Post
by _liz » Sat Mar 26, 2005 6:06 pm
5.
Dłonie wciśnięte mocno w kieszenie, zaciskały się w pięści. Szedł tak spokojnie, jak jeszcze nigdy do tej pory. Nigdy w swoim życiu. Ale teraz nie miał się gdzie spieszyć. Nie miał dokąd pójść. Kierował się w stronę tego miejsca, które od jakiegoś czasu stawało się jego azylem. Ich azylem. Tylko teraz, bolało tam iść. Nie mógł się nawet zmusić, by przyspieszyć kroku. Świadomość huczała w jego głowie jednym tępym krzykiem. Nie miał dla kogo tam iść. Dla samego siebie? Był w stanie poradzić sobie bez tego. Do tej pory przecież jakoś mu się udawało. Prawda była taka, że przychodził tam... dla niej. Nie tyle po to, by jej pomóc, by porozmawiać, by wysłuchać. Chodził tam, żeby ją po prostu zobaczyć. Tylko ją. Jej drobne ciało na tej przeklętej huśtawce. Bez znaczenia czy siedziała smętnie, wlepiając spojrzenie w piasek, czy też huśtała się jak opętana, szybując w powietrzu. Chodziło tylko o to, by ją ujrzeć.
Nie zawsze siadał obok niej. Czasami stał przy tamtym drzewie i po prostu się jej przyglądał z daleka. Może i wiedziała, że tam stał, może go wyczuwała. Ale sama nic nie mówiła. Jakby pozwalała mu obserwować. Może i tak było. Miał wrażenie, że w jego obecności Liz Parker dziwnie sie relaksuje. Czy siedział na huśtawce obok, czy stał przy drzewie, czy też obserwował ją z daleka w szkole. Zawsze to wyczuwała i rozluźniała wtedy ciało. I uwielbiał to. Wreszcie ktoś sie go nie bał, ktoś czuł się przy nim swobodnie i bezpiecznie. Dlatego godzinami mógł się przyglądać tej brunetce, chłonąć jej aurę i napawając się myślą, że ona zawsze była gdzieś w pobliżu. Bardzo blisko. Na wyciągnięcie ręki.
To ona była jego ratunkiem od tej nędznej rzeczywistości w jakiej tonął. Nie huśtawki. One były tylko pozorem, tylko pretekstem. Tak naprawdę liczyła się tylko ona. Wyraz jej twarzy, nawet gdy płakała z bólu. Delikatny uśmiech, przeznaczony tylko dla niego. Ciepła skóra, tak przyjemnie miękka pod jego opuszkami. Smak jej ust, który było mu dane zasmakować i zapamiętać. Melodyjny głos, pozwalający zapomnieć o wszelkim cierpieniu i złości. Liz Parker, jego drugie, prawdziwe, normalne życie. Pamiętał każdą najmniejszą chwilę. Odkąd tylko te dwa lata temu ją zobaczył w parku. Aż po ten ostatni wieczór, kiedy deszcz kołysał ich miękko, a oni trwali w dziwnym tańcu. I nienawidził się za to. Za każdy element Liz Parker dźwięczący w nim nadal. Nienawidził tego, że tak chciał by to trwało, że tak się łudził, że będzie trwało. Powinien przewidzieć... Przecież oboje byli straceni dla tego świata. Oboje przeklęci i odtrąceni. To musiało się prędzej czy później podobnie skończyć.
I skończyło się. Tak, jak mógł przewidzieć. W najbardziej banalny i życiowy sposób. Nie powiedziała mu 'do widzenia' ani on jej 'żegnaj'. Nie było jakiegokolwiek rozstania. Nie czuli tego nawet rozchodząc się w przeciwnych kierunkach tamtej nocy. Za to kolejny poranek przyniósł apokalipsę. Wieść błyskawicznie rozeszła się po całym miasteczku, wywołując szok na twarzach wszystkich mieszkańców. Zaczęły się pytania, dlaczego nikt wcześniej tego nie zauważył? Dlaczego nikt nawet nie przypuszczał co mogło się dziać? Dlaczego było już za późno? Było za późno. Liz Parker już nie należała do tego świata. Już nie należała do bólu i łez. Teraz była w tym ciepłym miejscu, które sobie wyśniła, gdzie się już nic nie czuło, oprócz uśmiechu. Powinno go to cieszyć. Wreszcie się wyrwała. Ale pierwszą reakcją była złość. Nie. Furia. Coś w nim się zagotowało, powodując, że szyby w jakimś domu wyleciały z hukiem. A potem kolejne i kolejne. To myśl o jej śmierci tak napędzała gniew i rozpacz. Śmierci. Tej najpodlejszej, której zawsze się obawiał. Może to nawet nie ciosy Jeffa Parkera do tego doprowadziły, ale na pewno jego ruch, przez który dziewczyna uderzyła głową o coś. Nie miała żadnych szans.
Nie! Ona miała szansę. Miała szansę na życie z dala od tego koszmaru. Przecież mógł się nią zająć, mógł jej pomóc, mógł ją zabrać z huśtawek i nie pozwolić, by ktokolwiek ją odnalazł. I wiedział, że poszła by z nim, gdyby tylko wyciągnął swoją rękę w jej stronę. Ale nie zrobił tego... on sam miał przecież stracone życie. Naraziłby ją tylko na większy ból, mniej fizyczny a bardziej psychiczny. Nie zająłby się nią tak, jak powinien. Gniew powoli wyparowywał z jego żył, pozostawiając jedynie senną i płaczliwą rozpacz. Nawet nie podejrzewał, że potrafi coś takiego odczuć. Że kiedykolwiek będzie coś takiego odczuwał. A jednak. I trafiło go to znienacka. Za sprawą niepozornej istotki, która wtopiła się w jego świat.
Usiadł na huśtawce. Tej samej, którą zajmował niemal co wieczór. To samo uczucie spokoju wypełniło go, pozwalając złym myślom odejść daleko. Obrócił głowę, spoglądając na miejsce, gdzie zawsze siedziała ona. Na sznurki, wokół których zaciskały się jej ręce. Na deskę, która tak ufnie pozwalała jej utrzymać równowagę. I już nie potrafił tego powstrzymać. Nie chciał tego powstrzymywać. Pierwszy i ostatni raz w swoim życiu. Łza spłynęła powoli po jego policzku. Potem druga. Aż toczyły się nieopanowanym strumieniem, każda emanująca emocją i siłą. Tymi uczuciami, które budziła w nim myśl o Liz Parker. Zacisnął dłonie na sznurkach huśtawki, odchylając swoje ciało do tyłu.
Sięgnął w jej stronę, delikatnie chwytając jej nadgarstek. Odsunęła się jak oparzona, a przerażony wzrok padł na niego. Ciemne oczy wypełnione resztkami łez i drżącym strachem. Bólem. Usta rozchylone w lekkim płaczu.
Wzrok padł na rozgwieżdżone niebo, chociaż przez łzy nie widział go wyraźnie. Odepchnął się od ziemi, powoli szybując do góry.
Chwyciła mocniej sznurki huśtawki i zaczęła się porządnie huśtać. Kołysała się w powietrzu, a jej śmiech wypełniał jego uszy.
- Uwielbiam to. - powiedziała melodyjnie – Świat wiruje. A ty czujesz się jakbyś latał.
Pochylił się jeszcze bardziej do tyłu, płynąc w powietrzu. Przez myśli przewijały się kolejne wspomnienia.
Michael pochylił się nieco, sięgając drugą ręką po jej nogi i kładąc je na swoich. Teraz byli jeszcze bliżej, a huśtawki nie poruszały się w ogóle. Cisza. Dobra cisza. Siedzieli swobodnie, patrząc na siebie i nic nie mówiąc. I nie trzeba było mówić. Nic tłumaczyć. O nic nie pytać.
Kołysał się coraz mocniej, coraz pewniej. Szybował w powietrzu jak ona tego jednego wieczoru. Czuł jak wszystko niepotrzebne, niczym balast ulatuje z jego ciała. A pozostawała tylko ta jedna myśl o niej.
Siedziała teraz na jego kolanach, chłonąc całym swoim ciałem bijące od niego ciepło. Łaknące tej magii ramiona, oplotły się wokół jego szyi. Usta same rozchyliły się i zaczęły łapczywie odwzajemniać pocałunek. Krople deszczu, usiłujące wedrzeć się pomiędzy ich wargi, stanowiły teraz słodkie pobudzenie. A oni zdawali się unosić w powietrzu, tańczyć w ulewie, całkowicie zapominając o tym, że to się kiedyś skończy.
Przechylił się całkowicie do tyłu, nie dbając o to, że może spaść. Puścił sznurki huśtawki, rozpościerając ramiona na boki. I wirował, leciał, unosił się, tak jak ona. Tak jak mówiła. O niczym innym się nie myślało. Świat nie istniał. Nic nie istniało. Ani ból, ani rozpacz, ani strach. Tylko on i huśtawka. On i Liz Parker.
koniec