale ja nie mogłam. Max był jak skała, zawsze był! I to tego rzekoma opieka Langley’a – nie wierzyłam, żeby on nie dał rady jakoś uratować Maxa, w końcu nie mógł pozwolić nam umrzeć!
Być może to było dziecinne i naiwne, wiara w coś, co wydawało się być absolutnie nieprawdopodobne, z mojej perspektywy wyglądało to jednak inaczej. Nie miałam pomysłu, co mogłoby się dziać z Maxem przez tyle czasu, ale przekonanie, że on żyje było we mnie ugruntowane na mur i beton. Zwłaszcza, gdy miałam dwoje ludzi podobnych do niego jak dwie... no, trzy krople wody, bo ich widok skutecznie przeczył słowom Liz. Być może lichy to dowód życia mojego brata, ale byłam święcie przekonana, że to jest prawda.
Dzwonek przy drzwiach dźwięknął i do kafeterii weszli kolejni klienci. Obejrzałam się odruchowo i uśmiechnęłam mimo woli – Jennie i Chris, według mnie żywe dowody życia Maxa. Chris wyglądał na wykończonego, Jennie za to uśmiechała się szeroko.
-Jennie! – zawołałam gdy przeszli obok mojego stolika, nawet mnie nie zauważywszy.
-O, ciocia – mruknął Chris. – Przepraszam, ale idę spać, bo zaraz tutaj padnę. Ten wariat uwziął się dzisiaj na mnie... – dodał z nieszczęśliwą miną i zniknął za drzwiami na zaplecze.
-Jennie, babcia prosiła, żebyś do niej zajrzała – powiedziałam gdy Jennie zbliżyła się do mojego stolika.
-Yh – skrzywiła się lekko.
-Pokłóciłyście się? – zapytałam jakby od niechcenia.
-Nie bardzo – odparła. Obrzuciłam moją bratanicę uważnym spojrzeniem, gdzieś z tyłu głowy plątały mi się słowa Alex, że Jennie jest jak szara mysz bez butów czy coś takiego. Nie wyglądała na szarą mysz. Owszem, nie nosiła biodrówek czy mini jak Alex, ale stanowczo nie wyglądała na zabiedzoną mysz.
-Jennie – zawołałam za nią. Popatrzyła na mnie pytająco. – Masz jakieś buty...? To znaczy wiesz, takie bardziej... eleganckie? – zapytałam z ciekawością. Na twarzy Jennie pojawił się jakiś dziwny wyraz.
-Tak – potwierdziła z niechęcią. – Czerwone. Szpilki.
Odwróciła się ode mnie i wyszła na zaplecze. A jednak moja wszechwiedząca córka pomyliła się – chyba po raz pierwszy w życiu.
W Crashdown pojawił się Michael i bezceremonialnie przysiadł się do mojego stolika.
-Hej – mruknął.
-Hej – odparłam. – Gdzie podziewałeś się przez cały dzień?
-Byłem z Bobby’m w bibliotece – powiedział. Spojrzałam na niego nieco zdziwiona.
-Słucham? Ty i biblioteka? Z Bobby’m? Tylko mi nie mów, że robiliście razem jakiś referat – uśmiechnęłam się ironicznie.
-Nie zgadłaś, pokazywałem mu Afrykę na mapie – Michael pokręcił głową. – A potem podrzuciłem go do Amy. Wiesz, że ona wciąż sprzedaje te kosmiczne drobiazgi? Niesamowite.
Spojrzałam z zaskoczeniem na Michaela – matko, czy coś mu się stało? Nie, zaraz. Dlaczego Michael zajmował się dzieckiem Marii? Chyba pomimo zapewnień Marii, jeden z tych „męskich katów” tak do końca nie był katem, przynajmniej dla niej... Uśmiechnęłam się lekko. Jeśli ktokolwiek zasługiwał na coś dobrego tutaj, to z całą pewnością właśnie oni. Może tym razem Michael będzie miał dość rozumu, by to utrzymać.
-Co podać? – zapytała Maria zjawiając się przy naszym stoliku i uśmiechając się lekko do Michaela.
-To samo, co zwykle – odparł Michael. Uśmiech. No, no, no. Bardzo dobrze, ten kowboj był moim drugim bratem, przynajmniej Maria będzie się miała z kim kłócić.
-Więc ty i Maria? – zapytałam gdy tylko oddaliła się nieco od naszego stolika. Michael spojrzał na mnie udając zdziwienie.
-Co ja i Maria? – wzruszył ramionami.
-Nie udawaj, przecież widzę – uśmiechnęłam się do niego serdecznie. – I bardzo się cieszę.
-Nie wiem, o czym mówisz – Michael najwidoczniej szedł w zaparte. Nie szkodzi, ja i tak swoje wiedziałam. I czasami w takich momentach miałam wrażenie, że znów jest tak samo, jak te kilkanaście lat temu, gdy jeszcze o niczym nie wiedzieliśmy. Brakowało tylko Maxa, żeby było tak samo, ale ja byłam pewna, że kiedyś jeszcze będziemy. Być może byłam dość osamotniona w moim przekonaniu, ale nie przeszkadzało mi to.
-O, przyszedł ten od Liz – zauważył Michael. – Przysięgam, że tym razem nawet nie kiwnę palcem.
Obejrzałam się – istotnie, przy jednym ze stolików siedział blond-włosy nauczyciel Jennie, w eleganckiej marynarce i w ogóle wyglądał tak jakoś odświętnie.
-Na miejscu Liz zastanowiłabym się dwa razy, zanim pozwoliłabym mu tu wejść – stwierdziła Maria stając obok nas i patrząc w kierunku gościa. Uświadomiłam sobie, że Liz nas jeszcze oficjalnie nie przedstawiła – cały czas unikała naszej konfrontacji... Podjęłam decyzję – nie przyjdzie góra do Mahometa, przyjdzie Mahomet do góry.
-Isabel! – Maria usiłowała złapać mnie za rękę.
-Spokojnie, nie zamierzam robić nic głupiego – powiedziałam uspokajająco i stanęłam przed facetem Liz. W końcu mogłam mu się spokojnie przyjrzeć, ale stanowczo nie był w moim typie.
-Liz jeszcze nas sobie nie przedstawiła – powiedziałam stanowczo. – Jestem Isabel Evans – Ramirez, przyjaciółka – wyciągnęłam do niego rękę. Nieco zdziwiony podniósł się i uścisnął mi dłoń.
-Andrew Fox... przyjaciel – odparł lekko zdumiony.
-Wiem – skwitowałam. – Przypuszczam, że Liz nie chciała ryzykować przedstawiając nas sobie... z powodu tego, co zrobił Michael. przy okazji chciałam pana za niego przeprosić, bywa czasami zbyt impulsywny – machnęłam ręką w kierunku naszego stolika. Fox popatrzył niepewnie w tamtą stronę, ale Michael i Maria udawali bardzo zagadanych.
-To pani przyjaciel? – zapytał uprzejmie. Wiedziałam, że nie był za bardzo zainteresowany – zerkał nerwowo w stronę drzwi na zaplecze. Pomyślałam, że trzeba go troszeczkę rozruszać...
-Trochę więcej niż przyjaciel – odparłam równie uprzejmie. – Brat. Liz zresztą też jest moją bratową.
-Ale chyba nie tą bratową... – zauważył Fox z uśmiechem.
-Nie, nie tą – również się uśmiechnęłam, przy czym włożyłam w ten uśmiech tyle osobistego uroku, ile tylko mogłam. Odgarnęłam do tyłu włosy i przechyliłam lekko głowę na lewo. – Michael bywa impulsywny, to prawda, ale po prostu stara się dbać o Liz w zastępstwie Maxa, mojego drugiego brata. Dopóki rzecz jasna Max nie wróci... – dobra, dziwne nieco to dbanie – całowanie żony brata niekoniecznie jest najlepszym sposobem utrzymania więzi rodzinnych, ale nie musiałam być ścisła. Chodziło w końcu tylko o ogólne wrażenie, które, jak widziałam, było niezłe. W oczach pana Foxa pojawił się dobrze mi znajomy błysk...
-Dopóki nie wróci – powtórzył Andrew, patrząc na mnie z zainteresowaniem.
-Tak – potwierdziłam uśmiechając się czarująco. – Nie uważa pan, że w Roswell jest bardzo gorąco?
-Tak... – Fox odchrząknął nieco. – Tak, z pewnością.
-Isabel? – usłyszałam zdziwiony i lekko zaniepokojony głos Liz. Odwróciłam się uśmiechając do niej serdecznie.
-O, cześć Liz, świetnie wyglądasz – powiedziałam. – Właśnie sobie miło rozmawialiśmy, naprawiając twoje karygodne zaniedbanie, nie przedstawiłaś nas sobie!
-Tak – odparła Liz i spojrzała na Andrew. – Więc? – zapytała z uśmiechem.
-Hm...? A, racja. Chodźmy – wskazał na drzwi. – Miło było panią poznać, pani Ramirez.
-Wzajemnie – posłałam za nimi szeroki uśmiech, choć wcale nie było mi do śmiechu. Miałam znów jakieś przeklęte wrażenie, że ten wieczór wcale nie będzie dla Liz taki czarowny. Dziwne. Nowa zdolność na starość czy co? Z drugiej strony – hm, przez chwilę pomyślałam, że może już niedługo Michael będzie musiał dbać o Liz. Nie wiem, skąd mi się to wzięło.
Wróciłam do naszego stolika.
-Isabel, ty potworze! – zawołała Maria. – Podrywałaś go Liz!
-E tam – odparłam lekceważąco. – Facetowi błyszczą się oczy na widok każdej kobiety, to nie jest dobry znak dla Liz.
-No wybacz, ale każdemu na twój widok świeciłyby się oczy – Maria spojrzała na mnie z politowaniem.
Jennie wybyła z Crashdown niemal tuż po wyjściu Liz, a ja i Michael wciąż siedzieliśmy przy tym samym stoliku. Oboje mieliśmy urlopy i oboje nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, zwłaszcza, że zaczęło porządnie padać. Nad Roswell rozpętała się porządna burza z piorunami, taka, która rzadko bywa w tych stronach. Zadzwoniłam do matki żeby uprzedzić ją, że przeczekam burzę w Crashdown, a Michael nawet zaczął opowiadać o swoich perypetiach z dziewczyną o dziwacznym imieniu Harry.
-Tylko mała rada, Michael, lepiej zastanów się dwa razy zanim powiesz coś o tej Harry w obecności Marii – uśmiechnęłam się. Już nawet zapomniałam o tym, że zostałam dzisiaj porzucona przez Paula. Powtarzając za Marią – nie ten to inny, przecież nie załamię się z tego powodu. Zresztą... być może Paul miał rację, że nie wiem, czego chcę. Ale się dowiem. A wtedy może odzyskam Paula, jeśli będę tego chciała. Tak, jeśli tylko zechcę...
-Dlaczego? – zdziwił się Michael.
-Wiesz... ona mogłaby to źle odczytać – powiedziałam usiłując zachować powagę. – Tak po prostu ci radzę po przyjacielsku.
-Ale dlaczego? – dziwił się Michael. – Harry to podlotek, który ledwo odrósł od ziemi.
-Niektórzy lubią takie ledwo odrośnięte – stwierdziłam.
-Niby kto? – zapytał Michael. Nie zdążyłam mu jednak wytłumaczyć, bo przy naszym stoliku pojawił się zupełnie niespodziewanie Langley, tak, jakby wyszedł spod ziemi. Jego marynarka aż błyszczała od wody.
-Na zaplecze, ale już – warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Spojrzeliśmy po sobie z Michaelem ze zdumieniem, ale posłusznie natychmiast wstaliśmy.
Burza za oknami w pełni oddawała to, co miało stać się na zapleczu.
Przypuszczam, że po tej części część ludzi będzie chciała mnie oskubać, ale to już jest szczegół. Oto część 32.
Isabel:
Wpatrywałam się w telefon jak wąż. Mieliśmy dzisiaj z Michaelem dzień wolny, ale nie miałam z niego żadnego pożytku, bo Michael niemal z samego rana gdzieś zniknął. Ojciec znów wybierał się do Coviny i chciał zabrać ze sobą Alex – nawet mnie to cieszyło. Siedziałam w swoim pokoju, na własnym łóżku i wpatrywałam się w telefon leżący przede mną, rozważając w duchu czy zadzwonić czy nie. Miałam ogromną ochotę... ba, ochotę to za mało powiedziane... ale równocześnie bałam się jak diabli. Jak to twierdził mój prywatny psychoterapeuta światowej sławy Guerin, za bardzo się bałam prawdy. Być może, nie ukrywam.
-Chyba coś cię wytrzęsło – zauważyła Alex wchodząc do mojego pokoju bez pukania. Alex zawsze wchodziła bez pukania, traktowała wszystko jako swoją prywatną własność. Wiem, moja wina, nie nauczyłam jej tego, więc powinnam czepiać się samej siebie.
-Słucham? – zapytałam odrywając wzrok od telefonu i spoglądając na córkę.
-Wytrzęsło cię – powtórzyła Alex z podejrzaną uprzejmością opierając się plecami o drzwi i bujając się na nich. Zauważyłam, że miała na sobie stanowczo za krótką mini i stanowczo za bardzo przezroczystą bluzkę, oraz stanowczo zbyt duży makijaż. – Na tych koniach.
-Na jakich koniach? – zapytałam mimo woli, sprawa jej wyglądu zeszła na dalszy plan. Moja córka popatrzyła na mnie dziwnie i obciągnęła obcisłą białą bluzkę.
-No, takie lata na czterech nogach, nie kojarzysz? Spadając uderzyłaś się w głowę czy co? – odparła ironicznie.
-Nie tym tonem proszę – powiedziałam usiłując zachować twarz. O czym u licha ona mówiła? Nie zostałam o czymś poinformowana? – O czym ty mówisz?
Alex spojrzała na mnie podejrzliwie i bardzo przeciągle. Porzuciła w końcu te drzwi i podeszła do mojej toaletki.
-Ktoś mnie tu kantuje – powiedziała z niezadowoleniem. Pomyślałam to samo. – Kto tu łże, co? Ty czy Chris? Nie wygłupiaj się, i tak bardziej już nie możesz się zbłaźnić – dodała pobłażliwie.
-Alex! – zareagowałam natychmiast. Patrzyłam na idealną Jennie i idealnego Chrisa i było mi wstyd, że Liz, choć sama, tak potrafiła wychować córkę. – Uważaj na słowa, dobrze?! Bo możesz się bardzo zdziwić.
Alex uniosła jedną brew i spojrzała na mnie ze zdumieniem. Chyba do tej pory byłam zbyt potulna, zamierzałam to zmienić. Nie łudziłam się, że uda mi się przerobić ją na drugą Jennie, ale chociaż troszeczkę ją przytemperować... I przy okazji odizolować ją na jakiś czas od Jesse’go, wyjdzie jej to tylko na zdrowie. W końcu to Jesse zawsze był rzecznikiem Petera, a teraz robi wszystko, by wsadzić go za kratki.
-I co to w ogóle za strój? – zapytałam surowo, czując się nieco pewniej. – Nie uważasz, że za bardzo wyzywający jak na czternaście lat?
-O Jezu – Alex przewróciła oczami. – W grudniu piętnaście. Poza tym nie zamierzam wyglądać jak szara mysz vel Jennie, bezguście i zacofanie. Nie podoba ci się zresztą? – zapytała obracając się dookoła.
Owszem, biała bluzka świetnie wyglądała zestawiona z czarną mini i ciemną skórą, ale Alex była zdecydowanie za młoda na takie widoki.
-Na dwudziestolatce tak – odparłam stanowczo. – Na tobie nie. Gdyby Jennie tak się ubrała, to w porządku, ale nie ty. Przebierz się.
Alex spojrzała na mnie urażona.
-No wiesz co...! – powiedziała z urazą. – Ta mysza pewnie nawet nie ma porządnych butów.
-Przebierz się – przyznaję, podpatrzyłam tą metodę u Jennie i Chrisa, jak odzywali się do Langley’a – stanowczo i bez wahania. O dziwo – poskutkowało... przynajmniej częściowo.
-Dobra, ja się przebiorę, a ty pożycz mi tą nową szminkę – zaproponowała. Skinęłam głową.
-Najpierw się przebierz – zażądałam. Alex lepiej znała się na zawartości mojej kosmetyczki niż ja sama... Temat wytrząsania zszedł chwilowo na dalszy plan. No, szczerze mówiąc to w ogóle o tym zapomniałam, znów zastanawiałam się, czy i jak zadzwonić do Paula. Dojrzałam do tego, by zadzwonić. Zacisnęłam oczy i usiłowałam wymyślić prawdopodobny przebieg naszej rozmowy.
-To dasz mi tą szminkę? – zapytała Alex. Otworzyłam oczy i jęknęłam w duchu. Mini zamieniła się w spodnie biodrówki, jakoś niepokojąco niskie, a miejsce białej bluzki zajął jakiś skąpy top. Trudno, przynajmniej nie ma całych nóg na wierzchu...
-Moja torebka, boczna kieszeń – powiedziałam z rezygnacją.
-Dzięki – Alex błyskawicznie wyciągnęła szminkę i ruszyła do drzwi. Zaraz – ona powiedziała „dzięki”? Niewiarygodne, cuda jednak się zdarzają!
-Czekaj, czekaj! – zawołałam za nią zsuwając się z łóżka. Alex zatrzymała się w pół kroku. – Wybierasz się... na randkę? – zapytałam jakby od niechcenia wbijając ręce w kieszenie. Chyba po raz pierwszy w życiu nie miałam nic przeciwko jej randce – może to oznacza że zapomni o tym całym Peterze. Alex popatrzyła się na mnie z politowaniem.
-Oczywiście, że nie – odparła. Mina nieco mi zrzedła. – Po prostu jedziemy z dziadkiem do Coviny, nie powiedział ci?
Nie widziałam logicznego związku między wyjazdem do Coviny a pożyczaniem mojej szminki, ale co tam. Przypomniało mi się za to coś jeszcze.
-Mówił, owszem – potwierdziłam. – Czekaj, o co ci chodziło z tym spadaniem?
-Chris mnie wykantował – stwierdziła spokojnie. – Odgryzę mu głowę jak wrócimy. Powiedział, że jeździsz konno z tym naszym kowbojem.
-A – mruknęłam. Ja jeżdżąca konno? Czy o czymś nie wiem...? Cholera.
-Alex, idziemy – zawołał mój ojciec gdzieś z dołu.
-Idę – odkrzyknęła. – To cześć – rzuciła do mnie, obróciła się i znikła. O co chodziło z tymi koniami? Dlaczego Chris opowiadał jakieś bzdury na mój temat? Nie podobało mi się to. Zastanawiająco dużo rzeczy mi się nie podobało. A jedną z nich zaraz będę musiała zrobić – nie ma co dłużej odwlekać tej rozmowy, bo tylko może być gorzej; lepiej mieć to już za sobą.
Wzięłam z łóżka telefon i z pewnym wahaniem wcisnęłam piątkę, automatycznie wybierając numer Paula na komórkę. Wiedziałam, że gdybym zadzwoniła do biura, to po prostu by mnie nie połączyli. Jeden sygnał... drugi... założyłam kosmyk włosów za ucho.
-Paul Werner, słucham – usłyszałam po chwili.
-Paul, Paul to ja, tylko proszę, nie odkładaj słuchawki! – zawołałam niemal natychmiast. – Proszę cię, nie rozłączaj się, musimy porozmawiać!
Paul milczał przez chwilę.
-Nie sądzę, żeby to był dobry moment – powiedział w końcu. – Mamy teraz urwanie głowy i nie jestem w nastroju do rozmów z tobą, zwłaszcza nie w tej chwili.
-Paul, proszę, tylko chwila – poprosiłam. Tylko chwila... nie miałam co prawda pojęcia, co mu powiem podczas tej „chwili”, ale nie miało to już najmniejszego znaczenia.
-Dobrze, więc słucham – zgodził się Paul. – Jak się bawicie w Roswell? Macie słońce? Bo wyobraź sobie, że w Nowym Jorku pada, miałyście nosa, że wyjechałyście. Mam nadzieję, że jak ja wyjadę we wrześniu to też będę miał pogodę – dodał sarkastycznie.
-Przestań. Wyjechałam bo musiałam, wiesz o tym dobrze – zauważyłam z frustracją, kręcąc na palcu pasemko włosów.
-No tak, pamiętam tego gangstera, który groził ci spluwą i kazał wyjechać, pewnie – przytaknął Paul. – Wyjechałaś aż się kurzyło.
-Dobrze, przepraszam, jeśli tak ci na tym zależy! – zawołałam. – Proszę bardzo! Jak do czegoś się przyczepisz to już jak pijawka! – Paul milczał przez dłuższą chwilę. – Paul, jesteś tam?
-Po co ty w ogóle dzwonisz? – zapytał spokojnie.
-Po co? – zdziwiłam się. – Chciałam... chciałam z tobą porozmawiać, to źle? Myślałam, że się ucieszysz.
-Może raczej powinnaś się zastanowić, czego tak właściwie chcesz do życia, Isabel – powiedział. – To znaczy fajnie, mieszkamy razem, ale raczej jako współlokatorzy, bo ty nie chcesz nic więcej.
-A czego ty chcesz? – zapytałam siadając na brzegu łóżka. Oto dlaczego wolałam nie dzwonić do Paula...
-Ja wiem, czego chcę – niemal widziałam, jak Paul wzrusza ramionami i opiera się wygodniej o swój fotel. – Raczej czego ty chcesz, co? To nie ja mam tutaj problem.
-Paul, nie wydaje mi się, żeby to była rozmowa na telefon... – przerwałam mu niepewnie. Nie lubiłam tego typu rozmów, Boże, jak ja ich serdecznie nienawidziłam!
-No właśnie – potwierdził Paul z całym spokojem. – Zostawiłem moje klucze u portiera. Jak wrócisz i będziesz już wiedziała, czego chcesz, to wiesz, gdzie mnie znaleźć, ja mimo wszystko też mam jakieś uczucia – zakończył i rozłączył się. Popatrzyłam na telefon w moim ręku, nieco ogłuszona. Czy on właśnie zakomunikował mi, że wyprowadził się z mieszkania? To chyba była lekko ugrzeczniona wersja oznajmienia, że z nami koniec. Nagle ogarnął mnie gniew – na siebie, że w ogóle dzwoniłam; na niego, że był taki „fresh” i skończyć związek na odległość dla niego to było nic; na Alex, że zupełnie nie przypominała mnie gdy byłam w jej wieku; na Langleya, że znów wciągał nas w to bagno. Niech to szlag! Miałam ochotę zrobić to samo, co zrobiłam już kiedyś w tym pokoju, ale wtedy nie wyszło mi to na dobre. Ale jeśli zaraz nie wyjdę z tego pokoju, to będzie ze mną niedobrze.
Wstałam z łóżka i ruszyłam do drzwi, zgarniając tylko po drodze torebkę.
-Kochanie, wychodzisz? – zawołała matka z kuchni.
-Tak – odparłam zakładając żakiet.
-Słuchaj... masz może telefon do Jennie? – zapytała mama pojawiając się w drzwiach i wycierając ręce w jakąś ścierkę. – Jeff powiedział, że wyszła gdzieś z Chrisem, chciałam z nią chwilę pogadać...
-Nie wiem – odparłam. – Chyba nie mam. Mogę dać ci numer do Liz. Trzeba było zapytać się Alex, ona ma chyba numer Chrisa – wiedziałam, że tego dnia Langley „opiekuje się” zarówno Chrisem, jak i Jennie, i chyba wiele nie przyszłoby mamie nawet z posiadania numeru Jennie.
-W każdym razie jak ją spotkasz... to powiedz jej, żeby wpadła, dobrze? – poprosiła mama.
-Jasne – skinęłam głową i wyszłam z domu. Zastanawiające, że nagle wszyscy mieli strasznie dużo spraw do obgadania. Klub Dyskusyjny Roswell, świetnie.
I nawet nie zauważyłam, że zatrzymałam się w pobliżu Crashdown. Ale skoro już tam byłam – czy mogłabym nie wejść? Liczyłam na towarzystwo wszystko jedno kogo – Liz czy Marii, żadna różnica. Po prostu potrzebowałam kogoś, komu będę mogła spokojnie powiedzieć, że faceci tak ogólnie i w szczególności są świniami i nie znają żadnych zasad i reguł.
Znów było potwornie gorąco i duszno, ale deszcz wręcz wisiał w powietrzu – zwłaszcza, że gdzieś na horyzoncie gromadziły się chmury.
Usiadłam w jednym z boksów i zakryłam twarz rękami.
-Isabel, w porządku? – zapytała Maria pojawiając się koło mojego boksu. Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się do niej ponuro.
-Nie – odparłam. – Oto masz przed sobą kobietę porzuconą przez faceta.
-Żartujesz – powiedziała niepewnie Maria. – Ten jak mu tam...
-Paul – podpowiedziałam.
-Paul. Rzucił cię? Jak? Myślałam, że on jest w Nowym Jorku – zdziwiła się Maria.
-Bo jest – potwierdziłam. Maria spojrzała na mnie ze współczuciem.
-Zaraz wrócę – powiedziała i podeszła do kucharza. Westchnęłam ciężko. Zaczynałam mieć wszystkiego dosyć. Ci wrogowie Langleya mogliby się pośpieszyć, nie zamierzałam znowu spędzać całego życia w Roswell. Nie wiedziałam, co dokładnie zamierzam z sobą zrobić, ale na pewno nie zamierzałam tu zostać.
-Masz – Maria podstawiła mi pod nos ogromny puchar lodów czekoladowych i podała mi buteleczkę Tabasco. – Mnie osobiście skręca od takiego połączenia, ale tobie będzie pasowało – wyjaśniła siadając przy stoliku. – A teraz od początku proszę. Zadzwonił do ciebie i powiedział, że to koniec?
-Nie – pokręciłam głową, skrapiając jednocześnie lody sosem. – To ja do niego zadzwoniłam.
-I powiedziałaś mu, że kończysz? – zapytała Maria.
-Nie – znowu zaprzeczyłam. – To akurat powiedział on.
-No to małpa – zawyrokowała Maria. – Wierz mi, żaden porządny facet nie zrywa przez telefon, nawet jeśli jest na drugim końcu świata.
-Mieliśmy pojechać razem na wakacje – powiedziałam smętnie. – Ale przytrafiła się ta sprawa z Alex i stwierdziłam, że powinnam przyjechać tu tylko z nią, on miał prawo się wkurzyć...
-Och, tylko go nie broń! – uniosła się Maria. – Żaden facet nie jest czegoś takiego wart, ja ci to mówię. Nie ten to inny, logiczne.
Musiałam się uśmiechnąć – Maria miała w sobie coś takiego, co podnosiło człowieka na duchu.
-A teraz wsuwaj te lody i zapomnij o wszystkich facetach, no, już – poklepała mnie po ręku i wstała z miejsca.
-Dzięki – mruknęłam. – A, czekaj. Gdzie Liz?
Maria wzruszyła ramionami.
-Ba – uśmiechnęła się. – Pewnie gdzieś na górze, z tego co wiem, to ten jej prywatny męski kat zabiera ją gdzieś wieczorem.
Prywatny męski kat. Jedząc ogromną porcję lodów zaleconą w ramach leczenia przez Marię myślałam jednocześnie o Liz i jej „kacie”. Wiem, to nie była moja sprawa i nie powinnam się wtrącać – ale czy ja coś powiedziałam? To, co myślę, to moja prywatna sprawa. A myślałam, że to mi się nie podobało. W jakiś sposób rozumiałam Jennie i jej niechęć do tego faceta. Liz była żoną Maxa, a ja wciąż nie dopuszczałam do wiadomości tego, że on nie żyje. To po prostu było niemożliwe, każdy, ale nie Max. Oni po prostu musieli się wszyscy pomylić, ktoś taki jak Max nie mógł ot tak, zginąć na jakiejś stacji benzynowej. Nie mój brat. Zresztą, wierzyłam święcie, że gdyby naprawdę tak się stało... to ktoś z nas w jakiś sposób by to poczuł. Ja, Michael, obojętne. Nie widziałam powodu, dla którego Liz miałaby wszystkich okłamywać, zresztą, ona sama w to wierzyła, ale ja nie mogłam. Max był jak skała, zawsze był! I to tego rzekoma opieka Langley’a – nie wierzyłam, żeby on nie dał rady jakoś uratować Maxa, w końcu nie mógł pozwolić nam umrzeć!
Być może to było dziecinne i naiwne, wiara w coś, co wydawało się być absolutnie nieprawdopodobne, z mojej perspektywy wyglądało to jednak inaczej. Nie miałam pomysłu, co mogłoby się dziać z Maxem przez tyle czasu, ale przekonanie, że on żyje było we mnie ugruntowane na mur i beton. Zwłaszcza, gdy miałam dwoje ludzi podobnych do niego jak dwie... no, trzy krople wody, bo ich widok skutecznie przeczył słowom Liz. Być może lichy to dowód życia mojego brata, ale byłam święcie przekonana, że to jest prawda.
Dzwonek przy drzwiach dźwięknął i do kafeterii weszli kolejni klienci. Obejrzałam się odruchowo i uśmiechnęłam mimo woli – Jennie i Chris, według mnie żywe dowody życia Maxa. Chris wyglądał na wykończonego, Jennie za to uśmiechała się szeroko.
-Jennie! – zawołałam gdy przeszli obok mojego stolika, nawet mnie nie zauważywszy.
-O, ciocia – mruknął Chris. – Przepraszam, ale idę spać, bo zaraz tutaj padnę. Ten wariat uwziął się dzisiaj na mnie... – dodał z nieszczęśliwą miną i zniknął za drzwiami na zaplecze.
-Jennie, babcia prosiła, żebyś do niej zajrzała – powiedziałam gdy Jennie zbliżyła się do mojego stolika.
-Yh – skrzywiła się lekko.
-Pokłóciłyście się? – zapytałam jakby od niechcenia.
-Nie bardzo – odparła. Obrzuciłam moją bratanicę uważnym spojrzeniem, gdzieś z tyłu głowy plątały mi się słowa Alex, że Jennie jest jak szara mysz bez butów czy coś takiego. Nie wyglądała na szarą mysz. Owszem, nie nosiła biodrówek czy mini jak Alex, ale stanowczo nie wyglądała na zabiedzoną mysz.
-Jennie – zawołałam za nią. Popatrzyła na mnie pytająco. – Masz jakieś buty...? To znaczy wiesz, takie bardziej... eleganckie? – zapytałam z ciekawością. Na twarzy Jennie pojawił się jakiś dziwny wyraz.
-Tak – potwierdziła z niechęcią. – Czerwone. Szpilki.
Odwróciła się ode mnie i wyszła na zaplecze. A jednak moja wszechwiedząca córka pomyliła się – chyba po raz pierwszy w życiu.
W Crashdown pojawił się Michael i bezceremonialnie przysiadł się do mojego stolika.
-Hej – mruknął.
-Hej – odparłam. – Gdzie podziewałeś się przez cały dzień?
-Byłem z Bobby’m w bibliotece – powiedział. Spojrzałam na niego nieco zdziwiona.
-Słucham? Ty i biblioteka? Z Bobby’m? Tylko mi nie mów, że robiliście razem jakiś referat – uśmiechnęłam się ironicznie.
-Nie zgadłaś, pokazywałem mu Afrykę na mapie – Michael pokręcił głową. – A potem podrzuciłem go do Amy. Wiesz, że ona wciąż sprzedaje te kosmiczne drobiazgi? Niesamowite.
Spojrzałam z zaskoczeniem na Michaela – matko, czy coś mu się stało? Nie, zaraz. Dlaczego Michael zajmował się dzieckiem Marii? Chyba pomimo zapewnień Marii, jeden z tych „męskich katów” tak do końca nie był katem, przynajmniej dla niej... Uśmiechnęłam się lekko. Jeśli ktokolwiek zasługiwał na coś dobrego tutaj, to z całą pewnością właśnie oni. Może tym razem Michael będzie miał dość rozumu, by to utrzymać.
-Co podać? – zapytała Maria zjawiając się przy naszym stoliku i uśmiechając się lekko do Michaela.
-To samo, co zwykle – odparł Michael. Uśmiech. No, no, no. Bardzo dobrze, ten kowboj był moim drugim bratem, przynajmniej Maria będzie się miała z kim kłócić.
-Więc ty i Maria? – zapytałam gdy tylko oddaliła się nieco od naszego stolika. Michael spojrzał na mnie udając zdziwienie.
-Co ja i Maria? – wzruszył ramionami.
-Nie udawaj, przecież widzę – uśmiechnęłam się do niego serdecznie. – I bardzo się cieszę.
-Nie wiem, o czym mówisz – Michael najwidoczniej szedł w zaparte. Nie szkodzi, ja i tak swoje wiedziałam. I czasami w takich momentach miałam wrażenie, że znów jest tak samo, jak te kilkanaście lat temu, gdy jeszcze o niczym nie wiedzieliśmy. Brakowało tylko Maxa, żeby było tak samo, ale ja byłam pewna, że kiedyś jeszcze będziemy. Być może byłam dość osamotniona w moim przekonaniu, ale nie przeszkadzało mi to.
-O, przyszedł ten od Liz – zauważył Michael. – Przysięgam, że tym razem nawet nie kiwnę palcem.
Obejrzałam się – istotnie, przy jednym ze stolików siedział blond-włosy nauczyciel Jennie, w eleganckiej marynarce i w ogóle wyglądał tak jakoś odświętnie.
-Na miejscu Liz zastanowiłabym się dwa razy, zanim pozwoliłabym mu tu wejść – stwierdziła Maria stając obok nas i patrząc w kierunku gościa. Uświadomiłam sobie, że Liz nas jeszcze oficjalnie nie przedstawiła – cały czas unikała naszej konfrontacji... Podjęłam decyzję – nie przyjdzie góra do Mahometa, przyjdzie Mahomet do góry.
-Isabel! – Maria usiłowała złapać mnie za rękę.
-Spokojnie, nie zamierzam robić nic głupiego – powiedziałam uspokajająco i stanęłam przed facetem Liz. W końcu mogłam mu się spokojnie przyjrzeć, ale stanowczo nie był w moim typie.
-Liz jeszcze nas sobie nie przedstawiła – powiedziałam stanowczo. – Jestem Isabel Evans – Ramirez, przyjaciółka – wyciągnęłam do niego rękę. Nieco zdziwiony podniósł się i uścisnął mi dłoń.
-Andrew Fox... przyjaciel – odparł lekko zdumiony.
-Wiem – skwitowałam. – Przypuszczam, że Liz nie chciała ryzykować przedstawiając nas sobie... z powodu tego, co zrobił Michael. przy okazji chciałam pana za niego przeprosić, bywa czasami zbyt impulsywny – machnęłam ręką w kierunku naszego stolika. Fox popatrzył niepewnie w tamtą stronę, ale Michael i Maria udawali bardzo zagadanych.
-To pani przyjaciel? – zapytał uprzejmie. Wiedziałam, że nie był za bardzo zainteresowany – zerkał nerwowo w stronę drzwi na zaplecze. Pomyślałam, że trzeba go troszeczkę rozruszać...
-Trochę więcej niż przyjaciel – odparłam równie uprzejmie. – Brat. Liz zresztą też jest moją bratową.
-Ale chyba nie tą bratową... – zauważył Fox z uśmiechem.
-Nie, nie tą – również się uśmiechnęłam, przy czym włożyłam w ten uśmiech tyle osobistego uroku, ile tylko mogłam. Odgarnęłam do tyłu włosy i przechyliłam lekko głowę na lewo. – Michael bywa impulsywny, to prawda, ale po prostu stara się dbać o Liz w zastępstwie Maxa, mojego drugiego brata. Dopóki rzecz jasna Max nie wróci... – dobra, dziwne nieco to dbanie – całowanie żony brata niekoniecznie jest najlepszym sposobem utrzymania więzi rodzinnych, ale nie musiałam być ścisła. Chodziło w końcu tylko o ogólne wrażenie, które, jak widziałam, było niezłe. W oczach pana Foxa pojawił się dobrze mi znajomy błysk...
-Dopóki nie wróci – powtórzył Andrew, patrząc na mnie z zainteresowaniem.
-Tak – potwierdziłam uśmiechając się czarująco. – Nie uważa pan, że w Roswell jest bardzo gorąco?
-Tak... – Fox odchrząknął nieco. – Tak, z pewnością.
-Isabel? – usłyszałam zdziwiony i lekko zaniepokojony głos Liz. Odwróciłam się uśmiechając do niej serdecznie.
-O, cześć Liz, świetnie wyglądasz – powiedziałam. – Właśnie sobie miło rozmawialiśmy, naprawiając twoje karygodne zaniedbanie, nie przedstawiłaś nas sobie!
-Tak – odparła Liz i spojrzała na Andrew. – Więc? – zapytała z uśmiechem.
-Hm...? A, racja. Chodźmy – wskazał na drzwi. – Miło było panią poznać, pani Ramirez.
-Wzajemnie – posłałam za nimi szeroki uśmiech, choć wcale nie było mi do śmiechu. Miałam znów jakieś przeklęte wrażenie, że ten wieczór wcale nie będzie dla Liz taki czarowny. Dziwne. Nowa zdolność na starość czy co? Z drugiej strony – hm, przez chwilę pomyślałam, że może już niedługo Michael będzie musiał dbać o Liz. Nie wiem, skąd mi się to wzięło.
Wróciłam do naszego stolika.
-Isabel, ty potworze! – zawołała Maria. – Podrywałaś go Liz!
-E tam – odparłam lekceważąco. – Facetowi błyszczą się oczy na widok każdej kobiety, to nie jest dobry znak dla Liz.
-No wybacz, ale każdemu na twój widok świeciłyby się oczy – Maria spojrzała na mnie z politowaniem.
Jennie wybyła z Crashdown niemal tuż po wyjściu Liz, a ja i Michael wciąż siedzieliśmy przy tym samym stoliku. Oboje mieliśmy urlopy i oboje nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, zwłaszcza, że zaczęło porządnie padać. Nad Roswell rozpętała się porządna burza z piorunami, taka, która rzadko bywa w tych stronach. Zadzwoniłam do matki żeby uprzedzić ją, że przeczekam burzę w Crashdown, a Michael nawet zaczął opowiadać o swoich perypetiach z dziewczyną o dziwacznym imieniu Harry.
-Tylko mała rada, Michael, lepiej zastanów się dwa razy zanim powiesz coś o tej Harry w obecności Marii – uśmiechnęłam się. Już nawet zapomniałam o tym, że zostałam dzisiaj porzucona przez Paula. Powtarzając za Marią – nie ten to inny, przecież nie załamię się z tego powodu. Zresztą... być może Paul miał rację, że nie wiem, czego chcę. Ale się dowiem. A wtedy może odzyskam Paula, jeśli będę tego chciała. Tak, jeśli tylko zechcę...
-Dlaczego? – zdziwił się Michael.
-Wiesz... ona mogłaby to źle odczytać – powiedziałam usiłując zachować powagę. – Tak po prostu ci radzę po przyjacielsku.
-Ale dlaczego? – dziwił się Michael. – Harry to podlotek, który ledwo odrósł od ziemi.
-Niektórzy lubią takie ledwo odrośnięte – stwierdziłam.
-Niby kto? – zapytał Michael. Nie zdążyłam mu jednak wytłumaczyć, bo przy naszym stoliku pojawił się zupełnie niespodziewanie Langley, tak, jakby wyszedł spod ziemi. Jego marynarka aż błyszczała od wody.
-Na zaplecze, ale już – warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Spojrzeliśmy po sobie z Michaelem ze zdumieniem, ale posłusznie natychmiast wstaliśmy.
Burza za oknami w pełni oddawała to, co miało stać się na zapleczu.
No to się nazywa rasowy cliffhangerBurza za oknami w pełni oddawała to, co miało stać się na zapleczu.
ANI MI SIĘ WAŻ bo nie ręczę za siebie. A jeśli ściągniesz tam jeszcze bleh Aleca bleh to ostrzegam że poleje się krew"drugiej strony – hm, przez chwilę pomyślałam, że może już niedługo Michael będzie musiał dbać o Liz. Nie wiem, skąd mi się to wzięło"
polar ?
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Brawo dziewczyny! Nareszcie jakiś dreamerkowy (chyba?) głos! Nan, ty wichrzycielko, nie rób nam tego!!!!!!!!!!! Bez polarów i innych starsznych bluźnierstw
I nie przerywaj części w takim momencie. Dawkowanie napięcia jest jak najbardziej porządane, ale Ty chyba przesadzasz...
Bardzo mnie dziwi Isabel w Twojej historii. Co sie stało z tą pewną siebie dziewczyną, która zawsze stawiała na swoim i potrafiła pokonac wiele przeszkód? Czyżby związek z Jessiem jej nie służył? Elegancka, zadbana kobieta w średnim wieku, na pozór trzymająca w garści swoje życie, miota się wewnętrznie jak zagubione dziecko. Dlaczego?
I nie przerywaj części w takim momencie. Dawkowanie napięcia jest jak najbardziej porządane, ale Ty chyba przesadzasz...
Bardzo mnie dziwi Isabel w Twojej historii. Co sie stało z tą pewną siebie dziewczyną, która zawsze stawiała na swoim i potrafiła pokonac wiele przeszkód? Czyżby związek z Jessiem jej nie służył? Elegancka, zadbana kobieta w średnim wieku, na pozór trzymająca w garści swoje życie, miota się wewnętrznie jak zagubione dziecko. Dlaczego?
Zdziwiłam się. Lekko. Wyczulone jesteście na punkcie Polar... Ale dobrze, proszę bardzo Ciekawa jestem, co byście powiedziały, gdyby istotnie wzięły nade mną górę zbrodnicze instynkty i gdybym zaczęła opisywać zbrodnię - tam miało być pomieszanie z poplątaniem i ani jednej normalnej pary - jakieś Ground Zero, Polar i, khe khe, coś, czego nazwy nie znalazłam pomimo szukania...
Żadnych Aleców nie będzie. Nie oglądałam ani jednego odcinka tego cuda. I jasne, Jennie będzie czarownicą, Chris trans... mutantem? genikiem? Alex uczy się władania mieczem od Angela, Is jest kosmitą, Michael farmerem, z Andrew zrobię koszykarza ze złamaną karierą (obecnie jest nauczycielem w szkole publicznej...) a z Liz lekarkę na ostrym dyżurze, przy czym wszyscy razem to przyjaciele. Pominęłam jakiś bardziej znany serial?
Magea - cofnęłam się nieco w czasie i Isabel jeszcze nic nie wie, kto lub co może być na zapleczu... A może jednak wie?
Matko, uciekam. Matematyka - chyba mi niedobrze...
Żadnych Aleców nie będzie. Nie oglądałam ani jednego odcinka tego cuda. I jasne, Jennie będzie czarownicą, Chris trans... mutantem? genikiem? Alex uczy się władania mieczem od Angela, Is jest kosmitą, Michael farmerem, z Andrew zrobię koszykarza ze złamaną karierą (obecnie jest nauczycielem w szkole publicznej...) a z Liz lekarkę na ostrym dyżurze, przy czym wszyscy razem to przyjaciele. Pominęłam jakiś bardziej znany serial?
Magea - cofnęłam się nieco w czasie i Isabel jeszcze nic nie wie, kto lub co może być na zapleczu... A może jednak wie?
Matko, uciekam. Matematyka - chyba mi niedobrze...
Przeczytałabym z wielką przyjemnością, gdyby tylko było to dobrze napisane. Ale chyba wolno mi pomarudzić i pomarzyć o kierunku, w którym chciałabym, aby poszedł "Powrót do domu" Domyślam się, że dla Ciebie jako autorki, takie jęki są męczące, szczególnie, jeśli zarys historii już siedzi w Twojej głowie, ale zrozum- ten ff z każdą częścią wciąga coraz bardziej Z doświadczenia wiem, że polary ostatnio cieszą się dużą popularnością i tak na wszelki wypadek już boję się, że mógłby Ci taki pomysł do głowy wpaśćNan wrote: Ciekawa jestem, co byście powiedziały, gdyby istotnie wzięły nade mną górę zbrodnicze instynkty i gdybym zaczęła opisywać zbrodnię - tam miało być pomieszanie z poplątaniem i ani jednej normalnej pary - jakieś Ground Zero, Polar i, khe khe, coś, czego nazwy nie znalazłam pomimo szukania...
A teraz przestań się już boczyć, że zajmujemy się jakimiś niepotrzebnymi rzeczami zamiast skomentowac część 32 i jak najszybciej pozwól nam poznać część 33 Czekam bardzo niecierpliwie!
Nan ja za Tobą nie zdążę, już kolejna część
Isabel z problemami i jej cudowna córeczka Alex. Myślę, że na to by wychować Alex, to już niestety za późno, ale może się uda troszkę ją zmienić jednak potrzeba wiele cierpliwości...tylko pytanie czy Isabel ją ma???
Is i jej problemy...uf, nie ma to jak duże lody i rozmowa z drugą kobietą To naprawdę bardzo często pomaga!
Pewność Isabel, że Max żyje. Cóż, wcześniej powiedziałabym...ale ma przeczucie, nawet nie wie, że ma rację...ale po tych słowach naszej Pisarki...
Duży uśmiech na mojej twarzy wywołała scena 'zapoznania' Isabel/Andrew
Nan czekam na ciąg dalszy. Niech ta burza już się rozpocznie..i to na dobre
A kto zliczy te wszystkie tzw. znane seriale...a ta opisana przez Ciebie fabuła całkiem 'sympatyczna'Nan wrote: Pominęłam jakiś bardziej znany serial?
Wiesz Nan nie oskubię Cię za tą część dla mnie to taka cisza przed burzą i to z piorunami. Aż się bojęNan wrote:Przypuszczam, że po tej części część ludzi będzie chciała mnie oskubać, ale to już jest szczegół.
Isabel z problemami i jej cudowna córeczka Alex. Myślę, że na to by wychować Alex, to już niestety za późno, ale może się uda troszkę ją zmienić jednak potrzeba wiele cierpliwości...tylko pytanie czy Isabel ją ma???
Is i jej problemy...uf, nie ma to jak duże lody i rozmowa z drugą kobietą To naprawdę bardzo często pomaga!
Pewność Isabel, że Max żyje. Cóż, wcześniej powiedziałabym...ale ma przeczucie, nawet nie wie, że ma rację...ale po tych słowach naszej Pisarki...
niczego już nie jestem pewnaNan wrote:Skąd wiecie, że to ten Max, skoro już bawię się w Panią i Władczynię
Duży uśmiech na mojej twarzy wywołała scena 'zapoznania' Isabel/Andrew
Ziarenko niepokoju zostało zasianeMichael bywa impulsywny, to prawda, ale po prostu stara się dbać o Liz w zastępstwie Maxa, mojego drugiego brata. Dopóki rzecz jasna Max nie wróci...
Nan czekam na ciąg dalszy. Niech ta burza już się rozpocznie..i to na dobre
Maleństwo
tylko proszę mi tu żadnych polarków!! Ani mieszania par!!
Dobra, bez komentarza dzisiaj będzie.. Bo ileż mozna się zachwycać?
I tylko wielki za opis "akcji" Isabel.. "Liz jeszcze nas sobie nie przedstawiła" i nic więcej nie powiem...
Oki, teraz tylko czekam na te gromy w kuchni..
Dobra, bez komentarza dzisiaj będzie.. Bo ileż mozna się zachwycać?
I tylko wielki za opis "akcji" Isabel.. "Liz jeszcze nas sobie nie przedstawiła" i nic więcej nie powiem...
Oki, teraz tylko czekam na te gromy w kuchni..
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Caroleen napisała:
O to mogę być spokojna w twórczości Nan. Może jest ekscentryczna, ale nie aż tak. Dreamerka zawsze trzyma się jednego "faceta"(ściślej "kosmity") , chociaż czasami lubi prorokować Dowód ? Powrót Maxa - gdybym była złośliwa powiedziałabym "a nie mówiłam ?" Kocham Cię za niego, dziewczyno. Niech tylko będzie taki jakiego znamy...
Matko, gdzie ? Chyba w bardzo wąskich kręgach.Z doświadczenia wiem, że polary ostatnio cieszą się dużą popularnością
O to mogę być spokojna w twórczości Nan. Może jest ekscentryczna, ale nie aż tak. Dreamerka zawsze trzyma się jednego "faceta"(ściślej "kosmity") , chociaż czasami lubi prorokować Dowód ? Powrót Maxa - gdybym była złośliwa powiedziałabym "a nie mówiłam ?" Kocham Cię za niego, dziewczyno. Niech tylko będzie taki jakiego znamy...
A ja jak zwykle z opóźnieniem No, ale wreszcie przybyłam, przeczytałam i jak zwykle podobało mi się.
W tej części dobrze widać, że Królowa Lodu wreszcie się roztopiła i została tylko zwykła Isabel.
Ja się oczywiście dołączam do polarowych protestów, ale znając gusta Nan, one nie będą zbytnio potrzebne.
W tej części dobrze widać, że Królowa Lodu wreszcie się roztopiła i została tylko zwykła Isabel.
Ja się oczywiście dołączam do polarowych protestów, ale znając gusta Nan, one nie będą zbytnio potrzebne.
"I have never had a love like this before, neither has he so..."
Mała przerwa w nauce, pomiędzy biologią a wosem...
Maddie ma rację, gdybym była mniej leniwa i miała więcej czasu, to być może zmieniłabym to na Polarek, tworząc przy okazji moje ukochane Ground Zero. Zresztą, to nawet interesująca perspektywa... Tyle że za dużo przy niej pracy. Moje lenistwo jest karygodne, znowu zarzynam własne opowiadanie (Maddie, jak ty mnie dobrze znasz... ). Prawdopodobnie kiedyś zrealizuję moje zamiary związane ze zbrodniczym opowiadaniem, ale to jest bliżej nieokreślona przyszłość. I proszę pamiętać, że ja teraz jestem raczej zainteresowana Michaelem Powrót Maxa był zaplanowany od samego początku, niemal od pierwszej części (pierwotnie Max miał tu być cały czas, ale po napisaniu prologu zmieniłam zdanie), kiedy to wciąż bliżej mi było do Maxa niż Michaela.
Jaka tam burza, zaledwie pokropiło; miłego czytania pokropionej części 33.
Liz:
Nie spodobało mi się, że Isabel rozmawiała z Andrew. Nie wtedy, gdy wyglądała lepiej ode mnie. A tak niestety było na ogół. Poza tym Isabel była siostrą Maxa, ja zaś w końcu postanowiłam zostawić przeszłość za sobą, raz na zawsze – z przyzwoleniem Jennie. Nie zamierzałam pozwalać, by ktokolwiek ciągnął mnie do tyłu, nawet Isabel.
-Więc dokąd jedziemy? – zapytałam, gdy Andrew ruszył sprzed Crashdown.
-Znalazłem pewną miłą knajpkę – uśmiechnął się Andrew. – Cóż to się stało, że pozwoliłaś mi wejść do środka Crashdown? A wiesz, swoją drogą, to ta twoja szwagierka całkiem do rzeczy...
-Isabel zawsze jest do rzeczy – mruknęłam. – Ja i Jennie miałyśmy poważną rozmowę.
-Oo – Drew rzucił na mnie okiem. – Powiesz mi wszystko, ale dopiero, gdy będziemy przy kolacji, co?
Skinęłam głową, zastanawiając się jednocześnie, na jaką to „knajpkę” mógł trafić Drew. Jakie było moje zaskoczenie, gdy Andrew zatrzymał samochód przed starą chińską restauracją Senor Chow's... Nie miałam pojęcia, że ona jeszcze istnieje.
-Betty, idziemy? – zapytał Drew otwierając przede mną drzwi samochodu.
-Tak... tak, oczywiście – wysiadłam i popatrzyłam niepewnie na restaurację. Powinnam była się domyślić, że chodzi o to miejsce, w końcu wszyscy tu zawsze przychodzili. Cholera, to tu ja i Max byliśmy na pierwszej randce... całe wieki temu. Boże. I tu też złapała mnie Topolsky.
-Wszystko w porządku? – zapytał Drew patrząc na mnie uważnie. Zmusiłam się do uśmiechu, ale chyba wyszedł mi tak średnio.
-Tak – odparłam. – W porządku. Wiesz, dawno tu po prostu nie byłam – oj, dawno, dawno. Ale nie zamierzałam teraz o tym myśleć, to nie była właściwa pora. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy kiedyś w ogóle będzie ta właściwa pora. Tamten rozdział mojego życia był już definitywnie zamknięty na kłódkę, od której klucz spoczywał sobie spokojnie na dnie jakiegoś dołu, razem z Maxem.
-Więc byłaś tu już kiedyś? – Andrew przytrzymał mi drzwi. – A ja myślałem, że jestem pierwszy...
-Raz czy dwa – odparłam nieuważnie, rozglądając się po wnętrzu. Boże, nic się tutaj nie zmieniło...! To niesprawiedliwe.
-Ze swoim mężem? – zapytał Drew, a ja poczułam, jak przez chwilę cierpnie mi skóra.
-Tak – przyznałam.
-Twoja szwagierka chyba wciąż uważa, że on wróci, Elizabeth – zauważył Andrew. Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienie, ja zaś wyciągnęłam z torebki papierosy.
-Cóż – odparłam z wymuszonym uśmiechem. – Isabel to... Isabel, trudno ją do czegoś przekonać.
-Twój mąż zniknął, tak? – Andrew patrzył na mnie pytająco. – A zastanawiałaś się, co będzie, jeśli on wróci? W końcu ludzie czasami wracają po wielu latach nieobecności. Zastanawiałaś się nad tym?
-Nie – potrząsnęłam stanowczo głową. – To niemożliwe. On już nie wróci – nie wróci. Wiedziałam o tym. Wiedziałam, dlaczego. – Nie mówmy o tym teraz, dobrze? Chyba nie przyszliśmy tu po to, żeby rozmawiać o... pewnych ewentualnościach, prawda?
Kelnerka w barwnej sukience postawiła przed nami zamówienie.
-Nie, masz rację – zgodził się Drew i uśmiechnął się czarująco do kelnerki. – Dziękujemy – powiedział do niej i znów zwrócił się do mnie. – Jesteśmy tu, by się lepiej poznać, choć jak na mój gust, znamy się już całkiem nieźle – puścił do mnie oczko. – Więc czemu nie mielibyśmy pogadać o „pewnych ewentualnościach”, jak ty to nazywasz?
-Może lepiej powiesz mi coś o sobie – uśmiechnęłam się. – Jesteś starym kawalerem, czy też rozwiodłeś się?
-Po pierwsze nie starym – poprawił Drew. – Po drugie nie, nie jestem kawalerem. Owszem, miałem kiedyś żonę, ale byliśmy do siebie zupełnie niedopasowani. Ot, szczeniackie zauroczenie, rozwiedliśmy się po trzech latach.
Słuchałam wywodów Drew, ale mój wzrok odruchowo biegł w stronę sali bilardowej. Drew miał żonę... i dziecko, które mieszkało razem z nią. Wychował się w Las Cruces i uczył w szkole, bo z każdej innej pracy by go wyrzucili za niesubordynację, a w szkole przynajmniej mógł pastwić się nad tymi autorami, których nie lubił, i nikt nie miał mu tego za złe. Chciał pojechać do Sankt Petersburga i do Moskwy, złożyć hołd Tołstojowi. A ja myślałam o tym, czy wciąż przychodzą tu młode, zakochane pary na randki. Jakby wyglądało moje życie, gdyby Max nie był tym, kim był. Może też bylibyśmy po rozwodzie, a Jennie spędzałaby weekendy razem z ojcem, jak Alex.
-Więc cóż to za poważną rozmowę przeprowadziłaś z Jennie? – zapytał Andrew, wyrywając mnie z moich myśli.
-Z Jennie – powtórzyłam przestawiając się na inne tory. – Ach tak. Otóż porozmawiałyśmy poważnie o pewnych rzeczach, wyjaśniłyśmy sobie coś... Szczerze mówiąc nawet nie zdawałam sobie sprawy, że sprawy między nami były tak zaplątane. Ale teraz jest dobrze.
-To znaczy, że twoja córka przestanie patrzeć na mnie jak na skunksa? – zapytał krótko Andrew.
-No wiesz, Jennie wcale nie patrzyła na ciebie jak na skunksa! – zawołałam z lekkim oburzeniem. – Jak na zawadę na drodze tak, ale nigdy nie jak na skunksa!
-Owszem – potwierdził Drew z kamienną twarzą. – Nie widziałaś, jakim wzrokiem ona na mnie patrzyła. Ale teraz już nie będzie, co? – dodał z nadzieją. – To znaczy wiesz, nie to, że obchodzi mnie, co kto sobie o mnie myśli, a już zwłaszcza jakieś małolaty, ale mimo wszystko z racji nazwiska wolałbym, gdyby patrzyła na mnie jak na lisa, takiego uroczego, rudego.
-Nie jesteś przecież rudy – uśmiechnęłam się. Uśmiechnęłam się również i z innego powodu, który był znany tylko mnie – oto Jennie znów udowodniła, czyją jest córką. Słyszałam w tonie Drew nutkę niepokoju, być może w otoczeniu Jennie istotnie unosiły się jakieś królewskie fluidy. Być może.
-To tylko kwestia wyobraźni – zaczął droczyć się ze mną Andrew. – Poza tym chyba pamiętasz, że swego czasu pomarańcz był wyjątkowo modnym kolorem...
Gdzieś na zewnątrz grzmiała burza, ale do to nas nie dochodziło – siedzieliśmy w zacisznym wnętrzu restauracji i spędzaliśmy wyjątkowo przyjemny wieczór. Powinnam była jednak pamiętać, że to miejsce jest dla mnie pechowe i nie ma takiej siły, która nie wtrąciłaby się w moje życie.
Wtrącenie się sił wyższych nastąpiło przy deserze, w postaci ostrego dzwonka mojego telefonu.
-Betty, nie odbieraj – poprosił Drew.
-Muszę – odparłam grzebiąc w torebce, usiłując odnaleźć dzwoniący uparcie telefon. – To może być coś ważnego.
-My nie jesteśmy ważni? – odezwał się urażony, ale pomyślałam, że zawsze zdążę go jakoś udobruchać. Chwilowo musiałam odebrać telefon – stary nawyk, że czasem od jednego telefon może zależeć całe życie...
Odruchowe spojrzenie na wyświetlacz – Michael. Przysięgam, że jeśli dzwoni ot tak, bo znowu coś mu się nie podoba – zabiję go.
-Czego chcesz – warknęłam ostro do słuchawki.
-Liz, słuchaj... – zaczął Michael i zamilkł. Czekałam przez chwilę, ale Michael tylko powtarzał moje imię.
-Wiem dobrze, jak mam na imię, Michael – zauważyłam sucho, rzuciłam okiem na Andrew i wstałam od stolika. – Za chwilę wrócę, przepraszam – powiedziałam do niego i wyszłam do toalety. Coś w tym było, że najlepsze rozmowy telefoniczne zawsze przeprowadza się w łazience.
-Dzwonisz tylko po to, żeby uprzykrzyć mi życie? – zapytałam upewniając się, że w toalecie damskiej nie ma nikogo. – Uprzedzam, że jeżeli nie masz mi czegoś ważnego do powiedzenia, to będzie z tobą źle!
Michael westchnął ciężko i zaniepokoiłam się. Michael wzdycha?
-Michael? – spytałam. – Wszystko w porządku?
-No widzisz... rzecz w tym, że coś się chyba stało – stwierdził Michael. Panika wybuchła we mnie momentalnie.
-Co się stało? Coś z Jennie? Wszystko z nią w porządku? – zapytałam z niepokojem. – Powiedz mi, że Jennie nic się nie stało! Może to ci... wrogowie Kala coś jej zrobili?!
-Jennie? – zdziwił się Michael. – Nie, Jennie chyba nic się nie stało – odparł, ale miałam wrażenie, że jego głos nie był zbyt pewny tego, co mówił.
-Michael, nie kłam. Który szpital? – zapytałam zaciskając dłoń na umywalce i wpatrując się w swoje odbicie w lustrze z napięciem.
-Co? Jaki szpital? Zwariowałaś? – mruknął Michael. – Ale wydaje mi się, że mamy pewien problem...
-Co za problem? – spytałam, surowo marszcząc brwi.
-Wiesz... chyba lepiej by było, gdybyś sama to zobaczyła – zaproponował. – Przyjedź do Crashdown, to nie jest rozmowa na telefon. Tylko jak najszybciej.
Milczałam przez chwilę, niepewna, co zrobić. Liz w lustrze również patrzyła na mnie ze zdezorientowaniem. Chyba nie bardzo mogła mi pomóc.
-Michael... – odezwałam się cicho. – Ale wszystko jest w porządku, prawda? – Michael zawahał się przez chwilę. Matko...
-Tak – odparł w końcu. – Tylko, że wszystko się skomplikowało, i naprawdę najlepiej byłoby, gdybyś natychmiast tu wróciła.
Kliknięcie i przeciągły sygnał. No to pięknie. Spojrzałam z westchnieniem na Liz w lustrze.
-Widzisz, masz pecha do tego miejsca – powiedziałam jej. – Może w końcu nauczysz się, by omijać Senor Chow’s z daleka...
Wróciłam do stolika podenerwowana, obracając w dłoniach telefon. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że gdy byłam zdenerwowana obracałam w dłoniach to, co miałam pod ręką – papierosa, długopis, telefon komórkowy...
Andrew zabawiał się, topiąc w swoim kieliszku wina jedno winogrono, przy pomocy słomki.
-No i co? – spytał na mój widok.
-Przepraszam cię, ale muszę wracać do domu – powiedziałam ciężko.
-Coś się stało? – zaniepokoił się.
-Nie wiem – pokręciłam głową. – Michael tylko powiedział, że to bardzo ważne.
-Michael – powtórzył Andrew. – Wiesz, może to kolejny chwyt przewrażliwionego brata twojego męża, nigdy nic nie wiadomo z takimi ludźmi...
-Wybacz, ale to ja decyduję, czy wracam czy nie – powiedziałam z irytacją. – Nie mogę zignorować tego, co powiedział mi Michael, i wierz mi, że tym razem zastanowi się dwa razy zanim zrobi coś głupiego! Więc odwieziesz mnie, czy mam wziąć taksówkę? – zapytałam ponuro.
-Nie no, jasne...! – Andrew skinął głową. – Nie podoba mi się to, ale cóż...
-Andrew, mam taką sytuację, że nie mogę pozwolić sobie na ignorowanie pewnych rzeczy – mruknęłam. – Gdybym mogła, to zmieniłabym to, ale nie mogę, więc bądź łaskaw ruszyć swoje cztery litery i odwieź mnie do domu, bo wciąż pada deszcz!
Nie powinnam rzecz jasna wściekać się na Andrew o coś, co nie było jego winą. Ale telefon Michaela całkowicie wybił mnie z równowagi. Co to znaczyło, że coś się skomplikowało? Nie rozumiałam tego.
Na dworze istotnie wciąż lało – zrobiło się chłodno i burza była w pełni. W końcu nadeszło jakieś oczyszczenie tej suchej, ostrej atmosfery, która panowała w Roswell od dłuższego czasu. Jechaliśmy w milczeniu, jak na szpilkach. Być może Michael obudził we mnie przypomnienie tego, co było kiedyś, że ta cała historia z Andrew była tylko... bladym substytutem czegoś, co było kiedyś, że teraz moje życie wygląda zupełnie inaczej.
-Odprowadzić cię? – zapytał Andrew, zatrzymując się pod Crashdown. Potrząsnęłam głową.
-Nie trzeba – odparłam. – Jedź już do domu... I przepraszam, że ten wieczór zakończył się tak szybko – dodałam. – Naprawdę mi przykro. Obiecuję, że to naprawimy.
-Daj spokój – Andrew machnął ręką. – Idź już, coraz bardziej pada.
Przechyliłam się i pocałowałam go w policzek.
-Dziękuję. I przepraszam, ale ja po prostu... muszę – szepnęłam, ale Drew milczał. Westchnęłam, otworzyłam drzwi samochodu i nabrałam powietrza, jakbym zaraz miała zanurkować, po czym przeskoczyłam w kilku krokach do drzwi Crashdown. Zatrzymałam się z ręką na szklanej płaszczyźnie i obejrzałam tylko po to, by zobaczyć, jak Andrew ponownie uruchamia silnik; jego tylne światła powoli znikły za kurtyną wody. Jeśli nie dzieje się nic nadzwyczajnego – ktoś zapłaci za to głową.
Weszłam do środka kafeterii, ale nigdzie w pobliżu nie było nikogo znajomego. W boksach siedziało tylko paru klientów, najwyraźniej unieruchomionych tutaj przez deszcz. Złapałam Patty, drugą kelnerkę, która powinna mieć dzisiaj zmianę razem z Marią.
-Patty, gdzie Maria i mój ojciec? – zapytałam dziewczynę, odgarniając z oczu mokre włosy. – Co jest?
-Pani Liz – Patty skinęła mi głową i uśmiechnęła się do mnie, rozkładając bezradnie ręce. – Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale pan Parker i Maria są chyba gdzieś na zapleczu.
-Dzięki – mruknęłam i skierowałam się na zaplecze. Przyśpieszyłam nieco kroku i pchnęłam energicznie wahadłowe drzwi. Na zapleczu nie było nikogo.
-Michael! Tato! – zawołałam, ale nikt mi nie odpowiedział. Poczułam narastający niepokój i mimo sukienki i obcasów wbiegłam na górę. – Jennie! – wpadłam do salonu i zatrzymałam się, nieco zaskoczona. Popatrzyłam z przerażeniem na obecnych w pokoju, podświadomie chyba szukając, kogo zabrakło – ale byli wszyscy... Nie brakowało nikogo, a nawet przybyły dwie nowe osoby.
Ojciec siedział jakiś zasępiony w fotelu, Maria siedziała obok niego i wyłamywała sobie nerwowo palce, naprzeciwko jakiegoś mężczyzny, odwróconego do mnie plecami. Na środku pokoju stała obca mi kobieta, w jasnym eleganckim kostiumie skrojonym chyba na miarę i z nienaganną fryzurą – wyglądała tak, jakby przed chwilą zeszła z obrazu jakiegoś artysty-perfekcjonisty. Jasne oczy patrzyły przenikliwie, a na twarzy, pomimo pozornej łagodności, krył się wyraz stalowej wręcz woli. Patrzyła na mnie tak, jakby mnie egzaminowała, czy nadaję się do czegoś... Tuż koło niej stał Michael ze złowrogą miną, pilnując najwyraźniej w świecie każdego jej ruchu. Isabel chodziła po pokoju niespokojnie, choć z jej miny wyzierała jakaś dziwna, utajona satysfakcja. Co więcej, Langley opierał się swobodnie o krawędź stołu, z rękami wbitymi w kieszenie spodni. Rzut oka w stronę okna dopełniał tej dziwaczej całości – mokre włosy Jennie opadały jej na twarz i tworzyły dość przerażający widok w połączeniu z dziwnym wyrazem jej oczu, które w dodatku były czerwone jak u królika, jej nos zaś świecił się z daleka. Ona płakała? Nie podobało mi się to. Chris stał tuż obok niej i obejmował ją opiekuńczo ramieniem jak prawdziwy starszy brat, choć i on miał raczej nietęgą minę. W pokoju panowało głębokie milczenie, które nadawało atmosferze pewien rodzaj grozy. W postawach wszystkich wyczuwało się napięcie i dezorientację, której nie mogła nawet zbić pełna luzu sylwetka Langley’a.
-Michael...? – zapytałam niepewnie, podświadomie chyba zwracając się do prawdziwej ostoi tej naszej obecnej grupy. Skoro nie było Maxa, to Michael przejął rolę przywódcy, czy mu się to podobało czy nie. – Michael, co tu się dzieje...?
-Może Cameron nam wytłumaczy – mruknął jakimś dziwnym głosem, patrząc jednocześnie na obcą kobietę. – Nie chciała powtarzać dwa razy – dodał. Nie znałam nigdy nikogo o imieniu „Cameron”, o ile, rzecz jasna, było to imię. I co ta kobieta robiła tutaj, razem z Langleyem i tym kimś zupełnie obcym na kanapie.
-Co tu się dzieje? – zapytałam z niepokojem, przenosząc wzrok z jednej znajomej twarzy na drugą. – Jennie? Langley?
Kobieta, którą Michael nazwał Cameron, podeszła do mężczyzny siedzącego nieruchomo, odwróconego do mnie tyłem, i położyła mu rękę na ramieniu.
-To ona – powiedziała. – W końcu przyszła – jej głos był tak samo „elegancki” jak jej wygląd – niski, jakby matowy i lekko zachrypnięty, a jednocześnie pełen różnych wibracji. Co ta zupełnie idealna i nierealna przy okazji kobieta robiła w moim domu?!
Mężczyzna na kanapie wstał i odwrócił się, patrząc na mnie ciekawie.
-Max! - wydałam z siebie tylko zduszony krzyk i nie namyślając się ani chwili, po prostu ruszyłam w jego kierunku. Potknęłam się o coś i wpadłam na niego, on zaś odruchowo mnie złapał. I to było wszystko, czego było mi trzeba – ramiona, które mnie trzymały, należały do żywego człowieka, a nie do ducha, moje dłonie nie przechodziły przez nie na wylot, czułam pod palcami szorstki materiał jego kurtki.
-Max! – zawołałam przytulając się do niego mocno. – Max, wróciłeś...! Max... – z mojego umysłu wyleciały wszystkie inne słowa poza tym jednym, nie obchodziło mnie, jakim cudem to było możliwe. Chciałam tylko jednego – jeśli był to tylko piękny sen... to niech trwa jak najdłużej, niech nigdy się nie kończy. – Max – powtarzałam, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek innego. Ten zapach... Boże, to nie mógł być nikt inny, to musiał być Max! Być może ktoś miał jego twarz, choć wydawało mi się to niemożliwe, nawet oczy, choć to było nieprawdopodobne, ale jego zapachu nie mógł mieć nikt inny na całym świecie.
To był mój Max.
I tylko mój.
Jeden rzut oka na jego twarz powiedział mi, że mam przed sobą mojego męża, z którym pożegnałam się dobre piętnaście lat temu. Jedno spojrzenie łagodnych, bursztynowych oczu wystarczyło, by znikły te wszystkie lata i wszelkie niepewności, jedno spojrzenie i znów byłam małą Liz Parker, która szalała z niepokoju, gdy Pierce miał w swoich rękach Maxa... Nie musiałam się zastanawiać, ja po prostu czułam, że to był on, na którego czekałam tak długo.
Przytulałam się do niego tak, jakby miał zaraz zniknąć, jeśli tylko go puszczę, ale też czułam, że on z kolei obejmuje mnie niepewnie i nieśmiało.
-Max – powtórzyłam odsuwając się tylko troszeczkę, tylko tyle, żeby popatrzeć na tę ukochaną twarz. Przesunęłam z niedowierzaniem dłonią po jego twarzy, jakby chcąc upewnić się, że pod moimi palcami na pewno są jego rysy i nagle coś zakłuło mnie boleśnie. Tak, to na pewno był on – znałam każdy, najdrobniejszy nawet szczegół jego twarzy, całej postaci, powtarzałam wszystko przez piętnaście lat, każdej nocy polerowałam z precyzją i uczuciem perełki pamięci, chowając je skrupulatnie i z czułością w sercu, ale coś się teraz zmieniło. Nie chodziło tu o fizyczne zmiany, o to, że wydawał się być o wiele starszy, bardziej zmęczony, że jego twarz straciła swój chłopięcy urok i teraz należała do pięknego, dorosłego mężczyzny, że jego włosy urosły... Zmiana kryła się raczej w wyrazie jego oczu – wciąż takich samych, ale pozbawionych czegoś bardzo istotnego. Przypominały oczy dziecka, które dopiero poznaje świat, dziecka, które żyje w swoim własnym świecie albo... wariata. Nie potrafiłam odnaleźć w nich tego, co kiedyś, wpatrywał się we mnie z łagodną i cichą ciekawością, jakby zupełnie nie pamiętał, kim jestem, jakby nie pamiętał tego, co się zdarzyło. Wciąż widziałam w nich tą samą dobroć i sympatię, ale czegoś tam brakowało, tak, jakby to nie do końca był on, tak, jakby zupełnie nic nie pamiętał. Miałam wrażenie, że wciąga w siebie wszystkie moje emocje, jakby pochłaniał widok mojej twarzy... Przerażało mnie to trochę i wzdrygnęłam się lekko, poczym przytuliłam policzek do jego piersi, słuchając spokojnego i równego bicia jego serca, co upewniło mnie już do końca, że to naprawdę Max. Zbyt dobrze znałam ten rytm, żeby teraz móc się pomylić. Być może to nieprawdopodobne, ale ten dźwięk był odciśnięty na stałe w moim umyśle, jak... piętno. Zbyt dobrze pamiętałam, jak ten sam rytm zamierał pod moją dłonią...
Nie, nie zamierzałam teraz myśleć o tamtym dniu. Nie ważne, co się zdarzyło, liczyło się to, że mi go zwrócono – innego, niż wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni, ale wciąż Maxa.
-Hej, gołąbki, my też tu jesteśmy – dotarły do mnie słowa Langleya.
-Zamknij się – powiedział mu bez ogródek Michael. – Nie potrafiłeś go ochronić wtedy, to teraz milcz, ok.? Poczekasz sobie nawet całą noc, jeśli uznamy, że to dla ciebie wskazane – jego głos był cichy, ale zdeterminowany. Langley nic nie odpowiedział.
-Nie, on ma rację, im prędzej to wyjaśnimy, tym lepiej – powiedziałam gdzieś w okolicy mostka Maxa. Racjonalna część mojego umysłu wzięła górę. Nie miałam wcale ochoty odsuwać się od niego, ale czułam, że jest mu nieswojo i nie bardzo wie, co ma zrobić. Nie miałam pojęcia, co się z nim działo, ale wiedziałam jedno – że teraz nie pozwolę mu oddalić się ode mnie, bez względu na to, co się stało. – Wiesz, kim jestem? – zapytałam odsuwając się od Maxa na tyle, by mógł na mnie spojrzeć. Patrzył na moją twarz takim wzrokiem, jakby był zgłodniały widoku ludzkich twarzy, ale nie było w tym nic drapieżnego. Uśmiechnął się do mnie jakby niepewnie i skinął głową, a ja poczułam, że jeszcze chwila i rozpłaczę się jak małe dziecko.
-Jesteś Liz – odparł po prostu, tym samym miękkim głosem, akcentując moje imię tak samo, jak kiedyś. Już zapomniałam, że może ono tak pięknie brzmieć w czyichś ustach. Nie, nie w czyichś – w jego ustach. W dodatku powiedział to tak, jakby „Liz” było synonimem wszystkiego, co było ważne. Zamrugałam oczami, nie chcąc, by głupie łzy rozmazały mi jego postać. – Wiem, kim jest Liz – dodał jakby z zawstydzeniem. Uśmiechnęłam się do niego i skinęłam głową.
-To dobrze – stwierdziłam po prostu i wyciągnęłam rękę, ujmując jego dłoń i splatając moje palce z jego.
-To może Cameron coś nam wyjaśni – powiedział Michael zakładając ręce na piersi i patrząc wrogo na kobietę. – Chyba już najwyższa pora, prawda?
-Co się stało? Z Maxem? – zapytałam oglądając się i postąpiłam krok w kierunku kanapy, zachęcając gestem, by Max usiadł. Posłuchał mnie, nie odrywając ode mnie wzroku, pełnego łagodnego uporu. Usiadłam tuż obok niego, kładąc nasze splecione dłonie na moich kolanach – nie mogłam go puścić, nie teraz. Musiałam czuć obok siebie jego bliskość i ciepło, wiedzieć, że na pewno jest tutaj.
Isabel usiadła z drugiej strony Maxa i uśmiechnęła się do niego serdecznie, obejmując go ramieniem. Siedzieliśmy we trójkę, ja trzymałam jego dłoń i nie wiedziałam, gdzie kończę się ja a zaczyna on, Isabel obejmowała go, ale Max wcale nie czuł się tym przytłoczony. Błysnęło mi tylko w umyśle, że teraz w jakiś dziwny, zupełnie obcy mi sposób po prostu wiedziałam, co on czuje. I byłam tylko szczęśliwa z tego powodu. Michael stanął za naszymi plecami i zupełnie nieświadomie wszyscy ulokowaliśmy się tak, jakbyśmy mieli chronić Maxa – siostra, brat i żona, trójka najbliższych mu ludzi. Rzecz jasna nie myślałam wtedy o takich rzeczach – dopiero później, wspominając ten jeden wieczór, uświadomiłam sobie, że robiliśmy to zupełnie odruchowo, jakbyśmy starali się zamknąć go w naszym kręgu i nie pozwolić nikomu zbliżyć się do niego na tyle, by go zranić.
-Więc? – powiedziała groźnie Maria w kierunku... zaraz, Cameron? Tak, Cameron. Maria wstała z miejsca i przeszła na bok, zakładając ręce na piersi tak samo, jak Michael.
Cameron popatrzyła na nas kolejno z lekkim zaskoczeniem.
-Chcecie o tym rozmawiać tutaj...? – zapytała z niedowierzaniem Michaela.
-Młoda damo, wszyscy obecni w tym pokoju są doskonale poinformowani o wszystkim – zauważył mój ojciec. – Więc czy mogłabyś uprzejmie wyjaśnić nam co nieco? Chciałbym się dowiedzieć, czemu moja córka przez kilkanaście lat myślała o sobie jako o wdowie.
Cameron zaczerwieniła się lekko, przygładziła włosy i spojrzała na Langleya, ale z jego miny nic nie można było wyczytać. Westchnęła więc i przysiadła na drugim fotelu.
-No cóż – mruknęła. – Więc co chcecie wiedzieć?
-Wszystko – odparła spokojnie Isabel. – Po prostu zacznij od początku. Od samego początku – podkreśliła.
-Kim w ogóle jesteś? – zapytałam, nie odrywając jednak wzroku od Maxa.
-Och, faktycznie, nie przedstawiłam się jeszcze – zreflektowała się kobieta. – Cameron Flynn.
-Do rzeczy, do rzeczy – zniecierpliwił się Michael.
-Kilkanaście lat temu. Mieliście ogon... to znaczy pościg, a ściślej biorąc, to podwójny – Cameron najwidoczniej nie bawiła się w owijanie czegokolwiek w bawełnę. – Wojsko oraz agenci Khivara... wiecie chyba, o czym mówię? – zapytała jakby upewniając się, że rozumiemy.
-Do rzeczy – upomniał ją Michael. – Kiedy, bo kilkanaście lat można różnie rozumieć. I kto miał ten ogon, my wszyscy?
-Nie – Cameron pokręciła spokojnie głową. – Max i Liz. Tamta stacja w Ilinois to było wojsko. My tylko posprzątaliśmy.
-My? – zapytała złowrogo Maria i czułam, jak Isabel po drugiej stronie Maxa stężała. Dziwne, że odczuwałam również emocje innych.
W pokoju zapanowała ciężka atmosfera, ale Cameron nie dała się zapędzić w kozi róg.
-My – powtórzyła. – Ściślej biorąc, Nicholas jako wysłannik Khivara. Również jestem... jak wy to nazywacie, Skórem.
Michael za nami wydał z siebie jakieś dziwne charknięcie.
-To jakaś pułapka? – warknął. – Jeśli to wszystko było z góry ukartowane...
-Dajcie jej powiedzieć, do cholery! – wtrącił się Langley. – Chcecie się czegoś dowiedzieć, to wysłuchajcie do końca tego, co ma wam do oznajmienia.
-Dziękuję – Cameron skinęła mu głową. – Jak już powiedziałam – my tylko posprzątaliśmy. Zatuszowaliśmy całą sprawę, nie potrzebny był nam wtedy rozgłos. Nicholas zdobył to, co chciał, to znaczy Maxa.
-Przecież on był martwy, umarł na moich rękach – wyrwało mi się mimo woli. Jakby na zaprzeczenie moich słów, żywy Max siedział tuż obok mnie i patrzył na nasze złączone dłonie. Na dźwięk mojego głosu podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się do mnie leciutko, samymi kącikami ust. Odpowiedziałam mu uśmiechem i uścisnęłam mocniej jego rękę. Ważne, że teraz był ze mną. A jednak poczułam wyrzuty sumienia; może gdybym nie zostawiła go wtedy na betonie stacji benzynowej, gdy udało mi się zawieźć go do jakiegoś szpitala... może wszystko wyglądałoby inaczej. Czemu tak szybko zrezygnowałam?
-Antariańska nauka potrafi zdziałać cuda – mruknęła Cameron. – Na Ziemi nawet natychmiastowa pomoc najlepszego lekarza na nic by mu nie przyszła – powiedziała, jakby czytając w moich myślach. – Ale na Antarze technika wygląda zupełnie inaczej.
-Zabraliście go tam? – zdziwiła się Isabel. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam ostrożnie długich włosów Maxa. Część z nich była siwa. – Czy to z powodu tego... wypadku w Ilinois Max jest teraz... inny? – zapytała patrząc na Maxa, całe szczęście bez zrozumiałego w tej sytuacji wyrazu politowania i współczucia. Byłam jej wdzięczna, że nie traktowała go jakby był wariatem. A przecież na pierwszy rzut oka można by go tak potraktować – jako człowieka, który oszalał czy też kompletnie stracił pamięć, dla którego to wszystko było czymś nowym. Jednak chyba obie czułyśmy, że to nie prawda, a przynajmniej nie do końca. Isabel i Michael stanęli na wysokości zadania i przyjęli tego Maxa, jak powinni. Czułam w głębi duszy, że nie było już dawnego Maxa, i gdy mój wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Isabel, wiedziałam, że ona i Michael również o tym doskonale wiedzieli, ale liczyło się to, że Max w ogóle był razem z nami. Znowu.
-Niezupełnie – westchnęła Cameron. – Nicholas... cóż, po zastosowaniu naszego leczenia Max był tym samym człowiekiem, ale Nicholas... Musicie zrozumieć, że Max jako Max przedstawiał ogromne zagrożenie dla władzy – odwróciłam niemal siłą wzrok od Maxa i popatrzyłam na kobietę. Jej twarz była idealnie opanowana, ale w jej oczach błysnęło coś smutnego. – I Khivar nie mógł pozwolić, by legenda, jaką owiana była postać Zana, wciąż trwała. Dlatego też kazał to zrobić – dodała cicho i zamyśliła się.
-Co zrobić? – nie wytrzymał Michael.
-Zabrał mu pamięć – wyjaśniła. Zacisnęłam mocniej dłoń Maxa.
-Co to znaczy...? – zapytałam, ale nie byłam pewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź. – Jak...?
-Wypalił mu umysł – Cameron przygryzła wargę. – Raz na zawsze zabierając wszystko.
Za oknami wciąż szumiał deszcz. Max znów podniósł na mnie wzrok i znów uśmiechnął się niepewnie. Nie mogłam się rozpłakać, po prostu nie mogłam...
-Było mi go żal i starałam się mu pomóc – ciągnęła dalej Cameron. – Opowiedziałam mu to, co mogłam o was wszystkich i przy pierwszej nadarzającej się okazji przywiozłam.
-Jeśli jest w tym jakaś zasadzka... – zaczął groźnie Michael.
-Nie wierzysz Cameron? – zdziwił się Max, podnosząc głowę i patrząc pytająco na Michaela.
-Wybacz stary, ale lepiej nie wierzyć nikomu, niż uwierzyć o jednej osobie za dużo – mruknął Michael, nieco jednak łagodniej.
-Dlaczego? – wciąż dziwił się Max. – Ja jej wierzę. Opowiedziała mi o was. O Liz, o Isabel, o tobie... Michael – widziałam, jak Michael drgnął zaskoczony, słysząc swoje imię w ustach przyjaciela. – O Jennifer. I przywiozła mnie tutaj. Więc jej wierzę.
-Żeby wszystko było takie proste – westchnęła Isabel, uśmiechając się jednak do Maxa.
-A oni się znają – powiedziała znienacka Jennie. Zupełnie zapomniałam, że ona i Chris też tutaj byli – tkwili oboje nieruchomo koło okna, zupełnie z boku, nie odzywając się ani słowem. – Ona i Langley. Znają się.
-Jennie, chodź tutaj – poprosiłam. – Chris, ty też.
Ale żadne z nich nawet się nie poruszyło. Popatrzyli tylko niepewnie na Maxa i oboje, jak na komendę, utkwili wzrok w Cameron. Być może czuli się w jakiś sposób wykluczeni z tego wszystkiego, żadne z nich nigdy nie poznało Maxa.
To było dziwne – być w jednym pokoju z moim Maxem i dwójką jego dzieci, których nawet nie pamiętał... Boże, w jednej chwili wszystko zrozumiałam. Max nie pamiętał narodzin Jennie, nie pamiętał, jak czytał jej bajki. Nie pamiętał naszego ślubu ani starej chevelle, nie pamiętał, jak uratował mi życie i jak powiedział mi o sobie, kim jest naprawdę. Nie pamiętał kompletnie nic z naszego wspólnego życia... Zagryzłam wargi, żeby się nie rozpłakać. Musiałam być teraz silna, dla siebie i dla niego, dla naszych dzieci.
-O czym ona mówi? – zapytała Maria marszcząc brwi.
Langley westchnął ciężko.
-Owszem, ja i Cameron znamy się – potwierdził. – Ale jak na jeden dzień stanowczo starczy tego dobrego. O ile nie pamiętacie, to niektórzy z was mają jutro intensywny trening – zauważył uprzejmie. – Teraz czasu mamy jeszcze mniej, więc lepiej odłożyć sobie tego typu rozmowy na inny termin. Ja stanowczo żądam, żeby na dzisiaj skończyć tą nasiadówkę, wszystko wyjaśnicie sobie jutro i pojutrze.
Cameron popatrzyła na nas niepewnie. Było chyba jasne, że ani ja, ani Isabel czy też Michael nie wypuścimy teraz Maxa.
-Max tu zostaje – podkreśliłam. – Mój pokój jest wystarczająco duży. Max, zostaniesz ze mną? – zapytałam, patrząc na niego pytająco. Spojrzał na mnie i skinął powoli głową.
-To ja już pójdę – stwierdziła Cameron.
-Czekaj, czekaj! – zawołał Michael. – Pozwolisz, że ja pojadę z tobą – zaproponował takim tonem, że odmowa wydawała się niemożliwa. Cameron skinęła głową z zadumą.
-Max – westchnęła Isabel i przytuliła go mocno. – Wiedziałam, że wrócisz...
Obejrzałam się w stronę okna, gdzie Chris i Jennie wciąż tkwili w identycznych pozycjach.
-Jennie, wszystko w porządku? – zapytałam z niepokojem. Wydawała się być jakaś dziwna.
-Tak – uśmiechnęła się blado. – Dlaczego coś miałoby być nie tak?
-A jak tam twoje wyjście? – spytałam ostrożnie, patrząc na nią uważnie.
-Moje wyjście? – zdziwiła się lekko. – Aa – mina zrzedła jej nieco, ale po chwili znów na jej twarzy zagościła maska. – Nic. Nic nadzwyczajnego.
-Aha – mruknęłam.
Nie wydawało mi się, żeby to nie było „nic nadzwyczajnego”, ale Jennie była silna. Zresztą, teraz wszystko musiało być dobrze. Max cudem wrócił do domu, więc wszystko musiało się jakoś ułożyć.
Andrew zupełnie wyleciał mi z głowy. Teraz był tylko mój Max.
Maddie ma rację, gdybym była mniej leniwa i miała więcej czasu, to być może zmieniłabym to na Polarek, tworząc przy okazji moje ukochane Ground Zero. Zresztą, to nawet interesująca perspektywa... Tyle że za dużo przy niej pracy. Moje lenistwo jest karygodne, znowu zarzynam własne opowiadanie (Maddie, jak ty mnie dobrze znasz... ). Prawdopodobnie kiedyś zrealizuję moje zamiary związane ze zbrodniczym opowiadaniem, ale to jest bliżej nieokreślona przyszłość. I proszę pamiętać, że ja teraz jestem raczej zainteresowana Michaelem Powrót Maxa był zaplanowany od samego początku, niemal od pierwszej części (pierwotnie Max miał tu być cały czas, ale po napisaniu prologu zmieniłam zdanie), kiedy to wciąż bliżej mi było do Maxa niż Michaela.
Jaka tam burza, zaledwie pokropiło; miłego czytania pokropionej części 33.
Liz:
Nie spodobało mi się, że Isabel rozmawiała z Andrew. Nie wtedy, gdy wyglądała lepiej ode mnie. A tak niestety było na ogół. Poza tym Isabel była siostrą Maxa, ja zaś w końcu postanowiłam zostawić przeszłość za sobą, raz na zawsze – z przyzwoleniem Jennie. Nie zamierzałam pozwalać, by ktokolwiek ciągnął mnie do tyłu, nawet Isabel.
-Więc dokąd jedziemy? – zapytałam, gdy Andrew ruszył sprzed Crashdown.
-Znalazłem pewną miłą knajpkę – uśmiechnął się Andrew. – Cóż to się stało, że pozwoliłaś mi wejść do środka Crashdown? A wiesz, swoją drogą, to ta twoja szwagierka całkiem do rzeczy...
-Isabel zawsze jest do rzeczy – mruknęłam. – Ja i Jennie miałyśmy poważną rozmowę.
-Oo – Drew rzucił na mnie okiem. – Powiesz mi wszystko, ale dopiero, gdy będziemy przy kolacji, co?
Skinęłam głową, zastanawiając się jednocześnie, na jaką to „knajpkę” mógł trafić Drew. Jakie było moje zaskoczenie, gdy Andrew zatrzymał samochód przed starą chińską restauracją Senor Chow's... Nie miałam pojęcia, że ona jeszcze istnieje.
-Betty, idziemy? – zapytał Drew otwierając przede mną drzwi samochodu.
-Tak... tak, oczywiście – wysiadłam i popatrzyłam niepewnie na restaurację. Powinnam była się domyślić, że chodzi o to miejsce, w końcu wszyscy tu zawsze przychodzili. Cholera, to tu ja i Max byliśmy na pierwszej randce... całe wieki temu. Boże. I tu też złapała mnie Topolsky.
-Wszystko w porządku? – zapytał Drew patrząc na mnie uważnie. Zmusiłam się do uśmiechu, ale chyba wyszedł mi tak średnio.
-Tak – odparłam. – W porządku. Wiesz, dawno tu po prostu nie byłam – oj, dawno, dawno. Ale nie zamierzałam teraz o tym myśleć, to nie była właściwa pora. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy kiedyś w ogóle będzie ta właściwa pora. Tamten rozdział mojego życia był już definitywnie zamknięty na kłódkę, od której klucz spoczywał sobie spokojnie na dnie jakiegoś dołu, razem z Maxem.
-Więc byłaś tu już kiedyś? – Andrew przytrzymał mi drzwi. – A ja myślałem, że jestem pierwszy...
-Raz czy dwa – odparłam nieuważnie, rozglądając się po wnętrzu. Boże, nic się tutaj nie zmieniło...! To niesprawiedliwe.
-Ze swoim mężem? – zapytał Drew, a ja poczułam, jak przez chwilę cierpnie mi skóra.
-Tak – przyznałam.
-Twoja szwagierka chyba wciąż uważa, że on wróci, Elizabeth – zauważył Andrew. Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienie, ja zaś wyciągnęłam z torebki papierosy.
-Cóż – odparłam z wymuszonym uśmiechem. – Isabel to... Isabel, trudno ją do czegoś przekonać.
-Twój mąż zniknął, tak? – Andrew patrzył na mnie pytająco. – A zastanawiałaś się, co będzie, jeśli on wróci? W końcu ludzie czasami wracają po wielu latach nieobecności. Zastanawiałaś się nad tym?
-Nie – potrząsnęłam stanowczo głową. – To niemożliwe. On już nie wróci – nie wróci. Wiedziałam o tym. Wiedziałam, dlaczego. – Nie mówmy o tym teraz, dobrze? Chyba nie przyszliśmy tu po to, żeby rozmawiać o... pewnych ewentualnościach, prawda?
Kelnerka w barwnej sukience postawiła przed nami zamówienie.
-Nie, masz rację – zgodził się Drew i uśmiechnął się czarująco do kelnerki. – Dziękujemy – powiedział do niej i znów zwrócił się do mnie. – Jesteśmy tu, by się lepiej poznać, choć jak na mój gust, znamy się już całkiem nieźle – puścił do mnie oczko. – Więc czemu nie mielibyśmy pogadać o „pewnych ewentualnościach”, jak ty to nazywasz?
-Może lepiej powiesz mi coś o sobie – uśmiechnęłam się. – Jesteś starym kawalerem, czy też rozwiodłeś się?
-Po pierwsze nie starym – poprawił Drew. – Po drugie nie, nie jestem kawalerem. Owszem, miałem kiedyś żonę, ale byliśmy do siebie zupełnie niedopasowani. Ot, szczeniackie zauroczenie, rozwiedliśmy się po trzech latach.
Słuchałam wywodów Drew, ale mój wzrok odruchowo biegł w stronę sali bilardowej. Drew miał żonę... i dziecko, które mieszkało razem z nią. Wychował się w Las Cruces i uczył w szkole, bo z każdej innej pracy by go wyrzucili za niesubordynację, a w szkole przynajmniej mógł pastwić się nad tymi autorami, których nie lubił, i nikt nie miał mu tego za złe. Chciał pojechać do Sankt Petersburga i do Moskwy, złożyć hołd Tołstojowi. A ja myślałam o tym, czy wciąż przychodzą tu młode, zakochane pary na randki. Jakby wyglądało moje życie, gdyby Max nie był tym, kim był. Może też bylibyśmy po rozwodzie, a Jennie spędzałaby weekendy razem z ojcem, jak Alex.
-Więc cóż to za poważną rozmowę przeprowadziłaś z Jennie? – zapytał Andrew, wyrywając mnie z moich myśli.
-Z Jennie – powtórzyłam przestawiając się na inne tory. – Ach tak. Otóż porozmawiałyśmy poważnie o pewnych rzeczach, wyjaśniłyśmy sobie coś... Szczerze mówiąc nawet nie zdawałam sobie sprawy, że sprawy między nami były tak zaplątane. Ale teraz jest dobrze.
-To znaczy, że twoja córka przestanie patrzeć na mnie jak na skunksa? – zapytał krótko Andrew.
-No wiesz, Jennie wcale nie patrzyła na ciebie jak na skunksa! – zawołałam z lekkim oburzeniem. – Jak na zawadę na drodze tak, ale nigdy nie jak na skunksa!
-Owszem – potwierdził Drew z kamienną twarzą. – Nie widziałaś, jakim wzrokiem ona na mnie patrzyła. Ale teraz już nie będzie, co? – dodał z nadzieją. – To znaczy wiesz, nie to, że obchodzi mnie, co kto sobie o mnie myśli, a już zwłaszcza jakieś małolaty, ale mimo wszystko z racji nazwiska wolałbym, gdyby patrzyła na mnie jak na lisa, takiego uroczego, rudego.
-Nie jesteś przecież rudy – uśmiechnęłam się. Uśmiechnęłam się również i z innego powodu, który był znany tylko mnie – oto Jennie znów udowodniła, czyją jest córką. Słyszałam w tonie Drew nutkę niepokoju, być może w otoczeniu Jennie istotnie unosiły się jakieś królewskie fluidy. Być może.
-To tylko kwestia wyobraźni – zaczął droczyć się ze mną Andrew. – Poza tym chyba pamiętasz, że swego czasu pomarańcz był wyjątkowo modnym kolorem...
Gdzieś na zewnątrz grzmiała burza, ale do to nas nie dochodziło – siedzieliśmy w zacisznym wnętrzu restauracji i spędzaliśmy wyjątkowo przyjemny wieczór. Powinnam była jednak pamiętać, że to miejsce jest dla mnie pechowe i nie ma takiej siły, która nie wtrąciłaby się w moje życie.
Wtrącenie się sił wyższych nastąpiło przy deserze, w postaci ostrego dzwonka mojego telefonu.
-Betty, nie odbieraj – poprosił Drew.
-Muszę – odparłam grzebiąc w torebce, usiłując odnaleźć dzwoniący uparcie telefon. – To może być coś ważnego.
-My nie jesteśmy ważni? – odezwał się urażony, ale pomyślałam, że zawsze zdążę go jakoś udobruchać. Chwilowo musiałam odebrać telefon – stary nawyk, że czasem od jednego telefon może zależeć całe życie...
Odruchowe spojrzenie na wyświetlacz – Michael. Przysięgam, że jeśli dzwoni ot tak, bo znowu coś mu się nie podoba – zabiję go.
-Czego chcesz – warknęłam ostro do słuchawki.
-Liz, słuchaj... – zaczął Michael i zamilkł. Czekałam przez chwilę, ale Michael tylko powtarzał moje imię.
-Wiem dobrze, jak mam na imię, Michael – zauważyłam sucho, rzuciłam okiem na Andrew i wstałam od stolika. – Za chwilę wrócę, przepraszam – powiedziałam do niego i wyszłam do toalety. Coś w tym było, że najlepsze rozmowy telefoniczne zawsze przeprowadza się w łazience.
-Dzwonisz tylko po to, żeby uprzykrzyć mi życie? – zapytałam upewniając się, że w toalecie damskiej nie ma nikogo. – Uprzedzam, że jeżeli nie masz mi czegoś ważnego do powiedzenia, to będzie z tobą źle!
Michael westchnął ciężko i zaniepokoiłam się. Michael wzdycha?
-Michael? – spytałam. – Wszystko w porządku?
-No widzisz... rzecz w tym, że coś się chyba stało – stwierdził Michael. Panika wybuchła we mnie momentalnie.
-Co się stało? Coś z Jennie? Wszystko z nią w porządku? – zapytałam z niepokojem. – Powiedz mi, że Jennie nic się nie stało! Może to ci... wrogowie Kala coś jej zrobili?!
-Jennie? – zdziwił się Michael. – Nie, Jennie chyba nic się nie stało – odparł, ale miałam wrażenie, że jego głos nie był zbyt pewny tego, co mówił.
-Michael, nie kłam. Który szpital? – zapytałam zaciskając dłoń na umywalce i wpatrując się w swoje odbicie w lustrze z napięciem.
-Co? Jaki szpital? Zwariowałaś? – mruknął Michael. – Ale wydaje mi się, że mamy pewien problem...
-Co za problem? – spytałam, surowo marszcząc brwi.
-Wiesz... chyba lepiej by było, gdybyś sama to zobaczyła – zaproponował. – Przyjedź do Crashdown, to nie jest rozmowa na telefon. Tylko jak najszybciej.
Milczałam przez chwilę, niepewna, co zrobić. Liz w lustrze również patrzyła na mnie ze zdezorientowaniem. Chyba nie bardzo mogła mi pomóc.
-Michael... – odezwałam się cicho. – Ale wszystko jest w porządku, prawda? – Michael zawahał się przez chwilę. Matko...
-Tak – odparł w końcu. – Tylko, że wszystko się skomplikowało, i naprawdę najlepiej byłoby, gdybyś natychmiast tu wróciła.
Kliknięcie i przeciągły sygnał. No to pięknie. Spojrzałam z westchnieniem na Liz w lustrze.
-Widzisz, masz pecha do tego miejsca – powiedziałam jej. – Może w końcu nauczysz się, by omijać Senor Chow’s z daleka...
Wróciłam do stolika podenerwowana, obracając w dłoniach telefon. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że gdy byłam zdenerwowana obracałam w dłoniach to, co miałam pod ręką – papierosa, długopis, telefon komórkowy...
Andrew zabawiał się, topiąc w swoim kieliszku wina jedno winogrono, przy pomocy słomki.
-No i co? – spytał na mój widok.
-Przepraszam cię, ale muszę wracać do domu – powiedziałam ciężko.
-Coś się stało? – zaniepokoił się.
-Nie wiem – pokręciłam głową. – Michael tylko powiedział, że to bardzo ważne.
-Michael – powtórzył Andrew. – Wiesz, może to kolejny chwyt przewrażliwionego brata twojego męża, nigdy nic nie wiadomo z takimi ludźmi...
-Wybacz, ale to ja decyduję, czy wracam czy nie – powiedziałam z irytacją. – Nie mogę zignorować tego, co powiedział mi Michael, i wierz mi, że tym razem zastanowi się dwa razy zanim zrobi coś głupiego! Więc odwieziesz mnie, czy mam wziąć taksówkę? – zapytałam ponuro.
-Nie no, jasne...! – Andrew skinął głową. – Nie podoba mi się to, ale cóż...
-Andrew, mam taką sytuację, że nie mogę pozwolić sobie na ignorowanie pewnych rzeczy – mruknęłam. – Gdybym mogła, to zmieniłabym to, ale nie mogę, więc bądź łaskaw ruszyć swoje cztery litery i odwieź mnie do domu, bo wciąż pada deszcz!
Nie powinnam rzecz jasna wściekać się na Andrew o coś, co nie było jego winą. Ale telefon Michaela całkowicie wybił mnie z równowagi. Co to znaczyło, że coś się skomplikowało? Nie rozumiałam tego.
Na dworze istotnie wciąż lało – zrobiło się chłodno i burza była w pełni. W końcu nadeszło jakieś oczyszczenie tej suchej, ostrej atmosfery, która panowała w Roswell od dłuższego czasu. Jechaliśmy w milczeniu, jak na szpilkach. Być może Michael obudził we mnie przypomnienie tego, co było kiedyś, że ta cała historia z Andrew była tylko... bladym substytutem czegoś, co było kiedyś, że teraz moje życie wygląda zupełnie inaczej.
-Odprowadzić cię? – zapytał Andrew, zatrzymując się pod Crashdown. Potrząsnęłam głową.
-Nie trzeba – odparłam. – Jedź już do domu... I przepraszam, że ten wieczór zakończył się tak szybko – dodałam. – Naprawdę mi przykro. Obiecuję, że to naprawimy.
-Daj spokój – Andrew machnął ręką. – Idź już, coraz bardziej pada.
Przechyliłam się i pocałowałam go w policzek.
-Dziękuję. I przepraszam, ale ja po prostu... muszę – szepnęłam, ale Drew milczał. Westchnęłam, otworzyłam drzwi samochodu i nabrałam powietrza, jakbym zaraz miała zanurkować, po czym przeskoczyłam w kilku krokach do drzwi Crashdown. Zatrzymałam się z ręką na szklanej płaszczyźnie i obejrzałam tylko po to, by zobaczyć, jak Andrew ponownie uruchamia silnik; jego tylne światła powoli znikły za kurtyną wody. Jeśli nie dzieje się nic nadzwyczajnego – ktoś zapłaci za to głową.
Weszłam do środka kafeterii, ale nigdzie w pobliżu nie było nikogo znajomego. W boksach siedziało tylko paru klientów, najwyraźniej unieruchomionych tutaj przez deszcz. Złapałam Patty, drugą kelnerkę, która powinna mieć dzisiaj zmianę razem z Marią.
-Patty, gdzie Maria i mój ojciec? – zapytałam dziewczynę, odgarniając z oczu mokre włosy. – Co jest?
-Pani Liz – Patty skinęła mi głową i uśmiechnęła się do mnie, rozkładając bezradnie ręce. – Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale pan Parker i Maria są chyba gdzieś na zapleczu.
-Dzięki – mruknęłam i skierowałam się na zaplecze. Przyśpieszyłam nieco kroku i pchnęłam energicznie wahadłowe drzwi. Na zapleczu nie było nikogo.
-Michael! Tato! – zawołałam, ale nikt mi nie odpowiedział. Poczułam narastający niepokój i mimo sukienki i obcasów wbiegłam na górę. – Jennie! – wpadłam do salonu i zatrzymałam się, nieco zaskoczona. Popatrzyłam z przerażeniem na obecnych w pokoju, podświadomie chyba szukając, kogo zabrakło – ale byli wszyscy... Nie brakowało nikogo, a nawet przybyły dwie nowe osoby.
Ojciec siedział jakiś zasępiony w fotelu, Maria siedziała obok niego i wyłamywała sobie nerwowo palce, naprzeciwko jakiegoś mężczyzny, odwróconego do mnie plecami. Na środku pokoju stała obca mi kobieta, w jasnym eleganckim kostiumie skrojonym chyba na miarę i z nienaganną fryzurą – wyglądała tak, jakby przed chwilą zeszła z obrazu jakiegoś artysty-perfekcjonisty. Jasne oczy patrzyły przenikliwie, a na twarzy, pomimo pozornej łagodności, krył się wyraz stalowej wręcz woli. Patrzyła na mnie tak, jakby mnie egzaminowała, czy nadaję się do czegoś... Tuż koło niej stał Michael ze złowrogą miną, pilnując najwyraźniej w świecie każdego jej ruchu. Isabel chodziła po pokoju niespokojnie, choć z jej miny wyzierała jakaś dziwna, utajona satysfakcja. Co więcej, Langley opierał się swobodnie o krawędź stołu, z rękami wbitymi w kieszenie spodni. Rzut oka w stronę okna dopełniał tej dziwaczej całości – mokre włosy Jennie opadały jej na twarz i tworzyły dość przerażający widok w połączeniu z dziwnym wyrazem jej oczu, które w dodatku były czerwone jak u królika, jej nos zaś świecił się z daleka. Ona płakała? Nie podobało mi się to. Chris stał tuż obok niej i obejmował ją opiekuńczo ramieniem jak prawdziwy starszy brat, choć i on miał raczej nietęgą minę. W pokoju panowało głębokie milczenie, które nadawało atmosferze pewien rodzaj grozy. W postawach wszystkich wyczuwało się napięcie i dezorientację, której nie mogła nawet zbić pełna luzu sylwetka Langley’a.
-Michael...? – zapytałam niepewnie, podświadomie chyba zwracając się do prawdziwej ostoi tej naszej obecnej grupy. Skoro nie było Maxa, to Michael przejął rolę przywódcy, czy mu się to podobało czy nie. – Michael, co tu się dzieje...?
-Może Cameron nam wytłumaczy – mruknął jakimś dziwnym głosem, patrząc jednocześnie na obcą kobietę. – Nie chciała powtarzać dwa razy – dodał. Nie znałam nigdy nikogo o imieniu „Cameron”, o ile, rzecz jasna, było to imię. I co ta kobieta robiła tutaj, razem z Langleyem i tym kimś zupełnie obcym na kanapie.
-Co tu się dzieje? – zapytałam z niepokojem, przenosząc wzrok z jednej znajomej twarzy na drugą. – Jennie? Langley?
Kobieta, którą Michael nazwał Cameron, podeszła do mężczyzny siedzącego nieruchomo, odwróconego do mnie tyłem, i położyła mu rękę na ramieniu.
-To ona – powiedziała. – W końcu przyszła – jej głos był tak samo „elegancki” jak jej wygląd – niski, jakby matowy i lekko zachrypnięty, a jednocześnie pełen różnych wibracji. Co ta zupełnie idealna i nierealna przy okazji kobieta robiła w moim domu?!
Mężczyzna na kanapie wstał i odwrócił się, patrząc na mnie ciekawie.
-Max! - wydałam z siebie tylko zduszony krzyk i nie namyślając się ani chwili, po prostu ruszyłam w jego kierunku. Potknęłam się o coś i wpadłam na niego, on zaś odruchowo mnie złapał. I to było wszystko, czego było mi trzeba – ramiona, które mnie trzymały, należały do żywego człowieka, a nie do ducha, moje dłonie nie przechodziły przez nie na wylot, czułam pod palcami szorstki materiał jego kurtki.
-Max! – zawołałam przytulając się do niego mocno. – Max, wróciłeś...! Max... – z mojego umysłu wyleciały wszystkie inne słowa poza tym jednym, nie obchodziło mnie, jakim cudem to było możliwe. Chciałam tylko jednego – jeśli był to tylko piękny sen... to niech trwa jak najdłużej, niech nigdy się nie kończy. – Max – powtarzałam, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek innego. Ten zapach... Boże, to nie mógł być nikt inny, to musiał być Max! Być może ktoś miał jego twarz, choć wydawało mi się to niemożliwe, nawet oczy, choć to było nieprawdopodobne, ale jego zapachu nie mógł mieć nikt inny na całym świecie.
To był mój Max.
I tylko mój.
Jeden rzut oka na jego twarz powiedział mi, że mam przed sobą mojego męża, z którym pożegnałam się dobre piętnaście lat temu. Jedno spojrzenie łagodnych, bursztynowych oczu wystarczyło, by znikły te wszystkie lata i wszelkie niepewności, jedno spojrzenie i znów byłam małą Liz Parker, która szalała z niepokoju, gdy Pierce miał w swoich rękach Maxa... Nie musiałam się zastanawiać, ja po prostu czułam, że to był on, na którego czekałam tak długo.
Przytulałam się do niego tak, jakby miał zaraz zniknąć, jeśli tylko go puszczę, ale też czułam, że on z kolei obejmuje mnie niepewnie i nieśmiało.
-Max – powtórzyłam odsuwając się tylko troszeczkę, tylko tyle, żeby popatrzeć na tę ukochaną twarz. Przesunęłam z niedowierzaniem dłonią po jego twarzy, jakby chcąc upewnić się, że pod moimi palcami na pewno są jego rysy i nagle coś zakłuło mnie boleśnie. Tak, to na pewno był on – znałam każdy, najdrobniejszy nawet szczegół jego twarzy, całej postaci, powtarzałam wszystko przez piętnaście lat, każdej nocy polerowałam z precyzją i uczuciem perełki pamięci, chowając je skrupulatnie i z czułością w sercu, ale coś się teraz zmieniło. Nie chodziło tu o fizyczne zmiany, o to, że wydawał się być o wiele starszy, bardziej zmęczony, że jego twarz straciła swój chłopięcy urok i teraz należała do pięknego, dorosłego mężczyzny, że jego włosy urosły... Zmiana kryła się raczej w wyrazie jego oczu – wciąż takich samych, ale pozbawionych czegoś bardzo istotnego. Przypominały oczy dziecka, które dopiero poznaje świat, dziecka, które żyje w swoim własnym świecie albo... wariata. Nie potrafiłam odnaleźć w nich tego, co kiedyś, wpatrywał się we mnie z łagodną i cichą ciekawością, jakby zupełnie nie pamiętał, kim jestem, jakby nie pamiętał tego, co się zdarzyło. Wciąż widziałam w nich tą samą dobroć i sympatię, ale czegoś tam brakowało, tak, jakby to nie do końca był on, tak, jakby zupełnie nic nie pamiętał. Miałam wrażenie, że wciąga w siebie wszystkie moje emocje, jakby pochłaniał widok mojej twarzy... Przerażało mnie to trochę i wzdrygnęłam się lekko, poczym przytuliłam policzek do jego piersi, słuchając spokojnego i równego bicia jego serca, co upewniło mnie już do końca, że to naprawdę Max. Zbyt dobrze znałam ten rytm, żeby teraz móc się pomylić. Być może to nieprawdopodobne, ale ten dźwięk był odciśnięty na stałe w moim umyśle, jak... piętno. Zbyt dobrze pamiętałam, jak ten sam rytm zamierał pod moją dłonią...
Nie, nie zamierzałam teraz myśleć o tamtym dniu. Nie ważne, co się zdarzyło, liczyło się to, że mi go zwrócono – innego, niż wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni, ale wciąż Maxa.
-Hej, gołąbki, my też tu jesteśmy – dotarły do mnie słowa Langleya.
-Zamknij się – powiedział mu bez ogródek Michael. – Nie potrafiłeś go ochronić wtedy, to teraz milcz, ok.? Poczekasz sobie nawet całą noc, jeśli uznamy, że to dla ciebie wskazane – jego głos był cichy, ale zdeterminowany. Langley nic nie odpowiedział.
-Nie, on ma rację, im prędzej to wyjaśnimy, tym lepiej – powiedziałam gdzieś w okolicy mostka Maxa. Racjonalna część mojego umysłu wzięła górę. Nie miałam wcale ochoty odsuwać się od niego, ale czułam, że jest mu nieswojo i nie bardzo wie, co ma zrobić. Nie miałam pojęcia, co się z nim działo, ale wiedziałam jedno – że teraz nie pozwolę mu oddalić się ode mnie, bez względu na to, co się stało. – Wiesz, kim jestem? – zapytałam odsuwając się od Maxa na tyle, by mógł na mnie spojrzeć. Patrzył na moją twarz takim wzrokiem, jakby był zgłodniały widoku ludzkich twarzy, ale nie było w tym nic drapieżnego. Uśmiechnął się do mnie jakby niepewnie i skinął głową, a ja poczułam, że jeszcze chwila i rozpłaczę się jak małe dziecko.
-Jesteś Liz – odparł po prostu, tym samym miękkim głosem, akcentując moje imię tak samo, jak kiedyś. Już zapomniałam, że może ono tak pięknie brzmieć w czyichś ustach. Nie, nie w czyichś – w jego ustach. W dodatku powiedział to tak, jakby „Liz” było synonimem wszystkiego, co było ważne. Zamrugałam oczami, nie chcąc, by głupie łzy rozmazały mi jego postać. – Wiem, kim jest Liz – dodał jakby z zawstydzeniem. Uśmiechnęłam się do niego i skinęłam głową.
-To dobrze – stwierdziłam po prostu i wyciągnęłam rękę, ujmując jego dłoń i splatając moje palce z jego.
-To może Cameron coś nam wyjaśni – powiedział Michael zakładając ręce na piersi i patrząc wrogo na kobietę. – Chyba już najwyższa pora, prawda?
-Co się stało? Z Maxem? – zapytałam oglądając się i postąpiłam krok w kierunku kanapy, zachęcając gestem, by Max usiadł. Posłuchał mnie, nie odrywając ode mnie wzroku, pełnego łagodnego uporu. Usiadłam tuż obok niego, kładąc nasze splecione dłonie na moich kolanach – nie mogłam go puścić, nie teraz. Musiałam czuć obok siebie jego bliskość i ciepło, wiedzieć, że na pewno jest tutaj.
Isabel usiadła z drugiej strony Maxa i uśmiechnęła się do niego serdecznie, obejmując go ramieniem. Siedzieliśmy we trójkę, ja trzymałam jego dłoń i nie wiedziałam, gdzie kończę się ja a zaczyna on, Isabel obejmowała go, ale Max wcale nie czuł się tym przytłoczony. Błysnęło mi tylko w umyśle, że teraz w jakiś dziwny, zupełnie obcy mi sposób po prostu wiedziałam, co on czuje. I byłam tylko szczęśliwa z tego powodu. Michael stanął za naszymi plecami i zupełnie nieświadomie wszyscy ulokowaliśmy się tak, jakbyśmy mieli chronić Maxa – siostra, brat i żona, trójka najbliższych mu ludzi. Rzecz jasna nie myślałam wtedy o takich rzeczach – dopiero później, wspominając ten jeden wieczór, uświadomiłam sobie, że robiliśmy to zupełnie odruchowo, jakbyśmy starali się zamknąć go w naszym kręgu i nie pozwolić nikomu zbliżyć się do niego na tyle, by go zranić.
-Więc? – powiedziała groźnie Maria w kierunku... zaraz, Cameron? Tak, Cameron. Maria wstała z miejsca i przeszła na bok, zakładając ręce na piersi tak samo, jak Michael.
Cameron popatrzyła na nas kolejno z lekkim zaskoczeniem.
-Chcecie o tym rozmawiać tutaj...? – zapytała z niedowierzaniem Michaela.
-Młoda damo, wszyscy obecni w tym pokoju są doskonale poinformowani o wszystkim – zauważył mój ojciec. – Więc czy mogłabyś uprzejmie wyjaśnić nam co nieco? Chciałbym się dowiedzieć, czemu moja córka przez kilkanaście lat myślała o sobie jako o wdowie.
Cameron zaczerwieniła się lekko, przygładziła włosy i spojrzała na Langleya, ale z jego miny nic nie można było wyczytać. Westchnęła więc i przysiadła na drugim fotelu.
-No cóż – mruknęła. – Więc co chcecie wiedzieć?
-Wszystko – odparła spokojnie Isabel. – Po prostu zacznij od początku. Od samego początku – podkreśliła.
-Kim w ogóle jesteś? – zapytałam, nie odrywając jednak wzroku od Maxa.
-Och, faktycznie, nie przedstawiłam się jeszcze – zreflektowała się kobieta. – Cameron Flynn.
-Do rzeczy, do rzeczy – zniecierpliwił się Michael.
-Kilkanaście lat temu. Mieliście ogon... to znaczy pościg, a ściślej biorąc, to podwójny – Cameron najwidoczniej nie bawiła się w owijanie czegokolwiek w bawełnę. – Wojsko oraz agenci Khivara... wiecie chyba, o czym mówię? – zapytała jakby upewniając się, że rozumiemy.
-Do rzeczy – upomniał ją Michael. – Kiedy, bo kilkanaście lat można różnie rozumieć. I kto miał ten ogon, my wszyscy?
-Nie – Cameron pokręciła spokojnie głową. – Max i Liz. Tamta stacja w Ilinois to było wojsko. My tylko posprzątaliśmy.
-My? – zapytała złowrogo Maria i czułam, jak Isabel po drugiej stronie Maxa stężała. Dziwne, że odczuwałam również emocje innych.
W pokoju zapanowała ciężka atmosfera, ale Cameron nie dała się zapędzić w kozi róg.
-My – powtórzyła. – Ściślej biorąc, Nicholas jako wysłannik Khivara. Również jestem... jak wy to nazywacie, Skórem.
Michael za nami wydał z siebie jakieś dziwne charknięcie.
-To jakaś pułapka? – warknął. – Jeśli to wszystko było z góry ukartowane...
-Dajcie jej powiedzieć, do cholery! – wtrącił się Langley. – Chcecie się czegoś dowiedzieć, to wysłuchajcie do końca tego, co ma wam do oznajmienia.
-Dziękuję – Cameron skinęła mu głową. – Jak już powiedziałam – my tylko posprzątaliśmy. Zatuszowaliśmy całą sprawę, nie potrzebny był nam wtedy rozgłos. Nicholas zdobył to, co chciał, to znaczy Maxa.
-Przecież on był martwy, umarł na moich rękach – wyrwało mi się mimo woli. Jakby na zaprzeczenie moich słów, żywy Max siedział tuż obok mnie i patrzył na nasze złączone dłonie. Na dźwięk mojego głosu podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się do mnie leciutko, samymi kącikami ust. Odpowiedziałam mu uśmiechem i uścisnęłam mocniej jego rękę. Ważne, że teraz był ze mną. A jednak poczułam wyrzuty sumienia; może gdybym nie zostawiła go wtedy na betonie stacji benzynowej, gdy udało mi się zawieźć go do jakiegoś szpitala... może wszystko wyglądałoby inaczej. Czemu tak szybko zrezygnowałam?
-Antariańska nauka potrafi zdziałać cuda – mruknęła Cameron. – Na Ziemi nawet natychmiastowa pomoc najlepszego lekarza na nic by mu nie przyszła – powiedziała, jakby czytając w moich myślach. – Ale na Antarze technika wygląda zupełnie inaczej.
-Zabraliście go tam? – zdziwiła się Isabel. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam ostrożnie długich włosów Maxa. Część z nich była siwa. – Czy to z powodu tego... wypadku w Ilinois Max jest teraz... inny? – zapytała patrząc na Maxa, całe szczęście bez zrozumiałego w tej sytuacji wyrazu politowania i współczucia. Byłam jej wdzięczna, że nie traktowała go jakby był wariatem. A przecież na pierwszy rzut oka można by go tak potraktować – jako człowieka, który oszalał czy też kompletnie stracił pamięć, dla którego to wszystko było czymś nowym. Jednak chyba obie czułyśmy, że to nie prawda, a przynajmniej nie do końca. Isabel i Michael stanęli na wysokości zadania i przyjęli tego Maxa, jak powinni. Czułam w głębi duszy, że nie było już dawnego Maxa, i gdy mój wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Isabel, wiedziałam, że ona i Michael również o tym doskonale wiedzieli, ale liczyło się to, że Max w ogóle był razem z nami. Znowu.
-Niezupełnie – westchnęła Cameron. – Nicholas... cóż, po zastosowaniu naszego leczenia Max był tym samym człowiekiem, ale Nicholas... Musicie zrozumieć, że Max jako Max przedstawiał ogromne zagrożenie dla władzy – odwróciłam niemal siłą wzrok od Maxa i popatrzyłam na kobietę. Jej twarz była idealnie opanowana, ale w jej oczach błysnęło coś smutnego. – I Khivar nie mógł pozwolić, by legenda, jaką owiana była postać Zana, wciąż trwała. Dlatego też kazał to zrobić – dodała cicho i zamyśliła się.
-Co zrobić? – nie wytrzymał Michael.
-Zabrał mu pamięć – wyjaśniła. Zacisnęłam mocniej dłoń Maxa.
-Co to znaczy...? – zapytałam, ale nie byłam pewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź. – Jak...?
-Wypalił mu umysł – Cameron przygryzła wargę. – Raz na zawsze zabierając wszystko.
Za oknami wciąż szumiał deszcz. Max znów podniósł na mnie wzrok i znów uśmiechnął się niepewnie. Nie mogłam się rozpłakać, po prostu nie mogłam...
-Było mi go żal i starałam się mu pomóc – ciągnęła dalej Cameron. – Opowiedziałam mu to, co mogłam o was wszystkich i przy pierwszej nadarzającej się okazji przywiozłam.
-Jeśli jest w tym jakaś zasadzka... – zaczął groźnie Michael.
-Nie wierzysz Cameron? – zdziwił się Max, podnosząc głowę i patrząc pytająco na Michaela.
-Wybacz stary, ale lepiej nie wierzyć nikomu, niż uwierzyć o jednej osobie za dużo – mruknął Michael, nieco jednak łagodniej.
-Dlaczego? – wciąż dziwił się Max. – Ja jej wierzę. Opowiedziała mi o was. O Liz, o Isabel, o tobie... Michael – widziałam, jak Michael drgnął zaskoczony, słysząc swoje imię w ustach przyjaciela. – O Jennifer. I przywiozła mnie tutaj. Więc jej wierzę.
-Żeby wszystko było takie proste – westchnęła Isabel, uśmiechając się jednak do Maxa.
-A oni się znają – powiedziała znienacka Jennie. Zupełnie zapomniałam, że ona i Chris też tutaj byli – tkwili oboje nieruchomo koło okna, zupełnie z boku, nie odzywając się ani słowem. – Ona i Langley. Znają się.
-Jennie, chodź tutaj – poprosiłam. – Chris, ty też.
Ale żadne z nich nawet się nie poruszyło. Popatrzyli tylko niepewnie na Maxa i oboje, jak na komendę, utkwili wzrok w Cameron. Być może czuli się w jakiś sposób wykluczeni z tego wszystkiego, żadne z nich nigdy nie poznało Maxa.
To było dziwne – być w jednym pokoju z moim Maxem i dwójką jego dzieci, których nawet nie pamiętał... Boże, w jednej chwili wszystko zrozumiałam. Max nie pamiętał narodzin Jennie, nie pamiętał, jak czytał jej bajki. Nie pamiętał naszego ślubu ani starej chevelle, nie pamiętał, jak uratował mi życie i jak powiedział mi o sobie, kim jest naprawdę. Nie pamiętał kompletnie nic z naszego wspólnego życia... Zagryzłam wargi, żeby się nie rozpłakać. Musiałam być teraz silna, dla siebie i dla niego, dla naszych dzieci.
-O czym ona mówi? – zapytała Maria marszcząc brwi.
Langley westchnął ciężko.
-Owszem, ja i Cameron znamy się – potwierdził. – Ale jak na jeden dzień stanowczo starczy tego dobrego. O ile nie pamiętacie, to niektórzy z was mają jutro intensywny trening – zauważył uprzejmie. – Teraz czasu mamy jeszcze mniej, więc lepiej odłożyć sobie tego typu rozmowy na inny termin. Ja stanowczo żądam, żeby na dzisiaj skończyć tą nasiadówkę, wszystko wyjaśnicie sobie jutro i pojutrze.
Cameron popatrzyła na nas niepewnie. Było chyba jasne, że ani ja, ani Isabel czy też Michael nie wypuścimy teraz Maxa.
-Max tu zostaje – podkreśliłam. – Mój pokój jest wystarczająco duży. Max, zostaniesz ze mną? – zapytałam, patrząc na niego pytająco. Spojrzał na mnie i skinął powoli głową.
-To ja już pójdę – stwierdziła Cameron.
-Czekaj, czekaj! – zawołał Michael. – Pozwolisz, że ja pojadę z tobą – zaproponował takim tonem, że odmowa wydawała się niemożliwa. Cameron skinęła głową z zadumą.
-Max – westchnęła Isabel i przytuliła go mocno. – Wiedziałam, że wrócisz...
Obejrzałam się w stronę okna, gdzie Chris i Jennie wciąż tkwili w identycznych pozycjach.
-Jennie, wszystko w porządku? – zapytałam z niepokojem. Wydawała się być jakaś dziwna.
-Tak – uśmiechnęła się blado. – Dlaczego coś miałoby być nie tak?
-A jak tam twoje wyjście? – spytałam ostrożnie, patrząc na nią uważnie.
-Moje wyjście? – zdziwiła się lekko. – Aa – mina zrzedła jej nieco, ale po chwili znów na jej twarzy zagościła maska. – Nic. Nic nadzwyczajnego.
-Aha – mruknęłam.
Nie wydawało mi się, żeby to nie było „nic nadzwyczajnego”, ale Jennie była silna. Zresztą, teraz wszystko musiało być dobrze. Max cudem wrócił do domu, więc wszystko musiało się jakoś ułożyć.
Andrew zupełnie wyleciał mi z głowy. Teraz był tylko mój Max.
No dobra, ja powiem tak...NIE JESTEM ZASKOCZONA. Mówiłam, że Max będzie żył
Co do skłonności polarowych- nie martwi mnie to, bo wiem, że Nan nie popełni takiego bluznierstwa
I jeszcze ta Cameron pachnie mi brzydko, czyli ...Melindą A wiecie, że u Melindy Cameron rodzieliła (choć nie na zawsze) Marię i Michaela ?!
P/S. Nan ehh : ty jeszcze narzekasz na komentarze...A propos ja chyba też zacznę wysyłać maile ...
Co do skłonności polarowych- nie martwi mnie to, bo wiem, że Nan nie popełni takiego bluznierstwa
I jeszcze ta Cameron pachnie mi brzydko, czyli ...Melindą A wiecie, że u Melindy Cameron rodzieliła (choć nie na zawsze) Marię i Michaela ?!
P/S. Nan ehh : ty jeszcze narzekasz na komentarze...A propos ja chyba też zacznę wysyłać maile ...
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Mówiłam, że ta niepewność w ruchach Maxa przy pierwszym spotkaniu z Jennie była podejrzana, ale nie myślałam, Nan, że tak pięknie to rozwiążesz. Bardzo dziękuję
Nie wiem, co pisać. Boję się wybiegać za daleko w przyszłośc i snuć domysły, bo skoro masz już gotowy prawie cały scenariusz, to mogłabym Cię tylko rozjuszyć A tak serio. Nie piszę sama, więc chciałabym Ciebie o coś zapytać: czy jako autorka lubisz sugestie czytelników? I czy nie przeszkadzaja Ci ich jęki, prośby, narzekania, sprawdzające się przewidywania? Na prawdę mnie to interesuje!
Napiszę tylko - świetna część. Brakowało mi tylko jakiegos większego skupienia się na Maxie i Liz. Albo choćby na Maxie. W końcu nie częśto się zdarza, ze ktoś wraca po 15 latach z wypranym mózgiem Ciekawe, czy któraś z kolejnych części będzie przedstawiona jego oczami...
Proszę o jeszcze. I bardzo jestem ciekawa, czy Twoje zainteresowanie Michaelem rzeczywiście przełoży się na zaiteresowanie nim Cameron
Nie wiem, co pisać. Boję się wybiegać za daleko w przyszłośc i snuć domysły, bo skoro masz już gotowy prawie cały scenariusz, to mogłabym Cię tylko rozjuszyć A tak serio. Nie piszę sama, więc chciałabym Ciebie o coś zapytać: czy jako autorka lubisz sugestie czytelników? I czy nie przeszkadzaja Ci ich jęki, prośby, narzekania, sprawdzające się przewidywania? Na prawdę mnie to interesuje!
Napiszę tylko - świetna część. Brakowało mi tylko jakiegos większego skupienia się na Maxie i Liz. Albo choćby na Maxie. W końcu nie częśto się zdarza, ze ktoś wraca po 15 latach z wypranym mózgiem Ciekawe, czy któraś z kolejnych części będzie przedstawiona jego oczami...
Proszę o jeszcze. I bardzo jestem ciekawa, czy Twoje zainteresowanie Michaelem rzeczywiście przełoży się na zaiteresowanie nim Cameron
Biologia już mnie zemdliła i postanowiłam odpowiedzieć...
Zawsze byłam zdania, że jestem przeraźliwie mądra. Niestety, na ogół po fakcie albo w ogóle nieświadomie. Tak samo, jak nieświadomie wyszło mi nawiązanie kulturowe jak złoto. Kontekst kulturowy też jest niezły, nie ma co, ale wielopoziomowej ironii na szczęście nikt tu nie znajdzie (nie ma co, polski z moją wychowawczynią wypacza umysł...). Nie zdawałam sobie sprawy z podobieństwa (albo i nie) mojej Cameron do Cameron Melidy - cóż, w pierwszej chwili gdy przeczytałam imię "Melinda" skojarzyło mi się z filmem W każdym razie odżegnuję się od niej stanowczo, Cameron jest moja (jak połowa bohaterów), a ja po prostu lubię to imię. I niestety, na razie jestem raczej na etapie eliminowania bohaterów niż dodawania, zwłaszcza dodawania ich punktów widzenia. Cieszę się, że kwestia Maxa została "pięknie rozwiązana" - Ela pisała o nadziei, że będzie taki sam, jak w serialu, i trochę mnie wtedy tknęło, ale... I proszę bardzo, snujcie sobie domysłów ile chcecie, mnie to naprawdę tylko cieszy, że ktoś zadaje sobie trud pomyślenia nad tym Zresztą, bądźmy szczerzy - gdybym nie lubiła sugestii, to to opowiadanie byłoby tylko kolejną urojoną historią w mojej głowie.
W każdym razie - serdeczne dzięki za komentarze.
Zawsze byłam zdania, że jestem przeraźliwie mądra. Niestety, na ogół po fakcie albo w ogóle nieświadomie. Tak samo, jak nieświadomie wyszło mi nawiązanie kulturowe jak złoto. Kontekst kulturowy też jest niezły, nie ma co, ale wielopoziomowej ironii na szczęście nikt tu nie znajdzie (nie ma co, polski z moją wychowawczynią wypacza umysł...). Nie zdawałam sobie sprawy z podobieństwa (albo i nie) mojej Cameron do Cameron Melidy - cóż, w pierwszej chwili gdy przeczytałam imię "Melinda" skojarzyło mi się z filmem W każdym razie odżegnuję się od niej stanowczo, Cameron jest moja (jak połowa bohaterów), a ja po prostu lubię to imię. I niestety, na razie jestem raczej na etapie eliminowania bohaterów niż dodawania, zwłaszcza dodawania ich punktów widzenia. Cieszę się, że kwestia Maxa została "pięknie rozwiązana" - Ela pisała o nadziei, że będzie taki sam, jak w serialu, i trochę mnie wtedy tknęło, ale... I proszę bardzo, snujcie sobie domysłów ile chcecie, mnie to naprawdę tylko cieszy, że ktoś zadaje sobie trud pomyślenia nad tym Zresztą, bądźmy szczerzy - gdybym nie lubiła sugestii, to to opowiadanie byłoby tylko kolejną urojoną historią w mojej głowie.
W każdym razie - serdeczne dzięki za komentarze.
No tak A ja opatentuję parę moich pomysłow, bo widzę, że to się już robi jakieś dziwne...tzn. w mojej Rzece Życia Natan ,syn Michaela zostaje porwany na Antar i zabierają mu pamięć i marzenia No i co, znów ktoś mnie posądzi o jakieś odwzorowanie, potem...
Gdybym miala więcej czasu , to bym szybciej opublikowała , a tu nici No nic Nan, mam nadzieję, że u ciebie Maxa jednak nie zabrali na ten Anatar ...chiwla, no przecież czytałam, ach te emocje...
No, Nan -ja czekam na twoje pojawienie się u mnie
Gdybym miala więcej czasu , to bym szybciej opublikowała , a tu nici No nic Nan, mam nadzieję, że u ciebie Maxa jednak nie zabrali na ten Anatar ...chiwla, no przecież czytałam, ach te emocje...
No, Nan -ja czekam na twoje pojawienie się u mnie
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 52 guests