The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Postanowiłam dodać coś wcześniej, tak sobie, bo mam dobry humor Za oknem moja ukochana pogoda (ktoś w końcu musi taką lubić) i perpektywa kilku wyjazdów... mniam.
Co do owych zdolności - szczerze mówiąc to tylko przeróbka słów dwóch zmiennokształtnych i tyle.
I wyszło szydło z worka - no dobrze, mechanik pochodzi z Polonii, która jest w końcu nieźle rozrośnięta, nazywa się Kowalski i wcześniej kradł rowery pod Pałacem Kultury...
Czy mam wnioskować z powyższych postów, że udało mi się oddać kawałek serialowego Michaela? Na razie jest fajny, ale czasami i jego narracja potrafi być "przegadana". W każdym razie Michael to... Michael, jak mówił Roch Kowalski
I wiesz, Maleństwo, zdziwiłabyś się, ale wcale nie mam decydującego głosu w sprawie fabuły. Doskonale rozumiem w tym wypadku Chmielewską (odsyłam do jej wstępu we "Wszyscy jesteśmy podejrzani" - może nie aż tak, ale w podobnym stylu...). Najlepszy przykład to to, że żadnego trupa miało nie być, a nawet jeśli, to miał to być ktoś zupełnie inny. Cóż... nie wyszło. Przegrałam batalię, trudno. (PS: {o} do Twórczości chyba średnio zagląda
PS2: Antarskie Noce... Zdaje się, że skutecznie udało mi się popsuć atmosferę moimi komentarzami)
Po krótkim (taa, jasne) skomentowaniu paru rzeczy przechodzimy do części 29. Hm, już 29...? Coś przyśpieszyłam, zdaje się... nic to, mam nadzieję, że przed wakacjami pisanie zakończę. Już nic nie mówię.
Chris:
Pani E usiłowała na wszelkie sposoby wyciągnąć z nas wiadomości o tym, jak poszedł wczorajszy „trening”, ale nie wiadomo dlaczego, tak jakoś wyszło, że żadne z nas – ani Jennie, ani ja – nie mieliśmy jakoś okazji i nastroju żeby odpowiadać. Po prostu się nie złożyło, a pani E miała chyba pecha i nie miała nosa do wyczucia sytuacji. Najpierw zapytała przy śniadaniu – nieco późnym, bo dochodziło już niemal południe, tyle że nierozważnie powiedziała jednocześnie, że chciałaby nas zabrać do groty. Jej pytanie po prostu jakby znikło, zapomnieliśmy o nim momentalnie. Mieliśmy pojechać do mitycznej groty, coś jakby... coś jakby powrót do magicznego miejsca, święty Graal, zakopane skarby, miejsce ukrycia piątego elementu, jaskinia mitów... i jak do tego przyrównywać jakąś trywialną rozmowę o niszczeniu kamieni? Chyba nawet ja byłem bardziej podniecony tą wycieczką do groty niż Jennie. Ale zaraz – wydawało mi się, że to ja raczej miałem z tym miejscem więcej związków. To ja chyba właśnie stąd wylatywałem razem z moją matką gdzieś w obce planety, nie ona. Nie zamierzałem umniejszać rzecz jasna roli mojej przyrodniej siostry w tym wszystkim, ale naprawdę wydawało mi się, że to ja tutaj byłem raczej siłą napędową – nie ona. To ja pojawiłem się znacznie wcześniej, z zamierzenia czy też nie, choć być może nie było tu się czym chwalić – z tego, co powiedziała kiedyś pani E, a co później znacznie dosadniej wytłumaczył mi Michael. No cóż, nie moja wina, że moi tak zwani rodzice chajtnęli się ze sobą w niezbyt odpowiednim czasie.
A jednak trochę się rozczarowałem. Nie bardzo wiem, czego się spodziewałem – na wszelkie pytania pani E odpowiadała jak katarynka, że Max zostawił mi wspomnienia. Czułem podświadomie, że jeśli zostanę z tymi ludźmi dłużej niż trzeba, to po prostu zwariuję – sam już nie wiedziałem, czy obraz Antaru, jaki wytworzył się w moim umyśle, był efektem lektur i filmów fantastycznych, owych rzekomych wspomnień czy też może to wyłącznie efekt mojej wyobraźni. Czy ogromne różowe niebo upstrzone w jasne, złote cętki było jedynie moim wymysłem? A może te wszystkie miękkie postaci to po prostu klatka z filmów Spielberga? Nie miałem pojęcia. Z całą pewnością jednak zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to miejsce – jaskinię z inkubatorami, jak to nazywała pani E. Nie zobaczyliśmy jej jednak od środka – ku naszemu niepomiernemu żalowi. Pani E zjechała z autostrady na pustynię i po kilku minutach niewiarygodnych wertepów silnik ucichł. Spojrzeliśmy z zaskoczeniem na panią E – staliśmy na środku pustyni, koło jakiejś góry – nie góry...
-To tu? – zapytała niepewnie Jennie spoglądając na wznoszące się nieopodal skały.
-Tu – potwierdziła pani E wysiadając z samochodu. Patrzyła na te same skały z czymś pomiędzy zmieszaniem a wzruszeniem.
-Zaraz... jak to tu? – zdziwiła się Jennie. – Przecież tutaj... tutaj nic nie ma.
-Teraz nic – zgodziła się pani E, a ja miałem wrażenie, że gdzieś w jej głosie zabrzmiała nutka goryczy. – Ale kiedyś była tutaj grota z inkubatorami, no i... granilith.
Zamilkliśmy oboje. Więc to naprawdę było tutaj? Skonfrontowanie marzeń i naszych wyobrażeń z brutalną prawdą nie było zbyt... przyjemne. Więc to tu wszystko się zaczęło, na tych niepozornych skałach? To stąd wyszła czwórka dzieciaków, stąd odleciałem na zupełnie inną planetę? Szczerze mówiąc miałem wrażenie, że równie dobrze pani E mogłaby nam pokazać byle jaką skałę i powiedzieć, że to właśnie to. Po prostu te skały wyglądały zbyt zwyczajnie jak dla mnie, zbyt naturalnie... Pani E chyba odgadła moje myśli.
-Może i nie wyglądają zbyt imponująco, ale kiedyś o to, co skrywały wewnątrz siebie, niektórzy byli gotowi zrobić absolutnie wszystko – powiedziała wchodząc po skałach. Ruszyliśmy za nią – jak dwa nieodłączne cienie. – Tu właśnie była grota z ich inkubatorami, o ile można to tak nazwać. A później okazało się, że był tu również granilith. Jednym słowem – niemal najważniejsze miejsce całego kosmosu, ale nikt nie zdawał sobie z tego sprawy – uśmiechnęła się gorzko pani E.
Zaraz – dlaczego najważniejsze miejsce? Przecież to był tylko... środek transportu, ten granilith, więc o co chodziło? Stanęliśmy w końcu, gdzieś tak w połowie drogi na sam szczyt skały. Jak na pustynię to góra była całkiem spora.
-To tu – pani E wskazała na jednolitą skalną ścianę. Tak, tak, wiedziałem już, że kosmici są wśród nas, widziałem próbkę tego, co potrafią, ale nikt nie mówił o przenikaniu przez kamienie! No to już było chyba nieco za dużo. Chyba naprawdę zostaliśmy wywiezieni byle gdzie...
-Ja się poddaję – powiedziałem podnosząc ręce. – Zgadzam się na uzdrawianie, niszczenie różnych rzeczy, zgadzam się nawet na mój udział w tym wszystkim, ale w przechodzenie przez chińskie mury to ja się nie bawię!
-Nikt przez nic nie przenikał – mruknęła pani E wpatrując się intensywnie w skałę tak, jakby chciała tam coś zobaczyć.
-No, ale przecież rozwalanie i zalepianie tego w kółko nie było zbyt praktyczne – zauważyła Jennie. O, ona chyba też średnio w to wierzy...
-Nikt niczego nie rozwalał – zirytowała się nieco jej matka. – Oni to po prostu otwierali... przesuwali ręką nad powierzchnią skały i pojawiał się srebrny odcisk dłoni, poczym ta ściana rozsuwała się.
-Mogę spróbować – mruknęła Jennie. – Ale szczerze wątpię, czy mi wyjdzie.
W rezultacie po pół godzinie miała obmacaną bez mała całą ścianę, bez żadnego rezultatu rzecz jasna. Zaczynałem podejrzewać, że pani E najzwyczajniej w świecie postanowiła nas w coś wrobić. W końcu Jennie była nieco inna niż na przykład jej matka czy też ja, choć Langley rzecz jasna twierdził coś odwrotnego, i coś powinno się stać. Nie mówię, żeby od razu rozstępowała się ziemia, ale chociaż jakiś mały, skromny srebrny ślad dłoni... A guzik. Mogliśmy się wypchać, nawet, jeśli skała kryła w sobie coś ciekawego, nie dowiedzieliśmy się tego. A jednak pani E zachowała kamienną twarz, wydawało się, że nieudane wysiłki Jennie jakoś jej nie ruszają ani nie dziwią.
-Gdy granilith odleciał, nie weszliśmy już do środka komory, nie mogliśmy jej otworzyć – stwierdziła spokojnie. Jennie rzuciła jej ponure spojrzenie.
-Nie mogłaś powiedzieć mi tego samego pół godziny temu? – zapytała złym głosem.
-Byłam ciekawa, czy ci się uda – uśmiechnęła się pani E, a Jennie jakoś niebezpiecznie poczerwieniała. Oj...
-Co tam w ogóle było? – zapytałem szybko. – I dlaczego nie dało się otworzyć?
-Wolałabym zejść na dół do samochodu i tam o tym porozmawiać – pani E obejrzała się na skalną ścianę i na jej twarzy pojawił się wyraz niechęci.
-A ja wolę zostać tutaj – zaoponowała Jennie. – Przywozisz nas nie wiadomo gdzie i mówisz, że to właśnie tu był granilith. Skoro nie możemy dostać się do środka, to może jednak tutaj nam opowiesz, co?
Pani E spojrzała na nią ostro i nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, jednak w rezultacie milczała. Miałem dziwne wrażenie, że coś ostatnio się pomiędzy nimi nie układało, ale nie chciało mi się pytać i dociekać. W końcu – czy to moja sprawa? Wolałem się w to nie wcinać.
-Nie ma co opowiadać – odparła pani E wzruszając ramionami. – Wiecie już co najważniejsze. To stąd wyszła czwórka dzieci i to właśnie to miejsce odkryli później niemal zupełnie przypadkiem, tu też dowiedzieli się, kim tak naprawdę są i skąd pochodzą. No i stąd Tess odleciała na Antar. Nie wiem, co chcecie tu robić, ale ja wracam do samochodu, robi się coraz bardziej gorąco – zakończyła i popatrzyła na nas pytająco. – Zostajecie?
Skinąłem bez słowa głową. Cholera, miałbym sobie stąd pójść? Teraz? Nigdy w życiu. Jennie również pokiwała głową. Chyba zostajemy oboje, za to pani E chyba się na nas obrazi. Odwróciła się i zaczęła schodzić do samochodu.
-Róbcie co chcecie – rzuciła.
-Słuchaj, może jednak należałoby zejść i jakoś porozmawiać z twoją matką, co? Czemu wy się w ogóle ostatnio ciągle kłócicie? – zapytałem Jennie, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
-Ja się z nikim nie kłócę. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi – odparła obojętnie. – Zresztą, przejdzie jej za pięć minut. Nie moja wina, że denerwuje ją byle co.
Spojrzałem na nią zezem, ale nic nie powiedziałem. Z tego co zauważyłem, to obie panie E nie miały w zwyczaju wykłócać się o drobiazgi, ale przecież jeszcze w Las Cruces czasami zachowywały się jakoś dziwnie. Kiedy był ten pierwszy raz gdy rzuciło mi się to w oczy...? Chyba gdy mijaliśmy na schodach tego nauczyciela Jennie, który teraz też tu przyjechał. Mnie osobiście facet nie przeszkadza, ale one chyba drą o niego koty. Przyznaję, że zupełnie nie rozumiałem postawy Jennie i szczerze współczułem pani E, będąc całkowicie po jej stronie, nie zamierzałem jednak się z tym afiszować – metoda złotego środka jest naprawdę złota, bo strasznie trudno to osiągnąć bez zbytniego narażania się innym. Nikt nie ma pojęcia, jak trudno jest wymanewrować spomiędzy dwóch kobiet, które chcą sobie coś wzajemnie udowodnić...
-Wierzysz jej? – zapytała Jennie wskazując głową w kierunku samochodu.
-Co do czego? – odparłem ostrożnie.
-Co do tego jej twierdzenia, że tutaj nic się nie dzieje – mruknęła.
-Za grosz – stwierdziłem bez namysłu. Jasne, że nie wierzyłem. W jednym zdaniu skwitować takie miejsce? Nie, ja rozumiem styl telegraficzny i w ogóle, ale to już była lekka przesada.
-Tak też myślałam – zgodziła się Jennie i rozejrzała się dookoła z lekkim dreszczem. – Nie wiem czemu, ale czuję się jakby to był cmentarz o północy – powiedziała. No tak, nieco dziwne porównanie – słońce stało wysoko na niebie i dookoła nie było żadnych nagrobków, ale mimo wszystko zrozumiałem ją. Może to głupie, ale miałem wrażenie że te skały to swego rodzaju... sanktuarium, w którym naruszamy spokój duchów przeszłości. Wiem, że to niedorzeczne, ale co na to poradzę?
-Chyba zejdę na dół – zdecydowała. – Zostajesz jeszcze?
-Tak – skinąłem głową. Postoję jeszcze chwilę, pomyślę...
-Może uda mi się dowiedzieć, o co tak właściwie jej chodzi – mruknęła Jennie schodząc ze skał. Odetchnąłem z ulgą gdy w końcu zostałem sam. Pewnie, coraz lepiej czułem się w towarzystwie Jennie, ale czasami człowiek musi pobyć sam. A teraz właśnie był taki moment.
Kiedyś nie potrafiłem zrozumieć, czemu ludzie robią taką tragedię gdy dowiadują się, że na przykład ich ojcem jest kto inny niż do tej pory sądzili. Albo dlaczego tak przeraźliwie poważnie traktują sprawę „powrotu do korzeni”. Może nie mogłem tego zrozumieć, bo Serena i Tom zawsze proponowali mi pomoc w odnalezieniu moich biologicznych rodziców, ale mnie się po prostu nie chciało. Traktowałem Serenę i Toma jak własnych rodziców, oni mnie jak syna i było dobrze. Ale gdy pojawiła się Jennie, a tuż za nią pani E, gdy nagle okazało się, że mógłbym tytułować się „książę”, coś się zmieniło. Zacząłem chcieć dowiedzieć się prawdy, tym bardziej, że istniała jakaś przerażająca ilość sekretów, tajemnic i niedomówień, że każdy miał coś do ukrycia, czym nie byłby skory się podzielić, i w rezultacie miałem dość mętny obraz rodziców, choć mogłoby się wydawać, że teraz już wiem wszystko. Nic bardziej mylącego. Wiedziałem, że pani E wcale nie mówi wszystkiego, dlatego też ostatnio coraz bardziej szukałem towarzystwa Michaela, który chyba jako jedyny mówił ludziom wszystko wprost... na ogół. Ukrywanie absolutnie wszystkiego weszło już chyba tym ludziom w nałóg. W każdym razie stałem sobie teraz w miejscu, które wydawało mi się być szczególne. Byłem ciekaw, jak to wyglądało, gdy oni odnaleźli tą... jaskinię. I jak to naprawdę było z naszym odlotem, bo ta część sprawiała problemy nawet Michaelowi. Fajnie, wiedziałem, że matka kogoś zabiła, ale nie chciało mi się wierzyć, że ot tak, nagle ni z tego ni z owego. Czy ojciec ją znienawidził? To dlaczego do diabła z nią spał? Dotkliwie odczuwałem brak którejkolwiek ze stron – wszystko jedno, chciałem mieć kogoś, komu naprawdę mógłbym uwierzyć na słowo. Max, Tess, nie było różnicy. Oni też w końcu tu byli, stali na tym samym miejscu co ja – cały kłopot polegał jedynie na lekkiej różnicy w czasie, oni jakieś dwadzieścia lat temu, a ja teraz. Gdyby tak można było cofnąć się w czasie... pewnie żadne z nich nie uwierzyłoby mi, że jestem ich synem z przyszłości. To w ogóle byłoby zabawne, spotkać się z nimi oko w oko, ale cóż, skoro to niemożliwe... Uświadomiłem sobie nawet, że chyba wolałbym spotkać się z matką. O ojcu wszyscy mówili w samych superlatywach, ale o matce to najpierw zastanawiali się, a potem uważnie dobierali słowa. Ciekawe, czy mam coś z niej. Nie wierzyłem, żeby była aż takim czarnym charakterem. Żeby się tego dowiedzieć pozostawała mi chyba jedynie wizyta u wróżki.
Postałem sobie chwilę na skałach, myśląc o tym, co by było gdyby i zawróciłem. Schodziłem powoli, przepełniony jakąś satysfakcją, że oto w końcu dotarłem tam, gdzie trzeba. A teraz może mi się palić i walić na głowę.
Pani E i Jennie stały tak jakoś koło załomu skał; nie widziały mnie gdy schodziłem, a ponieważ nie rzucałem kamieniami, to i również nie usłyszały mnie. Ja za to usłyszałem urywek ich dość gwałtownej rozmowy.
-...w nim nie podoba? – pytała gniewnie pani Evans.
-Robisz do niego maślane oczy! – wyrzuciła z siebie gwałtownie Jennie. – I sprowadziłaś go tutaj! On się do ciebie przystawia jak jakiś... jakiś... Naprawdę nie widzisz, że on chce się z tobą tylko przespać?! Nie podoba mi się to! – Jennie podniosła głos. – Nie podoba mi się, że on usiłuje wepchnąć się na miejsce taty! Nie podoba mi się, że on ci się podoba! Nie podoba mi się, że traktujesz Chrisa jak oczko w głowie i zawsze mu odpowiadasz na wszystkie pytania! W ogóle miałaś zamiar mi o tym powiedzieć? Kiedykolwiek?!
-Nigdy nie pytałaś – odparła pani E jakby stłumionym głosem. Usłyszałem pogardliwe prychnięcie Jennie.
-Pytałam cię setki razy, ale nigdy nie raczyłaś mi odpowiedzieć! – rzuciła oskarżająco. – Udawałaś, że nie słyszysz albo nie rozumiesz, ale gdy tylko zjawił się Chris to od razu zmieniłaś zdanie! Co takiego ma on, że jemu chciałaś powiedzieć a mnie nie?
-To nie tak – mogłem sobie wyobrazić zakłopotaną minę pani E. Byłem strasznie ciekaw jej odpowiedzi, bo tak po prawdzie mnie również przyszła do głowy ta myśl, czemu tak łatwo się wszystkiego dowiedziałem. – Jesteś jeszcze dzieckiem i nie rozumiesz! – oj, pani E przeholowała. Zdążyłem już na tyle poznać Jennie by wiedzieć, że to stwierdzenie z całą pewnością jej się nie spodoba.
-Dzieckiem, które lada dzień będzie musiało kogoś zabić, żeby uratować sobie życie, tak? – zapytała zimno Jennie. – A może nie chciałaś mi powiedzieć dlatego, że śmierć taty to moja wina, co?
Zdrętwiałem. Nie bardzo wiedziałem, o czym ona teraz mówi, ale nagle dreszcz przeleciał mi po plecach.
-Słucham? – zapytała osłupiała pani E. – Dziecko, o czym ty mówisz?
-Och, nie udawaj, po prostu powiedz to w końcu, że zawsze też tak sądziłaś! – zawołała Jennie z niechęcią. – Przecież wiem, że zawsze tak sądziłaś!
-Nieprawda – zaprzeczyła pani E, ale Jennie nie kupiła tego.
-Wiesz co, jesteś kiepską aktorką – stwierdziła ponuro. – Mam dosyć, zawołajcie mnie, gdy zaczniecie wracać. Na razie chcę być sama – rzuciła i usłyszałem chrzęst piasku i kamieni pod jej stopami. Miałem się dyskretnie wycofać i wrócić, specjalnie potrącając kamienie i jeszcze do tego gwiżdżąc, ale rzecz jasna zostało mi to udaremnione – mój telefon nagle zaczął gwałtownie dzwonić. Drgnąłem gwałtownie i sięgnąłem do kieszeni, poczym wyszedłem zza załomu, nie było sensu już się kryć.
Pani E miała zrezygnowaną minę i szczerze mówiąc nie wyglądała najlepiej.
-Dużo słyszałeś? – zapytała z westchnieniem na mój widok.
-Samą końcówkę – odparłem bez namysłu.
-Co za różnica – pani E machnęła ręką, poczym obejrzała się i poszła za Jennie. Chyba rzeczywiście musiały skończyć pewną rozmowę.
Spojrzałem na wyświetlacz – ikonka przedstawiająca mamę drgała nerwowo, jakby udowadniając mi, że jeśli nie odbiorę zaraz telefonu, to mama dostanie zawału.
-Cześć mamo – powiedziałem odbierając telefon.
-Chris, na Boga, w końcu! – odparła ze zniecierpliwieniem. – Czy ty chcesz, żebym ja tutaj dostała ataku nerwowego? Dlaczego nie odpowiadasz na telefony, usiłowałam dodzwonić się do ciebie przez cały wczorajszy dzień! Coś się stało? Mam się zacząć bać i dzwonić do adwokata?
-Mamo! – zawołałem. – To, że Dave zawsze pakuje się w kłopoty nie oznacza, że ja też zamierzam.
-Wiem, wiem – westchnęła mama. – No, ale jak tam? Ta pani Maxwell to jakaś znośna jest? A ta twoja siostra? Jak sobie radzisz?
-Całkiem dobrze, pani Ev... tego, Maxwell jest całkiem w porządku – odparłem. No bo chyba jest w porządku...? – Jennie też jest fajna... i ogólnie nie jest źle, tylko trochę za bardzo słońce piecze. Naprawdę, nie martw się o mnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
-Tylko ja cię proszę, uważaj na siebie – poprosiła mama. – Nie wiem dlaczego, ale naprawdę wolałabym, gdybyś wrócił do Las Cruces. Albo do Chicago. Mam jakieś dziwne przeczucie...
-Mamo, nie mogę – przerwałem. – Naprawdę, jeszcze nie teraz. Jesteśmy tu trochę... zajęci razem z Jennie, pomagamy dziadkowi zrobić remont w jego kafeterii i nie mogę teraz tak po prostu wyjechać, zresztą, to by głupio wyszło – kłamstwo tak jakoś gładko ze mnie wyszło. Ale co mogłem powiedzieć matce, „sorry, mamuś, ale wiesz, producent filmowy trenuje nas, bo mamy mieć starcie z armią kosmitów, którzy mogą mnie zabić”... zaraz, zabić. Właśnie. Jennie miała rację, nie wiadomo dokładnie, co nas jeszcze czeka. Miałem jej o tym powiedzieć? Wykluczone, mogę sobie wyobrazić, jakby na to zareagowała. Niezręcznie było mi okłamywać matkę, która traktowała mnie jak własnego syna, ale wiedziałem, że nie miałem innego wyjścia. Tylko dlaczego ona była niespokojna...?
-I wszystko jest w porządku? – upewniła się matka.
-Tak, mamo – odparłem. – A dlaczego pytasz?
-Nie wiem... – powiedziała z wahaniem. – Po prostu... ta cała pani Maxwell jest jakaś dziwna. Z kimś mi się kojarzy, ale nie mogę sobie przypomnieć z kim...
Chryste, litości! Więc już i matka jest w to wplątana? O co w tym wszystkim chodzi, czemu pani Evans nie poinformowała mnie, że poznała już kiedyś matkę...?
Chyba na zawsze znienawidzę tajemnice.
***
Maria:
U-hu, chyba Czechosłowacy mieli zły dzień. Isabel wróciła do Crashdown jakaś niezbyt zachwycona, a jej humor tylko pogorszył się, gdy dowiedziała się, że jej córeczka spędzała dzień w centrum handlowym. Rozumiem gdyby Isabel była zwykłym człowiekiem, który musi liczyć się z groszem, ale to była Isabel – w dodatku kosmitka. Wiedziałam jednak, że zakupy wciągają i w pewnym sensie poczułam ulgę, że uniknę batalii o nową sukienkę – Bobby w końcu nie będzie żądał kosmetyków i ciuchów. Kilkanaście minut po wyjściu Isabel (choć raczej był to błyskawiczny wypad, a nie wyjście) do Crashdown przywlókł się Michael. Co w tym jest, że oni wszyscy jacyś tacy zmęczeni są? Może szybciej się starzeją tak w środku albo coś, no bo to przecież aż dziwne. Przyznaję, chciałam go uraczyć jakimś komentarzem, ale szczerze mówiąc nie za bardzo miałam serce – Michael wyglądał jak kupka nieszczęścia. Acz wyjątkowo atrakcyjna kupka nieszczęścia, z tymi swoimi wiecznymi niesfornymi, ciemnymi włosami i oczami. To strasznie denerwujące uczucie – wiedziałam, że powinnam być oziębła i wyniosła jak góra lodowa dla Titanica, ale choć próbowałam na wszelkie możliwe sposoby, po prostu nie potrafiłam. Niech szlag trafi stare sentymenty. I niech szlag trafi Liz, która z mądrą miną twierdziła, że ja coś jeszcze do niego czuję – ja! Tak jakby lepiej wiedziała co myślę. Znawczyni się znalazła, zdaje się, że jej życie prezentuje się nieco gorzej. Liz była kochana, pewnie, ale czasami była też strasznie denerwująca.
-Co jest? – zapytałam siadając przy jego stoliku. – Wyglądasz jakby ci kto psa przejechał. Czemu chodzicie jak struci wszyscy czworo?
Michael spojrzał na mnie z przygnębieniem, a pasemko włosów wysunęło się z jego kucyka i spadało mu na twarz. Chciałam założyć mu za ucho to cholerne pasemko, ale wiedziałam, że nie mogę. Schowałam ręce pod stół na wszelki wypadek.
-Czworo? – zapytał niemrawo Michael odgarniając sobie włosy z oczu, ale uporczywe pasemka znowu opadły. I co było w tym takiego nadzwyczajnego, że ręce same mi się wyciągały? Przygryzłam nieco wargę. Dobra, przyznaję. Miałam trzydzieści kilka lat (kobiety do wieku się nie przyznają), sześcioletniego syna z innym facetem, a przez połowę mojego życia myślałam w kółko o jednym kosmicie. To jakaś obsesja, którą usiłowałam tłumić wszelkimi sposobami, ale na darmo. Jerry nigdy nie przypominał Michaela, ale nic nie mogłam na to poradzić. – Czworo – powtórzył Michael zasępiając się.
-Hej – powiedziałam usiłując się skupić. – Co jest?
-Nic – odparł wzruszając ramionami. – Po prostu wiesz, to czekanie na wykonanie wyroku jest nieco denerwujące – dodał uśmiechając się wisielczo. Wzdrygnęłam się.
-Zwariowałeś? – zapytałam z irytacją. – O czym ty mówisz, co to za głupoty, jaki wyrok...! Przecież to niedorzeczne.
-Wiesz, o czym mówię – odparł cicho wbijając wzrok w blat stolika. – Muszę teraz coś szybko wymyślić, żeby ich z tego wykluczyć, ale nie wiem co, nie wiem co... – Michael wsunął ręce we włosy i westchnął z frustracją. Zaraz. Czy on mówił to, co myślałam, że mówił, czy tylko mi się zdawało, że on to mówił? Rzeczywiście chciał z tej imprezy wykluczyć Isabel, Jennie i Chrisa? A on...?
-A ty? – zapytałam z niepokojem, bo nagle przyszło mi do głowy, że ten wariat zamierza wystawić się do wystrzału jak kaczka.
-Ja się nie liczę – odparł Michael. – Cholera jasna, co z tym zrobić?! – zawołał z goryczą uderzając pięścią o stolik.
-Dlaczego ty masz się nie liczyć? – spytałam. Miałam wrażenie, że byłam jak wstrząśnięta butelka, tylko nie wiedziałam, które uczucie wypłynie na wierzch jako pierwsze – złość na niego, rozczarowanie czy niepokój. – Co ty zamierzasz zrobić, Michael? Znowu zrobisz jakąś głupotę, nie zgadzam się na to, słyszysz? – chyba wygrała złość i irytacja na tego kapuścianego głąba. – I dlaczego w ogóle widzisz wszystko na czarno, jesteś aż takim pesymistą?
-Jestem realistą – poprawił Michael. – Poza tym to jedyne wyjście.
-Nie, Michael, to nie jest jedyne wejście – powiedziałam ze złością. – Mam już dosyć twoich jedynych wyjść! Dwadzieścia lat temu też to było jedyne wyjście i zobacz, co się stało z nami wszystkimi! Nie zamierzam po raz drugi pozwolić ci na robienie kolosalnych głupot!
-To ja cię w ogóle obchodzę? – zdziwił się Michael. Chryste, ignorancja i ślepota niektórych jest potwornie dobijająca!
-Nie, słuchaj, wcale! – rzuciłam z irytacją. – Zostawiłeś mnie na środku ulicy i potem zjawiasz się ni z tego ni z owego, jak gdyby nic się nie stało, potem oznajmiasz, że zamierzasz wszystkich uratować, a przy okazji wystawić się na cel i uważasz, że to mnie wcale nie obchodzi, tak? Nie jesteś Supermanem, Michael, odpuść sobie, dobrze? – poprosiłam. – Naprawdę myślisz, że to tak fajnie słuchać tego wszystkiego? Zresztą, czy to by coś zmieniło, gdybym powiedziała że owszem, jeszcze mnie obchodzisz? – dodałam z desperacją. Chyba właśnie dotarło do mnie w pełni, o czym on mówił, i szczerze mówiąc było mi już wszystko jedno czy robię z siebie kretynkę. Jeden raz więcej nie zrobi różnicy, a jeśli tylko uda mi się go odwieść od tego samobójczego pomysłu... Wiedziałam, co on zamierzał zrobić, i naprawdę miałam serdecznie dość jego genialnych pomysłów. Znowu stracić go po raz drugi, w taki głupi sposób? I tym razem już na dobre? Jeszcze czego. Podobno każdy zasługuje na drugą szansę.
-Nie wiedziałem... – bąknął niezręcznie Michael. Uśmiechnęłam się gorzko.
-No tak, trudno się domyślić, prawda? – zapytałam.
-Michael! – zawołał radośnie Bobby materializując się nagle obok nas. Drgnęliśmy oboje i spojrzeliśmy na niego zaskoczeni – nie miałam pojęcia, że mój syn podszedł tutaj tak niepostrzeżenie. Aż tak bardzo się wyłączyliśmy? Zaniepokoiłam się nieco - ile Bobby mógł usłyszeć?
-Cześć młodzieńcu – powiedział Michael. Zastanawiające, że każdy miał inną manierę mówienia do Bobby’ego. Do mnie wszyscy mówili tak samo. – Co tutaj porabiasz?
-Jose uczył mnie robienia Pierścieni Saturna – pochwalił się mój syn, pakując się bezceremonialnie obok Michaela. – Umiesz je robić?
-Bobby, może byś tak mówił „wujku”, co? – zwróciłam mu uwagę.
-Po co? – zdziwił się Bobby. – Wszyscy mówią do niego Michael, nawet ty.
-Jennie mówi do wuja Michaela „wuju” – zauważyłam wyjmując jedną z serwetek i wytarłam mu policzki, pobrudzone czymś tłustym.
-Jennie jest dziewczyną, więc mówi do Michaela „wuju”, poza tym ona go nie zna – wytłumaczył mi Bobby poważnie. – Ale ja znam, bo zawsze razem rysujemy Ameryki. Poza tym ona do wujka Kyle’a wcale nie mówi wujku.
-Nie? – Michael uniósł pytająco brwi. – A skąd to wiesz?
Bobby zrobił minę pełną politowania dla dorosłych.
-Słyszałem jak witali się dzień przed wczoraj, gdy wujek przyszedł, dał jej buzi tak fajnie i powiedział, że ją zabiera do kina – odparł wyjaśniająco, litując się widać nad naszą niewiedzą. – Chciałem pójść z nimi ale powiedzieli, że to film dla dorosłych. Co to są filmy dla dorosłych? To takie, gdzie panie się rozbierają i tak jęczą?
Zaczęłam gwałtownie kaszleć, usiłując ukryć jakoś moje zupełnie nie pedagogiczne rozbawienie, ale byłam też zirytowana na Kyle’a. Chyba muszę z nim pogadać zanim zrobi to Liz. I ostrzec go może jakoś, że za uwiedzenie nieletniej można pójść do kicia. Z całą pewnością jednak musiałam go objechać za demoralizację mojego syna, mówić takie rzeczy w obecności sześciolatka? Idiota. A jeszcze większy idiota, jeśli to, o czym mówił Bobby to był całus w policzek czy coś zupełnie innego. Zaraz, moment. A skąd moje dziecko wie czym są filmy dla dorosłych, co?
-Więc smażyłeś z Josem Pierścienie Saturna? – zainteresował się Michael zmieniając gwałtownie temat. Było to dobre posunięcie, bo Bobby natychmiast aż poczerwieniał z dumy.
-No – potwierdził. – A ty umiesz je robić?
-Ba – Michael uśmiechnął się lekko. – Kuchnia nie ma dla mnie tajemnic, kiedyś tu pracowałem.
-Nie – oczy Bobby’ego powiększyły się z zachwytu. Chyba moje dziecko znalazło sobie nowy obiekt uwielbienia, Kyle i jego warsztat chyba schodzili na dalszy plan wobec umiejętności kucharskich i malarskich Michaela.
-Ekhm – odchrząknęłam. – To posiedźcie sobie, ja wracam do pracy – powiedziałam wstając.
-Maria – zawołał za mną Michael. Odwróciłam się i spojrzałam pytająco. – Dokończymy później naszą rozmowę?
Nie wydawało mi się, żebyśmy mieli jakieś niedokończone rozmowy, ale...
-Kończę o siódmej – westchnęłam. I co ja robiłam – proszę, znów na własne żądanie pchałam się w kłopoty. Jednak cały problem polegał na tym, że tym razem, choć powinnam być mądrzejsza, wcale nie miałam ochoty unikać tego rodzaju kłopotów. Nie teraz.
Stanęłam przy barze, ale co jakiś czas powracałam wzrokiem do ich stolika – i zawsze widziałam dwie głowy, jedną ciemną, drugą jasną, pochylone w jak najlepszej komitywie nad kartką papieru. Poczułam ukłucie gdzieś w okolicy mostka. W końcu Bobby mógł być jego synem, gdyby tylko... No właśnie, gdyby tylko. A jednak pomimo tego, do czego usiłowałam przekonać siebie i Liz u fryzjera, chyba znów los wziął nade mną przewagę. I gdyby udało mi się przekonać tego kosmicznego głąba żeby porzucił swoje myśli o kamikadze, to może jednak wszystko by się ułożyło. I chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam wewnętrzny spokój, że jakoś to będzie. Jerry na pewno nie miałby nic przeciwko. W jednej chwili podjęłam decyzję – postanowiłam machnąć ręką na wszystko to, co było, nie ma sensu rozpływać się nad tym. Ważne jest to, co będzie. Być może kiedyś popełniliśmy błąd, ale teraz jesteśmy dorośli (przynajmniej taką miałam nadzieję). Nie zamierzałam być taka jak Liz, samotna i rozgoryczona, a gdy w końcu pojawia się ktoś do towarzystwa, to chowa głowę w piasek. Nie zamierzałam pozwolić by okazja do naprawienia wszystkiego przemknęła mi koło nosa.
Z zadumy wyrwał mnie dźwięk komórki. Odebrałam błyskawicznie, starając się rozmawiać tak jakoś niepostrzeżenie – Parker strasznie tego nie lubił.
-Słucham – rzuciłam.
-Czy jest tam gdzieś w pobliżu Jennie? – zapytał Kyle jakimś znękanym głosem. No tak, świetnie, a już „dzień dobry” to nie łaska. – Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera.
-A co ty taki wymęczony jesteś? – zdziwiłam się. - Nie ma jej, Liz gdzieś zabrała ją i Chrisa – odparłam. – A bo co? A, właśnie, musimy poważnie pogadać...
-Nie teraz, Maria – przerwał mi stanowczo Kyle. – Przekaż Jennie, żeby do mnie zadzwoniła – i tyle. Rozłączył się. Popatrzyłam zaskoczona na telefon – no pięknie, to teraz jestem skrzynką kontaktową dla zakazanych gołąbeczków! Mimo wszystko jednak poczułam pewnego rodzaju niepokój. Może to przez napięcie w głosie Kyle’a. Może. A może po prostu przebywanie w towarzystwie kosmitów szkodzi udzielaniem się nastrojów katastroficznych. Zresztą, może nawet lepiej że nie wiedziałam o co chodziło, w końcu to była jego sprawa, jego i Jennie. I cokolwiek bym nie zrobiła, było by źle – gdybym zaczęła go odwodzić od jego pomysłu byłoby źle, gdybym go zachęciła byłoby jeszcze gorzej. A jednak nieświadomość czasami jest najlepszym wyjściem – przynajmniej wtedy.
Póki co miałam własne problemy, a zwłaszcza jeden, który siedział aktualnie z Bobby’m przy stoliku i rysował mu dziesiątą z kolei Amerykę.
PS: A przy okazji - skoro dotarliście aż tutaj, to serdecznie dziękuję za lekturę i wszystkie komentarze.
Co do owych zdolności - szczerze mówiąc to tylko przeróbka słów dwóch zmiennokształtnych i tyle.
I wyszło szydło z worka - no dobrze, mechanik pochodzi z Polonii, która jest w końcu nieźle rozrośnięta, nazywa się Kowalski i wcześniej kradł rowery pod Pałacem Kultury...
Czy mam wnioskować z powyższych postów, że udało mi się oddać kawałek serialowego Michaela? Na razie jest fajny, ale czasami i jego narracja potrafi być "przegadana". W każdym razie Michael to... Michael, jak mówił Roch Kowalski
I wiesz, Maleństwo, zdziwiłabyś się, ale wcale nie mam decydującego głosu w sprawie fabuły. Doskonale rozumiem w tym wypadku Chmielewską (odsyłam do jej wstępu we "Wszyscy jesteśmy podejrzani" - może nie aż tak, ale w podobnym stylu...). Najlepszy przykład to to, że żadnego trupa miało nie być, a nawet jeśli, to miał to być ktoś zupełnie inny. Cóż... nie wyszło. Przegrałam batalię, trudno. (PS: {o} do Twórczości chyba średnio zagląda
PS2: Antarskie Noce... Zdaje się, że skutecznie udało mi się popsuć atmosferę moimi komentarzami)
Po krótkim (taa, jasne) skomentowaniu paru rzeczy przechodzimy do części 29. Hm, już 29...? Coś przyśpieszyłam, zdaje się... nic to, mam nadzieję, że przed wakacjami pisanie zakończę. Już nic nie mówię.
Chris:
Pani E usiłowała na wszelkie sposoby wyciągnąć z nas wiadomości o tym, jak poszedł wczorajszy „trening”, ale nie wiadomo dlaczego, tak jakoś wyszło, że żadne z nas – ani Jennie, ani ja – nie mieliśmy jakoś okazji i nastroju żeby odpowiadać. Po prostu się nie złożyło, a pani E miała chyba pecha i nie miała nosa do wyczucia sytuacji. Najpierw zapytała przy śniadaniu – nieco późnym, bo dochodziło już niemal południe, tyle że nierozważnie powiedziała jednocześnie, że chciałaby nas zabrać do groty. Jej pytanie po prostu jakby znikło, zapomnieliśmy o nim momentalnie. Mieliśmy pojechać do mitycznej groty, coś jakby... coś jakby powrót do magicznego miejsca, święty Graal, zakopane skarby, miejsce ukrycia piątego elementu, jaskinia mitów... i jak do tego przyrównywać jakąś trywialną rozmowę o niszczeniu kamieni? Chyba nawet ja byłem bardziej podniecony tą wycieczką do groty niż Jennie. Ale zaraz – wydawało mi się, że to ja raczej miałem z tym miejscem więcej związków. To ja chyba właśnie stąd wylatywałem razem z moją matką gdzieś w obce planety, nie ona. Nie zamierzałem umniejszać rzecz jasna roli mojej przyrodniej siostry w tym wszystkim, ale naprawdę wydawało mi się, że to ja tutaj byłem raczej siłą napędową – nie ona. To ja pojawiłem się znacznie wcześniej, z zamierzenia czy też nie, choć być może nie było tu się czym chwalić – z tego, co powiedziała kiedyś pani E, a co później znacznie dosadniej wytłumaczył mi Michael. No cóż, nie moja wina, że moi tak zwani rodzice chajtnęli się ze sobą w niezbyt odpowiednim czasie.
A jednak trochę się rozczarowałem. Nie bardzo wiem, czego się spodziewałem – na wszelkie pytania pani E odpowiadała jak katarynka, że Max zostawił mi wspomnienia. Czułem podświadomie, że jeśli zostanę z tymi ludźmi dłużej niż trzeba, to po prostu zwariuję – sam już nie wiedziałem, czy obraz Antaru, jaki wytworzył się w moim umyśle, był efektem lektur i filmów fantastycznych, owych rzekomych wspomnień czy też może to wyłącznie efekt mojej wyobraźni. Czy ogromne różowe niebo upstrzone w jasne, złote cętki było jedynie moim wymysłem? A może te wszystkie miękkie postaci to po prostu klatka z filmów Spielberga? Nie miałem pojęcia. Z całą pewnością jednak zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to miejsce – jaskinię z inkubatorami, jak to nazywała pani E. Nie zobaczyliśmy jej jednak od środka – ku naszemu niepomiernemu żalowi. Pani E zjechała z autostrady na pustynię i po kilku minutach niewiarygodnych wertepów silnik ucichł. Spojrzeliśmy z zaskoczeniem na panią E – staliśmy na środku pustyni, koło jakiejś góry – nie góry...
-To tu? – zapytała niepewnie Jennie spoglądając na wznoszące się nieopodal skały.
-Tu – potwierdziła pani E wysiadając z samochodu. Patrzyła na te same skały z czymś pomiędzy zmieszaniem a wzruszeniem.
-Zaraz... jak to tu? – zdziwiła się Jennie. – Przecież tutaj... tutaj nic nie ma.
-Teraz nic – zgodziła się pani E, a ja miałem wrażenie, że gdzieś w jej głosie zabrzmiała nutka goryczy. – Ale kiedyś była tutaj grota z inkubatorami, no i... granilith.
Zamilkliśmy oboje. Więc to naprawdę było tutaj? Skonfrontowanie marzeń i naszych wyobrażeń z brutalną prawdą nie było zbyt... przyjemne. Więc to tu wszystko się zaczęło, na tych niepozornych skałach? To stąd wyszła czwórka dzieciaków, stąd odleciałem na zupełnie inną planetę? Szczerze mówiąc miałem wrażenie, że równie dobrze pani E mogłaby nam pokazać byle jaką skałę i powiedzieć, że to właśnie to. Po prostu te skały wyglądały zbyt zwyczajnie jak dla mnie, zbyt naturalnie... Pani E chyba odgadła moje myśli.
-Może i nie wyglądają zbyt imponująco, ale kiedyś o to, co skrywały wewnątrz siebie, niektórzy byli gotowi zrobić absolutnie wszystko – powiedziała wchodząc po skałach. Ruszyliśmy za nią – jak dwa nieodłączne cienie. – Tu właśnie była grota z ich inkubatorami, o ile można to tak nazwać. A później okazało się, że był tu również granilith. Jednym słowem – niemal najważniejsze miejsce całego kosmosu, ale nikt nie zdawał sobie z tego sprawy – uśmiechnęła się gorzko pani E.
Zaraz – dlaczego najważniejsze miejsce? Przecież to był tylko... środek transportu, ten granilith, więc o co chodziło? Stanęliśmy w końcu, gdzieś tak w połowie drogi na sam szczyt skały. Jak na pustynię to góra była całkiem spora.
-To tu – pani E wskazała na jednolitą skalną ścianę. Tak, tak, wiedziałem już, że kosmici są wśród nas, widziałem próbkę tego, co potrafią, ale nikt nie mówił o przenikaniu przez kamienie! No to już było chyba nieco za dużo. Chyba naprawdę zostaliśmy wywiezieni byle gdzie...
-Ja się poddaję – powiedziałem podnosząc ręce. – Zgadzam się na uzdrawianie, niszczenie różnych rzeczy, zgadzam się nawet na mój udział w tym wszystkim, ale w przechodzenie przez chińskie mury to ja się nie bawię!
-Nikt przez nic nie przenikał – mruknęła pani E wpatrując się intensywnie w skałę tak, jakby chciała tam coś zobaczyć.
-No, ale przecież rozwalanie i zalepianie tego w kółko nie było zbyt praktyczne – zauważyła Jennie. O, ona chyba też średnio w to wierzy...
-Nikt niczego nie rozwalał – zirytowała się nieco jej matka. – Oni to po prostu otwierali... przesuwali ręką nad powierzchnią skały i pojawiał się srebrny odcisk dłoni, poczym ta ściana rozsuwała się.
-Mogę spróbować – mruknęła Jennie. – Ale szczerze wątpię, czy mi wyjdzie.
W rezultacie po pół godzinie miała obmacaną bez mała całą ścianę, bez żadnego rezultatu rzecz jasna. Zaczynałem podejrzewać, że pani E najzwyczajniej w świecie postanowiła nas w coś wrobić. W końcu Jennie była nieco inna niż na przykład jej matka czy też ja, choć Langley rzecz jasna twierdził coś odwrotnego, i coś powinno się stać. Nie mówię, żeby od razu rozstępowała się ziemia, ale chociaż jakiś mały, skromny srebrny ślad dłoni... A guzik. Mogliśmy się wypchać, nawet, jeśli skała kryła w sobie coś ciekawego, nie dowiedzieliśmy się tego. A jednak pani E zachowała kamienną twarz, wydawało się, że nieudane wysiłki Jennie jakoś jej nie ruszają ani nie dziwią.
-Gdy granilith odleciał, nie weszliśmy już do środka komory, nie mogliśmy jej otworzyć – stwierdziła spokojnie. Jennie rzuciła jej ponure spojrzenie.
-Nie mogłaś powiedzieć mi tego samego pół godziny temu? – zapytała złym głosem.
-Byłam ciekawa, czy ci się uda – uśmiechnęła się pani E, a Jennie jakoś niebezpiecznie poczerwieniała. Oj...
-Co tam w ogóle było? – zapytałem szybko. – I dlaczego nie dało się otworzyć?
-Wolałabym zejść na dół do samochodu i tam o tym porozmawiać – pani E obejrzała się na skalną ścianę i na jej twarzy pojawił się wyraz niechęci.
-A ja wolę zostać tutaj – zaoponowała Jennie. – Przywozisz nas nie wiadomo gdzie i mówisz, że to właśnie tu był granilith. Skoro nie możemy dostać się do środka, to może jednak tutaj nam opowiesz, co?
Pani E spojrzała na nią ostro i nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, jednak w rezultacie milczała. Miałem dziwne wrażenie, że coś ostatnio się pomiędzy nimi nie układało, ale nie chciało mi się pytać i dociekać. W końcu – czy to moja sprawa? Wolałem się w to nie wcinać.
-Nie ma co opowiadać – odparła pani E wzruszając ramionami. – Wiecie już co najważniejsze. To stąd wyszła czwórka dzieci i to właśnie to miejsce odkryli później niemal zupełnie przypadkiem, tu też dowiedzieli się, kim tak naprawdę są i skąd pochodzą. No i stąd Tess odleciała na Antar. Nie wiem, co chcecie tu robić, ale ja wracam do samochodu, robi się coraz bardziej gorąco – zakończyła i popatrzyła na nas pytająco. – Zostajecie?
Skinąłem bez słowa głową. Cholera, miałbym sobie stąd pójść? Teraz? Nigdy w życiu. Jennie również pokiwała głową. Chyba zostajemy oboje, za to pani E chyba się na nas obrazi. Odwróciła się i zaczęła schodzić do samochodu.
-Róbcie co chcecie – rzuciła.
-Słuchaj, może jednak należałoby zejść i jakoś porozmawiać z twoją matką, co? Czemu wy się w ogóle ostatnio ciągle kłócicie? – zapytałem Jennie, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
-Ja się z nikim nie kłócę. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi – odparła obojętnie. – Zresztą, przejdzie jej za pięć minut. Nie moja wina, że denerwuje ją byle co.
Spojrzałem na nią zezem, ale nic nie powiedziałem. Z tego co zauważyłem, to obie panie E nie miały w zwyczaju wykłócać się o drobiazgi, ale przecież jeszcze w Las Cruces czasami zachowywały się jakoś dziwnie. Kiedy był ten pierwszy raz gdy rzuciło mi się to w oczy...? Chyba gdy mijaliśmy na schodach tego nauczyciela Jennie, który teraz też tu przyjechał. Mnie osobiście facet nie przeszkadza, ale one chyba drą o niego koty. Przyznaję, że zupełnie nie rozumiałem postawy Jennie i szczerze współczułem pani E, będąc całkowicie po jej stronie, nie zamierzałem jednak się z tym afiszować – metoda złotego środka jest naprawdę złota, bo strasznie trudno to osiągnąć bez zbytniego narażania się innym. Nikt nie ma pojęcia, jak trudno jest wymanewrować spomiędzy dwóch kobiet, które chcą sobie coś wzajemnie udowodnić...
-Wierzysz jej? – zapytała Jennie wskazując głową w kierunku samochodu.
-Co do czego? – odparłem ostrożnie.
-Co do tego jej twierdzenia, że tutaj nic się nie dzieje – mruknęła.
-Za grosz – stwierdziłem bez namysłu. Jasne, że nie wierzyłem. W jednym zdaniu skwitować takie miejsce? Nie, ja rozumiem styl telegraficzny i w ogóle, ale to już była lekka przesada.
-Tak też myślałam – zgodziła się Jennie i rozejrzała się dookoła z lekkim dreszczem. – Nie wiem czemu, ale czuję się jakby to był cmentarz o północy – powiedziała. No tak, nieco dziwne porównanie – słońce stało wysoko na niebie i dookoła nie było żadnych nagrobków, ale mimo wszystko zrozumiałem ją. Może to głupie, ale miałem wrażenie że te skały to swego rodzaju... sanktuarium, w którym naruszamy spokój duchów przeszłości. Wiem, że to niedorzeczne, ale co na to poradzę?
-Chyba zejdę na dół – zdecydowała. – Zostajesz jeszcze?
-Tak – skinąłem głową. Postoję jeszcze chwilę, pomyślę...
-Może uda mi się dowiedzieć, o co tak właściwie jej chodzi – mruknęła Jennie schodząc ze skał. Odetchnąłem z ulgą gdy w końcu zostałem sam. Pewnie, coraz lepiej czułem się w towarzystwie Jennie, ale czasami człowiek musi pobyć sam. A teraz właśnie był taki moment.
Kiedyś nie potrafiłem zrozumieć, czemu ludzie robią taką tragedię gdy dowiadują się, że na przykład ich ojcem jest kto inny niż do tej pory sądzili. Albo dlaczego tak przeraźliwie poważnie traktują sprawę „powrotu do korzeni”. Może nie mogłem tego zrozumieć, bo Serena i Tom zawsze proponowali mi pomoc w odnalezieniu moich biologicznych rodziców, ale mnie się po prostu nie chciało. Traktowałem Serenę i Toma jak własnych rodziców, oni mnie jak syna i było dobrze. Ale gdy pojawiła się Jennie, a tuż za nią pani E, gdy nagle okazało się, że mógłbym tytułować się „książę”, coś się zmieniło. Zacząłem chcieć dowiedzieć się prawdy, tym bardziej, że istniała jakaś przerażająca ilość sekretów, tajemnic i niedomówień, że każdy miał coś do ukrycia, czym nie byłby skory się podzielić, i w rezultacie miałem dość mętny obraz rodziców, choć mogłoby się wydawać, że teraz już wiem wszystko. Nic bardziej mylącego. Wiedziałem, że pani E wcale nie mówi wszystkiego, dlatego też ostatnio coraz bardziej szukałem towarzystwa Michaela, który chyba jako jedyny mówił ludziom wszystko wprost... na ogół. Ukrywanie absolutnie wszystkiego weszło już chyba tym ludziom w nałóg. W każdym razie stałem sobie teraz w miejscu, które wydawało mi się być szczególne. Byłem ciekaw, jak to wyglądało, gdy oni odnaleźli tą... jaskinię. I jak to naprawdę było z naszym odlotem, bo ta część sprawiała problemy nawet Michaelowi. Fajnie, wiedziałem, że matka kogoś zabiła, ale nie chciało mi się wierzyć, że ot tak, nagle ni z tego ni z owego. Czy ojciec ją znienawidził? To dlaczego do diabła z nią spał? Dotkliwie odczuwałem brak którejkolwiek ze stron – wszystko jedno, chciałem mieć kogoś, komu naprawdę mógłbym uwierzyć na słowo. Max, Tess, nie było różnicy. Oni też w końcu tu byli, stali na tym samym miejscu co ja – cały kłopot polegał jedynie na lekkiej różnicy w czasie, oni jakieś dwadzieścia lat temu, a ja teraz. Gdyby tak można było cofnąć się w czasie... pewnie żadne z nich nie uwierzyłoby mi, że jestem ich synem z przyszłości. To w ogóle byłoby zabawne, spotkać się z nimi oko w oko, ale cóż, skoro to niemożliwe... Uświadomiłem sobie nawet, że chyba wolałbym spotkać się z matką. O ojcu wszyscy mówili w samych superlatywach, ale o matce to najpierw zastanawiali się, a potem uważnie dobierali słowa. Ciekawe, czy mam coś z niej. Nie wierzyłem, żeby była aż takim czarnym charakterem. Żeby się tego dowiedzieć pozostawała mi chyba jedynie wizyta u wróżki.
Postałem sobie chwilę na skałach, myśląc o tym, co by było gdyby i zawróciłem. Schodziłem powoli, przepełniony jakąś satysfakcją, że oto w końcu dotarłem tam, gdzie trzeba. A teraz może mi się palić i walić na głowę.
Pani E i Jennie stały tak jakoś koło załomu skał; nie widziały mnie gdy schodziłem, a ponieważ nie rzucałem kamieniami, to i również nie usłyszały mnie. Ja za to usłyszałem urywek ich dość gwałtownej rozmowy.
-...w nim nie podoba? – pytała gniewnie pani Evans.
-Robisz do niego maślane oczy! – wyrzuciła z siebie gwałtownie Jennie. – I sprowadziłaś go tutaj! On się do ciebie przystawia jak jakiś... jakiś... Naprawdę nie widzisz, że on chce się z tobą tylko przespać?! Nie podoba mi się to! – Jennie podniosła głos. – Nie podoba mi się, że on usiłuje wepchnąć się na miejsce taty! Nie podoba mi się, że on ci się podoba! Nie podoba mi się, że traktujesz Chrisa jak oczko w głowie i zawsze mu odpowiadasz na wszystkie pytania! W ogóle miałaś zamiar mi o tym powiedzieć? Kiedykolwiek?!
-Nigdy nie pytałaś – odparła pani E jakby stłumionym głosem. Usłyszałem pogardliwe prychnięcie Jennie.
-Pytałam cię setki razy, ale nigdy nie raczyłaś mi odpowiedzieć! – rzuciła oskarżająco. – Udawałaś, że nie słyszysz albo nie rozumiesz, ale gdy tylko zjawił się Chris to od razu zmieniłaś zdanie! Co takiego ma on, że jemu chciałaś powiedzieć a mnie nie?
-To nie tak – mogłem sobie wyobrazić zakłopotaną minę pani E. Byłem strasznie ciekaw jej odpowiedzi, bo tak po prawdzie mnie również przyszła do głowy ta myśl, czemu tak łatwo się wszystkiego dowiedziałem. – Jesteś jeszcze dzieckiem i nie rozumiesz! – oj, pani E przeholowała. Zdążyłem już na tyle poznać Jennie by wiedzieć, że to stwierdzenie z całą pewnością jej się nie spodoba.
-Dzieckiem, które lada dzień będzie musiało kogoś zabić, żeby uratować sobie życie, tak? – zapytała zimno Jennie. – A może nie chciałaś mi powiedzieć dlatego, że śmierć taty to moja wina, co?
Zdrętwiałem. Nie bardzo wiedziałem, o czym ona teraz mówi, ale nagle dreszcz przeleciał mi po plecach.
-Słucham? – zapytała osłupiała pani E. – Dziecko, o czym ty mówisz?
-Och, nie udawaj, po prostu powiedz to w końcu, że zawsze też tak sądziłaś! – zawołała Jennie z niechęcią. – Przecież wiem, że zawsze tak sądziłaś!
-Nieprawda – zaprzeczyła pani E, ale Jennie nie kupiła tego.
-Wiesz co, jesteś kiepską aktorką – stwierdziła ponuro. – Mam dosyć, zawołajcie mnie, gdy zaczniecie wracać. Na razie chcę być sama – rzuciła i usłyszałem chrzęst piasku i kamieni pod jej stopami. Miałem się dyskretnie wycofać i wrócić, specjalnie potrącając kamienie i jeszcze do tego gwiżdżąc, ale rzecz jasna zostało mi to udaremnione – mój telefon nagle zaczął gwałtownie dzwonić. Drgnąłem gwałtownie i sięgnąłem do kieszeni, poczym wyszedłem zza załomu, nie było sensu już się kryć.
Pani E miała zrezygnowaną minę i szczerze mówiąc nie wyglądała najlepiej.
-Dużo słyszałeś? – zapytała z westchnieniem na mój widok.
-Samą końcówkę – odparłem bez namysłu.
-Co za różnica – pani E machnęła ręką, poczym obejrzała się i poszła za Jennie. Chyba rzeczywiście musiały skończyć pewną rozmowę.
Spojrzałem na wyświetlacz – ikonka przedstawiająca mamę drgała nerwowo, jakby udowadniając mi, że jeśli nie odbiorę zaraz telefonu, to mama dostanie zawału.
-Cześć mamo – powiedziałem odbierając telefon.
-Chris, na Boga, w końcu! – odparła ze zniecierpliwieniem. – Czy ty chcesz, żebym ja tutaj dostała ataku nerwowego? Dlaczego nie odpowiadasz na telefony, usiłowałam dodzwonić się do ciebie przez cały wczorajszy dzień! Coś się stało? Mam się zacząć bać i dzwonić do adwokata?
-Mamo! – zawołałem. – To, że Dave zawsze pakuje się w kłopoty nie oznacza, że ja też zamierzam.
-Wiem, wiem – westchnęła mama. – No, ale jak tam? Ta pani Maxwell to jakaś znośna jest? A ta twoja siostra? Jak sobie radzisz?
-Całkiem dobrze, pani Ev... tego, Maxwell jest całkiem w porządku – odparłem. No bo chyba jest w porządku...? – Jennie też jest fajna... i ogólnie nie jest źle, tylko trochę za bardzo słońce piecze. Naprawdę, nie martw się o mnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
-Tylko ja cię proszę, uważaj na siebie – poprosiła mama. – Nie wiem dlaczego, ale naprawdę wolałabym, gdybyś wrócił do Las Cruces. Albo do Chicago. Mam jakieś dziwne przeczucie...
-Mamo, nie mogę – przerwałem. – Naprawdę, jeszcze nie teraz. Jesteśmy tu trochę... zajęci razem z Jennie, pomagamy dziadkowi zrobić remont w jego kafeterii i nie mogę teraz tak po prostu wyjechać, zresztą, to by głupio wyszło – kłamstwo tak jakoś gładko ze mnie wyszło. Ale co mogłem powiedzieć matce, „sorry, mamuś, ale wiesz, producent filmowy trenuje nas, bo mamy mieć starcie z armią kosmitów, którzy mogą mnie zabić”... zaraz, zabić. Właśnie. Jennie miała rację, nie wiadomo dokładnie, co nas jeszcze czeka. Miałem jej o tym powiedzieć? Wykluczone, mogę sobie wyobrazić, jakby na to zareagowała. Niezręcznie było mi okłamywać matkę, która traktowała mnie jak własnego syna, ale wiedziałem, że nie miałem innego wyjścia. Tylko dlaczego ona była niespokojna...?
-I wszystko jest w porządku? – upewniła się matka.
-Tak, mamo – odparłem. – A dlaczego pytasz?
-Nie wiem... – powiedziała z wahaniem. – Po prostu... ta cała pani Maxwell jest jakaś dziwna. Z kimś mi się kojarzy, ale nie mogę sobie przypomnieć z kim...
Chryste, litości! Więc już i matka jest w to wplątana? O co w tym wszystkim chodzi, czemu pani Evans nie poinformowała mnie, że poznała już kiedyś matkę...?
Chyba na zawsze znienawidzę tajemnice.
***
Maria:
U-hu, chyba Czechosłowacy mieli zły dzień. Isabel wróciła do Crashdown jakaś niezbyt zachwycona, a jej humor tylko pogorszył się, gdy dowiedziała się, że jej córeczka spędzała dzień w centrum handlowym. Rozumiem gdyby Isabel była zwykłym człowiekiem, który musi liczyć się z groszem, ale to była Isabel – w dodatku kosmitka. Wiedziałam jednak, że zakupy wciągają i w pewnym sensie poczułam ulgę, że uniknę batalii o nową sukienkę – Bobby w końcu nie będzie żądał kosmetyków i ciuchów. Kilkanaście minut po wyjściu Isabel (choć raczej był to błyskawiczny wypad, a nie wyjście) do Crashdown przywlókł się Michael. Co w tym jest, że oni wszyscy jacyś tacy zmęczeni są? Może szybciej się starzeją tak w środku albo coś, no bo to przecież aż dziwne. Przyznaję, chciałam go uraczyć jakimś komentarzem, ale szczerze mówiąc nie za bardzo miałam serce – Michael wyglądał jak kupka nieszczęścia. Acz wyjątkowo atrakcyjna kupka nieszczęścia, z tymi swoimi wiecznymi niesfornymi, ciemnymi włosami i oczami. To strasznie denerwujące uczucie – wiedziałam, że powinnam być oziębła i wyniosła jak góra lodowa dla Titanica, ale choć próbowałam na wszelkie możliwe sposoby, po prostu nie potrafiłam. Niech szlag trafi stare sentymenty. I niech szlag trafi Liz, która z mądrą miną twierdziła, że ja coś jeszcze do niego czuję – ja! Tak jakby lepiej wiedziała co myślę. Znawczyni się znalazła, zdaje się, że jej życie prezentuje się nieco gorzej. Liz była kochana, pewnie, ale czasami była też strasznie denerwująca.
-Co jest? – zapytałam siadając przy jego stoliku. – Wyglądasz jakby ci kto psa przejechał. Czemu chodzicie jak struci wszyscy czworo?
Michael spojrzał na mnie z przygnębieniem, a pasemko włosów wysunęło się z jego kucyka i spadało mu na twarz. Chciałam założyć mu za ucho to cholerne pasemko, ale wiedziałam, że nie mogę. Schowałam ręce pod stół na wszelki wypadek.
-Czworo? – zapytał niemrawo Michael odgarniając sobie włosy z oczu, ale uporczywe pasemka znowu opadły. I co było w tym takiego nadzwyczajnego, że ręce same mi się wyciągały? Przygryzłam nieco wargę. Dobra, przyznaję. Miałam trzydzieści kilka lat (kobiety do wieku się nie przyznają), sześcioletniego syna z innym facetem, a przez połowę mojego życia myślałam w kółko o jednym kosmicie. To jakaś obsesja, którą usiłowałam tłumić wszelkimi sposobami, ale na darmo. Jerry nigdy nie przypominał Michaela, ale nic nie mogłam na to poradzić. – Czworo – powtórzył Michael zasępiając się.
-Hej – powiedziałam usiłując się skupić. – Co jest?
-Nic – odparł wzruszając ramionami. – Po prostu wiesz, to czekanie na wykonanie wyroku jest nieco denerwujące – dodał uśmiechając się wisielczo. Wzdrygnęłam się.
-Zwariowałeś? – zapytałam z irytacją. – O czym ty mówisz, co to za głupoty, jaki wyrok...! Przecież to niedorzeczne.
-Wiesz, o czym mówię – odparł cicho wbijając wzrok w blat stolika. – Muszę teraz coś szybko wymyślić, żeby ich z tego wykluczyć, ale nie wiem co, nie wiem co... – Michael wsunął ręce we włosy i westchnął z frustracją. Zaraz. Czy on mówił to, co myślałam, że mówił, czy tylko mi się zdawało, że on to mówił? Rzeczywiście chciał z tej imprezy wykluczyć Isabel, Jennie i Chrisa? A on...?
-A ty? – zapytałam z niepokojem, bo nagle przyszło mi do głowy, że ten wariat zamierza wystawić się do wystrzału jak kaczka.
-Ja się nie liczę – odparł Michael. – Cholera jasna, co z tym zrobić?! – zawołał z goryczą uderzając pięścią o stolik.
-Dlaczego ty masz się nie liczyć? – spytałam. Miałam wrażenie, że byłam jak wstrząśnięta butelka, tylko nie wiedziałam, które uczucie wypłynie na wierzch jako pierwsze – złość na niego, rozczarowanie czy niepokój. – Co ty zamierzasz zrobić, Michael? Znowu zrobisz jakąś głupotę, nie zgadzam się na to, słyszysz? – chyba wygrała złość i irytacja na tego kapuścianego głąba. – I dlaczego w ogóle widzisz wszystko na czarno, jesteś aż takim pesymistą?
-Jestem realistą – poprawił Michael. – Poza tym to jedyne wyjście.
-Nie, Michael, to nie jest jedyne wejście – powiedziałam ze złością. – Mam już dosyć twoich jedynych wyjść! Dwadzieścia lat temu też to było jedyne wyjście i zobacz, co się stało z nami wszystkimi! Nie zamierzam po raz drugi pozwolić ci na robienie kolosalnych głupot!
-To ja cię w ogóle obchodzę? – zdziwił się Michael. Chryste, ignorancja i ślepota niektórych jest potwornie dobijająca!
-Nie, słuchaj, wcale! – rzuciłam z irytacją. – Zostawiłeś mnie na środku ulicy i potem zjawiasz się ni z tego ni z owego, jak gdyby nic się nie stało, potem oznajmiasz, że zamierzasz wszystkich uratować, a przy okazji wystawić się na cel i uważasz, że to mnie wcale nie obchodzi, tak? Nie jesteś Supermanem, Michael, odpuść sobie, dobrze? – poprosiłam. – Naprawdę myślisz, że to tak fajnie słuchać tego wszystkiego? Zresztą, czy to by coś zmieniło, gdybym powiedziała że owszem, jeszcze mnie obchodzisz? – dodałam z desperacją. Chyba właśnie dotarło do mnie w pełni, o czym on mówił, i szczerze mówiąc było mi już wszystko jedno czy robię z siebie kretynkę. Jeden raz więcej nie zrobi różnicy, a jeśli tylko uda mi się go odwieść od tego samobójczego pomysłu... Wiedziałam, co on zamierzał zrobić, i naprawdę miałam serdecznie dość jego genialnych pomysłów. Znowu stracić go po raz drugi, w taki głupi sposób? I tym razem już na dobre? Jeszcze czego. Podobno każdy zasługuje na drugą szansę.
-Nie wiedziałem... – bąknął niezręcznie Michael. Uśmiechnęłam się gorzko.
-No tak, trudno się domyślić, prawda? – zapytałam.
-Michael! – zawołał radośnie Bobby materializując się nagle obok nas. Drgnęliśmy oboje i spojrzeliśmy na niego zaskoczeni – nie miałam pojęcia, że mój syn podszedł tutaj tak niepostrzeżenie. Aż tak bardzo się wyłączyliśmy? Zaniepokoiłam się nieco - ile Bobby mógł usłyszeć?
-Cześć młodzieńcu – powiedział Michael. Zastanawiające, że każdy miał inną manierę mówienia do Bobby’ego. Do mnie wszyscy mówili tak samo. – Co tutaj porabiasz?
-Jose uczył mnie robienia Pierścieni Saturna – pochwalił się mój syn, pakując się bezceremonialnie obok Michaela. – Umiesz je robić?
-Bobby, może byś tak mówił „wujku”, co? – zwróciłam mu uwagę.
-Po co? – zdziwił się Bobby. – Wszyscy mówią do niego Michael, nawet ty.
-Jennie mówi do wuja Michaela „wuju” – zauważyłam wyjmując jedną z serwetek i wytarłam mu policzki, pobrudzone czymś tłustym.
-Jennie jest dziewczyną, więc mówi do Michaela „wuju”, poza tym ona go nie zna – wytłumaczył mi Bobby poważnie. – Ale ja znam, bo zawsze razem rysujemy Ameryki. Poza tym ona do wujka Kyle’a wcale nie mówi wujku.
-Nie? – Michael uniósł pytająco brwi. – A skąd to wiesz?
Bobby zrobił minę pełną politowania dla dorosłych.
-Słyszałem jak witali się dzień przed wczoraj, gdy wujek przyszedł, dał jej buzi tak fajnie i powiedział, że ją zabiera do kina – odparł wyjaśniająco, litując się widać nad naszą niewiedzą. – Chciałem pójść z nimi ale powiedzieli, że to film dla dorosłych. Co to są filmy dla dorosłych? To takie, gdzie panie się rozbierają i tak jęczą?
Zaczęłam gwałtownie kaszleć, usiłując ukryć jakoś moje zupełnie nie pedagogiczne rozbawienie, ale byłam też zirytowana na Kyle’a. Chyba muszę z nim pogadać zanim zrobi to Liz. I ostrzec go może jakoś, że za uwiedzenie nieletniej można pójść do kicia. Z całą pewnością jednak musiałam go objechać za demoralizację mojego syna, mówić takie rzeczy w obecności sześciolatka? Idiota. A jeszcze większy idiota, jeśli to, o czym mówił Bobby to był całus w policzek czy coś zupełnie innego. Zaraz, moment. A skąd moje dziecko wie czym są filmy dla dorosłych, co?
-Więc smażyłeś z Josem Pierścienie Saturna? – zainteresował się Michael zmieniając gwałtownie temat. Było to dobre posunięcie, bo Bobby natychmiast aż poczerwieniał z dumy.
-No – potwierdził. – A ty umiesz je robić?
-Ba – Michael uśmiechnął się lekko. – Kuchnia nie ma dla mnie tajemnic, kiedyś tu pracowałem.
-Nie – oczy Bobby’ego powiększyły się z zachwytu. Chyba moje dziecko znalazło sobie nowy obiekt uwielbienia, Kyle i jego warsztat chyba schodzili na dalszy plan wobec umiejętności kucharskich i malarskich Michaela.
-Ekhm – odchrząknęłam. – To posiedźcie sobie, ja wracam do pracy – powiedziałam wstając.
-Maria – zawołał za mną Michael. Odwróciłam się i spojrzałam pytająco. – Dokończymy później naszą rozmowę?
Nie wydawało mi się, żebyśmy mieli jakieś niedokończone rozmowy, ale...
-Kończę o siódmej – westchnęłam. I co ja robiłam – proszę, znów na własne żądanie pchałam się w kłopoty. Jednak cały problem polegał na tym, że tym razem, choć powinnam być mądrzejsza, wcale nie miałam ochoty unikać tego rodzaju kłopotów. Nie teraz.
Stanęłam przy barze, ale co jakiś czas powracałam wzrokiem do ich stolika – i zawsze widziałam dwie głowy, jedną ciemną, drugą jasną, pochylone w jak najlepszej komitywie nad kartką papieru. Poczułam ukłucie gdzieś w okolicy mostka. W końcu Bobby mógł być jego synem, gdyby tylko... No właśnie, gdyby tylko. A jednak pomimo tego, do czego usiłowałam przekonać siebie i Liz u fryzjera, chyba znów los wziął nade mną przewagę. I gdyby udało mi się przekonać tego kosmicznego głąba żeby porzucił swoje myśli o kamikadze, to może jednak wszystko by się ułożyło. I chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam wewnętrzny spokój, że jakoś to będzie. Jerry na pewno nie miałby nic przeciwko. W jednej chwili podjęłam decyzję – postanowiłam machnąć ręką na wszystko to, co było, nie ma sensu rozpływać się nad tym. Ważne jest to, co będzie. Być może kiedyś popełniliśmy błąd, ale teraz jesteśmy dorośli (przynajmniej taką miałam nadzieję). Nie zamierzałam być taka jak Liz, samotna i rozgoryczona, a gdy w końcu pojawia się ktoś do towarzystwa, to chowa głowę w piasek. Nie zamierzałam pozwolić by okazja do naprawienia wszystkiego przemknęła mi koło nosa.
Z zadumy wyrwał mnie dźwięk komórki. Odebrałam błyskawicznie, starając się rozmawiać tak jakoś niepostrzeżenie – Parker strasznie tego nie lubił.
-Słucham – rzuciłam.
-Czy jest tam gdzieś w pobliżu Jennie? – zapytał Kyle jakimś znękanym głosem. No tak, świetnie, a już „dzień dobry” to nie łaska. – Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera.
-A co ty taki wymęczony jesteś? – zdziwiłam się. - Nie ma jej, Liz gdzieś zabrała ją i Chrisa – odparłam. – A bo co? A, właśnie, musimy poważnie pogadać...
-Nie teraz, Maria – przerwał mi stanowczo Kyle. – Przekaż Jennie, żeby do mnie zadzwoniła – i tyle. Rozłączył się. Popatrzyłam zaskoczona na telefon – no pięknie, to teraz jestem skrzynką kontaktową dla zakazanych gołąbeczków! Mimo wszystko jednak poczułam pewnego rodzaju niepokój. Może to przez napięcie w głosie Kyle’a. Może. A może po prostu przebywanie w towarzystwie kosmitów szkodzi udzielaniem się nastrojów katastroficznych. Zresztą, może nawet lepiej że nie wiedziałam o co chodziło, w końcu to była jego sprawa, jego i Jennie. I cokolwiek bym nie zrobiła, było by źle – gdybym zaczęła go odwodzić od jego pomysłu byłoby źle, gdybym go zachęciła byłoby jeszcze gorzej. A jednak nieświadomość czasami jest najlepszym wyjściem – przynajmniej wtedy.
Póki co miałam własne problemy, a zwłaszcza jeden, który siedział aktualnie z Bobby’m przy stoliku i rysował mu dziesiątą z kolei Amerykę.
PS: A przy okazji - skoro dotarliście aż tutaj, to serdecznie dziękuję za lekturę i wszystkie komentarze.
dawno Cię nie chwaliłam, więc ten niedostatek nadrabiam.
Komlikujesz biedakom życie jak możesz, tu miłosne perypetie, tam wróg u bram, a gdzie indziej dąsy nastolatek. To się nazywa prawdziwe życie w Roswell .
Piszesz w tak lubionym przeze mnie stylu, lekko, śmiesznie, ale i zarazem dajesz do myślenia. Przy okazji sceny, które opisujesz są tak plastyczne, że nie trudno sobie je wyobrazić (a że każdy może to zrobić w inny sposób, to już inna sprawa ---> patrz Chmielewska). Postacie, które tworzysz, albo się lubi, albo nie, ale na pewno nie przechodzi się koło nich obojętnie.
Miłego pisania kolejnych części internetoweli.
Komlikujesz biedakom życie jak możesz, tu miłosne perypetie, tam wróg u bram, a gdzie indziej dąsy nastolatek. To się nazywa prawdziwe życie w Roswell .
Piszesz w tak lubionym przeze mnie stylu, lekko, śmiesznie, ale i zarazem dajesz do myślenia. Przy okazji sceny, które opisujesz są tak plastyczne, że nie trudno sobie je wyobrazić (a że każdy może to zrobić w inny sposób, to już inna sprawa ---> patrz Chmielewska). Postacie, które tworzysz, albo się lubi, albo nie, ale na pewno nie przechodzi się koło nich obojętnie.
Miłego pisania kolejnych części internetoweli.
Powiem Ci Nan, że {o} czasami w dziale twórczość widuję...i to wieczorami
"Antarskie Noce...Zdaje się, że skutecznie udało mi się popsuć atmosferę moimi komentarzami..." nie zrozumiałam Nan o co dokładnie Ci chodzi, ale jeśli o te komentarzyki w kwadratowych nawiasach w AN to mi wcale nie popsuły atmosferki
A teraz wracam do tematu...hmmm znowu mamy zgrzyty na linii Liz/Jennie Te konflikty rodzinne naprawdę mogą popsuć nerwy...ale o co? O płeć męską...czy naprawdę warto Rozumiem postawę Liz co do związku Jennie i Kyle'a, zresztą już powiedziałam swoje zdanie na ten temat...ale Jennie mogłaby już dać matce odetchnąć i pozwolić ułożyć sobie życie. Trudno, wybrała Drew, jest jaki jest, ale jeśli Liz odpowiada...Choć w Chris'ie Liz ma sprzymierzeńca
Czyżby nawet zamiłowanie do podróży w czasie przechodziło w genach? Chris odziedziczył je chyba po wersji Maxa z przyszłości
Mama Chrisa wyczuwa niebezpieczeństwo? Wiem, że Serena była bardzo uzdolnioną osóbką ale czyżby i ona posiadała nieprzeciętne zdolności zwane mocami...
Po tej części oprócz narracji Michael'a coraz bardziej zaczyna mi się podbać narracja Marii...mój konkretny wniosek...oni naprawdę do siebie pasują i znowu ich do siebie ciągnie...oby tak dalej, jestem jak najbardziej za powrotem wybuchowej pary...może trochę bardziej dorosłej, ale w duszach pozostali chyba dalej młodzi. Na to już odpowie nam Nan...I mam nadzieję, że obrońca wszystkich Michael i obrońca Michael'a Maria powrócą razem...na dobre.
Bobby...komentarze dzieci zawsze odpowiednie, na odpwiedni temat i o odpowiedniej porze One są takie spostrzegawcze...
A gdzie ten trup Nan i kiedy w końcu się pojawi...
Wyczuwam niebezpieczeństwo...czyżby Kyle miał poważne kłopoty?
Nan czekam na ciąg dalszy przygód szalonej paczki z Roswell
Oj ale krótki komentarzyk mi wyszedł
"Antarskie Noce...Zdaje się, że skutecznie udało mi się popsuć atmosferę moimi komentarzami..." nie zrozumiałam Nan o co dokładnie Ci chodzi, ale jeśli o te komentarzyki w kwadratowych nawiasach w AN to mi wcale nie popsuły atmosferki
A teraz wracam do tematu...hmmm znowu mamy zgrzyty na linii Liz/Jennie Te konflikty rodzinne naprawdę mogą popsuć nerwy...ale o co? O płeć męską...czy naprawdę warto Rozumiem postawę Liz co do związku Jennie i Kyle'a, zresztą już powiedziałam swoje zdanie na ten temat...ale Jennie mogłaby już dać matce odetchnąć i pozwolić ułożyć sobie życie. Trudno, wybrała Drew, jest jaki jest, ale jeśli Liz odpowiada...Choć w Chris'ie Liz ma sprzymierzeńca
Czyżby nawet zamiłowanie do podróży w czasie przechodziło w genach? Chris odziedziczył je chyba po wersji Maxa z przyszłości
Mama Chrisa wyczuwa niebezpieczeństwo? Wiem, że Serena była bardzo uzdolnioną osóbką ale czyżby i ona posiadała nieprzeciętne zdolności zwane mocami...
Po tej części oprócz narracji Michael'a coraz bardziej zaczyna mi się podbać narracja Marii...mój konkretny wniosek...oni naprawdę do siebie pasują i znowu ich do siebie ciągnie...oby tak dalej, jestem jak najbardziej za powrotem wybuchowej pary...może trochę bardziej dorosłej, ale w duszach pozostali chyba dalej młodzi. Na to już odpowie nam Nan...I mam nadzieję, że obrońca wszystkich Michael i obrońca Michael'a Maria powrócą razem...na dobre.
Bobby...komentarze dzieci zawsze odpowiednie, na odpwiedni temat i o odpowiedniej porze One są takie spostrzegawcze...
A gdzie ten trup Nan i kiedy w końcu się pojawi...
Wyczuwam niebezpieczeństwo...czyżby Kyle miał poważne kłopoty?
Nan czekam na ciąg dalszy przygód szalonej paczki z Roswell
Oj ale krótki komentarzyk mi wyszedł
Maleństwo
Tak sobie czytam i czytam o jaskini a potem o granilicie i myślę "jeszcze mi tu Sereny brakuje.." , bo przecież czas już troszę bardziej namieszac.. Bo chyba rola przebranej matki Chrisa nie będzie tutaj jej jedyną.. No i kontunuując.. a więc, czytam i myślę... a tu bęc! telefon dzwoni do Chrisa.. Wywołało to u mnie naprawde szczery objaw zadowloenia.. Hmm.. czy ktoś wie co to jest "szczery objaw zadowolenia"? Nieważne..
Ogólnie jak zwykle "połknęłam" rozdział.. i śmiem twierdzić, że rozkręcasz się Nan coraz bardziej.. Ładnie..
I prócz powyzszego objawu, po przeczytaniu fragmentu
Dzięki Nan!! Oby tak dalej..
I czy ja dobrze przeczytałam? hihi.. będzie trup...? nareszcie..no, no...
Ogólnie jak zwykle "połknęłam" rozdział.. i śmiem twierdzić, że rozkręcasz się Nan coraz bardziej.. Ładnie..
I prócz powyzszego objawu, po przeczytaniu fragmentu
moja juz i tak nadwyrężona przepona brzuszna znowu wystawiona została na ciężką próbę..Co to są filmy dla dorosłych? To takie, gdzie panie się rozbierają i tak jęczą?
Dzięki Nan!! Oby tak dalej..
I czy ja dobrze przeczytałam? hihi.. będzie trup...? nareszcie..no, no...
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Wiecie, że ja się zaczynam przekonywać do Andrew? I wcale ostatnio nie upadłam na głowę
Czepiłam się związku Jennie&Kyle i prędko nie puszczę Mam nadzieję, że odłożenie słuchawki bez pożegnania przez Kyla w jakimś stopniu miało związek z jego podłym humorem i tym, że musi zakończyć 'bliższą' znajomość z córką Liz. Ale jak już pisałam wcześniej mam pewne wątpliwości, co do przebiegu tego 'zerwania-które-wcale-nie-jest-zerwaniem'.
I hoho - ja czekam Nan na rozwinięcie i dokończenie rozmowy moich cukierków. Robi się gorąco...
A ja czekam i czekam i czekam... na ciąg dalszy oczywiście!
Czepiłam się związku Jennie&Kyle i prędko nie puszczę Mam nadzieję, że odłożenie słuchawki bez pożegnania przez Kyla w jakimś stopniu miało związek z jego podłym humorem i tym, że musi zakończyć 'bliższą' znajomość z córką Liz. Ale jak już pisałam wcześniej mam pewne wątpliwości, co do przebiegu tego 'zerwania-które-wcale-nie-jest-zerwaniem'.
I hoho - ja czekam Nan na rozwinięcie i dokończenie rozmowy moich cukierków. Robi się gorąco...
A ja czekam i czekam i czekam... na ciąg dalszy oczywiście!
"I have never had a love like this before, neither has he so..."
No i co ja właściwie robię? Kolejna część? Przesadzam. Trzeba przystopować Tym bardziej, że to akurat seria tych najlepszych części, które nie są zbyt drętwe czy przegadane.
Długi weekend w pełni, mam nadzieję, że spędzacie go na przykład pod zieloną chmurką, korzystając z wolnego czasu w miłym towarzystwie - zresztą, bądźmy szczerzy, każde towarzystwo byłoby lepsze od towarzystwa notatek z wosu, z którego tuż po długim weekendzie ma być piękna, dwugodzinna próbna matura Ale ponieważ jest Święto Pracy...
Renya, a ja tak ostatnio myślałam, że chyba zaczynam strasznie nudzić, bo czytelnicy się wykruszają. Cieszę się, że wpadłaś, i serdeczne dzięki za parę słów, dobra kobieto
Zgrzyty na wszelkich liniach chwilowo ucichną. I bez przesady, już tu raczej Sereny nie wepchnę (trochę za dużo tego dobrego), ale... Trup za dziesięć części (słownie: dziesięć). Tak po cichutku, to przymierzam się do pisania sceny uśmiercania, ale jak na razie scena wciąż jest żywa tylko w mojej wyobraźni.
Cicha - niezwykle się cieszę, że zaczynasz się przekonywać do Andrew. Szczerze mówiąc na początku miałam ochotę zrobić z niego kompletnego drania, ale zrobiło mi się go żal.
I cukiereczki jadą jak na tacy w części 30 (strzeżcie się, jeszcze tylko dwadzieścia...). Akurat wtedy miałam fazę na emememsy...
PS: Jeszcze trochę i moje komentarze komentarzy będą dłuższe niż zasadnicza część. Zmykam.
Michael:
Bobby był bardzo fajnym dzieciakiem. Nie był głupi i potrafił się śmiać, a przy tym też był zabawny. W sumie nie było się czemu dziwić, jeśli jego matką była Maria DeLuca. Może był tylko trochę monotonny z tą swoją manią rysowania Ameryki...
-Słuchaj stary, powinieneś przerzucić się na jakiś inny kontynent – powiedziałem gdy zapełniliśmy kolejną kartkę konturami Ameryki. – Wiesz, jakaś Europa, Azja, może Australia...
-Austarlia – mruknął Bobby drapiąc się kredką po brodzie. – Jak mi pokażesz, to też narysuję Austarlię.
-Australię – poprawiłem.
-Austar... Austra-lię – powtórzył Bobby. – To pokażesz mi? Nie musisz teraz, mama mówi, że nie należy wszystkiego robić zaraz, ale pokażesz? A potem tą całą Afrakę i Europę? Roger nie umie rysować Ameryki, a jak ty nauczysz mnie Austra-lii i Afraki i Europy to wtedy ja będę mógł nauczyć Rogera. Roger to mój przyjaciel, wiesz? – ciągnął Bobby. Zdecydowanie był synem swojej matki, jej też nikt nie przegada. – Mama obiecała, że pojedziemy go kiedyś odwiedzić. Pojedziesz z nami?
Odchrząknąłem, bo coś dziwacznego ściskało mnie za gardło. Bobby był zbyt miłym dzieciakiem, żeby można było mu odmówić, ale przecież nie można go okłamać. Miałem mu powiedzieć całą prawdę, że niedługo stąd zniknę? Przecież to było tylko dziecko, nie można od niego wymagać, by wszystko rozumiał. Miał w sobie coś takiego, co sprawiało że każdy się do niego błyskawicznie przywiązywał. Może to był błąd z mojej strony że pozwoliłem by ten chłopiec aż tak przypadł mi do serca, ale w jakiś sposób chyba przypominał mi mnie z tamtego okresu, gdy też byłem w jego wieku. Przypominał mnie, a był przecież zupełnie inny, był po prostu zwykłym, szczęśliwym dzieciakiem, który miał oszałamiający urok.
Z niecierpliwością doczekałem do siódmej – naprawdę chciałem dokończyć rozmowę z Marią. To była pierwsza normalna rozmowa od czasu mojego przyjazdu do Roswell – pierwsza rozmowa, podczas której Maria nie zbyła mnie jakimś ogólnikiem, nie zaczęła ze mnie kpić albo po prostu krzyczeć na mnie. Ba, to była pierwsza rozmowa, która podczas której Maria powiedziała do mnie coś... cieplejszego. Aż nie chciało mi się wierzyć – czy też ona naprawdę mogła... mogła jeszcze myśleć jakoś o mnie, jakoś inaczej niż o niemiłym wspomnieniu z przeszłości? Może jeszcze nie wszystko było dla nas stracone. Uśmiechnąłem się lekko do siebie – tak, Nick miał rację mówiąc, że Maria zalazła mi za skórę. Była czasami wredna, ale to w końcu... Maria.
-Gwiezdny chłopcze, idziemy – Maria klepnęła mnie po ramieniu. Bobby podniósł głowę.
-Już idziemy...? Czy Michael mógłby pójść z nami? Proszęproszęproszęproszęproszę bardzo ładnie proszę – wyrecytował szybciutko. – Obiecuję, że wszystko ładnie zjem...
-Ty zawsze wszystko ładnie jesz – mruknęła Maria mierzwiąc mu włosy.
-To Michael pójdzie z nami? Powiedzżetakpowiedzżetakpowiedzżetak... – nie mam pojęcia, gdzie on nauczył się mówić z prędkością karabinu maszynowego. Maria popatrzyła na mnie niepewnie.
-To zależy od Michaela – odparła z wahaniem. Bobby popatrzył na mnie wyczekująco, ale czy dzieciom można czegokolwiek odmówić? Nie, nie można.
-Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to w porządku – skinąłem głową. Bobby wzniósł radosny okrzyk i zerwał się z ławki. Wyszliśmy z kafeterii we trójkę i ruszyliśmy powoli w dół ulicy. Nie pamiętałem, czy kiedykolwiek szliśmy z Marią w takim spokoju. Bobby początkowo szedł między nami, ale wkrótce nasze towarzystwo znudziło go i zaczął się kręcić dookoła jak piesek, to przystając z tyłu, to wybiegając do przodu, zawsze jednak pozostawał w czujnym polu widzenia Marii.
-Kim był ojciec Bobby’ego? – zapytałem cicho, tak, żeby Bobby niczego nie usłyszał.
-Jerry? Och... był stolarzem. Fajny zawód w dwudziestym pierwszym wieku, nie? – uśmiechnęła się Maria.
-Tak samo jak kowboj – mruknąłem. – Przepraszam, może nie powinienem pytać, ale... kochałaś go? - Maria milczała przez chwilę, ale miałem wrażenie, że chyba nie trafiłem z pytaniem. – Przepraszam – mruknąłem ciszej.
-No, no, no, Michael Guerin nauczył się mówić „przepraszam” – zironizowała Maria. – Ale nie przepraszaj, nie ma za co. Trudno nazwać to, co było między nami miłością... może raczej przywiązaniem. Wiesz, przyjaźniliśmy się, a gdy mieszkasz z kimś przez sześć lat pojawia się przywiązanie. Żadne tam romantyczne gromy, po prostu przyjaźń, i tyle, dla Bobby’ego – Maria wzruszyła lekko ramionami, przygryzając wargę.
Przez chwilę znów szliśmy w milczeniu. Miło było iść tak razem z Marią, razem z kręcącym się dookoła Bobby’m. Tak, jakby czas po prostu się zatrzymał. I przez chwilę miałem cień nadziei, że mogłoby tak być zawsze, choć przecież wiedziałem, że to było niemożliwe. Spochmurniałem.
-A ty? – zapytała Maria. – Znalazłeś sobie kogoś? Minęło sporo czasu, a ty w końcu jesteś naprawdę atrakcyjny... znaczy, tego... – Maria zacukała się i urwała zaczerwieniona.
-Nie – odparłem krótko. – Tak jakoś... po prostu nie.
-Same krowy i kowboje – uśmiechnęła się Maria. – Nie miałeś wyboru, co?
-Nie, miałem – zaprzeczyłem odruchowo. Po twarzy Marii przemknął jakiś dziwny wyraz. – To znaczy, nie bardzo miałem, ale była... nie, po prostu nie chciałem – powiedziałem szybko. – Pamiętasz, co powiedziałem ci na pożegnanie?
Maria skinęła twierdząco głową.
-Takich rzeczy się nie zapomina, Guerin – uśmiechnęła się, wzdychając jednocześnie lekko. – Stare dobre czasy.
-Dużo się zmieniło od tamtego czasu, co? – zapytałem z zamyśleniem.
-Raczej – zgodziła się Maria. Tak, „raczej” to dobre słowo – dziewiętnaście lat, jedno dziecko i jeden pogrzeb całkowicie do tego pasowało.
W domu pań DeLuca nawet tak wiele się nie zmieniło. Może było jakby nieco mniej miejsca, ale w gruncie rzeczy wszystko było tak samo. A zwłaszcza Amy DeLuca, czy też może raczej Amy Valenti – dla tej kobiety czas chyba zatrzymał się w miejscu.
-Michael! – ucieszyła się na mój widok. – Miło, że w końcu wpadłeś, chyba powinnam się na ciebie obrazić, tyle czasu jesteś w Roswell i nawet nie zajrzałeś!
Ja na jej miejscu bym się chyba mniej ucieszył na mój widok. A już z całą pewnością nie witałbym siebie tak, jakbyśmy widzieli się zaledwie tydzień temu. Chyba naprawdę mnie lubiła.
W drzwiach pojawił się szeryf Valenti – znacznie starszy, ale to był zdecydowanie ten sam szeryf, który nas kiedyś ganiał.
-Cześć Michael – uśmiechnął się do mnie.
-Zostajesz na kolacji – zarządziła Amy. – Bobby, idź umyj ręce, to pomożesz mnie i dziadkowi zrobić kolację.
Bobby posłusznie udał się do łazienki – co jak co, ale pociąg do gotowania chłopak miał.
-Maria, zajmij się naszym gościem – Amy uśmiechnęła się do mnie czarująco. Rany, ta kobieta była po prostu zachwycająca. Ale wciąż gdzieś tam w głębi chyba trochę się jej bałem, zawsze w jej obecności czułem się trochę tak, jak wtedy gdy kiedyś dawno temu nakryła mnie w pokoju Marii. Uśmiechnąłem się lekko, a Amy wypchnęła Jima do kuchni. Zostaliśmy sami z Marią w salonie Amy DeLuca. Zastanawiające, że ta kobieta zawsze wiedziała, co należałoby zrobić. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie – co innego być w towarzystwie innych, a co innego być sam na sam... i to jeszcze tutaj. Szczerze mówiąc to niezręcznie się tam czułem. Maria chyba też.
-Wiesz co, jest zbyt piękna pogoda... może usiądziemy na schodkach, co? – zaproponowała nerwowo wskazując na drzwi. Skinąłem bez słowa głową – tak, to było znacznie lepsze rozwiązanie.
Siedzieliśmy więc na schodkach przed domem Marii i milczeliśmy. Istotnie, pogoda była wymarzona – słońce wisiało nad horyzontem, zrobiło się nieco chłodniej niż w dzień, wiał nawet lekki wiatr. Na wschodzie pojawiły się chmury, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Może przyniosą ze sobą deszcz, który stanowczo by się przydał.
-Dużo tutaj ludzi się zrobiło – zauważyłem.
-Trochę – zgodziła się Maria. – Czasami bywa ciasno. No, na ogół jest ciasno.
-Jim traktuje Bobby’ego jak swojego wnuczka, nie? – zapytałem.
-No wiesz, od Kyle’a wnuczków to się raczej nie doczeka – prychnęła Maria. – On chyba złożył śluby zakonne. Ale Bobby przypadł Jimowi do serca.
-To dobrze – stwierdziłem. Nasza rozmowa kręciła się dookoła jakiś ogólników, ale nie przeszkadzało mi to.
-Sam dziadek Bobby’emu nie wystarczy – mruknęła Maria obejmując ramionami kolana. – Popatrz na mnie, na Kyle’a i na siebie, żadne z nas nie jest normalne, a co nas łączy? Brak rodziców. A ja chcę, żeby Bobby jednak był normalny.
Milczałem lekko zaniepokojony. Po co ona mi to mówiła? Albo starała się zasygnalizować, że zamierza znaleźć kogoś, kto by się nadawał na ojca dla Bobby’ego, albo... albo dawała mi do zrozumienia, że ja miałbym mieć coś z tym wspólnego. Momentalnie przypomniał mi się mój przerażający sen z krowami i Harry i mimo woli wzdrygnąłem się.
-Po co mi to mówisz? – zapytałem ostrożnie.
-Bobby cię lubi – zauważyła Maria. – Bardzo cię lubi. A ty jesteś bardziej normalny niż Kyle, przynajmniej nie jesteś buddystą. Było by dobrze, gdybyś mógł być koło Bobby’ego w przyszłości.
Zdębiałem. Po prostu mnie zatkało. W życiu nie spodziewałbym się, że Maria powie mi coś takiego – a już stanowczo nie teraz.
-Wiesz... chyba za bardzo wybiegasz do przodu... – odezwałem się w końcu słabo. – Takie deklaracje to tego... dopiero dzisiaj zaczęliśmy rozmawiać jak ludzie, ale chyba za szybko przeskoczyłaś do poważnego związku...
-A kto tu mówi o związku? – zdziwiła się Maria i poczułem coś w rodzaju... hm, no dobra, rozczarowania. – Myślisz, że tak łatwo wybaczę ci zostawienie mnie na środku ulicy, ot tak? – roześmiała się krótko. – Po prostu mówię ci, że ucieszyłabym się, gdybyś był w pobliżu. Widziałam, jak razem rysujecie i Bobby bardzo cię polubił, boję się, że poczuje się zdradzony gdy znikniesz.
Zaczynałem już rozumieć.
-Maria, wiesz, że nie mogę ci tego obiecać – powiedziałem powoli.
-Och, przecież nie żądam od ciebie oświadczenia na piśmie, że nie ruszysz się stąd na pięć metrów! – zawołała z lekką irytacją. – Ale mógłbyś mi obiecać, że zrobisz wszystko, żeby jednak tutaj być... dla Bobby’ego – powiedziała łagodniejąc. – I dla mnie – dodała ciszej.
Zastanowiłem się, czy coś takiego mógłbym jej obiecać.
-Dobrze – zgodziłem się. – To mogę ci obiecać.
Maria popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się do mnie lekko.
-Dziękuję – powiedziała miękko. – I doceniam.
I nagle nastrój diametralnie się zmienił. Maria patrzyła na mnie tymi swoimi zielonymi oczami i poczułem się tak, jakbym cofnął się w czasie. Dokładnie tak samo siedzieliśmy podczas naszego ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia. Chyba zrobiłem się sentymentalny na starość, ale co tam. Ja w idiotycznym kostiumie świętego Mikołaja, Maria jako Śnieżynka. Żadne z nas nie przypominało teraz ani Mikołaja, ani jego elfa, ale chyba pod wpływem wspomnień po prostu pochyliłem się i pocałowałem ją tak, jak kiedyś.
***
Liz:
Czasami przeklinałam siebie, że zgodziłam się na ten cały wyjazd do Roswell. I to właśnie robiłam koło skał z niegdysiejszą jaskinią z inkubatorami, gdy Jennie oskarżyła mnie o posądzanie jej o spowodowanie śmierci Maxa. Oniemiałam zupełnie; nigdy w życiu nie przyszło mi na myśl, żeby ją za to winić. Jeśli już ktokolwiek był temu winny, to my sami, bo zaniedbaliśmy być może środki bezpieczeństwa, ale przecież na pewno nie Jennie! Poszłam za nią, ale Jennie zacięła się i nie chciała ze mną rozmawiać na ten temat. Nie miałam pojęcia, skąd przyszła jej do głowy ta głupota, ale nie jestem pewna, czy moje argumenty w ogóle do niej dotarły. Poczułam się całkowicie bezsilna, była tak samo uparta jak Max i jeśli raz wbiła sobie coś do głowy, to nie łatwo było ją przekonać do zmiany zdania.
-To nie była niczyja wina, Jennie – powtórzyłam po raz kolejny. – Nie miałam pojęcia, że myślisz, że ja... Na Boga, przecież byłaś wtedy tylko małym dzieckiem! Ale przepraszam cię, jeśli kiedykolwiek odebrałaś moje zachowanie tak, jakbym cię obwiniała. Nigdy nawet nie przyszło mi to do głowy.
Jennie milczała, grzebiąc tylko piętą buta w ziemi.
-I przysięgam, że nie wspomniałam nawet słowem Andrew o tym, gdzie jedziemy, ale znasz przecież panią McCain. Jeśli jednak uważasz, że jego obecność tutaj jest zła... – przełknęłam nerwowo ślinę. To było trudne, ale dobre relacje z córką były dla mnie ważniejsze. - ... to powiem mu, żeby wyjechał i zapomniał.
Czekałam chwilę na odpowiedź Jennie, ale ona milczała wpatrując się w kamienisty grunt. Powstrzymałam ciężkie westchnienie i odwróciłam się. Trudno, jakoś będę musiała poradzić sobie bez Andrew, ale on nie był wart tych wszystkich napięć między mną a Jennie. Zadzwonię do niego, bo nie będę potrafiła powiedzieć mu tego w twarz.
-Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa – odezwała się Jennie. Zatrzymałam się w pół kroku i obejrzałam się na nią – stała dalej w tym samym miejscu, ale teraz patrzyła na mnie, na jej twarzy zaś malował się nieszczęśliwy wyraz. – Zależy ci na nim, prawda? – zapytała.
-Trochę – odparłam.
-Po prostu... myślałam, że zapomniałaś już o tacie i... – powiedziała z wahaniem, opuszczając wzrok. Podeszłam do niej i zmusiłam ją, żeby na mnie spojrzała.
-Jennie, o twoim ojcu nie da się zapomnieć – stwierdziłam poważnie. – I nie da się przestać go kochać. A ty jesteś taka sama jak on.
Jennie nabrała głęboko powietrze.
-No więc jeśli chcesz, to się z nim spotykaj – powiedziała mężnie. – Ja... ja postaram się nic do niego nie mieć.
-Dziękuję – skinęłam głową. Wiedziałam, ile kosztowało ją powiedzenie czegoś takiego, i doceniałam to. – Wiesz, on nie jest taki zły – dodałam przytulając ją do siebie.
-Nie słyszałaś, jak potrafi zniszczyć Tennysona – mruknęła Jennie znad mojego ramienia. Chyba była już ode mnie wyższa. – Przestałby ci się tak podobać.
Kiedy to dziecko tak wyrosło?
-I mamo – powiedziała odsuwając się nieco. – Przepraszam. To twoje życie, chyba trochę przesadziłam.
-Trochę – zgodziłam się, uśmiechając jednocześnie. – Przeprosimy przyjęte. Pod warunkiem, że drugi raz czegoś takiego mi nie wywiniesz.
-Nigdy – przyrzekła Jennie.
Dobrze było móc znów normalnie z nią porozmawiać. Tak, jakby niewidzialny mur, który nas dzielił do tej pory, nagle runął. Może nie runął od razu i w całości, ale z całą pewnością powstała w nim potężna wyrwa, a to już było wielkie osiągnięcie.
Być może powinnam wtedy poczuć wyrzuty sumienia, że tamtego poranka zmusiłam Kyle’a, by uświadomił Jennie, że nic nie może się wydarzyć między nimi. A jednak głos sumienia nie odezwał się. Czułam, że to było najlepsze, co mogłam zrobić. Po prostu sądziłam, że zaoszczędziłam jej rozczarowań. Nie wiem, co bym zrobiła gdybym w dalszym ciągu miała mój niegdysiejszy dar widzenia przyszłości.
Wróciliśmy do Roswell wieczorem, i w Crashdown o dziwo nie było nikogo z naszych znajomych – ani śladu Michaela, Marii, Kyle’a, Isabel czy Alex. Szykował nam się spokojny, rodzinny wieczór, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, i szczerze mówiąc bardzo się na niego cieszyłam.
Rozstawiałam na stole talerze gdy zadzwonił telefon Jennie, leżący na oknie. Podeszłam do niego i spojrzałam na wyświetlacz – Kyle... Podrzuciłam aparacik w ręku.
-Jennie, telefon! – zawołałam. Jennie pojawiła się niemal natychmiast i wyjęła mi z ręki telefon, nie odebrała go jednak od razu, tylko poszła do swojego pokoju. Podeszłam na palcach do jej drzwi.
-Nie mogę dzisiaj – usłyszałam jej przytłumiony głos. – Może jutro, co ty na to?
Wstrzymałam oddech i odsunęłam się. Nie powinnam podsłuchiwać własnej córki, zwłaszcza, że wiedziałam, po co Kyle chciał się z nią spotkać. Zrobiło mi się jej żal, na pewno będzie rozczarowana, ale lepiej, żeby rozczarowała się teraz niż gdy będzie już za późno.
-I co chciał? – zapytałam ostrożnie, jak gdyby nigdy nic, rozkładając widelce. Jennie wzruszyła ramionami.
-Nic takiego – odparła obojętnie. Spojrzałam na nią uważniej i mimo wszystko pogratulowałam sobie w duchu. Nie podobały mi się te błyszczące oczy...
Kolacja przebiegła nam w naprawdę miłej atmosferze, ostatnio mieliśmy taką dość dawno, przed pojawieniem się Andrew... Ojciec i Chris nie powiedzieli na ten temat ani słowa, tylko czasami rzucali na nas ukradkowe spojrzenia. Chciało mi się śmiać widząc ich miny, które dobitnie mówiły, co myśleli – że lepiej nie wtrącać się w babskie sprawy. No cóż.
Potem ojciec i Chris zajęli się jakimś dziwacznym programem komputerowym, Chris twierdził, że jest wręcz idealny do prowadzenia jakiegokolwiek interesu i postanowił nauczyć jego obsługi mojego ojca. Ja wolałam się tego nie tykać, tym bardziej, że w ramach poprawiania wzajemnych relacji zajęłyśmy z Jennie kanapę, a stół zajęłyśmy lakierami do paznokci. Jennie mogła sobie nienawidzić zakupów, ale sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej gdy chodziło o malowanie paznokci. Co w tym jest, że to ma działanie pokojowe? Pamiętam, że kiedyś z Isabel też zdaje się spędzałyśmy na tym czas, i również w ramach poprawiania naszych relacji.
Brzoskwiniowy lakier stanowczo mi nie pasował, na rękach Jennie wyglądał znacznie lepiej.
-Dostałaś SMSa – zauważyła dmuchając jednocześnie na rozcapierzone palce. Zdziwiłam się lekko, bo ja nic nie usłyszałam.
-SMSa? Przecież tu nawet nie ma mojego telefonu – wzruszyłam ramionami.
-Jest - stwierdziła spokojnie Jennie. – Pod poduszką. Przed chwilą dostałaś SMSa.
Po raz kolejny mogłam się przekonać o tym, że ojcem mojej córki był człowiek niezwykły – Jennie miała zdecydowanie lepszy słuch.
Podniosłam poduszkę i rzeczywiście leżała pod nią moja Nokia, z jedną nie przeczytaną wiadomością. Andrew. „Betty, zabieram cię jutro na kolacje – nie próbuj odmawiać, bo ci i tak nie wyjdzie”. Świetnie. Westchnęłam ciężko.
-To od niego? – zapytała Jennie patrząc na mnie uważnie. Skinęłam głową.
-Tak. Chce mnie zabrać gdzieś jutro – wzruszyłam ramionami. – Odpiszę mu, że to nie dojdzie do skutku.
Jennie przez chwilę jakby przeżuwała coś w sobie.
-Dlaczego – powiedziała w końcu. – Idź. Ja też jutro wychodzę.
-Nie masz nic przeciwko? – zapytałam z niedowierzaniem. Jennie uśmiechnęła się nieco wymuszenie.
-Nawet jeśli mam, to postaram się nie mieć – odparła. – Idź, w końcu muszę się kiedyś przyzwyczaić. Nie można stać w miejscu.
To ostatnie zdanie podjeżdżało mi trochę filozofią Kyle’a, ale nic nie powiedziałam na ten temat. Być może Jennie naprawdę przestała już być małym dzieckiem, teraz chyba stawała się dorosłą kobietą. Nie miałam pojęcia, że czas tak szybko płynął, przecież dopiero co miała pięć lat i udawała, że umie czytać, a teraz wypycha mnie na randki.
-Dziękuję – powiedziałam szczerze.
Jennie uśmiechnęła się lekko z jakąś dziwną miną.
-Lepiej odpisz mu teraz, bo jeszcze się rozmyślę – odparła z humorem.
Odpisałam. Może to i głupie, ale w końcu nie czułam się jak spiskowiec, działający w tajemnicy przed, o ironio, własną córką. Zabawne, ale z błogosławieństwem Jennie było mi jakoś lżej.
-No to teraz nie masz wyboru, musisz pomalować paznokcie na ciemny kolor – stwierdziła Jennie sięgając ostrożnie po buteleczkę z lakierem. Przyjrzała mu się krytycznie i widać nie spełniał jej oczekiwań, bo zamknęła go na chwilę w dłoni, by po chwili trzymać w ręku buteleczkę z czekoladowym lakierem.
-Nie za ciemny? – zapytałam sceptycznie.
-Faceci lubią takie kolory – powiedziała autorytatywnie odkręcając buteleczkę.
-A skąd ty wiesz takie rzeczy, co? – zapytałam podejrzliwie, gdy Jennie przeciągała ze starannością pędzelkiem po moim paznokciu.
-Ba – odparła tajemniczo. Chyba naprawdę przestawała już być dzieckiem. Coś jednak nie dawało mi jeszcze spokoju.
-Jennie, naprawdę uważasz, że traktuję Chrisa inaczej niż ciebie? – zapytałam cicho. Jennie zamarła na chwilę, ale zaraz wróciła do malowania.
-Tak – odparła szczerze. – Uważam, że traktujesz go inaczej.
-Przepraszam – szepnęłam. – Nie chciałam, żeby to tak wyszło, przecież wiesz, że naprawdę nie chciałam, żebyś poczuła się gorsza albo pominięta.
-Wiem – potwierdziła Jennie, wciąż pochylając się nad moją ręką. Szkoda, bo chciałabym zobaczyć w jej oczach, że wie. – Ale tak wyszło. Jemu wszystko powiedziałaś.
-To był błąd – przyznałam. – Powinnam była powiedzieć ci o tym znacznie wcześniej, ale nie sądziłam, że... myślałam, że nie zrozumiesz. Nie zauważyłam, że dorosłaś. Przepraszam. – Jennie milczała przez chwilę. – Masz do mnie żal? – zapytałam.
Wzruszyła lekko ramionami.
-Trochę – odparła.
-Jennie, popatrz na mnie – poprosiłam. Podniosła na mnie wzrok i znów miałam wrażenie, że patrzą na mnie oczy Maxa. – Chris nie jest moim oczkiem w głowie i nigdy nie będzie. Lubię go, bo jest sympatyczny, jest podobny do Maxa i koniec. To nie on jest moim dzieckiem a ty, słyszysz? I ty jesteś najważniejsza, zapamiętaj to sobie raz na zawsze.
W oczach Jennie błysnęły łzy.
-Wiem – skinęła głową. – Przepraszam za ten dzisiejszy wybuch. Chyba po prostu miałam dosyć...
-Rozumiem – uśmiechnęłam się do niej. – Ale teraz już prawie wszystko sobie wyjaśniłyśmy, prawda?
-Tak – odparła. – A teraz daj drugą rękę.
Wiedziałam, że jeszcze nie wyjaśniłyśmy sobie wszystkiego do końca, ale mimo wszystko dzisiejszy dzień był kamieniem milowym. Dawno nie rozmawiałyśmy ze sobą tak szczerze. Właściwie to nie pamiętam czy kiedykolwiek rozmawiałyśmy ze sobą tak otwarcie. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że moja córka jest już niemal dorosła i że jest na najlepszej drodze by stać się moją najbliższą przyjaciółką.
Długi weekend w pełni, mam nadzieję, że spędzacie go na przykład pod zieloną chmurką, korzystając z wolnego czasu w miłym towarzystwie - zresztą, bądźmy szczerzy, każde towarzystwo byłoby lepsze od towarzystwa notatek z wosu, z którego tuż po długim weekendzie ma być piękna, dwugodzinna próbna matura Ale ponieważ jest Święto Pracy...
Renya, a ja tak ostatnio myślałam, że chyba zaczynam strasznie nudzić, bo czytelnicy się wykruszają. Cieszę się, że wpadłaś, i serdeczne dzięki za parę słów, dobra kobieto
Zgrzyty na wszelkich liniach chwilowo ucichną. I bez przesady, już tu raczej Sereny nie wepchnę (trochę za dużo tego dobrego), ale... Trup za dziesięć części (słownie: dziesięć). Tak po cichutku, to przymierzam się do pisania sceny uśmiercania, ale jak na razie scena wciąż jest żywa tylko w mojej wyobraźni.
Cicha - niezwykle się cieszę, że zaczynasz się przekonywać do Andrew. Szczerze mówiąc na początku miałam ochotę zrobić z niego kompletnego drania, ale zrobiło mi się go żal.
I cukiereczki jadą jak na tacy w części 30 (strzeżcie się, jeszcze tylko dwadzieścia...). Akurat wtedy miałam fazę na emememsy...
PS: Jeszcze trochę i moje komentarze komentarzy będą dłuższe niż zasadnicza część. Zmykam.
Michael:
Bobby był bardzo fajnym dzieciakiem. Nie był głupi i potrafił się śmiać, a przy tym też był zabawny. W sumie nie było się czemu dziwić, jeśli jego matką była Maria DeLuca. Może był tylko trochę monotonny z tą swoją manią rysowania Ameryki...
-Słuchaj stary, powinieneś przerzucić się na jakiś inny kontynent – powiedziałem gdy zapełniliśmy kolejną kartkę konturami Ameryki. – Wiesz, jakaś Europa, Azja, może Australia...
-Austarlia – mruknął Bobby drapiąc się kredką po brodzie. – Jak mi pokażesz, to też narysuję Austarlię.
-Australię – poprawiłem.
-Austar... Austra-lię – powtórzył Bobby. – To pokażesz mi? Nie musisz teraz, mama mówi, że nie należy wszystkiego robić zaraz, ale pokażesz? A potem tą całą Afrakę i Europę? Roger nie umie rysować Ameryki, a jak ty nauczysz mnie Austra-lii i Afraki i Europy to wtedy ja będę mógł nauczyć Rogera. Roger to mój przyjaciel, wiesz? – ciągnął Bobby. Zdecydowanie był synem swojej matki, jej też nikt nie przegada. – Mama obiecała, że pojedziemy go kiedyś odwiedzić. Pojedziesz z nami?
Odchrząknąłem, bo coś dziwacznego ściskało mnie za gardło. Bobby był zbyt miłym dzieciakiem, żeby można było mu odmówić, ale przecież nie można go okłamać. Miałem mu powiedzieć całą prawdę, że niedługo stąd zniknę? Przecież to było tylko dziecko, nie można od niego wymagać, by wszystko rozumiał. Miał w sobie coś takiego, co sprawiało że każdy się do niego błyskawicznie przywiązywał. Może to był błąd z mojej strony że pozwoliłem by ten chłopiec aż tak przypadł mi do serca, ale w jakiś sposób chyba przypominał mi mnie z tamtego okresu, gdy też byłem w jego wieku. Przypominał mnie, a był przecież zupełnie inny, był po prostu zwykłym, szczęśliwym dzieciakiem, który miał oszałamiający urok.
Z niecierpliwością doczekałem do siódmej – naprawdę chciałem dokończyć rozmowę z Marią. To była pierwsza normalna rozmowa od czasu mojego przyjazdu do Roswell – pierwsza rozmowa, podczas której Maria nie zbyła mnie jakimś ogólnikiem, nie zaczęła ze mnie kpić albo po prostu krzyczeć na mnie. Ba, to była pierwsza rozmowa, która podczas której Maria powiedziała do mnie coś... cieplejszego. Aż nie chciało mi się wierzyć – czy też ona naprawdę mogła... mogła jeszcze myśleć jakoś o mnie, jakoś inaczej niż o niemiłym wspomnieniu z przeszłości? Może jeszcze nie wszystko było dla nas stracone. Uśmiechnąłem się lekko do siebie – tak, Nick miał rację mówiąc, że Maria zalazła mi za skórę. Była czasami wredna, ale to w końcu... Maria.
-Gwiezdny chłopcze, idziemy – Maria klepnęła mnie po ramieniu. Bobby podniósł głowę.
-Już idziemy...? Czy Michael mógłby pójść z nami? Proszęproszęproszęproszęproszę bardzo ładnie proszę – wyrecytował szybciutko. – Obiecuję, że wszystko ładnie zjem...
-Ty zawsze wszystko ładnie jesz – mruknęła Maria mierzwiąc mu włosy.
-To Michael pójdzie z nami? Powiedzżetakpowiedzżetakpowiedzżetak... – nie mam pojęcia, gdzie on nauczył się mówić z prędkością karabinu maszynowego. Maria popatrzyła na mnie niepewnie.
-To zależy od Michaela – odparła z wahaniem. Bobby popatrzył na mnie wyczekująco, ale czy dzieciom można czegokolwiek odmówić? Nie, nie można.
-Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to w porządku – skinąłem głową. Bobby wzniósł radosny okrzyk i zerwał się z ławki. Wyszliśmy z kafeterii we trójkę i ruszyliśmy powoli w dół ulicy. Nie pamiętałem, czy kiedykolwiek szliśmy z Marią w takim spokoju. Bobby początkowo szedł między nami, ale wkrótce nasze towarzystwo znudziło go i zaczął się kręcić dookoła jak piesek, to przystając z tyłu, to wybiegając do przodu, zawsze jednak pozostawał w czujnym polu widzenia Marii.
-Kim był ojciec Bobby’ego? – zapytałem cicho, tak, żeby Bobby niczego nie usłyszał.
-Jerry? Och... był stolarzem. Fajny zawód w dwudziestym pierwszym wieku, nie? – uśmiechnęła się Maria.
-Tak samo jak kowboj – mruknąłem. – Przepraszam, może nie powinienem pytać, ale... kochałaś go? - Maria milczała przez chwilę, ale miałem wrażenie, że chyba nie trafiłem z pytaniem. – Przepraszam – mruknąłem ciszej.
-No, no, no, Michael Guerin nauczył się mówić „przepraszam” – zironizowała Maria. – Ale nie przepraszaj, nie ma za co. Trudno nazwać to, co było między nami miłością... może raczej przywiązaniem. Wiesz, przyjaźniliśmy się, a gdy mieszkasz z kimś przez sześć lat pojawia się przywiązanie. Żadne tam romantyczne gromy, po prostu przyjaźń, i tyle, dla Bobby’ego – Maria wzruszyła lekko ramionami, przygryzając wargę.
Przez chwilę znów szliśmy w milczeniu. Miło było iść tak razem z Marią, razem z kręcącym się dookoła Bobby’m. Tak, jakby czas po prostu się zatrzymał. I przez chwilę miałem cień nadziei, że mogłoby tak być zawsze, choć przecież wiedziałem, że to było niemożliwe. Spochmurniałem.
-A ty? – zapytała Maria. – Znalazłeś sobie kogoś? Minęło sporo czasu, a ty w końcu jesteś naprawdę atrakcyjny... znaczy, tego... – Maria zacukała się i urwała zaczerwieniona.
-Nie – odparłem krótko. – Tak jakoś... po prostu nie.
-Same krowy i kowboje – uśmiechnęła się Maria. – Nie miałeś wyboru, co?
-Nie, miałem – zaprzeczyłem odruchowo. Po twarzy Marii przemknął jakiś dziwny wyraz. – To znaczy, nie bardzo miałem, ale była... nie, po prostu nie chciałem – powiedziałem szybko. – Pamiętasz, co powiedziałem ci na pożegnanie?
Maria skinęła twierdząco głową.
-Takich rzeczy się nie zapomina, Guerin – uśmiechnęła się, wzdychając jednocześnie lekko. – Stare dobre czasy.
-Dużo się zmieniło od tamtego czasu, co? – zapytałem z zamyśleniem.
-Raczej – zgodziła się Maria. Tak, „raczej” to dobre słowo – dziewiętnaście lat, jedno dziecko i jeden pogrzeb całkowicie do tego pasowało.
W domu pań DeLuca nawet tak wiele się nie zmieniło. Może było jakby nieco mniej miejsca, ale w gruncie rzeczy wszystko było tak samo. A zwłaszcza Amy DeLuca, czy też może raczej Amy Valenti – dla tej kobiety czas chyba zatrzymał się w miejscu.
-Michael! – ucieszyła się na mój widok. – Miło, że w końcu wpadłeś, chyba powinnam się na ciebie obrazić, tyle czasu jesteś w Roswell i nawet nie zajrzałeś!
Ja na jej miejscu bym się chyba mniej ucieszył na mój widok. A już z całą pewnością nie witałbym siebie tak, jakbyśmy widzieli się zaledwie tydzień temu. Chyba naprawdę mnie lubiła.
W drzwiach pojawił się szeryf Valenti – znacznie starszy, ale to był zdecydowanie ten sam szeryf, który nas kiedyś ganiał.
-Cześć Michael – uśmiechnął się do mnie.
-Zostajesz na kolacji – zarządziła Amy. – Bobby, idź umyj ręce, to pomożesz mnie i dziadkowi zrobić kolację.
Bobby posłusznie udał się do łazienki – co jak co, ale pociąg do gotowania chłopak miał.
-Maria, zajmij się naszym gościem – Amy uśmiechnęła się do mnie czarująco. Rany, ta kobieta była po prostu zachwycająca. Ale wciąż gdzieś tam w głębi chyba trochę się jej bałem, zawsze w jej obecności czułem się trochę tak, jak wtedy gdy kiedyś dawno temu nakryła mnie w pokoju Marii. Uśmiechnąłem się lekko, a Amy wypchnęła Jima do kuchni. Zostaliśmy sami z Marią w salonie Amy DeLuca. Zastanawiające, że ta kobieta zawsze wiedziała, co należałoby zrobić. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie – co innego być w towarzystwie innych, a co innego być sam na sam... i to jeszcze tutaj. Szczerze mówiąc to niezręcznie się tam czułem. Maria chyba też.
-Wiesz co, jest zbyt piękna pogoda... może usiądziemy na schodkach, co? – zaproponowała nerwowo wskazując na drzwi. Skinąłem bez słowa głową – tak, to było znacznie lepsze rozwiązanie.
Siedzieliśmy więc na schodkach przed domem Marii i milczeliśmy. Istotnie, pogoda była wymarzona – słońce wisiało nad horyzontem, zrobiło się nieco chłodniej niż w dzień, wiał nawet lekki wiatr. Na wschodzie pojawiły się chmury, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Może przyniosą ze sobą deszcz, który stanowczo by się przydał.
-Dużo tutaj ludzi się zrobiło – zauważyłem.
-Trochę – zgodziła się Maria. – Czasami bywa ciasno. No, na ogół jest ciasno.
-Jim traktuje Bobby’ego jak swojego wnuczka, nie? – zapytałem.
-No wiesz, od Kyle’a wnuczków to się raczej nie doczeka – prychnęła Maria. – On chyba złożył śluby zakonne. Ale Bobby przypadł Jimowi do serca.
-To dobrze – stwierdziłem. Nasza rozmowa kręciła się dookoła jakiś ogólników, ale nie przeszkadzało mi to.
-Sam dziadek Bobby’emu nie wystarczy – mruknęła Maria obejmując ramionami kolana. – Popatrz na mnie, na Kyle’a i na siebie, żadne z nas nie jest normalne, a co nas łączy? Brak rodziców. A ja chcę, żeby Bobby jednak był normalny.
Milczałem lekko zaniepokojony. Po co ona mi to mówiła? Albo starała się zasygnalizować, że zamierza znaleźć kogoś, kto by się nadawał na ojca dla Bobby’ego, albo... albo dawała mi do zrozumienia, że ja miałbym mieć coś z tym wspólnego. Momentalnie przypomniał mi się mój przerażający sen z krowami i Harry i mimo woli wzdrygnąłem się.
-Po co mi to mówisz? – zapytałem ostrożnie.
-Bobby cię lubi – zauważyła Maria. – Bardzo cię lubi. A ty jesteś bardziej normalny niż Kyle, przynajmniej nie jesteś buddystą. Było by dobrze, gdybyś mógł być koło Bobby’ego w przyszłości.
Zdębiałem. Po prostu mnie zatkało. W życiu nie spodziewałbym się, że Maria powie mi coś takiego – a już stanowczo nie teraz.
-Wiesz... chyba za bardzo wybiegasz do przodu... – odezwałem się w końcu słabo. – Takie deklaracje to tego... dopiero dzisiaj zaczęliśmy rozmawiać jak ludzie, ale chyba za szybko przeskoczyłaś do poważnego związku...
-A kto tu mówi o związku? – zdziwiła się Maria i poczułem coś w rodzaju... hm, no dobra, rozczarowania. – Myślisz, że tak łatwo wybaczę ci zostawienie mnie na środku ulicy, ot tak? – roześmiała się krótko. – Po prostu mówię ci, że ucieszyłabym się, gdybyś był w pobliżu. Widziałam, jak razem rysujecie i Bobby bardzo cię polubił, boję się, że poczuje się zdradzony gdy znikniesz.
Zaczynałem już rozumieć.
-Maria, wiesz, że nie mogę ci tego obiecać – powiedziałem powoli.
-Och, przecież nie żądam od ciebie oświadczenia na piśmie, że nie ruszysz się stąd na pięć metrów! – zawołała z lekką irytacją. – Ale mógłbyś mi obiecać, że zrobisz wszystko, żeby jednak tutaj być... dla Bobby’ego – powiedziała łagodniejąc. – I dla mnie – dodała ciszej.
Zastanowiłem się, czy coś takiego mógłbym jej obiecać.
-Dobrze – zgodziłem się. – To mogę ci obiecać.
Maria popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się do mnie lekko.
-Dziękuję – powiedziała miękko. – I doceniam.
I nagle nastrój diametralnie się zmienił. Maria patrzyła na mnie tymi swoimi zielonymi oczami i poczułem się tak, jakbym cofnął się w czasie. Dokładnie tak samo siedzieliśmy podczas naszego ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia. Chyba zrobiłem się sentymentalny na starość, ale co tam. Ja w idiotycznym kostiumie świętego Mikołaja, Maria jako Śnieżynka. Żadne z nas nie przypominało teraz ani Mikołaja, ani jego elfa, ale chyba pod wpływem wspomnień po prostu pochyliłem się i pocałowałem ją tak, jak kiedyś.
***
Liz:
Czasami przeklinałam siebie, że zgodziłam się na ten cały wyjazd do Roswell. I to właśnie robiłam koło skał z niegdysiejszą jaskinią z inkubatorami, gdy Jennie oskarżyła mnie o posądzanie jej o spowodowanie śmierci Maxa. Oniemiałam zupełnie; nigdy w życiu nie przyszło mi na myśl, żeby ją za to winić. Jeśli już ktokolwiek był temu winny, to my sami, bo zaniedbaliśmy być może środki bezpieczeństwa, ale przecież na pewno nie Jennie! Poszłam za nią, ale Jennie zacięła się i nie chciała ze mną rozmawiać na ten temat. Nie miałam pojęcia, skąd przyszła jej do głowy ta głupota, ale nie jestem pewna, czy moje argumenty w ogóle do niej dotarły. Poczułam się całkowicie bezsilna, była tak samo uparta jak Max i jeśli raz wbiła sobie coś do głowy, to nie łatwo było ją przekonać do zmiany zdania.
-To nie była niczyja wina, Jennie – powtórzyłam po raz kolejny. – Nie miałam pojęcia, że myślisz, że ja... Na Boga, przecież byłaś wtedy tylko małym dzieckiem! Ale przepraszam cię, jeśli kiedykolwiek odebrałaś moje zachowanie tak, jakbym cię obwiniała. Nigdy nawet nie przyszło mi to do głowy.
Jennie milczała, grzebiąc tylko piętą buta w ziemi.
-I przysięgam, że nie wspomniałam nawet słowem Andrew o tym, gdzie jedziemy, ale znasz przecież panią McCain. Jeśli jednak uważasz, że jego obecność tutaj jest zła... – przełknęłam nerwowo ślinę. To było trudne, ale dobre relacje z córką były dla mnie ważniejsze. - ... to powiem mu, żeby wyjechał i zapomniał.
Czekałam chwilę na odpowiedź Jennie, ale ona milczała wpatrując się w kamienisty grunt. Powstrzymałam ciężkie westchnienie i odwróciłam się. Trudno, jakoś będę musiała poradzić sobie bez Andrew, ale on nie był wart tych wszystkich napięć między mną a Jennie. Zadzwonię do niego, bo nie będę potrafiła powiedzieć mu tego w twarz.
-Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa – odezwała się Jennie. Zatrzymałam się w pół kroku i obejrzałam się na nią – stała dalej w tym samym miejscu, ale teraz patrzyła na mnie, na jej twarzy zaś malował się nieszczęśliwy wyraz. – Zależy ci na nim, prawda? – zapytała.
-Trochę – odparłam.
-Po prostu... myślałam, że zapomniałaś już o tacie i... – powiedziała z wahaniem, opuszczając wzrok. Podeszłam do niej i zmusiłam ją, żeby na mnie spojrzała.
-Jennie, o twoim ojcu nie da się zapomnieć – stwierdziłam poważnie. – I nie da się przestać go kochać. A ty jesteś taka sama jak on.
Jennie nabrała głęboko powietrze.
-No więc jeśli chcesz, to się z nim spotykaj – powiedziała mężnie. – Ja... ja postaram się nic do niego nie mieć.
-Dziękuję – skinęłam głową. Wiedziałam, ile kosztowało ją powiedzenie czegoś takiego, i doceniałam to. – Wiesz, on nie jest taki zły – dodałam przytulając ją do siebie.
-Nie słyszałaś, jak potrafi zniszczyć Tennysona – mruknęła Jennie znad mojego ramienia. Chyba była już ode mnie wyższa. – Przestałby ci się tak podobać.
Kiedy to dziecko tak wyrosło?
-I mamo – powiedziała odsuwając się nieco. – Przepraszam. To twoje życie, chyba trochę przesadziłam.
-Trochę – zgodziłam się, uśmiechając jednocześnie. – Przeprosimy przyjęte. Pod warunkiem, że drugi raz czegoś takiego mi nie wywiniesz.
-Nigdy – przyrzekła Jennie.
Dobrze było móc znów normalnie z nią porozmawiać. Tak, jakby niewidzialny mur, który nas dzielił do tej pory, nagle runął. Może nie runął od razu i w całości, ale z całą pewnością powstała w nim potężna wyrwa, a to już było wielkie osiągnięcie.
Być może powinnam wtedy poczuć wyrzuty sumienia, że tamtego poranka zmusiłam Kyle’a, by uświadomił Jennie, że nic nie może się wydarzyć między nimi. A jednak głos sumienia nie odezwał się. Czułam, że to było najlepsze, co mogłam zrobić. Po prostu sądziłam, że zaoszczędziłam jej rozczarowań. Nie wiem, co bym zrobiła gdybym w dalszym ciągu miała mój niegdysiejszy dar widzenia przyszłości.
Wróciliśmy do Roswell wieczorem, i w Crashdown o dziwo nie było nikogo z naszych znajomych – ani śladu Michaela, Marii, Kyle’a, Isabel czy Alex. Szykował nam się spokojny, rodzinny wieczór, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, i szczerze mówiąc bardzo się na niego cieszyłam.
Rozstawiałam na stole talerze gdy zadzwonił telefon Jennie, leżący na oknie. Podeszłam do niego i spojrzałam na wyświetlacz – Kyle... Podrzuciłam aparacik w ręku.
-Jennie, telefon! – zawołałam. Jennie pojawiła się niemal natychmiast i wyjęła mi z ręki telefon, nie odebrała go jednak od razu, tylko poszła do swojego pokoju. Podeszłam na palcach do jej drzwi.
-Nie mogę dzisiaj – usłyszałam jej przytłumiony głos. – Może jutro, co ty na to?
Wstrzymałam oddech i odsunęłam się. Nie powinnam podsłuchiwać własnej córki, zwłaszcza, że wiedziałam, po co Kyle chciał się z nią spotkać. Zrobiło mi się jej żal, na pewno będzie rozczarowana, ale lepiej, żeby rozczarowała się teraz niż gdy będzie już za późno.
-I co chciał? – zapytałam ostrożnie, jak gdyby nigdy nic, rozkładając widelce. Jennie wzruszyła ramionami.
-Nic takiego – odparła obojętnie. Spojrzałam na nią uważniej i mimo wszystko pogratulowałam sobie w duchu. Nie podobały mi się te błyszczące oczy...
Kolacja przebiegła nam w naprawdę miłej atmosferze, ostatnio mieliśmy taką dość dawno, przed pojawieniem się Andrew... Ojciec i Chris nie powiedzieli na ten temat ani słowa, tylko czasami rzucali na nas ukradkowe spojrzenia. Chciało mi się śmiać widząc ich miny, które dobitnie mówiły, co myśleli – że lepiej nie wtrącać się w babskie sprawy. No cóż.
Potem ojciec i Chris zajęli się jakimś dziwacznym programem komputerowym, Chris twierdził, że jest wręcz idealny do prowadzenia jakiegokolwiek interesu i postanowił nauczyć jego obsługi mojego ojca. Ja wolałam się tego nie tykać, tym bardziej, że w ramach poprawiania wzajemnych relacji zajęłyśmy z Jennie kanapę, a stół zajęłyśmy lakierami do paznokci. Jennie mogła sobie nienawidzić zakupów, ale sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej gdy chodziło o malowanie paznokci. Co w tym jest, że to ma działanie pokojowe? Pamiętam, że kiedyś z Isabel też zdaje się spędzałyśmy na tym czas, i również w ramach poprawiania naszych relacji.
Brzoskwiniowy lakier stanowczo mi nie pasował, na rękach Jennie wyglądał znacznie lepiej.
-Dostałaś SMSa – zauważyła dmuchając jednocześnie na rozcapierzone palce. Zdziwiłam się lekko, bo ja nic nie usłyszałam.
-SMSa? Przecież tu nawet nie ma mojego telefonu – wzruszyłam ramionami.
-Jest - stwierdziła spokojnie Jennie. – Pod poduszką. Przed chwilą dostałaś SMSa.
Po raz kolejny mogłam się przekonać o tym, że ojcem mojej córki był człowiek niezwykły – Jennie miała zdecydowanie lepszy słuch.
Podniosłam poduszkę i rzeczywiście leżała pod nią moja Nokia, z jedną nie przeczytaną wiadomością. Andrew. „Betty, zabieram cię jutro na kolacje – nie próbuj odmawiać, bo ci i tak nie wyjdzie”. Świetnie. Westchnęłam ciężko.
-To od niego? – zapytała Jennie patrząc na mnie uważnie. Skinęłam głową.
-Tak. Chce mnie zabrać gdzieś jutro – wzruszyłam ramionami. – Odpiszę mu, że to nie dojdzie do skutku.
Jennie przez chwilę jakby przeżuwała coś w sobie.
-Dlaczego – powiedziała w końcu. – Idź. Ja też jutro wychodzę.
-Nie masz nic przeciwko? – zapytałam z niedowierzaniem. Jennie uśmiechnęła się nieco wymuszenie.
-Nawet jeśli mam, to postaram się nie mieć – odparła. – Idź, w końcu muszę się kiedyś przyzwyczaić. Nie można stać w miejscu.
To ostatnie zdanie podjeżdżało mi trochę filozofią Kyle’a, ale nic nie powiedziałam na ten temat. Być może Jennie naprawdę przestała już być małym dzieckiem, teraz chyba stawała się dorosłą kobietą. Nie miałam pojęcia, że czas tak szybko płynął, przecież dopiero co miała pięć lat i udawała, że umie czytać, a teraz wypycha mnie na randki.
-Dziękuję – powiedziałam szczerze.
Jennie uśmiechnęła się lekko z jakąś dziwną miną.
-Lepiej odpisz mu teraz, bo jeszcze się rozmyślę – odparła z humorem.
Odpisałam. Może to i głupie, ale w końcu nie czułam się jak spiskowiec, działający w tajemnicy przed, o ironio, własną córką. Zabawne, ale z błogosławieństwem Jennie było mi jakoś lżej.
-No to teraz nie masz wyboru, musisz pomalować paznokcie na ciemny kolor – stwierdziła Jennie sięgając ostrożnie po buteleczkę z lakierem. Przyjrzała mu się krytycznie i widać nie spełniał jej oczekiwań, bo zamknęła go na chwilę w dłoni, by po chwili trzymać w ręku buteleczkę z czekoladowym lakierem.
-Nie za ciemny? – zapytałam sceptycznie.
-Faceci lubią takie kolory – powiedziała autorytatywnie odkręcając buteleczkę.
-A skąd ty wiesz takie rzeczy, co? – zapytałam podejrzliwie, gdy Jennie przeciągała ze starannością pędzelkiem po moim paznokciu.
-Ba – odparła tajemniczo. Chyba naprawdę przestawała już być dzieckiem. Coś jednak nie dawało mi jeszcze spokoju.
-Jennie, naprawdę uważasz, że traktuję Chrisa inaczej niż ciebie? – zapytałam cicho. Jennie zamarła na chwilę, ale zaraz wróciła do malowania.
-Tak – odparła szczerze. – Uważam, że traktujesz go inaczej.
-Przepraszam – szepnęłam. – Nie chciałam, żeby to tak wyszło, przecież wiesz, że naprawdę nie chciałam, żebyś poczuła się gorsza albo pominięta.
-Wiem – potwierdziła Jennie, wciąż pochylając się nad moją ręką. Szkoda, bo chciałabym zobaczyć w jej oczach, że wie. – Ale tak wyszło. Jemu wszystko powiedziałaś.
-To był błąd – przyznałam. – Powinnam była powiedzieć ci o tym znacznie wcześniej, ale nie sądziłam, że... myślałam, że nie zrozumiesz. Nie zauważyłam, że dorosłaś. Przepraszam. – Jennie milczała przez chwilę. – Masz do mnie żal? – zapytałam.
Wzruszyła lekko ramionami.
-Trochę – odparła.
-Jennie, popatrz na mnie – poprosiłam. Podniosła na mnie wzrok i znów miałam wrażenie, że patrzą na mnie oczy Maxa. – Chris nie jest moim oczkiem w głowie i nigdy nie będzie. Lubię go, bo jest sympatyczny, jest podobny do Maxa i koniec. To nie on jest moim dzieckiem a ty, słyszysz? I ty jesteś najważniejsza, zapamiętaj to sobie raz na zawsze.
W oczach Jennie błysnęły łzy.
-Wiem – skinęła głową. – Przepraszam za ten dzisiejszy wybuch. Chyba po prostu miałam dosyć...
-Rozumiem – uśmiechnęłam się do niej. – Ale teraz już prawie wszystko sobie wyjaśniłyśmy, prawda?
-Tak – odparła. – A teraz daj drugą rękę.
Wiedziałam, że jeszcze nie wyjaśniłyśmy sobie wszystkiego do końca, ale mimo wszystko dzisiejszy dzień był kamieniem milowym. Dawno nie rozmawiałyśmy ze sobą tak szczerze. Właściwie to nie pamiętam czy kiedykolwiek rozmawiałyśmy ze sobą tak otwarcie. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że moja córka jest już niemal dorosła i że jest na najlepszej drodze by stać się moją najbliższą przyjaciółką.
A więc jednak Nan nie wyjechałaś, czyżby perspektywa wyjazdu rozwiała się wraz z pięknymi chmurkami na majowym niebie i to zapewne przez tę próbną maturę. Nan czy oni u Ciebie w szkole nie mają co robić przecież teraz jest pora na te właściwe matury- już chyba od czwartku się zaczynają?
Trup za dziesięć części...hmmm, już nie mogę się doczekać i w końcu zdradziłaś Nan, ile będzie części...50, ooo coś czuję, że akcja w tym opowiadaniu jeszcze nam się rozwinie i to bardzo
Rzeczywiście zgrzyty ustały i to chyba na dobre. Czasami są potrzebne takie szczere rozmowy...aż za szczere (czytaj M/M ) Dzisiejsze rozmowy dużo zmieniają (oj na pewno!) i dużo wyjaśniają, choć tego to nie byłabym taka pewna Nasze cukieraczki sobie porozmawiały. To najbardziej twórcza rozmowa jaką widziałam/słyszałam/czytałam: "Siedzieliśmy więc na schodkach przed domem Marii i milczeliśmy"...to rozmowa z podwójnym dnem. Maria coś mówi, ale niby nie mówi, Michael rozumie, ale w sumie chyba nie rozumie...ach te kontakty damsko-męskie A zakończenie rozmowy Michael/Maria jak najbardziej proszące o przedstawienie dalszego rozwoju wypadków...Nan
Ta rozmowa matki i cóki była naprawdę bardzo potrzebna. Cieszę sie, że nasze panie w końcu zawarły pokój i wyjaśniły pewne sprawy, niestety tylko połowicznie, ale pierwszy krok został zrobiony Chyba Jennie dorośleje i zaczyna rozumieć swoją matkę. Ta rodząca się przyjaźń między matką, a córką jest bardzo ważna i pomocna, sama to wiem z własnego doświadcznia Swoją drogą muszę spróbować, czy takie malowanie paznokci rzeczywiście ma działanie pokojowe i nastraja do szczerych rozmów
Trup za dziesięć części...hmmm, już nie mogę się doczekać i w końcu zdradziłaś Nan, ile będzie części...50, ooo coś czuję, że akcja w tym opowiadaniu jeszcze nam się rozwinie i to bardzo
Rzeczywiście zgrzyty ustały i to chyba na dobre. Czasami są potrzebne takie szczere rozmowy...aż za szczere (czytaj M/M ) Dzisiejsze rozmowy dużo zmieniają (oj na pewno!) i dużo wyjaśniają, choć tego to nie byłabym taka pewna Nasze cukieraczki sobie porozmawiały. To najbardziej twórcza rozmowa jaką widziałam/słyszałam/czytałam: "Siedzieliśmy więc na schodkach przed domem Marii i milczeliśmy"...to rozmowa z podwójnym dnem. Maria coś mówi, ale niby nie mówi, Michael rozumie, ale w sumie chyba nie rozumie...ach te kontakty damsko-męskie A zakończenie rozmowy Michael/Maria jak najbardziej proszące o przedstawienie dalszego rozwoju wypadków...Nan
Ta rozmowa matki i cóki była naprawdę bardzo potrzebna. Cieszę sie, że nasze panie w końcu zawarły pokój i wyjaśniły pewne sprawy, niestety tylko połowicznie, ale pierwszy krok został zrobiony Chyba Jennie dorośleje i zaczyna rozumieć swoją matkę. Ta rodząca się przyjaźń między matką, a córką jest bardzo ważna i pomocna, sama to wiem z własnego doświadcznia Swoją drogą muszę spróbować, czy takie malowanie paznokci rzeczywiście ma działanie pokojowe i nastraja do szczerych rozmów
Maleństwo
Trochę czasu minęło zanim zmobilizowałam się do skomentowania - leń ze mnie okropny. No, ale już jestem i zaczynam działać...
Cieszę się, że między Liz i Jennie wszystko się ułożyło. Burza w domu to nigdy nic dobrego - dla żadnej ze stron. A Jennie nawet stara się dla dobra matki zaakceptować Drew...oby tak dalej.
Dosłownie zanim padły słowa 'Dokładnie tak samo siedzieliśmy podczas naszego ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia', od chwili gdy tylko usiedli na werandzie miałam przed oczami Marię i Michaela z 'Samuel Rising' i pocałunkiem z Twojego opowiadania widziałam jako ich pocałunek z tamtego odcinka.
W każdym razie cieszę się, że zaczęli się ze sobą normalnie komunikować i powoli ich związek zaczyna się rozwijać. Aż się nie mogę doczekać, co będzie dalej.
Tylko proszę - żadnego bicia Michaela przez Marię w reakcji na pocałunek.
Cieszę się, że między Liz i Jennie wszystko się ułożyło. Burza w domu to nigdy nic dobrego - dla żadnej ze stron. A Jennie nawet stara się dla dobra matki zaakceptować Drew...oby tak dalej.
Dosłownie zanim padły słowa 'Dokładnie tak samo siedzieliśmy podczas naszego ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia', od chwili gdy tylko usiedli na werandzie miałam przed oczami Marię i Michaela z 'Samuel Rising' i pocałunkiem z Twojego opowiadania widziałam jako ich pocałunek z tamtego odcinka.
W każdym razie cieszę się, że zaczęli się ze sobą normalnie komunikować i powoli ich związek zaczyna się rozwijać. Aż się nie mogę doczekać, co będzie dalej.
Tylko proszę - żadnego bicia Michaela przez Marię w reakcji na pocałunek.
"I have never had a love like this before, neither has he so..."
Eh, Maleństwo, moje wyjazdy tyczą się raczej późniejszych, majowo-czerwcowych terminów... I niestety, teraz, gdy sezon matur w pełni, gdy nauczyciele powinni być całkowicie i bez reszty zaabsorbowani nieszczęsnymi maturzystami, gnębią nas - na wszelkie możliwe sposoby.
Tak, chyba można powiedzieć, że akcja się rozwinie... O ile wyobraźnia trochę mi ruszy, to owszem, rozkręci się. Malowanie paznokci jako gałązkę oliwną polecam z małym wyjątkiem - nie należy tego robić, o ile jedna ze stron stanowczo się wzbrania. Moje dwie przyjaciółki zrobiły właśnie coś takiego, jedna chciała, druga nie, i w rezultacie wyglądały później tak, jakby się pobiły - wysmarowały się moim ciemnoczerwonym lakierem...
A teraz jedna z najbardziej przełomowych części. Ot tak. Mój as w rękawie od początku gry, można powiedzieć Całkowicie przewidywalna ja. Kyle postanawia posłuchać się Liz (wyrzuty sumienia? rozsądek? poczucie odpowiedzialności?), załamanie Jennie i pojawienie się dwóch nowych osób... Uprzedzam - teraz czekam na komentarze. Jestem ich spragniona jak kania dżdżu. Najgorsza część, jaką przyszło mi napisać. Dlatego nie popuszczę, kolejna część dopiero po uzyskaniu odpowiedniej ilości komentarzy. A co
Tak więc część 31.
Jennie:
Kości zostały rzucone. Powiedziałam mamie, że nie będę miała nic przeciwko, jeśli wybierze się gdzieś wieczorem razem z Foxem. W głębi duszy co prawda buntowałam się i wszystko mi się przewracało, ale Kyle twierdzi, że złość zaburza równowagę wewnętrzną i uniemożliwia rozwój. Być może. Więc starałam się jakoś to rozwiązać. Póki co jedynym osiągnięciem były brzoskwiniowe paznokcie i rozejm z mamą. Też nieźle. Starałam się za wszelką cenę ukryć moje rozgoryczenie, i zdaje się, że całkiem nieźle mi to wyszło. No dobrze, przyznaję, to nawet było przyjemne, zobaczyć jak mama cieszy się jak dziecko na to wyjście. Śmiać mi się chciało, bo to wszystko wyglądało tak, jakbym to ja tutaj była matką, a ona – córką, której w końcu pozwolono na wyjście z chłopakiem. Zabawne, bo do tej pory rzadko wychodziłam wieczorami, a jeśli nawet – to nie na randki. Być może naprawdę byłam jakaś dziwna, mnie jednak to nie przeszkadzało. A już zwłaszcza nie teraz.
-No i co, myślisz, że może być? – zapytała nerwowo mama stojąc przed lustrem w swoim pokoju i wygładzając czarną sukienkę.
-Mnie się podoba – odparłam siedząc na jej łóżku i robiąc balony z gumy. Naprawdę wyglądała całkiem dobrze, czarna sukienka była prosta, ale bardzo elegancka, ciemne włosy były gładko zaczesane. Pasował jej ten kolor, choć ja bym raczej rozpuściła włosy, gdybym chciała się podobać. Gdy tak się zaczesywała wyglądała starzej, ale nie zamierzałam już nic mówić.
-Ciemna czy jasna? – zapytała mama wyjmując dwie szminki. Przyjrzałam się krytycznie.
-Za dużo tego ciemnego – stwierdziłam. – Po prostu weź błyszczyk.
Nie do wiary. I ja doradzałam mojej matce przed randką zwaną kolacją z tym całym Foxem? To na pewno ja? No proszę. Nie sądziłam, że zdobędę się na coś takiego. No dobrze, przyznaję – postanowiłam trochę z tym odpuścić, a już zwłaszcza nie denerwować się z tego powodu. Kyle twierdził, że negatywne emocje ograniczają, a Langley przez cały dzisiejszy dzień żądał łamania kolejnych barier i ograniczeń. Nie wiedziałam, czy to da jakieś efekty, ale przecież zaszkodzić to mi to nie zaszkodzi, co najwyżej pomoże. Działanie profilaktyczne. Może mama nie wiedziała jeszcze o Kyle’u, co było co prawda bardzo wątpliwe, ale może da mi luzy. I Langley znowu popatrzy z czymś w rodzaju uznania. A propos Kyle’a, przynajmniej dzisiaj wieczorem nie będę siedzieć w pokoju i przeklinać moją wyrozumiałość względem matki, zastanawiając się czy Fox już się do niej dobiera – o nie, spędzę wieczór w towarzystwie Kyle’a. A swoją drogą to chyba można to uznać za coś w rodzaju... randki. Chyba. Może trochę nietypowe, ale wypad do kina kilka dni temu z całą pewnością można było potraktować jako randkę. Bardzo przyjemną randkę... Zarumieniłam się nieco na wspomnienie naszego seansu kinowego. Byłam ciekawa, co Kyle wymyślił dzisiaj, bo twierdził, że to coś ważnego.
-A co ty zamierzasz robić dzisiaj wieczorem? – zapytała matka przerywając moje niezwykle przyjemne rozmyślania. – Wybieracie się gdzieś z Chrisem?
-N-nie – odparłam z lekkim wahaniem. – To znaczy ja wychodzę, Chris powiedział, że woli pójść spać.
-Langley znowu was wymęczył, co? – zapytała z niepokojem mama.
-Dzisiaj raczej męczył Chrisa – odparłam z uśmiechem.
-A więc gdzie się wybierasz? – drążyła mama. Zawahałam się, ale przecież nie zabroni mi wyjść albo nie zamknie mnie w pokoju, w końcu żadne zamki nie mają przede mną tajemnic...
-Do Kyle’a – odparłam ze straceńczą odwagą. I dopiero gdy już to powiedziałam przyszło mi do głowy, że może jednak byłoby lepiej, gdybym wymyśliła naprędce coś innego – pójście wieczorem do domu dorosłego faceta może być źle odebrane...
A jednak mama nie powiedziała ani słowa, ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu. Popatrzyła na mnie tylko jakoś dziwnie.
-O której się umówiłaś? – zapytałam szybko, usiłując skierować uwagę mamy na inne tory.
-O siódmej – mama zerknęła na zegarek. – Matko, spóźnię się...
-To idź już, no idź – pośpieszyłam ją. Uśmiechnęła się do mnie i wyszła z pokoju pośpiesznie. Zrobiłam kolejnego balona, zeskoczyłam z łóżka i podeszłam do okna, w samą porę by zobaczyć jak Fox otwiera przed nią drzwi swojego samochodu. Dobrze, że jej nie pocałował, bo chyba trafiłby mnie szlag. Ciekawe, ile nerwów będzie kosztowała mnie ta moja wyrozumiałość.
Pojechali. I bardzo dobrze, też zaraz wychodzę. Lepiej, że mama wyszła przede mną i nie miała czasu żeby mnie przepytać odnośnie moich planów na ten wieczór. Chyba po raz pierwszy w życiu byłam w pewnym stopniu zadowolona, że ten cały Fox był tutaj i jako tako odwracał uwagę mamy.
Poszłam do swojego pokoju i tak tylko, kontrolnie spojrzałam w lustro. Nie było chyba tak źle, poprawiłam tylko kucyk. Cholera, zgubiłam gdzieś błyszczyk, trudno, pożyczę od mamy... Zajrzałam po drodze do pokoju Chrisa. Leżał na łóżku i spał.
-Ty, wychodzę – powiedziałam.
-Mhhhm – mruknął przez sen i przewrócił się na drugi bok. Cóż, tylko mu pogratulować zainteresowania własną siostrą. Niech nie liczy na zmiłowanie ze strony Eve, już ja się postaram, żeby często na siebie wpadali.
Wieczór był całkiem przyjemny. Lubiłam takie wieczory w Roswell, wszystko się uciszało, a słońce wisiało tylko nisko nad miastem. Lubiłam to również dlatego, że na ulicach było znacznie mniej ludzi. Tak jakoś... jakby świątecznie.
Nie powiem, żeby od Crashdown do domu Kyle’a było blisko, ale nie miałam nic przeciwko spacerowi – było mi lekko na duszy. Co prawda na wschodzie gromadziły się coraz ciemniejsze chmury, ale miałam nadzieję, że nie zacznie lać.
Olive street była bardzo długa, zabudowana dosyć luźno, ale na całe szczęście domki były całkiem sympatyczne. Nawet nie odczuwało się tego, że było to niemal centrum miasta. Podobało mi się tutaj. Czternastka nieco wyróżniała się spośród pozostałych między innymi smokami w szybach i dzwonkami wietrznymi wiszącymi nad drzwiami, które dźwięczały cichutko przy każdym powiewie wiatru. Kiedy któregoś dnia stwierdziłam, że smoki chyba trochę nie pasują do buddyzmu, Kyle roześmiał się i stwierdził, że od przybytku głowa nie boli i lepiej zabezpieczyć się na wszystkie strony.
Uśmiechnęłam się lekko i potrąciłam palcem dzwonki, które brzęknęły głośno. Zapukałam do drzwi, przywołując na świat czarujący uśmiech.
Kyle po chwili otworzył drzwi, stając w progu.
-O, jesteś już – powiedział z jakąś nieszczególną miną. – Wejdź – dodał odsuwając się od wejścia i wpuszczając mnie do środka.
Weszłam do środka, ale coś mi się nie spodobało. Myślałam, że Kyle chociaż uśmiechnie się na mój widok, już nie mówię o skakaniu do góry, ale... przykro mi się zrobiło, bo wyglądał tak, jakby raczej nie był zachwycony tym spotkaniem. A przecież to on chciał, żebyśmy się spotkali, więc o co tu chodziło?
-Przepraszam, może przeszkadzam – powiedziałam patrząc na stół, zawalony jakimiś papierami i zestawieniami, z rozłożonym laptopem.
-Nie, nie, skąd – odparł podchodząc do stołu i zamykając laptopa. – Siadaj.
Usiadłam posłusznie na kanapie, nie bardzo wiedząc o co tu chodzi. Wydawało mi się, że Kyle był jakiś nieswój, tak, jakby coś leżało mu na sercu... Atmosfera między nami zupełnie nie przypominała tego, co było między nami na przykład w kinie. Czy coś się zmieniło? Coś zrobiłam nie tak? Co się działo? Pojawiło się jakieś niepokojące napięcie, jakaś nerwowa atmosfera, która mi się zdecydowanie nie podobała.
-Czy coś się dzieje? – zapytałam siląc się na spokój. – Wydajesz się być jakiś nieswój. Coś jest nie tak?
-Nie, nie, skąd – zaprzeczył Kyle, ale usiadł po drugiej stronie kanapy, tak, jakby starał się być jak najdalej. Poczułam się porządnie zaniepokojona.
-Aha – mruknęłam splatając dłonie. – Więc?
-Co więc? – zapytał Kyle bawiąc się długopisem.
-Chciałeś się spotkać – powiedziałam patrząc na własne paznokcie. Wolałam nie patrzeć na twarz Kyle’a. Nagle kolor brzoskwiniowy przestał mi się podobać. Przeczuwałam, że coś jest nie tak, i wcale nie miałam ochoty usłyszeć co jest nie tak. Chyba nawet nie musiał nic mówić, i tak przeczuwałam, co chciał mi powiedzieć, ale nie miałam odwagi zapytać. Miałam szaleńczą nadzieję, że tym razem moje przeczucie było mylne. Niech szlag trafi moje przeczucia.
-Ja... no tak – zgodził się Kyle. Siedział trzy metry ode mnie, a wydawało się, że dzieli nas przepaść bez dna.
-Słucham – powiedziałam podnosząc w końcu na niego wzrok. – Chcesz mi coś powiedzieć, tak?
Kyle milczał jak zaklęty, wciąż kręcąc w palcach długopis.
-Słucham – powtórzyłam z lekką irytacją. Niech już po prostu powie to, co ma powiedzieć, a nie tak milczy! Niech już po prostu się wyjaśni i miejmy to już za sobą, na litość boską.
-Przykro mi to mówić, Jennie – odezwał się w końcu podnosząc na mnie wzrok. – Ale wydaje mi się, że za dużo sobie wyobrażasz.
-Słucham...? – zapytałam, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
-Zaczynasz się w to angażować, Jennie – westchnął ze znużeniem Kyle. – Wyobrażasz sobie coś, czego nie ma, i chyba powinienem ci o tym powiedzieć, bo tylko się rozczarujesz.
Zamrugałam oczami. Ja się za bardzo angażuję...?
-Wybacz, ale chyba nie rozumiem – zmusiłam się do uśmiechu, choć w środku byłam jak zmartwiała. Zaczęłam się modlić, żeby ta rozmowa była tylko snem. – Co to znaczy „coś, czego nie ma”? O czym ty mówisz?
Kyle wstał z kanapy i podszedł do figurki Buddy, stojącej na telewizorze, także stał do mnie plecami.
-Między nami nic nie ma, Jennie, a tobie wydaje się, że coś mogłoby być – powiedział beznamiętnym tonem.
-A nie mogło by być? – zapytałam wstając z miejsca i podchodząc do niego, ale Kyle odsunął się ode mnie. Przyznaję, zabolało. Przyznaję – nawet bardzo. Niech to diabli.
-Nie, Jennie – odparł stanowczo. – Nie mogłoby. Rany, nie widzisz, że wszystko nas dzieli? Mógłbym być twoim ojcem, a nie... Wyobrażasz sobie, jak zareagowaliby na to ludzie?
-No i co z tego? – zapytałam z gniewem. – Przejmujesz się tym, co powiedzą ludzie? Bo ja nie!
-A może powinnaś – zauważył Kyle. – Nie widzisz tego? Naprawdę nie widzisz, że oczekujesz ode mnie czegoś, co jest po prostu nie możliwe?
-Ostatnimi czasy nie miałeś chyba takich wątpliwości – mruknęłam. – I nie wydawało mi się, żebyś wówczas uważał, że to nie ma przyszłości. Ani wtedy, gdy pojechaliśmy do rezerwatu, ani tym bardziej ostatnio w kinie – dodałam z szaleńczą nadzieją.
-Jestem tylko facetem, i tyle – Kyle wzruszył ramionami, ale nie patrzył mi w twarz. – Może ostatnio za bardzo się zagalopowałem, ale w porę się opamiętałem. Nie możesz wymagać, żebym traktował takie rzeczy poważnie.
Oniemiałam. Nie wierzyłam własnym uszom, on nie mógł tego powiedzieć! Nie, nie mogłam w to uwierzyć. To ostatnie zdanie zabolało mnie najbardziej. Być może ja brałam wszystko zbyt poważnie, ale nie mogłam uwierzyć, że on, w którego towarzystwie czułam się naprawdę dobrze, z którym mogłam pogadać o wszystkim, teraz twierdził, że po prostu się zagalopował.
-Nie wierzę ci – powiedziałam z trudem wydobywając z siebie głos. – Mówisz tak, bo uważasz, że to złe. Ale wcale tak nie myślisz.
-Owszem, Jennie, myślę, że to nie ma najmniejszego sensu – zaprzeczył Kyle uciekając wzrokiem w bok.
-Nie – pokręciłam głową z uporem. – Nie mówisz mi tego prosto w oczy, więc nie uwierzę. Kto kazał ci tak powiedzieć, moja matka? Może ciotka Isabel albo Maria, co?
Kyle odwrócił się do mnie i popatrzył mi prosto w twarz, w jego oczach była tylko... pustka?
-Chcesz to usłyszeć? Dobrze – powiedział ponuro. – Tutaj nie ma miejsca na nic poważniejszego, Jennie. Nic nie zaszło, rozumiesz? I nic nie zajdzie, bo czuję do ciebie sympatię i nic więcej – cały czas patrzył mi prosto w oczy, z poważną miną, choć lekko zmartwioną, w jego oczach nie czaiło się nic, po prostu nic. – Za bardzo się w to zaangażowałaś, moja wina, że ci na to pozwoliłem, wierz mi, nie chcę, żebyś poczuła się rozczarowana. Przykro mi, jeśli liczyłaś na coś więcej.
„Za późno” pomyślałam gorzko. Usiłowałam znaleźć w jego twarzy coś, co zaprzeczałoby temu, co mówił, ale wydawało się, że miał na sobie maskę – lekko współczującą i zmartwioną... Coś zaczęło dławić mnie w gardle. Odwróciłam wzrok, bo nie mogłam już znieść jego oczu, wpatrzonych intensywnie w moją twarz, a już zwłaszcza nie mogłam znieść tego wyrazu zupełnego i niemal stuprocentowego przekonania o słuszności jego słów.
-Więc co teraz? – zapytałam po chwili, gdy byłam już pewna własnego głosu.
-Nic – powiedział Kyle podchodząc do stołu i przerzucając kartki. – Po prostu zachowamy dystans wobec siebie i zapomnimy o tym... nieporozumieniu – wciągnęłam głęboko powietrze. Kyle zerknął na mnie współczująco. – Wiesz, masz przed sobą całe życie – dodał jakimś dziwnym tonem.
Milczałam. Jego współczucie tylko sprawiło, że poczułam się upokorzona. Upokorzona i poniżona, wydawało mi się, że wygłupiłam się i ośmieszyłam samą siebie. Być może powinnam uprzeć się przy swoim, ale jego... twierdzenia uderzyły mnie jak obuchem. Nie miałam teraz siły rozmawiać o czymkolwiek, później, ale nie teraz. Patrzyłam na Kyle’a stojącego przy stole, przeglądającego od niechcenia papiery, i coraz mocniej odczuwałam całą moją głupotę. Uświadomiłam sobie, że zakochałam się w facecie, który jest ode mnie starszy i dla którego to była tylko głupia przygoda. Jak kretynka. Czego ja się spodziewałam zresztą, że on też... poczuje coś do zwykłej małolaty, która wcale nie była ani oszałamiająco piękna, ani nie miała odpowiedniej ilości centymetrów w biuście, jak ciotka Isabel, nie miała w sobie tego irytującego uroku Alex, humoru ciotki Marii ani nie była geniuszem jak moja matka? Przypomniało mi się, co wyczułam przy naszym pierwszym spotkaniu, że oto mam przed sobą łamacza serc. I rzeczywiście, tylko że nie sądziłam, że i ja dołączę do jego kolekcji. Cholera, przecież taki facet jak on musi, po prostu musi mieć kolosalne powodzenie, więc czego u licha ja się spodziewałam? A jednak się w nim zakochałam, co uświadomiłam sobie z całą mocą stojąc w jego salonie, całkowicie upokorzona i ośmieszona. Chciało mi się płakać, ale nie mogłam rozpłakać się przed nim, żeby jeszcze bardziej się ośmieszyć! Musiałam jak najprędzej stamtąd wyjść. Musiałam pobyć sama.
-Pójdę już – powiedziałam przełykając ślinę i ruszyłam do drzwi.
-Jennie! – zawołał za mną Kyle. Zatrzymałam się, ale nie odwróciłam się. – Przepraszam.
Skinęłam bez słowa głową i wyszłam, poczym zaczęłam iść przed siebie na ślepo, pozwalając, by łzy zaczęły płynąć mi po policzkach.
Wieczór już wcale nie wydawał mi się być taki piękny. Wydawało się, że minęły wieki od chwili, gdy szłam w stronę Olive street, całkowicie rozradowana. Czułam teraz tylko potworny wstyd i najchętniej po prostu schowałabym się gdzieś bardzo głęboko, gdzie mogłabym spokojnie przeżuwać moją gorycz, rozczarowanie i ból.
Tak, do tej pory jakoś to mnie omijało. Udawało mi się lawirować między zasadzkami zastawianymi przez różnego typu chłopaków, którzy mnie nudzili, aż w końcu trafiłam na pułapkę Kyle’a. Zakochałam się po raz pierwszy w życiu, i, rzecz jasna, w facecie, który pochłaniał serca jak cukierki. Bolało jak diabli. Po części też bolała urażona duma, bo nikt nigdy nie powiedział, że nic go nie obchodzę. Choć być może to właśnie ta urażona duma bolała w głównej mierze. Nikt przedtem nie odważył się powiedzieć mi, że popełniłam wielki błąd, a już nikt nie powiedział mi tego prosto w oczy. Dwa razy w ciągu dwóch dni usłyszałam, że byłam tylko dzieciakiem, a nie dorosłą osobą, jak o sobie myślałam – raz powiedziała mi to wprost mama, a raz Kyle, choć w nieco łagodniejszej formie. Ale ten drugi raz był stanowczo bardziej nieprzyjemny i dotkliwy dla mojego poczucia własnej wartości. Być może rzeczywiście byłam tylko siedemnastoletnim głupim i przemądrzałym dzieckiem... zranionym dzieckiem, które zaczęło przechodzić kurs dorastania.
I nawet nie zauważyłam gdy zaczęło padać. Choć nawet mi to odpowiadało, przynajmniej nie musiałam powstrzymywać łez sama przed sobą. Więc to było tylko nieporozumienie... Wielkie krople deszczu, oczekiwanego zresztą od dawna, spadały na moją twarz i mieszały się ze łzami. Byłam równocześnie zła na siebie, że oto i ja w końcu płaczę przez faceta, a zawsze przecież trochę śmieszyły mnie te sercowe rozterki. Zawsze uważałam, że jestem zbyt dumna, żeby ryczeć z tak błahego powodu. Tyle że nie wiedziałam, że to aż tak człowieka dotyka. Byłam teraz strasznie zmęczona, tak, jakby zachowanie twarzy po tym upokorzeniu było największym wysiłkiem w moim życiu, w głowie miałam pustkę i wszystkie myśli mąciły mi się.
Nawet nie czułam, że gwałtownie się ochłodziło, miałam wrażenie, że moja skóra po prostu płonie. Na ulicach były pustki, wszyscy kryli się w domach przed gwałtowną ulewą. Mnie było wszystko jedno, i tak byłam już cała mokra. Bluzka przykleiła mi się do pleców, w uszach miałam tylko szum kropel rozpryskujących się z impetem o asfalt. Opuściły mnie wszystkie siły; oparłam się po prostu o ścianę jakiegoś domu stojącego w bocznej uliczce i osunęłam się w dół. Przycisnęłam dłonie do twarzy, usiłując jakoś się opanować, zaczęłam histerycznie płakać, ale po chwili płacz zmienił się w równie histeryczny śmiech. Gdzieś nad głową przetoczył się grzmot, ale nie zwróciłam na to uwagi.
-Jennifer Evans? – zapytał ktoś dotykając mojego ramienia, głos z trudem przebijał się przez ogłuszający dla mnie szum deszczu. Podniosłam zapłakaną twarz, i patrząc w górę, prosto w krople deszczu spadające z nieba, w tej samej chwili niebo na chwilę rozświetliła kolejna błyskawica, oświetlając wyraźnie stojącą nade mną postać.
Stała nade mną kobieta z parasolką nad głową, w eleganckim kostiumie. Wytarłam dość bezsensownie mokre policzki i podniosłam się chwiejnie.
-Tak – potwierdziłam. Nie wiem, czy kobieta usłyszała mój głos, ja w każdym razie czekałam na kolejną błyskawicę, żeby dostrzec coś więcej w postaci.
Nie musiałam długo czekać, bowiem niebo raz po raz przecinały pioruny, grzmoty przetaczały się nad naszymi głowami niemal bez przerwy.
Kobieta była elegancka, z nienaganną fryzurą mimo deszczu i makijażem. Miała tak samo związane włosy jak matka, ale jej wcale jej to nie postarzało. I nawet kolor włosów miała taki sam, to znaczy taki sam jak wcześniej mama – jasny blond. Cholernie elegancka. I z całą pewnością w typie Kyle’a... Nie, przestań, nie myśl o tym – a przynajmniej nie teraz.
-My się znamy? – zapytałam pociągając nosem i usiłując ukryć nieco i uspokoić mój histeryczny śmiech. Z trudem podźwignęłam się do góry, chwiejąc się tak, jakbym była pijana.
-Poniekąd – odparła kobieta. – Chodź ze mną, coś ci pokażę.
To była całkowicie absurdalna sytuacja. Stałam oparta o mur i wyraźnie czułam, że jeśli tylko spróbuję odejść czy choćby odsunąć się na dwa kroki, to osunę się bezwładnie na ziemię, pozbawiona mojej przyjaciółki – podpory, ściany obcego domu w bocznej uliczce. Z nieba lały się strumienie wody, zupełnie wyjątkowo jak na standardy Nowego Meksyku, ja byłam na skraju histerii, a obok mnie stała elegancka kobieta, osłaniająca się przed deszczem parasolką. W jednej chwili przypomniała mi się litania złoczyńców, którzy mogli mnie okraść, pobić, zabić, zgwałcić, porwać i wykorzystać jako dawcę organów, którą kiedyś wpajała mi mama, ale było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Byłam całkowicie pozbawiona wszelkich emocji, była we mnie jedynie pustka. I obojętność na wszystko, co działo się dookoła mnie.
-Chodź ze mną, coś ci pokażę – powtórzyła kobieta. Nad naszymi głowami przetoczył się kolejny grzmot. – Nie bój się, nic ci nie zrobię – dodała widząc, że nie ruszam się z miejsca.
-Nie boję się – odparłam wysuwając drżącą od powstrzymywanego płaczu brodę do przodu. Nie zamierzałam ośmieszać się i w oczach tej kobiety, wystarczy, że zrobiłam to przed Kyle’m... poczułam, że mimo woli w moich oczach znów pojawiają się łzy.
-Więc chodź – poleciła kobieta i osłoniła mnie parasolką. Gdzieś z tyłu umysłu błysnęło mi, że w gruncie rzeczy to nie ma sensu, bo i tak byłam już przemoczona, ale nic nie powiedziałam. Było mi tylko zimno i chciałam się nagle położyć.
Kobieta zaprowadziła mnie niedaleko, do jakiegoś podrzędnego hoteliku. Zaraz po wejściu do środka, złożyła starannie parasolkę, otrząsając ją przy okazji.
-Strasznie leje, prawda? – powiedział recepcjonista podając jej klucz.
-O tak, nie spodziewałam się dzisiaj takiej ulewy – zgodziła się. Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań bez żadnej myśli, być może wcześniejszy zupełnie irracjonalny wybuch po wyjściu od Kyle’a tak bardzo wyczerpał mnie emocjonalnie. Nie czułam jednak żadnego lęku, wiedziałam, że nie jestem całkowicie bezbronna, zresztą, nawet nie przyszło mi na myśl, że ta kobieta mogła być moim wrogiem i to wszystko było tylko pułapką. Popełniłam kardynalny błąd, ufając zupełnie obcej osobie, później zresztą oberwało mi się za to, ale wtedy było mi wszystko jedno.
Kobieta zaprowadziła mnie do pokoiku na piętrze. Przekręciła klucz w zamku i otworzyła przede mną drzwi.
-Wejdź – poleciła. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, co robiłam, zobojętniała nagle na wszystko i po prostu weszłam do środka.
Znajdowałam się w niewielkim, dwuosobowym pokoju, bardzo skromnie wyposażonym. Przy oknie pozbawionym firanek, stał odwrócony do nas plecami jakiś mężczyzna w burej kurtce i patrzył przez okno na wciąż padający deszcz. Miał ciemne, pół długie włosy i był dosyć wysoki; nie drgnął nawet gdy weszłyśmy do środka.
-Przyprowadziłam ją – odezwała się kobieta odstawiając parasolkę w kąt pokoju. Mężczyzna przy oknie odwrócił się i popatrzył na mnie ciekawie.
-Ty jesteś... Jennifer? – zapytał.
Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami, nie dowierzając temu, co widziałam. W moim otumanionym umyśle jak błyskawica pojawiały się kolejne obrazy sprzed piętnastu lat. To nie mogła być prawda, to po prostu nie mogła być prawda!
-To... to niemożliwe – wyjąkałam cofając się nieco z przerażeniem. – To nie prawda, to niemożliwe... – powtarzałam. Miałam wrażenie, że zwariowałam, więcej – ja byłam tego najzupełniej pewna! To wszystko było jak zły sen... – To niemożliwe... – szepnęłam z rozpaczą. – Ty nie żyjesz! Ciebie już nie ma! – zawołałam wycofując się powoli w kierunku drzwi.
Mężczyzna patrzył na mnie jakimś błagalnym wzrokiem i zacisnęłam mocno oczy, by tylko tego nie widzieć. Ten człowiek nie mógł mieć oczu takich samych jak miał Chris i ja, nie mógł, nie miał prawa być podobnym do mojego ojca, po prostu nie miał prawa...! A jednak...
-Jennifer – powiedział jego głosem.
-Przestań! – krzyknęłam histerycznie. – Po prostu przestań, zniknij...! Ty nie żyjesz! Nie wiem, co to ma znaczyć, ale to jakieś piramidalne oszustwo!
Drzwi pokoju otworzyły się niespodziewanie i ktoś wkroczył do środka.
-Uspokój się, Jennie – usłyszałam szorstki głos Langley’a. Posadził mnie na czymś i rzucił mi własną marynarkę. – Załóż to, cała się trzęsiesz, jeszcze tego mi teraz brakuje – burknął. Istotnie, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że było mi zimno – a założenie za dużej na mnie marynarki Langley’a miało pewne pozory normalności i nieco mi to pomogło. Jakoś tak się dziwnie składało, że zawsze musiał dawać mi coś do okrycia się. Zamknęłam oczy i zaczęłam sobie masować nasadę nosa, ot tak tylko, żeby na czymś się skupić.
-Już gorszego momentu nie mogłaś sobie wybrać – zwrócił się Langley ze złością do kobiety.
-Wybacz, nie mogłam już dłużej czekać – odparła spokojnie. – Zaczyna się robić niebezpiecznie, Nicholas chyba coś wywęszył.
-Langley – odezwałam się słabo, zaciskając mocno oczy.
-Czego znowu? – zapytał niecierpliwie.
-Ten mężczyzna przy oknie... dlaczego... dlaczego... – nie mogłam zmusić się do skończenia zdania. Byłam pewna, że ten wcześniejszy zawód tak bardzo mną wstrząsnął, że zwariowałam, czułam, że już niczego nie rozumiem w moim życiu, które wymykało mi się spod kontroli. Tak, jakby było tylko kamykiem na drodze potężnej lawiny, której nic nie może się oprzeć. Tak bardzo chciałam obudzić się z tego koszmaru we własnym łóżku w Las Cruces!
-Dlaczego wygląda jak Max Evans? – dokończył za mnie Langley. – Być może dlatego, że nim jest.
Zwariowałam, po prostu zwariowałam, to było jedyne możliwe wytłumaczenie tego wszystkiego...!
-Przecież widziałam, jak umiera – powiedziałam z rozpaczą, czepiając się moich wspomnień jak ostatniej deski ratunku – wtedy przecież jeszcze nie zwariowałam, tamten świat był jeszcze normalny! Otworzyłam w końcu oczy i popatrzyłam z obawą na mężczyznę przy oknie. Wydawał się być jakby zagubiony i zawstydzony, zupełnie nie przypominał takiego ojca, jakiego pamiętałam, z drugiej strony jednak...
-Widać jednak nie umarł – Langley wzruszył obojętnie ramionami.
Zaczęłam się histerycznie śmiać, a mój śmiech po chwili przerodził się w szloch. Od wczoraj byłam na krawędzi różnych emocji i sama byłam przerażona moim zachowaniem, problem jednak w tym, że nie mogłam przestać. Mój świat stanął na głowie i wszystko działo się stanowczo zbyt szybko jak dla mnie.
-Jennie! Jennie, przestań – powiedział z lekkim zaniepokojeniem Langley, kucając obok mnie. – Cameron, masz tu jakiś alkohol? Trzeba dać jej coś na uspokojenie...!
-Zwariowałeś? – oburzyła się kobieta, a ja zaczęłam mocniej płakać, choć to nawet w pewnym sensie zaczęło mnie śmieszyć.
-Jennifer... – usłyszałam głos ojca i poczułam, że dotyka lekko mojego ramienia. Zerwałam się z miejsca i nie namyślając się, rzuciłam mu się w ramiona, wciąż przeraźliwie szlochając. Poczułam, że ojciec zawahał się na chwilę, niepewny co zrobić, po czym objął mnie i przytulił do siebie. Wtedy rozpłakałam się jeszcze bardziej, trzymając się go kurczowo, pozwalając, by z tego zranionego siedemnastoletniego serca wypłynęło całe piętnaście lat.
Tak, chyba można powiedzieć, że akcja się rozwinie... O ile wyobraźnia trochę mi ruszy, to owszem, rozkręci się. Malowanie paznokci jako gałązkę oliwną polecam z małym wyjątkiem - nie należy tego robić, o ile jedna ze stron stanowczo się wzbrania. Moje dwie przyjaciółki zrobiły właśnie coś takiego, jedna chciała, druga nie, i w rezultacie wyglądały później tak, jakby się pobiły - wysmarowały się moim ciemnoczerwonym lakierem...
A teraz jedna z najbardziej przełomowych części. Ot tak. Mój as w rękawie od początku gry, można powiedzieć Całkowicie przewidywalna ja. Kyle postanawia posłuchać się Liz (wyrzuty sumienia? rozsądek? poczucie odpowiedzialności?), załamanie Jennie i pojawienie się dwóch nowych osób... Uprzedzam - teraz czekam na komentarze. Jestem ich spragniona jak kania dżdżu. Najgorsza część, jaką przyszło mi napisać. Dlatego nie popuszczę, kolejna część dopiero po uzyskaniu odpowiedniej ilości komentarzy. A co
Tak więc część 31.
Jennie:
Kości zostały rzucone. Powiedziałam mamie, że nie będę miała nic przeciwko, jeśli wybierze się gdzieś wieczorem razem z Foxem. W głębi duszy co prawda buntowałam się i wszystko mi się przewracało, ale Kyle twierdzi, że złość zaburza równowagę wewnętrzną i uniemożliwia rozwój. Być może. Więc starałam się jakoś to rozwiązać. Póki co jedynym osiągnięciem były brzoskwiniowe paznokcie i rozejm z mamą. Też nieźle. Starałam się za wszelką cenę ukryć moje rozgoryczenie, i zdaje się, że całkiem nieźle mi to wyszło. No dobrze, przyznaję, to nawet było przyjemne, zobaczyć jak mama cieszy się jak dziecko na to wyjście. Śmiać mi się chciało, bo to wszystko wyglądało tak, jakbym to ja tutaj była matką, a ona – córką, której w końcu pozwolono na wyjście z chłopakiem. Zabawne, bo do tej pory rzadko wychodziłam wieczorami, a jeśli nawet – to nie na randki. Być może naprawdę byłam jakaś dziwna, mnie jednak to nie przeszkadzało. A już zwłaszcza nie teraz.
-No i co, myślisz, że może być? – zapytała nerwowo mama stojąc przed lustrem w swoim pokoju i wygładzając czarną sukienkę.
-Mnie się podoba – odparłam siedząc na jej łóżku i robiąc balony z gumy. Naprawdę wyglądała całkiem dobrze, czarna sukienka była prosta, ale bardzo elegancka, ciemne włosy były gładko zaczesane. Pasował jej ten kolor, choć ja bym raczej rozpuściła włosy, gdybym chciała się podobać. Gdy tak się zaczesywała wyglądała starzej, ale nie zamierzałam już nic mówić.
-Ciemna czy jasna? – zapytała mama wyjmując dwie szminki. Przyjrzałam się krytycznie.
-Za dużo tego ciemnego – stwierdziłam. – Po prostu weź błyszczyk.
Nie do wiary. I ja doradzałam mojej matce przed randką zwaną kolacją z tym całym Foxem? To na pewno ja? No proszę. Nie sądziłam, że zdobędę się na coś takiego. No dobrze, przyznaję – postanowiłam trochę z tym odpuścić, a już zwłaszcza nie denerwować się z tego powodu. Kyle twierdził, że negatywne emocje ograniczają, a Langley przez cały dzisiejszy dzień żądał łamania kolejnych barier i ograniczeń. Nie wiedziałam, czy to da jakieś efekty, ale przecież zaszkodzić to mi to nie zaszkodzi, co najwyżej pomoże. Działanie profilaktyczne. Może mama nie wiedziała jeszcze o Kyle’u, co było co prawda bardzo wątpliwe, ale może da mi luzy. I Langley znowu popatrzy z czymś w rodzaju uznania. A propos Kyle’a, przynajmniej dzisiaj wieczorem nie będę siedzieć w pokoju i przeklinać moją wyrozumiałość względem matki, zastanawiając się czy Fox już się do niej dobiera – o nie, spędzę wieczór w towarzystwie Kyle’a. A swoją drogą to chyba można to uznać za coś w rodzaju... randki. Chyba. Może trochę nietypowe, ale wypad do kina kilka dni temu z całą pewnością można było potraktować jako randkę. Bardzo przyjemną randkę... Zarumieniłam się nieco na wspomnienie naszego seansu kinowego. Byłam ciekawa, co Kyle wymyślił dzisiaj, bo twierdził, że to coś ważnego.
-A co ty zamierzasz robić dzisiaj wieczorem? – zapytała matka przerywając moje niezwykle przyjemne rozmyślania. – Wybieracie się gdzieś z Chrisem?
-N-nie – odparłam z lekkim wahaniem. – To znaczy ja wychodzę, Chris powiedział, że woli pójść spać.
-Langley znowu was wymęczył, co? – zapytała z niepokojem mama.
-Dzisiaj raczej męczył Chrisa – odparłam z uśmiechem.
-A więc gdzie się wybierasz? – drążyła mama. Zawahałam się, ale przecież nie zabroni mi wyjść albo nie zamknie mnie w pokoju, w końcu żadne zamki nie mają przede mną tajemnic...
-Do Kyle’a – odparłam ze straceńczą odwagą. I dopiero gdy już to powiedziałam przyszło mi do głowy, że może jednak byłoby lepiej, gdybym wymyśliła naprędce coś innego – pójście wieczorem do domu dorosłego faceta może być źle odebrane...
A jednak mama nie powiedziała ani słowa, ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu. Popatrzyła na mnie tylko jakoś dziwnie.
-O której się umówiłaś? – zapytałam szybko, usiłując skierować uwagę mamy na inne tory.
-O siódmej – mama zerknęła na zegarek. – Matko, spóźnię się...
-To idź już, no idź – pośpieszyłam ją. Uśmiechnęła się do mnie i wyszła z pokoju pośpiesznie. Zrobiłam kolejnego balona, zeskoczyłam z łóżka i podeszłam do okna, w samą porę by zobaczyć jak Fox otwiera przed nią drzwi swojego samochodu. Dobrze, że jej nie pocałował, bo chyba trafiłby mnie szlag. Ciekawe, ile nerwów będzie kosztowała mnie ta moja wyrozumiałość.
Pojechali. I bardzo dobrze, też zaraz wychodzę. Lepiej, że mama wyszła przede mną i nie miała czasu żeby mnie przepytać odnośnie moich planów na ten wieczór. Chyba po raz pierwszy w życiu byłam w pewnym stopniu zadowolona, że ten cały Fox był tutaj i jako tako odwracał uwagę mamy.
Poszłam do swojego pokoju i tak tylko, kontrolnie spojrzałam w lustro. Nie było chyba tak źle, poprawiłam tylko kucyk. Cholera, zgubiłam gdzieś błyszczyk, trudno, pożyczę od mamy... Zajrzałam po drodze do pokoju Chrisa. Leżał na łóżku i spał.
-Ty, wychodzę – powiedziałam.
-Mhhhm – mruknął przez sen i przewrócił się na drugi bok. Cóż, tylko mu pogratulować zainteresowania własną siostrą. Niech nie liczy na zmiłowanie ze strony Eve, już ja się postaram, żeby często na siebie wpadali.
Wieczór był całkiem przyjemny. Lubiłam takie wieczory w Roswell, wszystko się uciszało, a słońce wisiało tylko nisko nad miastem. Lubiłam to również dlatego, że na ulicach było znacznie mniej ludzi. Tak jakoś... jakby świątecznie.
Nie powiem, żeby od Crashdown do domu Kyle’a było blisko, ale nie miałam nic przeciwko spacerowi – było mi lekko na duszy. Co prawda na wschodzie gromadziły się coraz ciemniejsze chmury, ale miałam nadzieję, że nie zacznie lać.
Olive street była bardzo długa, zabudowana dosyć luźno, ale na całe szczęście domki były całkiem sympatyczne. Nawet nie odczuwało się tego, że było to niemal centrum miasta. Podobało mi się tutaj. Czternastka nieco wyróżniała się spośród pozostałych między innymi smokami w szybach i dzwonkami wietrznymi wiszącymi nad drzwiami, które dźwięczały cichutko przy każdym powiewie wiatru. Kiedy któregoś dnia stwierdziłam, że smoki chyba trochę nie pasują do buddyzmu, Kyle roześmiał się i stwierdził, że od przybytku głowa nie boli i lepiej zabezpieczyć się na wszystkie strony.
Uśmiechnęłam się lekko i potrąciłam palcem dzwonki, które brzęknęły głośno. Zapukałam do drzwi, przywołując na świat czarujący uśmiech.
Kyle po chwili otworzył drzwi, stając w progu.
-O, jesteś już – powiedział z jakąś nieszczególną miną. – Wejdź – dodał odsuwając się od wejścia i wpuszczając mnie do środka.
Weszłam do środka, ale coś mi się nie spodobało. Myślałam, że Kyle chociaż uśmiechnie się na mój widok, już nie mówię o skakaniu do góry, ale... przykro mi się zrobiło, bo wyglądał tak, jakby raczej nie był zachwycony tym spotkaniem. A przecież to on chciał, żebyśmy się spotkali, więc o co tu chodziło?
-Przepraszam, może przeszkadzam – powiedziałam patrząc na stół, zawalony jakimiś papierami i zestawieniami, z rozłożonym laptopem.
-Nie, nie, skąd – odparł podchodząc do stołu i zamykając laptopa. – Siadaj.
Usiadłam posłusznie na kanapie, nie bardzo wiedząc o co tu chodzi. Wydawało mi się, że Kyle był jakiś nieswój, tak, jakby coś leżało mu na sercu... Atmosfera między nami zupełnie nie przypominała tego, co było między nami na przykład w kinie. Czy coś się zmieniło? Coś zrobiłam nie tak? Co się działo? Pojawiło się jakieś niepokojące napięcie, jakaś nerwowa atmosfera, która mi się zdecydowanie nie podobała.
-Czy coś się dzieje? – zapytałam siląc się na spokój. – Wydajesz się być jakiś nieswój. Coś jest nie tak?
-Nie, nie, skąd – zaprzeczył Kyle, ale usiadł po drugiej stronie kanapy, tak, jakby starał się być jak najdalej. Poczułam się porządnie zaniepokojona.
-Aha – mruknęłam splatając dłonie. – Więc?
-Co więc? – zapytał Kyle bawiąc się długopisem.
-Chciałeś się spotkać – powiedziałam patrząc na własne paznokcie. Wolałam nie patrzeć na twarz Kyle’a. Nagle kolor brzoskwiniowy przestał mi się podobać. Przeczuwałam, że coś jest nie tak, i wcale nie miałam ochoty usłyszeć co jest nie tak. Chyba nawet nie musiał nic mówić, i tak przeczuwałam, co chciał mi powiedzieć, ale nie miałam odwagi zapytać. Miałam szaleńczą nadzieję, że tym razem moje przeczucie było mylne. Niech szlag trafi moje przeczucia.
-Ja... no tak – zgodził się Kyle. Siedział trzy metry ode mnie, a wydawało się, że dzieli nas przepaść bez dna.
-Słucham – powiedziałam podnosząc w końcu na niego wzrok. – Chcesz mi coś powiedzieć, tak?
Kyle milczał jak zaklęty, wciąż kręcąc w palcach długopis.
-Słucham – powtórzyłam z lekką irytacją. Niech już po prostu powie to, co ma powiedzieć, a nie tak milczy! Niech już po prostu się wyjaśni i miejmy to już za sobą, na litość boską.
-Przykro mi to mówić, Jennie – odezwał się w końcu podnosząc na mnie wzrok. – Ale wydaje mi się, że za dużo sobie wyobrażasz.
-Słucham...? – zapytałam, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
-Zaczynasz się w to angażować, Jennie – westchnął ze znużeniem Kyle. – Wyobrażasz sobie coś, czego nie ma, i chyba powinienem ci o tym powiedzieć, bo tylko się rozczarujesz.
Zamrugałam oczami. Ja się za bardzo angażuję...?
-Wybacz, ale chyba nie rozumiem – zmusiłam się do uśmiechu, choć w środku byłam jak zmartwiała. Zaczęłam się modlić, żeby ta rozmowa była tylko snem. – Co to znaczy „coś, czego nie ma”? O czym ty mówisz?
Kyle wstał z kanapy i podszedł do figurki Buddy, stojącej na telewizorze, także stał do mnie plecami.
-Między nami nic nie ma, Jennie, a tobie wydaje się, że coś mogłoby być – powiedział beznamiętnym tonem.
-A nie mogło by być? – zapytałam wstając z miejsca i podchodząc do niego, ale Kyle odsunął się ode mnie. Przyznaję, zabolało. Przyznaję – nawet bardzo. Niech to diabli.
-Nie, Jennie – odparł stanowczo. – Nie mogłoby. Rany, nie widzisz, że wszystko nas dzieli? Mógłbym być twoim ojcem, a nie... Wyobrażasz sobie, jak zareagowaliby na to ludzie?
-No i co z tego? – zapytałam z gniewem. – Przejmujesz się tym, co powiedzą ludzie? Bo ja nie!
-A może powinnaś – zauważył Kyle. – Nie widzisz tego? Naprawdę nie widzisz, że oczekujesz ode mnie czegoś, co jest po prostu nie możliwe?
-Ostatnimi czasy nie miałeś chyba takich wątpliwości – mruknęłam. – I nie wydawało mi się, żebyś wówczas uważał, że to nie ma przyszłości. Ani wtedy, gdy pojechaliśmy do rezerwatu, ani tym bardziej ostatnio w kinie – dodałam z szaleńczą nadzieją.
-Jestem tylko facetem, i tyle – Kyle wzruszył ramionami, ale nie patrzył mi w twarz. – Może ostatnio za bardzo się zagalopowałem, ale w porę się opamiętałem. Nie możesz wymagać, żebym traktował takie rzeczy poważnie.
Oniemiałam. Nie wierzyłam własnym uszom, on nie mógł tego powiedzieć! Nie, nie mogłam w to uwierzyć. To ostatnie zdanie zabolało mnie najbardziej. Być może ja brałam wszystko zbyt poważnie, ale nie mogłam uwierzyć, że on, w którego towarzystwie czułam się naprawdę dobrze, z którym mogłam pogadać o wszystkim, teraz twierdził, że po prostu się zagalopował.
-Nie wierzę ci – powiedziałam z trudem wydobywając z siebie głos. – Mówisz tak, bo uważasz, że to złe. Ale wcale tak nie myślisz.
-Owszem, Jennie, myślę, że to nie ma najmniejszego sensu – zaprzeczył Kyle uciekając wzrokiem w bok.
-Nie – pokręciłam głową z uporem. – Nie mówisz mi tego prosto w oczy, więc nie uwierzę. Kto kazał ci tak powiedzieć, moja matka? Może ciotka Isabel albo Maria, co?
Kyle odwrócił się do mnie i popatrzył mi prosto w twarz, w jego oczach była tylko... pustka?
-Chcesz to usłyszeć? Dobrze – powiedział ponuro. – Tutaj nie ma miejsca na nic poważniejszego, Jennie. Nic nie zaszło, rozumiesz? I nic nie zajdzie, bo czuję do ciebie sympatię i nic więcej – cały czas patrzył mi prosto w oczy, z poważną miną, choć lekko zmartwioną, w jego oczach nie czaiło się nic, po prostu nic. – Za bardzo się w to zaangażowałaś, moja wina, że ci na to pozwoliłem, wierz mi, nie chcę, żebyś poczuła się rozczarowana. Przykro mi, jeśli liczyłaś na coś więcej.
„Za późno” pomyślałam gorzko. Usiłowałam znaleźć w jego twarzy coś, co zaprzeczałoby temu, co mówił, ale wydawało się, że miał na sobie maskę – lekko współczującą i zmartwioną... Coś zaczęło dławić mnie w gardle. Odwróciłam wzrok, bo nie mogłam już znieść jego oczu, wpatrzonych intensywnie w moją twarz, a już zwłaszcza nie mogłam znieść tego wyrazu zupełnego i niemal stuprocentowego przekonania o słuszności jego słów.
-Więc co teraz? – zapytałam po chwili, gdy byłam już pewna własnego głosu.
-Nic – powiedział Kyle podchodząc do stołu i przerzucając kartki. – Po prostu zachowamy dystans wobec siebie i zapomnimy o tym... nieporozumieniu – wciągnęłam głęboko powietrze. Kyle zerknął na mnie współczująco. – Wiesz, masz przed sobą całe życie – dodał jakimś dziwnym tonem.
Milczałam. Jego współczucie tylko sprawiło, że poczułam się upokorzona. Upokorzona i poniżona, wydawało mi się, że wygłupiłam się i ośmieszyłam samą siebie. Być może powinnam uprzeć się przy swoim, ale jego... twierdzenia uderzyły mnie jak obuchem. Nie miałam teraz siły rozmawiać o czymkolwiek, później, ale nie teraz. Patrzyłam na Kyle’a stojącego przy stole, przeglądającego od niechcenia papiery, i coraz mocniej odczuwałam całą moją głupotę. Uświadomiłam sobie, że zakochałam się w facecie, który jest ode mnie starszy i dla którego to była tylko głupia przygoda. Jak kretynka. Czego ja się spodziewałam zresztą, że on też... poczuje coś do zwykłej małolaty, która wcale nie była ani oszałamiająco piękna, ani nie miała odpowiedniej ilości centymetrów w biuście, jak ciotka Isabel, nie miała w sobie tego irytującego uroku Alex, humoru ciotki Marii ani nie była geniuszem jak moja matka? Przypomniało mi się, co wyczułam przy naszym pierwszym spotkaniu, że oto mam przed sobą łamacza serc. I rzeczywiście, tylko że nie sądziłam, że i ja dołączę do jego kolekcji. Cholera, przecież taki facet jak on musi, po prostu musi mieć kolosalne powodzenie, więc czego u licha ja się spodziewałam? A jednak się w nim zakochałam, co uświadomiłam sobie z całą mocą stojąc w jego salonie, całkowicie upokorzona i ośmieszona. Chciało mi się płakać, ale nie mogłam rozpłakać się przed nim, żeby jeszcze bardziej się ośmieszyć! Musiałam jak najprędzej stamtąd wyjść. Musiałam pobyć sama.
-Pójdę już – powiedziałam przełykając ślinę i ruszyłam do drzwi.
-Jennie! – zawołał za mną Kyle. Zatrzymałam się, ale nie odwróciłam się. – Przepraszam.
Skinęłam bez słowa głową i wyszłam, poczym zaczęłam iść przed siebie na ślepo, pozwalając, by łzy zaczęły płynąć mi po policzkach.
Wieczór już wcale nie wydawał mi się być taki piękny. Wydawało się, że minęły wieki od chwili, gdy szłam w stronę Olive street, całkowicie rozradowana. Czułam teraz tylko potworny wstyd i najchętniej po prostu schowałabym się gdzieś bardzo głęboko, gdzie mogłabym spokojnie przeżuwać moją gorycz, rozczarowanie i ból.
Tak, do tej pory jakoś to mnie omijało. Udawało mi się lawirować między zasadzkami zastawianymi przez różnego typu chłopaków, którzy mnie nudzili, aż w końcu trafiłam na pułapkę Kyle’a. Zakochałam się po raz pierwszy w życiu, i, rzecz jasna, w facecie, który pochłaniał serca jak cukierki. Bolało jak diabli. Po części też bolała urażona duma, bo nikt nigdy nie powiedział, że nic go nie obchodzę. Choć być może to właśnie ta urażona duma bolała w głównej mierze. Nikt przedtem nie odważył się powiedzieć mi, że popełniłam wielki błąd, a już nikt nie powiedział mi tego prosto w oczy. Dwa razy w ciągu dwóch dni usłyszałam, że byłam tylko dzieciakiem, a nie dorosłą osobą, jak o sobie myślałam – raz powiedziała mi to wprost mama, a raz Kyle, choć w nieco łagodniejszej formie. Ale ten drugi raz był stanowczo bardziej nieprzyjemny i dotkliwy dla mojego poczucia własnej wartości. Być może rzeczywiście byłam tylko siedemnastoletnim głupim i przemądrzałym dzieckiem... zranionym dzieckiem, które zaczęło przechodzić kurs dorastania.
I nawet nie zauważyłam gdy zaczęło padać. Choć nawet mi to odpowiadało, przynajmniej nie musiałam powstrzymywać łez sama przed sobą. Więc to było tylko nieporozumienie... Wielkie krople deszczu, oczekiwanego zresztą od dawna, spadały na moją twarz i mieszały się ze łzami. Byłam równocześnie zła na siebie, że oto i ja w końcu płaczę przez faceta, a zawsze przecież trochę śmieszyły mnie te sercowe rozterki. Zawsze uważałam, że jestem zbyt dumna, żeby ryczeć z tak błahego powodu. Tyle że nie wiedziałam, że to aż tak człowieka dotyka. Byłam teraz strasznie zmęczona, tak, jakby zachowanie twarzy po tym upokorzeniu było największym wysiłkiem w moim życiu, w głowie miałam pustkę i wszystkie myśli mąciły mi się.
Nawet nie czułam, że gwałtownie się ochłodziło, miałam wrażenie, że moja skóra po prostu płonie. Na ulicach były pustki, wszyscy kryli się w domach przed gwałtowną ulewą. Mnie było wszystko jedno, i tak byłam już cała mokra. Bluzka przykleiła mi się do pleców, w uszach miałam tylko szum kropel rozpryskujących się z impetem o asfalt. Opuściły mnie wszystkie siły; oparłam się po prostu o ścianę jakiegoś domu stojącego w bocznej uliczce i osunęłam się w dół. Przycisnęłam dłonie do twarzy, usiłując jakoś się opanować, zaczęłam histerycznie płakać, ale po chwili płacz zmienił się w równie histeryczny śmiech. Gdzieś nad głową przetoczył się grzmot, ale nie zwróciłam na to uwagi.
-Jennifer Evans? – zapytał ktoś dotykając mojego ramienia, głos z trudem przebijał się przez ogłuszający dla mnie szum deszczu. Podniosłam zapłakaną twarz, i patrząc w górę, prosto w krople deszczu spadające z nieba, w tej samej chwili niebo na chwilę rozświetliła kolejna błyskawica, oświetlając wyraźnie stojącą nade mną postać.
Stała nade mną kobieta z parasolką nad głową, w eleganckim kostiumie. Wytarłam dość bezsensownie mokre policzki i podniosłam się chwiejnie.
-Tak – potwierdziłam. Nie wiem, czy kobieta usłyszała mój głos, ja w każdym razie czekałam na kolejną błyskawicę, żeby dostrzec coś więcej w postaci.
Nie musiałam długo czekać, bowiem niebo raz po raz przecinały pioruny, grzmoty przetaczały się nad naszymi głowami niemal bez przerwy.
Kobieta była elegancka, z nienaganną fryzurą mimo deszczu i makijażem. Miała tak samo związane włosy jak matka, ale jej wcale jej to nie postarzało. I nawet kolor włosów miała taki sam, to znaczy taki sam jak wcześniej mama – jasny blond. Cholernie elegancka. I z całą pewnością w typie Kyle’a... Nie, przestań, nie myśl o tym – a przynajmniej nie teraz.
-My się znamy? – zapytałam pociągając nosem i usiłując ukryć nieco i uspokoić mój histeryczny śmiech. Z trudem podźwignęłam się do góry, chwiejąc się tak, jakbym była pijana.
-Poniekąd – odparła kobieta. – Chodź ze mną, coś ci pokażę.
To była całkowicie absurdalna sytuacja. Stałam oparta o mur i wyraźnie czułam, że jeśli tylko spróbuję odejść czy choćby odsunąć się na dwa kroki, to osunę się bezwładnie na ziemię, pozbawiona mojej przyjaciółki – podpory, ściany obcego domu w bocznej uliczce. Z nieba lały się strumienie wody, zupełnie wyjątkowo jak na standardy Nowego Meksyku, ja byłam na skraju histerii, a obok mnie stała elegancka kobieta, osłaniająca się przed deszczem parasolką. W jednej chwili przypomniała mi się litania złoczyńców, którzy mogli mnie okraść, pobić, zabić, zgwałcić, porwać i wykorzystać jako dawcę organów, którą kiedyś wpajała mi mama, ale było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Byłam całkowicie pozbawiona wszelkich emocji, była we mnie jedynie pustka. I obojętność na wszystko, co działo się dookoła mnie.
-Chodź ze mną, coś ci pokażę – powtórzyła kobieta. Nad naszymi głowami przetoczył się kolejny grzmot. – Nie bój się, nic ci nie zrobię – dodała widząc, że nie ruszam się z miejsca.
-Nie boję się – odparłam wysuwając drżącą od powstrzymywanego płaczu brodę do przodu. Nie zamierzałam ośmieszać się i w oczach tej kobiety, wystarczy, że zrobiłam to przed Kyle’m... poczułam, że mimo woli w moich oczach znów pojawiają się łzy.
-Więc chodź – poleciła kobieta i osłoniła mnie parasolką. Gdzieś z tyłu umysłu błysnęło mi, że w gruncie rzeczy to nie ma sensu, bo i tak byłam już przemoczona, ale nic nie powiedziałam. Było mi tylko zimno i chciałam się nagle położyć.
Kobieta zaprowadziła mnie niedaleko, do jakiegoś podrzędnego hoteliku. Zaraz po wejściu do środka, złożyła starannie parasolkę, otrząsając ją przy okazji.
-Strasznie leje, prawda? – powiedział recepcjonista podając jej klucz.
-O tak, nie spodziewałam się dzisiaj takiej ulewy – zgodziła się. Przysłuchiwałam się tej wymianie zdań bez żadnej myśli, być może wcześniejszy zupełnie irracjonalny wybuch po wyjściu od Kyle’a tak bardzo wyczerpał mnie emocjonalnie. Nie czułam jednak żadnego lęku, wiedziałam, że nie jestem całkowicie bezbronna, zresztą, nawet nie przyszło mi na myśl, że ta kobieta mogła być moim wrogiem i to wszystko było tylko pułapką. Popełniłam kardynalny błąd, ufając zupełnie obcej osobie, później zresztą oberwało mi się za to, ale wtedy było mi wszystko jedno.
Kobieta zaprowadziła mnie do pokoiku na piętrze. Przekręciła klucz w zamku i otworzyła przede mną drzwi.
-Wejdź – poleciła. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, co robiłam, zobojętniała nagle na wszystko i po prostu weszłam do środka.
Znajdowałam się w niewielkim, dwuosobowym pokoju, bardzo skromnie wyposażonym. Przy oknie pozbawionym firanek, stał odwrócony do nas plecami jakiś mężczyzna w burej kurtce i patrzył przez okno na wciąż padający deszcz. Miał ciemne, pół długie włosy i był dosyć wysoki; nie drgnął nawet gdy weszłyśmy do środka.
-Przyprowadziłam ją – odezwała się kobieta odstawiając parasolkę w kąt pokoju. Mężczyzna przy oknie odwrócił się i popatrzył na mnie ciekawie.
-Ty jesteś... Jennifer? – zapytał.
Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami, nie dowierzając temu, co widziałam. W moim otumanionym umyśle jak błyskawica pojawiały się kolejne obrazy sprzed piętnastu lat. To nie mogła być prawda, to po prostu nie mogła być prawda!
-To... to niemożliwe – wyjąkałam cofając się nieco z przerażeniem. – To nie prawda, to niemożliwe... – powtarzałam. Miałam wrażenie, że zwariowałam, więcej – ja byłam tego najzupełniej pewna! To wszystko było jak zły sen... – To niemożliwe... – szepnęłam z rozpaczą. – Ty nie żyjesz! Ciebie już nie ma! – zawołałam wycofując się powoli w kierunku drzwi.
Mężczyzna patrzył na mnie jakimś błagalnym wzrokiem i zacisnęłam mocno oczy, by tylko tego nie widzieć. Ten człowiek nie mógł mieć oczu takich samych jak miał Chris i ja, nie mógł, nie miał prawa być podobnym do mojego ojca, po prostu nie miał prawa...! A jednak...
-Jennifer – powiedział jego głosem.
-Przestań! – krzyknęłam histerycznie. – Po prostu przestań, zniknij...! Ty nie żyjesz! Nie wiem, co to ma znaczyć, ale to jakieś piramidalne oszustwo!
Drzwi pokoju otworzyły się niespodziewanie i ktoś wkroczył do środka.
-Uspokój się, Jennie – usłyszałam szorstki głos Langley’a. Posadził mnie na czymś i rzucił mi własną marynarkę. – Załóż to, cała się trzęsiesz, jeszcze tego mi teraz brakuje – burknął. Istotnie, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że było mi zimno – a założenie za dużej na mnie marynarki Langley’a miało pewne pozory normalności i nieco mi to pomogło. Jakoś tak się dziwnie składało, że zawsze musiał dawać mi coś do okrycia się. Zamknęłam oczy i zaczęłam sobie masować nasadę nosa, ot tak tylko, żeby na czymś się skupić.
-Już gorszego momentu nie mogłaś sobie wybrać – zwrócił się Langley ze złością do kobiety.
-Wybacz, nie mogłam już dłużej czekać – odparła spokojnie. – Zaczyna się robić niebezpiecznie, Nicholas chyba coś wywęszył.
-Langley – odezwałam się słabo, zaciskając mocno oczy.
-Czego znowu? – zapytał niecierpliwie.
-Ten mężczyzna przy oknie... dlaczego... dlaczego... – nie mogłam zmusić się do skończenia zdania. Byłam pewna, że ten wcześniejszy zawód tak bardzo mną wstrząsnął, że zwariowałam, czułam, że już niczego nie rozumiem w moim życiu, które wymykało mi się spod kontroli. Tak, jakby było tylko kamykiem na drodze potężnej lawiny, której nic nie może się oprzeć. Tak bardzo chciałam obudzić się z tego koszmaru we własnym łóżku w Las Cruces!
-Dlaczego wygląda jak Max Evans? – dokończył za mnie Langley. – Być może dlatego, że nim jest.
Zwariowałam, po prostu zwariowałam, to było jedyne możliwe wytłumaczenie tego wszystkiego...!
-Przecież widziałam, jak umiera – powiedziałam z rozpaczą, czepiając się moich wspomnień jak ostatniej deski ratunku – wtedy przecież jeszcze nie zwariowałam, tamten świat był jeszcze normalny! Otworzyłam w końcu oczy i popatrzyłam z obawą na mężczyznę przy oknie. Wydawał się być jakby zagubiony i zawstydzony, zupełnie nie przypominał takiego ojca, jakiego pamiętałam, z drugiej strony jednak...
-Widać jednak nie umarł – Langley wzruszył obojętnie ramionami.
Zaczęłam się histerycznie śmiać, a mój śmiech po chwili przerodził się w szloch. Od wczoraj byłam na krawędzi różnych emocji i sama byłam przerażona moim zachowaniem, problem jednak w tym, że nie mogłam przestać. Mój świat stanął na głowie i wszystko działo się stanowczo zbyt szybko jak dla mnie.
-Jennie! Jennie, przestań – powiedział z lekkim zaniepokojeniem Langley, kucając obok mnie. – Cameron, masz tu jakiś alkohol? Trzeba dać jej coś na uspokojenie...!
-Zwariowałeś? – oburzyła się kobieta, a ja zaczęłam mocniej płakać, choć to nawet w pewnym sensie zaczęło mnie śmieszyć.
-Jennifer... – usłyszałam głos ojca i poczułam, że dotyka lekko mojego ramienia. Zerwałam się z miejsca i nie namyślając się, rzuciłam mu się w ramiona, wciąż przeraźliwie szlochając. Poczułam, że ojciec zawahał się na chwilę, niepewny co zrobić, po czym objął mnie i przytulił do siebie. Wtedy rozpłakałam się jeszcze bardziej, trzymając się go kurczowo, pozwalając, by z tego zranionego siedemnastoletniego serca wypłynęło całe piętnaście lat.
Nan!! Uduszę Cię!!
Osiągnęłaś cel!! Zamurowało mnie!! Ładnie to tak?
Jak ja się cieszę!!
Miały być sensowne komentarze? Ta.. na mój jak na razie nie ma co liczyć!! Znaczy na sens w nim zawarty!! Jejku! Same wykrzykniki.. Tak to działa..
Mogę tylko powiedzieć, że zaczynając czytać byłam w podłym nastroju, i prawie byłam zła, że tak postąpiłaś z Jennie i Kylem, myślę, jeszcze i to mnie dobija.. ładnie , ten deszcz do tego (to tak jak u mnie..) a teraz... Maxiu żyję!! 90% poprawa nastroju..
Tylko co on sobie wyobraża, tak zostawić rodzinę? Oki.. a może to nie on... znowu jakieś sztuczki.. Teraz już niczego nie jestem pewna.. nawet tego trupa, w przyszłości..
Dobra, miało być bez sensu i jest.. kiedyś napiszę coś bardziej głębszego, jak ochłonę..
Osiągnęłaś cel!! Zamurowało mnie!! Ładnie to tak?
Jak ja się cieszę!!
Miały być sensowne komentarze? Ta.. na mój jak na razie nie ma co liczyć!! Znaczy na sens w nim zawarty!! Jejku! Same wykrzykniki.. Tak to działa..
Mogę tylko powiedzieć, że zaczynając czytać byłam w podłym nastroju, i prawie byłam zła, że tak postąpiłaś z Jennie i Kylem, myślę, jeszcze i to mnie dobija.. ładnie , ten deszcz do tego (to tak jak u mnie..) a teraz... Maxiu żyję!! 90% poprawa nastroju..
Tylko co on sobie wyobraża, tak zostawić rodzinę? Oki.. a może to nie on... znowu jakieś sztuczki.. Teraz już niczego nie jestem pewna.. nawet tego trupa, w przyszłości..
Dobra, miało być bez sensu i jest.. kiedyś napiszę coś bardziej głębszego, jak ochłonę..
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
To u góry to moje pieerwsze emocje. Naprawdę jestem w szoku Literki na klawiaturze mi się plączą ... Max żyje a podobno mileliśmy go jako trupa a jeśli się okaże że to jakiś podstęp to ... Nan ale ty go znowu nie uśmeircisz ? To nie jest ten 'drugi' trup?
Dobra po ochłonięciu wracam do reszty.
Przeczytałam 3 ostatnie części naraz. i przyznam że troche czasu mi to zajęło , ale warto było naprawde.
Bardzo mnie ucieszył moment, że Michael i Maria są na dobrej dorodze .. jak czytałam to mi się aż uśmiech na ustach pojawił
Liz i Jennie bardzo się ciesze że wyjaśniły się te wszystkie nieporozumienia od razu lepiej
Szkoda mi Jennie chyba za bardzo na coś liczyła i się przeliczyła, a Kyliowi chyba powiedzenie jej prawdy też nie przyszło łatwo.
Jak tej Jennie dużo .. Ma niby teraz zaczą 'lubić' Foxa albo chociaż go znosić ale czy w takich okolicznościach to chyba nie będzie proste.
Teraz mogę napisać, że następną część przeczyatm od razu jak się pojawi chodź by się waliło i paliło obok mnie
P.S Dalej mam objawy szoku pomieszanego z czymś radosnym ....
************************
Po edycji: O mój Boże co za historyjka obrazkowa wyszła sor .... ka .. ale wiesz ten szok ... zrozum człowieka
ADkA mi też się nastrój bardzo polepszył
Brawo Nan. Bo już zaczynałam się martwić. Utalentowana pisarka i jedna z niewielu osób jakie lubią Maxa...ukatrupia go w swoim opowiadaniu.
No ale teraz się zrehabilitowałaś
Apropo- znalazłam coś co powinno cię zainteresować. Wiem że przepadałaś za tą serią. "My beloved Mae"
http://roswellfanatics.net/viewtopic.php?t=10155
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Będę czarną owcą - mi Max tu nie pasuje! Przez te wszystkie lata był z dala od rodziny ....... po prostu jest wredną szują! Zostawić na tak długo ukochaną żonę i córeczkę? Nic go nie wytłumaczy. A do tego wszystkiego wygląda na to, że Langley i jakaś kobieta wiedzieli, że żyje. A jak mógł się z nimi kontaktować to czemu nie z córką czy żoną? Ożywiłaś Maxa to może tą kobietą jest Tess? Taka mała seria ożywień, co?
Wątek Jenni i Kyla wprawił mnie w ponury nastrój. Tak ładnie się zapowiadało, a tu Kyle odstawia mowę stulecia. Ach te konwenanse, bo co innego może kierować Liz, Marią czy w końcu i Kylem?
Wątek Jenni i Kyla wprawił mnie w ponury nastrój. Tak ładnie się zapowiadało, a tu Kyle odstawia mowę stulecia. Ach te konwenanse, bo co innego może kierować Liz, Marią czy w końcu i Kylem?
I pomyśleć, że gdybym nie przeczytała twojego maila weszłabym tutaj dopiero za kilka godzin, a może i bym stwierdziła, że pewnie zrobias sobie przerwe i weszlabym jutro o 9.00 i bym się spóźniła do szkółki.
Gdyby coś takiego zdarzyło by się 20 części temu nie byłabym taka zdziwiona. Na początku byłam trochę pewna, że z tym Maxem coś nie pasuje. Ale ty wciąż utwierdzałas, że nie żyje. Potem stwierdziłam, że to przeczucie to chyba moja chora wyobraźnia, która chce żeby Max miał się dobrze był szczęśliwy itp, itd. Ty wciąż że nie żyje. I w momencie kiedy byłam bankowo pewna kto zyje kto nie TAKIE COŚ!!!! (A tak apropo w trakcie części wydawało mi się, że ta blondynka to Tess w całej okazałości )
Świetnie ujęłas Jennie i Kyla, narracja wciąga i siedzi się i prawie płacze z Jennie. Cóż facet czasem rani, ale Kyle tak to wszystko powiedział jakby nie dopuszczał tego do siebie. A jednak te jego oczy. Kurcze, już naprawdę nie wiem co on naprawdę myśli!
Na koniec - Max pod oknem - wciąż nie mogę w to uwierzyć! Ja musze poprostu muszę wiedzieć co będzie dalej!!!! (Więc komentować mi to!)
*******************************
Ja też edytuję Po przeczytaniu powyższych komentarzy zgadzam sie z wami dziewczyny! Kamień spada z serca
******************************
PO EDYCJI NUMER 2:
z tego wynika chyba, że ta blondyneczka na 99% nie jest Tess (1% to są niezbadane wyroki wyobraźni autorki)-Jennie! Jennie, przestań – powiedział z lekkim zaniepokojeniem Langley, kucając obok mnie. – Cameron, masz tu jakiś alkohol? Trzeba dać jej coś na uspokojenie...!
A co do jeszcze Maxa to na samym początku myślałam, że może to nie jest Max tylko poprostu zostało to coś stworzone albo przysłane skądś ze specjalnym wyglądem króla Antaru (jako, żeby zmylić wroga).
Błagam N nie odchodź tak daleko od swoich dawnych przekonań dreamerkowych i daj im pożyć! (wiem, że moja prośba i tak nic nie da )[/b]
Last edited by maddie on Sun May 08, 2005 9:05 pm, edited 1 time in total.
Widzę, że wszyscy wzięli się ostro do komentowania, bo chcą szybko wiedzieć co dalej, więc i ja się dołączam, bo też chcę wiedzieć Tak Nan, ta część to prawdziwy as w rękawie, Ty Pokerzystko
Wszyscy skupili się na powrocie Maxa, a ja zacznę od mojej reakcji na zachowanie Kyle'a. Nie lubiłam tego, że Kyle i Jennie są razem, byłam temu przeciwna, ale teraz...szkoda mi Jennie Ach ten Kyle Może to rzeczywiście rozsądek pchnął go do takiego rozwiązania, ale pytam dlaczego tak późno? Wcześniej jakoś mu to wszystko, co przytoczył teraz na poparcie swojej decyzji, nie przeszkadzało Gdyby wcześniej podjął tą decyzję przynajmniej by dziewczyna aż tak nie cierpiała i naprawdę nie musiał aż tak ostro: "...zachowamy dystans wobec siebie i zapomnimy o tym... nieporozumieniu" ...ałć bolało. Podobno mówi się: raz, a dobrze, ale... Na pewno swój wpływ na zachowanie Kyle'a ma tu postawa Liz, pewnie też i Marii, ale gdyby mu zależało tak naprawdę, to by tak łatwo się nie poddawał i nie kończył tego związku. Na koniec tak jak maddie, nie jestem pewna co czuje Kyle. Przybrał świetną maskę, ale te jego oczy...chciałabym tę sytuację zobaczyć z drugiej strony, oczami i...sercem Kyle'a
No i sprawa pojawienia się Max'a! To już naprawdę za dużo, jak na jeden raz dla Jennie. Za pewnymi zachowaniami Max'a nie przepadałam oglądając serial, szczególnie za tymi z 3 sezonu, ale tutaj mi go wyraźnie brakowało. I cóż Nan, mieliśmy mieć trupa, a mamy za to żywego trupa. Kal więc jednak ocalił Max'a i go ukrywał, co za kłamca A Max, jak mógł tak długo oszukiwać swoją rodzinę i pozwolić by cierpieli po jego śmierci? Tak, musiał chronić siebie, a kto miał chronić ich? Dobrze był Kal, ale I kim jest ta kobieta...Nan?
Czyli wszystko wraca do normy, Max wraca do Roswell i mamy...historia lubi się powtarzać Całkowicie nieprzewidywalna Nan, czekam na ciąg dalszy.
Wszyscy skupili się na powrocie Maxa, a ja zacznę od mojej reakcji na zachowanie Kyle'a. Nie lubiłam tego, że Kyle i Jennie są razem, byłam temu przeciwna, ale teraz...szkoda mi Jennie Ach ten Kyle Może to rzeczywiście rozsądek pchnął go do takiego rozwiązania, ale pytam dlaczego tak późno? Wcześniej jakoś mu to wszystko, co przytoczył teraz na poparcie swojej decyzji, nie przeszkadzało Gdyby wcześniej podjął tą decyzję przynajmniej by dziewczyna aż tak nie cierpiała i naprawdę nie musiał aż tak ostro: "...zachowamy dystans wobec siebie i zapomnimy o tym... nieporozumieniu" ...ałć bolało. Podobno mówi się: raz, a dobrze, ale... Na pewno swój wpływ na zachowanie Kyle'a ma tu postawa Liz, pewnie też i Marii, ale gdyby mu zależało tak naprawdę, to by tak łatwo się nie poddawał i nie kończył tego związku. Na koniec tak jak maddie, nie jestem pewna co czuje Kyle. Przybrał świetną maskę, ale te jego oczy...chciałabym tę sytuację zobaczyć z drugiej strony, oczami i...sercem Kyle'a
No i sprawa pojawienia się Max'a! To już naprawdę za dużo, jak na jeden raz dla Jennie. Za pewnymi zachowaniami Max'a nie przepadałam oglądając serial, szczególnie za tymi z 3 sezonu, ale tutaj mi go wyraźnie brakowało. I cóż Nan, mieliśmy mieć trupa, a mamy za to żywego trupa. Kal więc jednak ocalił Max'a i go ukrywał, co za kłamca A Max, jak mógł tak długo oszukiwać swoją rodzinę i pozwolić by cierpieli po jego śmierci? Tak, musiał chronić siebie, a kto miał chronić ich? Dobrze był Kal, ale I kim jest ta kobieta...Nan?
Czyli wszystko wraca do normy, Max wraca do Roswell i mamy...historia lubi się powtarzać Całkowicie nieprzewidywalna Nan, czekam na ciąg dalszy.
Maleństwo
JESTEM W NIEBIE!!!!!!!!!!!!!1
Teraz na pewno nikt mi nie uwierzy, ale Nan- prawie od początku byłam pewna, ze wskrzesisz Maxa! Szczególnie, że z taką pieczołowitościa prowadziłaś akcję- opis sceny jego śmierci, wiara wszystkich w to, że on nie żyje, Liz układająca sobie życie od nowa, Chris nie znający tak naprawdę swojego pochodzenia...To było mistrzostwo świata! Coś mi się kojarzy, że ostatnio Twoje dreamerowe zamiłowania trochę przygasły, ale miałam nadzieję, że wrócisz na słuszną drogę
Teraz boję się tylko jednej rzeczy- to chyba nie będzie tak kolorowe, na jakie wygląda, co? Błagam, męcz ich i katuj ile wlezie, ale nie rób z Maxa jakiejś karykatury albo potwora... Dawno nie czytałam niczego, co można podciągnąć choćby pod dreamer, więc daj mi troszeczkę radości No i co działo się z nim przez te lata??????
Jennie i Kyle. No cóż, smutne to było. Dziwię się tylko, że ona tak to przełknęła, bo na kilometr widać, że facet ściemnia aż miło Ciekawe, na ile wystarczy mu tej silnej woli. Jennie ma wygląd po ojcu, ale charakter chyba po mamusi, a takiej mieszance trudno sie chyba oprzeć Chociaż teraz, kiedy wócił Max... Opcje są dwie- albo Valenti się przestraszy, albo Liz tak zaaferuje się zmartwychwstaniem męża, że Jennie ponownie wkroczy do akcji
P.S. Jeśli data kolejnej częsci ma być uzależniona od ilosci komentarzy, to mogę zostawiać Ci ich 5 dziennie. Wystarczy? Zlituj się i nie trzymaj w niepewności.
********************
Po edycji:
" Wydawał się być jakby zagubiony i zawstydzony , zupełnie nie przypominał takiego ojca, jakiego pamiętałam, z drugiej strony jednak..."
"-Jennifer... – usłyszałam głos ojca i poczułam, że dotyka lekko mojego ramienia. Zerwałam się z miejsca i nie namyślając się, rzuciłam mu się w ramiona, wciąż przeraźliwie szlochając. Poczułam, że ojciec zawahał się na chwilę, niepewny co zrobić , po czym objął mnie i przytulił do siebie."
Troche ochłonęłam i te zdania dały mi do myślenia... Nan, co Ty do cholery knujesz????????????????
Teraz na pewno nikt mi nie uwierzy, ale Nan- prawie od początku byłam pewna, ze wskrzesisz Maxa! Szczególnie, że z taką pieczołowitościa prowadziłaś akcję- opis sceny jego śmierci, wiara wszystkich w to, że on nie żyje, Liz układająca sobie życie od nowa, Chris nie znający tak naprawdę swojego pochodzenia...To było mistrzostwo świata! Coś mi się kojarzy, że ostatnio Twoje dreamerowe zamiłowania trochę przygasły, ale miałam nadzieję, że wrócisz na słuszną drogę
Teraz boję się tylko jednej rzeczy- to chyba nie będzie tak kolorowe, na jakie wygląda, co? Błagam, męcz ich i katuj ile wlezie, ale nie rób z Maxa jakiejś karykatury albo potwora... Dawno nie czytałam niczego, co można podciągnąć choćby pod dreamer, więc daj mi troszeczkę radości No i co działo się z nim przez te lata??????
Jennie i Kyle. No cóż, smutne to było. Dziwię się tylko, że ona tak to przełknęła, bo na kilometr widać, że facet ściemnia aż miło Ciekawe, na ile wystarczy mu tej silnej woli. Jennie ma wygląd po ojcu, ale charakter chyba po mamusi, a takiej mieszance trudno sie chyba oprzeć Chociaż teraz, kiedy wócił Max... Opcje są dwie- albo Valenti się przestraszy, albo Liz tak zaaferuje się zmartwychwstaniem męża, że Jennie ponownie wkroczy do akcji
P.S. Jeśli data kolejnej częsci ma być uzależniona od ilosci komentarzy, to mogę zostawiać Ci ich 5 dziennie. Wystarczy? Zlituj się i nie trzymaj w niepewności.
********************
Po edycji:
" Wydawał się być jakby zagubiony i zawstydzony , zupełnie nie przypominał takiego ojca, jakiego pamiętałam, z drugiej strony jednak..."
"-Jennifer... – usłyszałam głos ojca i poczułam, że dotyka lekko mojego ramienia. Zerwałam się z miejsca i nie namyślając się, rzuciłam mu się w ramiona, wciąż przeraźliwie szlochając. Poczułam, że ojciec zawahał się na chwilę, niepewny co zrobić , po czym objął mnie i przytulił do siebie."
Troche ochłonęłam i te zdania dały mi do myślenia... Nan, co Ty do cholery knujesz????????????????
maddie dokładnie miałam takie samo odczucie brakowało mi w tym ficku bardzo mocno Maxa ... Ale z części na część coraz bardziej przekonywałam sie że Max nie żyje .. ale jedna nigdy nie do końca ... a jeszcze kiedy Nan napisała zdanie zamiast Maxa jest Andrew i sie z tym pogódzcie' ... [coś podobngo] .. to juz ta nadzieja zmalała do minimum ... Jejku jaką niespodzianke zrobiłas do tej pory ochłonąc nie mogę ... A do Foxa swoją drogą dalej się nie przyzwyczaiłam i go nie lubie .. Ciekawe Liz z Foxem na 'randce' ..a Jennie przeżywa załamanie i na dodatek dowiaduje się ze jej ojciec żyje .. I dobre pytanie cos się z Maxem działo przez te wszystkie lata ?? .... a co do tego czy ta blondynką jest Tess .. ale ona przecież zgnięła w bazie wojskowej .. chyba że tak nie dokońca ...
*************
Po edycji: Jeśli to jest jakiś trening Kala ...
*************
Po edycji: Jeśli to jest jakiś trening Kala ...
No i proszę, ale się wszyscy rzucili
Ile ja się czasu nasiedziałam nad tą częścią... Poprawiałam ją trzy dni, żeby w końcu przybrała mniej więcej taki kształt. Inna sprawa, że obmyślałam to już od początku opowiadania
A ileż ja się nadenerwowałam czytając kolejne części serii "My Beloved..." albo "The Way Love Goes"...! O rany, myślałam, że ze skóry wylezę. I teraz też troszeczkę poczekacie...
I jednak jestem przewidywalna...
Skąd wiecie, że to ten Max, skoro już bawię się w Panią i Władczynię ( ) to może to jest Zan, a nie Max? Może to wytwór Nicholasa? Może to Max, ale nie Max? Może Tess zmieniła imię? Może Kyle naprawdę czuł do Jennie coś więcej niż miętę, a może istotnie w tym, co mówił, kryła się iskierka prawdy? Nigdy nie wiadomo. Moja wyobraźnia chwilowo jest co prawda zajęta innymi kwestiami, ale... Proszę pamiętać, że Kal Langley to Kal Langley, nigdy nie wiadomo, co mu się w głowie roi. Raz jest aniołem wybawienia, raz potworem. I w ogóle skąd wiecie, że to Kal go ocalił? Proszę nie oceniać zbyt surowo nikogo. Każdy zawsze ma jakieś swoje powody, mniej lub bardziej ważne, ale ma.
Krótko mówiąc, już nic gorszego nie mogłam wymyślić.
PS: Dreamerek? Nie wiem, aczkolwiek... wciąż chodzi po mnie napisanie - uwaga - kryminału. Polarka...
Ile ja się czasu nasiedziałam nad tą częścią... Poprawiałam ją trzy dni, żeby w końcu przybrała mniej więcej taki kształt. Inna sprawa, że obmyślałam to już od początku opowiadania
A ileż ja się nadenerwowałam czytając kolejne części serii "My Beloved..." albo "The Way Love Goes"...! O rany, myślałam, że ze skóry wylezę. I teraz też troszeczkę poczekacie...
I jednak jestem przewidywalna...
Skąd wiecie, że to ten Max, skoro już bawię się w Panią i Władczynię ( ) to może to jest Zan, a nie Max? Może to wytwór Nicholasa? Może to Max, ale nie Max? Może Tess zmieniła imię? Może Kyle naprawdę czuł do Jennie coś więcej niż miętę, a może istotnie w tym, co mówił, kryła się iskierka prawdy? Nigdy nie wiadomo. Moja wyobraźnia chwilowo jest co prawda zajęta innymi kwestiami, ale... Proszę pamiętać, że Kal Langley to Kal Langley, nigdy nie wiadomo, co mu się w głowie roi. Raz jest aniołem wybawienia, raz potworem. I w ogóle skąd wiecie, że to Kal go ocalił? Proszę nie oceniać zbyt surowo nikogo. Każdy zawsze ma jakieś swoje powody, mniej lub bardziej ważne, ale ma.
Krótko mówiąc, już nic gorszego nie mogłam wymyślić.
PS: Dreamerek? Nie wiem, aczkolwiek... wciąż chodzi po mnie napisanie - uwaga - kryminału. Polarka...
Tak... Dzisiaj odkryłam, że w pewnych sytuacjach umiem byc histeryczką. Teraz doświadczam tego co już wiem o sobie a mianowicie, że czasem bywam agresywna i nie umiem nad niczym zapanować
Te twoje pytania moja droga mnie wytrąciły właśnie z równowagi - bezsilna jestem zdana na łaskę i niełaskę twoją . Czuję się jakbym dostała czymś ciężkim w łeb.
Teraz już zupełnie nie wiem co o wszystkim myśleć i co będzie dalej - NAN TY INTRYGANTKO!
Te twoje pytania moja droga mnie wytrąciły właśnie z równowagi - bezsilna jestem zdana na łaskę i niełaskę twoją . Czuję się jakbym dostała czymś ciężkim w łeb.
Teraz już zupełnie nie wiem co o wszystkim myśleć i co będzie dalej - NAN TY INTRYGANTKO!
Who is online
Users browsing this forum: Bing [Bot] and 3 guests