Huśtawka
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Huśtawka
Tytuł: Huśtawka
kategoria: polar (ze wzmiankami o M/L)
NA: Po napisaniu Harder to breathe zachciało mi sie kolejnego polarka. Ale nie miałam pojęcia o czym go napisać. Więc odstawiłam chęci na półkę. Tego samego dnia jednak poszłyśmy z kumpelą na spacer i na huśtawkach w parku zobaczyłam parę... I zrodził sie pomysł.
Streszczenie: Akcja jest „skokowa”. Najpierw scena, gdy Michael i Liz mają po piętnaście lat, potem skok w wieczór przed strzelaniną, a później już różnie. Co najważniejsze – konwencja opowiadania. Nie będzie typowo rozgrywanej akcji. Wszystko dzieje się... na huśtawkach. Opowiadanie będzie raczej dobijające. Nawet jeśli pojawi się "jasność", to też wywoła łzy. Będzie 5 części.
1.
Zwolnił. Już nigdzie mu się nie spieszyło. Tylko na początku, by uciec jak najdalej od przyczepy i od swojego koszmaru. Hank po raz kolejny wrócił pijany, co stawało się już rutyną od kilku lat. A za każdym razem on obrywał za byle co. Niektóre wieczory znosił, zamykając się w swoim pokoju i po prostu wysłuchując wrzasków. Jednak bywały dni, gdy oprócz krzyków i przekleństw pojawiały się ostre uderzenia. Czasami tylko purpurowe sińce, które nie pozwalały mu zasnąć spokojnie, nieustannie przypominając bólem o swoim istnieniu. Ale zdarzało się, że naskórek nie wytrzymywał i rozstępował się, sącząc strużki krwi po skórze. Tym razem piekielnym żarem jątrzyła się rana na policzku. Już sam nie wiedział, czy to silna ręka Hanka to sprawiła czy może skrawki butelki, jakie miał w ręce. Wiedział jedynie, że piekło niesamowicie, aż kryształki łez zbierały się pod powiekami. Ale nie płakał. Nie mógł. Nie potrafił. Nie powinien. Musiał być silny, nie pokazywać słabości. Tak był stworzony.
I jak każdej takiej nocy, po prostu uciekł, żeby nie musieć więcej znosić tych wrzasków ani obelg. Czasami po prostu łaził przez całą noc, usilnie powstrzymując senne powieki przed sklejeniem się. A bywały chwile, gdy nie mógł wytrzymać i lądował u Evansów. Jak w jakiejś cholernej instytucji charytatywnej. Byli jego najbliższą rodziną. Tylko oni znali jego sekret. Ich sekret. I chyba tylko dlatego się nad nim litowali. Nienawidził tego ich wyrazu twarzy za każdym razem, gdy pojawiał się w oknie Maxa z kolejnymi siniakami. Max patrzył na niego z litością, a Isabel prawie dostawała hiperwentylacji, powstrzymując własne łzy.
Nienawidził tego. Całego swojego życia. Skopanego i porąbanego. Piętnastolatek, który miał ochotę uciec jak najdalej i nigdy tu nie wracać. Nie. Nigdy nigdzie nie wracać. Dla niego nie było miejsca na tym przeklętym padole. Nie było nikogo, kto mógłby chociaż imitować jego rodzinę. Evansowie stanowili jedynie punkt zaczepienia. Czuł, że jest tutaj tylko po to, by ich pilnować i chronić, żeby się w nic nie wpakowali. I nie miał większego znaczenia ani dla nich ani dla nikogo innego. Nocne Roswell pasowało mu o wiele bardziej niż dzienne. Było chłodniej i spokojniej. Wszyscy spali, więc swobodnie poruszał się uliczkami miasta. Nikt nie posyłał mu tych podejrzliwych spojrzeń czy pełnym rozżalenia. Nie chciał ich uczuć w żadnej sferze. Gdyby go teraz ktoś zobaczył, zapewne oburzyłby się, co to za piętnastoletni dzieciak włóczący się o tej porze po Roswell. Pewnie jakiś chuligan. Wyrzutek. Tak, tak go postrzegali. Jak zło konieczne. Jak jakiś odpadek, który sprowadzi ich dzieci na złą drogę, który z chęcią by ich wszystkich wymordował.
Kopnął puszkę leżącą na chodniku, wsłuchując się w metaliczny odgłos jaki tworzyła turlając się po betonie. Wciągnął głęboko powietrze. Było przyjemnie chłodne. Nie to, co w dzień, kiedy przesycone piaskiem, prażyło płuca. Gdyby tylko taką ciszę miał na co dzień... Może wszystko wyglądałoby inaczej. Może nie byłoby w nim tyle gniewu i agresji, których bali się wszyscy dokoła. Czasami nawet Max mrużył oczy, jakby bojąc się, że Michael wybuchnie. Mało brakowało...
Przechodził przez park, chłonąc mrok rozświetlany mglistymi światłami latarni. Powoli rana przestawiała piec. Czuł tylko jak kres zasycha na policzku, tworząc niewielką skorupę. Jaką by tu tym razem wymyślić historyjkę? Potknął się i upadł? A może nie zauważył szyby... Tak, z pewnością uwierzą w tę bajeczkę. Chyba najbardziej go denerwowało, że nikt w te bajeczki nie wierzył, że znali prawdę, ale nic z tym nie robili. Fakt, sam im groził, żeby trzymali się od tego z daleka. Tylko, że jednak gdzieś w podświadomości było ogromne pragnienie, by ktoś jednak to powstrzymał. Zatrzymał się słysząc dziwny hałas. Skrzypienie. Przesunął wzrok w stronę huśtawek w głębi parku. Zdziwienie. Kto o tej porze siedział na huśtawkach? Nie licząc jego popapranej osobowości w tym mieście nie było nikogo z takimi skłonnościami do pakowania się w nocne odmęty miasta. Zmrużył oczy. Dziewczyna.
Nie mógł się powstrzymać i podszedł nieco bliżej. Tylko by zobaczyć kto to. Nic więcej. Przyjrzy się i pójdzie dalej. Ktokolwiek siedział na tej huśtawce, musiał mieć powód. Nie ważne jaki, ale na pewno nie była to zwykła chęć pohuśtania się. Zatrzymał się kilka kroków od huśtawek, czując jak wszystko w nim wrzeszczy w zdumieniu. Drobne postać siedząca na huśtawce, stopu dotykające piasku z lekką rezygnacją, jakby chciała się osunąć w dół. Dłonie splecione na kolanach, niczym w cichej modlitwie. Ciemne włosy opadały na ramiona, kilka pasemek przysłaniało twarz. Znał ją. Elizabeth Parker. Ta idealna piętnastolatka, w której Max kochał się od kilku lat. Co ta grzeczna córeczka swoich rodziców tutaj robiła? Miał wrażenie, że to najdziwaczniejszy sen jaki kiedykolwiek miał. Przecież ona powinna teraz siedzieć w swoim pokoiku i uczyć się do szkoły, żeby zdobywać kolejne szóstki i uchodzić za najbardziej doskonałą i najbardziej nudną istotę jaką znał.
- Parker? - nie mógł powstrzymać własnego głosu
Po prostu musiał się upewnić, że to ona i to nie sen. Chyba liczył na to, że uniesie głowę i okaże się, że to wcale nie ona. Jednak to była ona.
Płakała.
Już chyba nic w życiu go bardziej nie zdziwi. Jasna twarz, skażona zwykłym płaczem. Nogi same poniosły go w jej stronę, zatrzymując zaledwie dwa kroki przed nią. I wtedy dostrzegł to... Na prawej ręce. Paskudne zaczerwienienie na kształt czyichś palców. Silnych palców. Rana zdawała się pulsować ogromnym bólem. Od razu zapiekły go własne urazy, które jeszcze przed chwilą zaczynały usypiać. Uniosła głowę, spoglądając na niego ze zdumieniem i przerażeniem. Błyskawicznie otarła dłonią ślady łez na policzkach i odgarnęła pasma włosów do tyłu. Chwilę patrzyli na siebie, aż jej ciemne oczy przymknęły się i utkwiła wzrok w piasku pod nogami. Nic nie mówiła.
Przewrócił oczami. Świetnie. Nie miał i tak najmniejszego zamiaru zajmować się jej problemami. Pewnie zapomniała zrobić notatek z jakiejś lekcji i bała sie, że dostanie niższą ocenę. Wzruszył ramionami i obrócił się. Dwa kroki do przodu. Trzeci. Stop! W jego umyśle powrócił widok odcisku na jej ręce. Jaskrawe odciski silnych palców, powoli zmieniające kolor na purpurowy. Wiedział jaki to ból. Sam nie raz obserwował jak jego siniaki stają się głębsze, a tkanki zmieniają kolor. Zaklął pod nosem. Powinien odejść i zostawić ją w spokoju. W końcu to nie była jego sprawa. Nie wtrącał się w cudze życie. Odwrócił się, wciskając dłonie w kieszenie.
- Co jest? - zapytał chłodno
Wzruszyła ramionami, nie odrywając spojrzenia od czubków własnych butów. Michael usiadł ze znudzeniem na huśtawce obok, przyglądając się jej uważnie. Drobne ciało zaczynało powoli drżeć. Oczywiście było jej zimno, ale co w tym dziwnego, skoro miała na sobie jedynie ten kretyński strój z Crashdown. Przesunęła delikatnie palce lewej dłoni po siniaku na drugiej ręce.
- Uderzyłam się – mruknęła
Prychnął. Taaak. Na pewno się uderzyła. On też już tyle razy się... uderzył. Pokręcił głową. Wiedział jakie to uczucie, nie chcieć o tym mówić. Mieć nadzieję, że nikt nie zauważy i nie będzie tej znienawidzonej litości.
Sięgnął w jej stronę, delikatnie chwytając jej nadgarstek. Odsunęła się jak oparzona, a przerażony wzrok padł na niego. Ciemne oczy wypełnione resztkami łez i drżącym strachem. Bólem. Usta rozchylone w lekkim płaczu. Przyglądał się jej uważnie. Bystry wzrok pełen chłodu i niebezpieczeństwa powoli łagodniał. Jakby rozumiał. Odczekał chwilę, a potem uniósł jej rękę, badawczo ją oglądając. Przesunął palec po siniejącym fragmencie skóry. Syknęła, zamykając powieki.
- Kto ci to zrobił? - zapytał w pełni poważnie
Nie miał pojęcia dlaczego to robi. Może to był jakiś rodzaj zrozumienia dla kogoś, kto przeżywał to samo co on.
- Tato. - szepnęła i pochyliła głowę
Uniósł brwi w zdumieniu i ponownie spojrzał na siniak. Jeff Parker zrobił to swojej własnej córce? Swojej kochanej idealnej Lizzie? Nie, to nie mogła być prawda. Wszyscy uważali ich za wzór rodziny. Kochającej się, pełnej zrozumienia, typowo nudnej. Czyżby wszyscy żyli w nieświadomości? Oto on siedział właśnie na huśtawce obok Liz Parker, trzymając w dłoniach jej rękę i przyglądając się paskudnemu odciskowi dłoni jej własnego ojca. A może to był przypadek? Czasami przecież bywa tak, że nieświadomie wyrządza się komuś krzywdę, nie mając pojęcia o swojej sile... „Tak. Wmawiaj to sobie dalej, Guerin” syknął w myślach. Delikatnie puścił jej dłoń, pozwalając, żeby znów skuliła się.
- Dlaczego? - nie mógł powstrzymać własnego języka
A doskonale wiedział, jak sam nienawidził takich pytań. Tego całego śledztwa. Po prostu nie mógł wciąż zrozumieć dlaczego coś takiego miało miejsce. On był wyrzutkiem, sierotą, Hank bił go dla samej zabawy. Ale Liz przecież była córką, jakiej życzyliby sobie wszyscy rodzice. Dlaczego więc to miało miejsce?
- Stłukłam talerz – wymamrotała – Kolejny.
Uderzył ją, bo stłukła talerz? Paranoja. Nie musiał więcej o nic pytać. Może zbyt dobrze już znał te sytuacje, może podświadomość mu to dyktowała. Ale wiedział, że to nie był pierwszy ani jednorazowy przypadek. Sposób w jaki się kuliła, jak ujmowała swoje wypowiedzi. Przez jego umysł przepłynęły skrawki obrazów, gdy widywał ją w szkole czy nawet w samym Crashdown. Zawsze tylko z półuśmiechem, zahukana, trzymająca się z dala, niesamowicie ostrożna. Ten siniak nie był pierwszy. On był kolejnym z wielu.
Nie mógł w to nadal uwierzyć. To wydawało się być po prostu... chore. Na pozór idealna rodzina a w rzeczywistości jedyne dziecko Parkerów było traktowane jak... jak on był traktowany przez Hanka.
- Przyłóż lód. Szybciej się zagoi – mruknął
Wstał. Zaczął powoli iść przed siebie. Wiedział, że ona nie potrzebuje teraz żadnej rozmowy ani jego obecności. Zwłaszcza jego obecności. O ile w ogóle wiedziała kim jest. Obracała sie w całkiem innym półświatku. Teraz tylko okazywało się, że jest coś, co ich łączyło. I nie podobało mu się to. To, że łączył ich ból. Ból, którego ona nie powinna doświadczyć. Na Boga, miała zaledwie piętnaście lat! Niewinna dziewczyna, która już traciła swoje życie z powodu tego, że jej własny ojciec nie potrafił pohamować swojej agresji. Ten świat naprawdę był porąbany.
- Michael – jej słaby głos dotarł do jego uszu
Zatrzymał się. Znała jego imię. Obrócił nieco głowę, zerkając na nią przez ramię. Patrzyła na niego z lekkim strachem.
- Nie mów nikomu – pochyliła głowę
Przytaknął tylko i odszedł.
c.d.n.
No doczekałam się umieszczenia 'Huśtawki' Nawet zrobiłam dziś ten drugi bannerek, aby _liz miała fazę na napisanie kolejnej części i miała! Ha!
Co do tego opowiadania... Jest cholernie dobijające, prawdziwie opisane... Po pierwszej części byłąm w szoku, że tak doskonale _liz potrafiłą mnie wciągnąc w ten ich świat, w ich uczucia... Sam pomysł jest idealny przynajmniej dla mnie potrzebuję teraz jakiegoś dobijającego fica. Jak to mi powiedział ten Marq jestem sadystką...
Sam fakt, że jednak jest ktoś kto rozumie jest już pocieszający. Wiesz, że przed ta osobą nie musisz nic udawac, że nie potzreban jest rozmowa, że wystarczy sama obecnośc.
Po drugiej części na koniec się popłakałam... No, ale sami ją przeczytacie pewnie niedługo jeśli _liz zobaczyb ładne komentarze Jast strasznie łasa na nie
No więc _liz wiesz, że ja czekam na więcej
Co do tego opowiadania... Jest cholernie dobijające, prawdziwie opisane... Po pierwszej części byłąm w szoku, że tak doskonale _liz potrafiłą mnie wciągnąc w ten ich świat, w ich uczucia... Sam pomysł jest idealny przynajmniej dla mnie potrzebuję teraz jakiegoś dobijającego fica. Jak to mi powiedział ten Marq jestem sadystką...
Sam fakt, że jednak jest ktoś kto rozumie jest już pocieszający. Wiesz, że przed ta osobą nie musisz nic udawac, że nie potzreban jest rozmowa, że wystarczy sama obecnośc.
Po drugiej części na koniec się popłakałam... No, ale sami ją przeczytacie pewnie niedługo jeśli _liz zobaczyb ładne komentarze Jast strasznie łasa na nie
No więc _liz wiesz, że ja czekam na więcej
Powiedziałaś mi o tym fiku więc czekałam, czekałam, i się doczekałam I z przyjemnością stwierdzam, że 1 część jeśt niezła. Dlaczego?
Ponieważ odsłoniłaś tę czysto ludzką stronę Michael oczywiście z domieszką jego znanej porywczości. Niewiele tego, ale jest. Złość w końcu musi znaleść ujście....
Jeff Parker brutalem No nie, zadziwiasz mnie kobieto coraz bardziej! Biedna, udręczona Liz. Kurcze doszłam do w nisku, że we wszystkich opo ona najpierw (lub zawsze) cierpi, a potem jest być może happy and Oni mają 15 lat? Hmm...
No nic czekam na dalszy rozwój akcji bo dziś nie mam sił na więcej.
Ponieważ odsłoniłaś tę czysto ludzką stronę Michael oczywiście z domieszką jego znanej porywczości. Niewiele tego, ale jest. Złość w końcu musi znaleść ujście....
Jeff Parker brutalem No nie, zadziwiasz mnie kobieto coraz bardziej! Biedna, udręczona Liz. Kurcze doszłam do w nisku, że we wszystkich opo ona najpierw (lub zawsze) cierpi, a potem jest być może happy and Oni mają 15 lat? Hmm...
No nic czekam na dalszy rozwój akcji bo dziś nie mam sił na więcej.
O kurcze...
Doczekałam się huśtawki, ale jestem w szoku(?) Spodziewałam się raczej jakiegoś zabawnego opowiadania, a tu...
Ale nie rozczarowałam się. Jak zawsze. Hmm cieszę się, że zatęskniłaś do polarków, bo to oznacza, że będziesz ich pisała więcej i więcej prwada??
No czekamy czekamy na kolejną część
Doczekałam się huśtawki, ale jestem w szoku(?) Spodziewałam się raczej jakiegoś zabawnego opowiadania, a tu...
No właśnie.Jeff Parker brutalem
Ale nie rozczarowałam się. Jak zawsze. Hmm cieszę się, że zatęskniłaś do polarków, bo to oznacza, że będziesz ich pisała więcej i więcej prwada??
No czekamy czekamy na kolejną część
smutno mi się po tej części zrobiło, że nawet nie wiem co napisać. Dobijające to mało powiedziane Chyba tak jak wszystkich zaskoczyło mnie że Jeff Parker ten idealne ojciec uderzył swoją córkę za głupi talerz... I to jeszcze nie pierwszy raz... Czekam na kolejną część, choć nie obiecuję że wytrwam do końca, zależy jak bardzo postanowiłaś nas 'dobić'
Po pierwsze - nie widzę pierwszego obrazka.
Po drugie - ok akcja na huśtawce bo widziałaś parę na huśtawce, ale skąd pomysł znęcania się nad Liz Parker ??
Po trzecie - wrażenia pozytywno - szokujące. Pozytywne jeśli chodzi o hmm formę, szokujące co do treści.
Po czwarte - ja tęsknię za czymś innym. Wie ktoś kiedy zadziała komnata ??
Po piąte - nigdy nie uważałam ojca Liz za idealnego.
Po szóste - nie mam pojęcia dlaczego tak wyliczam .
Po drugie - ok akcja na huśtawce bo widziałaś parę na huśtawce, ale skąd pomysł znęcania się nad Liz Parker ??
Po trzecie - wrażenia pozytywno - szokujące. Pozytywne jeśli chodzi o hmm formę, szokujące co do treści.
Po czwarte - ja tęsknię za czymś innym. Wie ktoś kiedy zadziała komnata ??
Po piąte - nigdy nie uważałam ojca Liz za idealnego.
Po szóste - nie mam pojęcia dlaczego tak wyliczam .
Czytaj między wierszami...
A ja nigdy nikogo nie uważałam za idealnego Pomysł z ojcem Liz zrodził się tak nagle. Sama nie wiem skąd mi się wziął. To tylko moja chora wyobraźnia, hehe.
Czy to opowiadanie jest dobijające tak naprawdę? Hmm... Pod pewnymi względami jest niesamowicie dobijające. A pod innymi, wydaje mi się, że jednak mnóstwo w nim nadziei. Takiej, jakiej nie raz nie dostrzegamy w naszym życiu. A może powinniśmy.
Wiecie, Liz chyba jest najlepszą osobą do opisywania w ficach. Nawet jeśli w większości staje się ofiarą, to zawsze można ją inaczej nakreślić. Dlatego cenię tę postać pod tym względem. Można z nią wyprawiać dosłownie wszystko i zawsze to pasuje do naszej Liz. Poza tym ona tutaj nie jest wcale ofiarą. Ani Michael. Owszem, bici, pozbawienie jakiegoś elementu życia... Zauważcie jednak, że radzą sobie z tym. Z dumą idą przez tę rzeczywistość, nie pokazując słabości. Ofiara się tak nie zachowuje.
Jeśli 1 rozdział tak was dobił, to nie chcę wiedzieć w jaką depresję wpadniecie po kolejnych. Onarek ryczała po 2 części, ja właśnie napisałam 4 i też sie rozbeczałam... Ale zaznaczam, że nie są to łzy całkowitej rozpaczy. Bo te częsci bynajmniej nie kończą się drastycznie. Nie dosłownie. Po prostu, jak się czyta to wszystko, wyobraża ich emocje, to nawet te nuty nadziei, które się pojawiają, po prostu wywołują łzy...
Mam nadzieję, że po kolejnych częściach będziecie równo emocjonalne komenatrze pisać. Pamiętajcie, że rozdziałów tylko 5, więc nie odkładajcie bogatych komentarzy na inny czas.
2.
Dwa lata później. Dzień przed strzelaniną.
Zaklął pod nosem, zwalniając swój krok. Mijały dni, miesiące, lata, a jego sytuacja nie zmieniła się ani trochę. Wciąż tkwił w tym samym miejscu. W tej samej szarej rzeczywistości, wypełnionej wiecznym zapachem alkoholu i wrzaskiem Hanka. Ciągłe kłótnie. Ciągłe wyklinanie. Teraz już całkowicie nauczył się to ignorować. Czasami zdarzało mu się nawet odpowiedzieć. A potem tylko trzaskał drzwiami i tyle go było. Kiedy wracał, Hank był przeważnie zbyt wstawiony, żeby nawet zwrócić na niego uwagę. Jednak mimo wszystko bywały chwile, kiedy znajdował w swoim zapijaczonym ciele siłę, żeby go uderzyć. I te sińce piekły wciąż tak samo. Zawsze ten sam ból. Od tylu lat. Mógł mu oddać. Był w stanie. Ale jednak wewnętrzny strach go paraliżował. Całkowicie.
Siedemnastolatek. W pełni sił. W dodatku z kosmiczną mocą. A nie potrafił podnieść reki na własnego kata. Już dawno mógłby to przerwać. W taki czy inny sposób. Mimo to, ciągnął dalej tę udrękę. Nie pozwalał nikomu wtrącić się w te sprawy. Max już w pełni świadom tego, co się działo, zadawał konkretne pytania. Nie było już wiary w potknięcia czy rozbite szyby. Ale z każdym kolejnym pytaniem, on miał tę samą odpowiedź. Odczep się. I chciał, żeby wreszcie wszyscy się od niego odczepili. Z tą swoją złudną troską, litością. To nie było szczere. Nigdy nie wydawało się być. Powodowane jedynie strachem, że ich może to spotkać. Przerażeniem, że ich idealny świat, w którym żyją, wcale nie jest taki świetlisty.
A oni chcieli żeby był. Chcieli usilnie wierzyć w to, że będzie. I musieli w tej swojej manii zrobić wszystko, żeby takim pozostał. Chęć pomocy. Też coś. Nie uznawał tego. On musiał sam zadbać o siebie. Stoczyć własną walkę. Chociaż od wielu lat ją przegrywał, przynajmniej nie czuł się tak naprawdę przegrany. Owszem, sińce i rany przypominały mu każdej nocy o tym, jakim był wyrzutkiem, jakim nic nie wartym dzieciakiem, którego jedyną zaletą jest to, że potrafi siedzieć cicho i wybywać z domu na długie godziny. Dla Isabel i Maxa jego jedyną zaletą było to, że był jak oni i nie czuli się już tacy samotni. A przede wszystkim mogli się dowartościować jego kosztem. W porównaniu z nim mieli beztroskie życie, byli idealni i mieli idealną rodzinę. Słodka sielanka, która jemu nigdy nie będzie dana. Te ich ciągłe, mdlące paplaniny o uczuciach i więzi dla niego nic nie znaczyły. On nie miał uczuć. Ani z nikim nie łączyły go żadne więzi.
I tak było najlepiej.
Skręcił w stronę parku, rozkoszując się ciszą, jaka tam panowała. Zmrok zapadał błyskawicznie, jeszcze bardziej kołysząc go w spokoju. Lubił te swoje nocne wypady. Za każdym razem starał się iść gdzie indziej. A kiedy była dobra pogoda, wręcz uwielbiał to. Nienawidził kiedy padało, bo wtedy zawsze lądował u Maxa. Widział jego smętny wzrok, słyszał te same kolejne wyrzuty. Jeśli Isabel nie spała, to zawsze obdarzała go dawką histerii i łez. Nie, nie płakała. Ale była tego bliska, widząc kolejne sińce, słysząc jego syknięcie, gdy dotykała jego ciała. Już nawet zaczął ich dom nazywać swoim przytułkiem. Tak się tam czuł. Niczym jakiś bezdomny, zdany na łaskę zamożnej rodziny.
Skrzypnięcie.
Znajome skrzypnięcie. Gdzieś już takie słyszał. Kiedyś. Zatrzymał się, wsłuchując w wieczorną ciszę. Kolejne skrzypnięcie. Bardziej melodyjne tym razem. Uniósł głowę, wbijając wzrok w dość odległy punkt parku. Huśtawki. A na jednej z nich siedziała dziewczyna. Momentalnie, niczym deja vu, powróciło wspomnienie tej jednej nocy sprzed paru lat. Sprzed dwóch lat. Kiedy to na tej samej huśtawce dostrzegł skuloną postać zapłakanej dziewczynki. I pamiętał kim była. Pamiętał każde słowo z ich rozmowy... o ile to można było nazwać rozmową.
Skrzywił się na to wspomnienie. Nie, żeby mu jakoś szczególnie przeszkadzało w umyśle. Drażnił go fakt tego, jak paskudne było to, co widział wtedy. Nawet nie sam siniec na drobnej ręce. Obrzydliwa była świadomość, że nieskazitelny Jeff Parker zrobił to swojej własnej córce. Rodzonej córce. Ukochanej. Której przecież nie można było nic zarzucić. Uczyła się świetnie, w jej zachowaniu nie było żadnych nieodpowiednich słów czy odruchów. A on ją bił tylko dlatego, że coś stłukła czy źle podała. Była wtedy jeszcze dzieckiem. Teraz też była dzieckiem. Widywał ją co jakiś czas w szkole. Nieustannie wysłuchiwał od Maxa o tym, jaka jest idealna i wspaniała. Kiedy Max o niej mówił, robiło mu się niedobrze. Kolejna bajeczka o niej, absolutnie nie mająca ani jednego wątku z rzeczywistego życia Liz Parker. Dlatego tak go nudziło, a raczej drażniło wysłuchiwanie tych bredni. Bredni zakochanego po uszy dzieciaka, który tworzył ten piedestał, bo sam potrzebował kogoś, kto będzie tak normalny i doskonały, jak w jego oczach była Liz.
Nie była. I on, Michael, o tym wiedział. Nie zaprzeczał, że była dobrą uczennicą czy świetną dziewczyną. Sęk tkwił w tym, że miała swoje drugie życie. Pełne bólu i strachu. On bał się Hanka, ale ten nie był dla niego nikim bliskim tak naprawdę. Po prostu sposobem na unikanie domów dziecka. Dla Parker musiało to być ciężkie życie, niemal pozbawione wszelkich iskier radości. Własny ojciec, tak bliska osoba, której powinno się ufać... Pokręcił głową. Nie miał wątpliwości, że obecnie huśtawkę zajmowała ta sama dziewczyna, która zajmowała ją dwa lata temu.
Liz Parker.
Wbił dłonie w kieszenie. W zasadzie powinien iść dalej. Po co miałby się zatrzymywać? Po co miałby podchodzić bliżej? Nie znali się praktycznie. Nie mieli o czym rozmawiać. Ona tego nie potrzebowała.
Westchnął.
Wiedział doskonale, że właśnie tego potrzebowała. Tak jak on. Porozmawiać z kimś, kto nie będzie ci wstawiał słodzonego kitu, kto nie będzie się zachwycał nad życiem, kto nie będzie udawał, że wszystko jest dobrze. I wreszcie z kimś, kto nie będzie zadawał tych pytań i posyłał tych spojrzeń, które tak dręczyły i dobijały. Wahał się nadal. To była ona. Długie ciemne włosy opadały na ramiona tak, jak tamtej nocy. Dłonie tym razem zaciskały się na sznurkach huśtawki, a ona sama lekko bujała. Tylko głowa wciąż pochylona w smutku. Zupełnie jakby zastygła w bezruchu tamtego wieczoru i teraz ponownie ożyła.
Podszedł powoli bliżej, zatrzymując się przy drzewie nieopodal. Bystry wzrok wbił się w jej postać, podążając za każdym płytkim, delikatnym ruchem huśtawki. Zmrużył oczy, usiłując wypatrzeć miejsce na ciele, które tym razem mogło być zranione. Ręce w porządku. Nogi również. Innych miejsc wolał nie brać pod uwagę. A zwłaszcza możliwości, że...
- Możesz podejść. - jej głos zadźwięczał w jego głowie
Ocknął się, spoglądając na jej twarz. Patrzyła na niego. Kierowała te słowa do niego. Widziała go. Nie miał pojęcia jak się domyśliła, kiedy w ogóle uniosła głowę, ale mówiła do niego.
Podejść czy nie? Podejść czy nie? Wreszcie oderwał się od drzewa i zbliżył na kilka kroków. Zatrzymał się przed huśtawką, a badawcze spojrzenie ponownie przesunęło się po całym jej ciele. Wiedziała czego szukał. Nieco tylko pobladła, pochylając głowę i zaciskając dłonie mocniej na sznurkach.
- Tu. - odchyliła głowę, odgarniając jedną dłonią fale ciemnych włosów z szyi
Michael zmarszczył brwi, dostrzegając ciemną pręgę po lewej stronie wskazanego fragmentu skóry. Przełknął ślinę, kiedy w jego głowie zrodziło się momentalnie wyobrażenie tego, co musiało się stać. Jak mocno musiał złapać ją za kark, żeby pozostawić tak widoczny ślad. Musiało piec niemiłosiernie. Może bardziej niż kilka jego ran razem wziętych.
Kim był Jeff Parker, żeby za byle przewinienie chwytać swoją córkę niczym małego szczeniaka za szyję i z pewnością odpychając na daleką odległość. Jak mocno musiała zaciskać powieki, żeby nie pozwolić łzom wytoczyć się na powierzchnię. Michael nie musiał pytać, żeby wiedzieć, że nie mogła przy ojcu płakać. To zapewne też było karalne. Zastanawiał się właściwie, co nie było karalne w domu Parkerów.
- Za co tym razem? - zapytał chłodno
Ale ten nieprzyjemny ton nie był kierowany przeciw niej. To była gorzka kpina i złość wobec Jeffa Parkera. Dziewczyna ponownie zasłoniła szyję włosami, wracając do wcześniejszego rytmu huśtania się.
- Klient niecierpliwił się na zamówienie. - mówiła cicho, prawie niesłyszalnie – Miałam je już wziąć, ale...
Nie dokończyła. Nie musiała. On wiedział.
- Usiądź. - skinęła głową w stronę huśtawki obok
Spojrzał na nią uważnie. Nie zastanawiał sie nad tym czy siadać czy nie. Myśli krążyły wokół tego, jak ona przeżywała kolejne wieczory w domu. Nie miała u kogo przesiadywać czy nocować. Nie miała, bo rodzice na pewno się na to nie godzili. Hankowi było wszystko jedno, gdzie Michael się podziewał. Ale Parkerowie przecież musieli stwarzać pozory, że jest wszystko idealnie w ich domu. Wreszcie westchnął i zajął huśtawkę obok, lekko zaciskając dłonie na sznurkach.
Siedzieli tak w milczeniu. Nie patrzyli na siebie, ani nawet przed siebie. Liz wbijała spojrzenie w piasek pod stopami, lekko się kołysząc. On siedział sztywno, przyglądając się z dziwną fascynacją pobliskiemu drzewu. Milczenie. Ale nie było napięcia czy niezręczności. Po prostu siedzieli obok siebie i nie potrzebowali nic mówić. Bo o czym mieliby rozmawiać? O tym? Oni dwoje najlepiej wiedzieli, że nie ma o czym tak naprawdę rozmawiać. To zbyt oczywiste, żeby zadawać jakieś beznadziejne pytania. Pytania, które niosły ze sobą więcej lęku i niedowierzania niż samej chęci pomocy czy zrozumienia. Zero litości czy pożałowania. Ani sami siebie nie żałowali, ani nie chcieli by robili to inni.
- Przyjemnie tu. - lekko się uśmiechnęła, gdy na nią spojrzał
- Taa. - mruknął w swoim tradycyjnym tonie
Znów zapanowała cisza. I znów w dziwny sposób, żadne z nich nie czuło się zakłopotane. To było takie naturalne. Jakby rozumieli się bez słów. Albo raczej wyczuwali bez słów. Kto by pomyślał, że można się porozumieć przez ten ból.
- A ty? - jej głos z niepewnością wydobył sie z gardła
- Plecy. - mruknął – Pchnął mnie na kuchenną ladę.
Jej wzrok nieznacznie przesunął się po jego ciele. Przytaknęła i ponownie zamilkła. Chciała zapytać go, jak sobie z tym radził, bo ona sama czasami nie wytrzymywała. Ale bała się, że to będzie jedno z tych pytań, których ona sama nie chciałaby słyszeć. Uważne, wręcz przeszywające spojrzenie Michaela, przesłało falę drobnych ciarek wzdłuż jej ciała. Jakby przez nią przenikał i wszystko z niej wyczytywał.
- Po jakimś czasie zapominasz o bólu. - powiedział spokojnie, zupełnie jakby wiedział o co chciała zapytać – Przynajmniej ja. - spojrzał na nią badawczo
- Ja też. - mruknęła – Ale czasami. Wieczorem...
Nie potrafiła spokojnie dokończyć. Umiała unikać tego tematu idealnie i tym bardziej wymigiwać sie od odpowiedzi. Ale jeżeli zaczynała o tym mówić, słowa nie napływały, a emocje zbytnio zalewały jej żyły. Wolała więc przemilczeć. Westchnęła tylko.
Wciąż czuła jego wzrok na sobie. Tylko przestawał jej przeszkadzać. Hmm, wcześniej też nie przeszkadzał. Michael nie patrzył na nią jak na dziwadło. Tylko jak na kogoś, kogo rozumiał i kto może nawet w jakiś sposób lekko go ciekawił. Ale nie było tych niewłaściwych emocji czy żalu. Owszem, przeczuwała, że nie podoba mu się ani trochę fakt, że spotyka ją to, co ją spotyka. Może nawet w jakiś sposób, gdzieś tam na dnie, było mu żal. Ale nie było przy nim tego uczucia litości. A najbardziej ceniła to, że nie musiała przy nim udawać. Nie musiała przyjmować tego słodkiego codziennego uśmiechu. Nie musiała uroczym głosem oświadczać, jakie ma cudne życie. Bo Michael Guerin wiedział, że takie życie nie istnieje.
Nie znała go za dobrze. Wiedziała jednak co go spotyka. Wszyscy niemalże wiedzieli co wyprawia Hank. I ci wszyscy zawsze odsuwali się od niego. Część ze strachu a część z tej swojej litości. Pieprzone organizacje charytatywne jakie chcieliby stworzyć dla niego, zawsze rozganiał skutecznie. Może to, że ludzie się go bali przez ten zimny wzrok, sarkazm, czasami agresję, było dobrym sposobem. Chociaż w przypadku Michaela nie dostrzegała tej agresji. Owszem, on pozował, straszył, zaciskał pięści i posyłał mordercze spojrzenia. Nie czuła jednak przy nim żadnego strachu. Wręcz przeciwnie. Ciało lekko się rozluźniało. Bo on rozumiał.
- Wiesz, lubię tu przesiadywać. - mówiła łagodnie, nie zwracając uwagi na to, czy on chce słuchać czy nie – Jest cicho, nikogo nie ma. Nie ma pytań. Jesteś tylko ty i świat. Prawdziwy świat.
- Dołujesz się tutaj? - uniósł brwi w lekkim zdumieniu
Z tego, co właśnie mówiła, wcale nie brzmiało to jak wpędzanie się w depresję. Wyglądała na smutną, ale rozluźnioną. W domu pewnie ciągle na paluszkach, w pełni przygotowana na każdą ewentualność. A tutaj nie było nikogo, kogo mogłaby się bać.
- Nie. - uśmiechnęła się, patrząc na niego
Naprawdę uśmiechnęła. Aż go to zaskoczyło. Widział do tej pory jej marne półuśmieszki w szkole czy w Crashdown. I nie mogły się one równać z tym uśmiechem. Pełnym, jasnym, szczerym. Białe ząbki w równym rządku, promienność na twarzy. Musiał przyznać, że to było... śliczne. Zwyczajnie, prosto śliczne. Chyba nigdy wcześniej nie widział czegoś tak anielskiego i spokojnego, a pełnego radości. Aż miał ochotę to odwzajemnić.
Widząc jego minę, roześmiała się. Perełki lekkiego śmiechu rozsypały się w jego głowie, powodując chwilowy zawrót. A po chwili widział jak jej drobne ciało przechyla się nieco do tyłu. Chwyciła mocniej sznurki huśtawki i zaczęła się porządnie huśtać. Kołysała się w powietrzu, a jej śmiech wypełniał jego uszy.
- Uwielbiam to. - powiedziała melodyjnie – Świat wiruje. A ty czujesz się jakbyś latał.
Przechyliła się całkiem do tyłu, rozpościerając ramiona na boki. Drgnął, chcąc ją złapać, mając wrażenie, że za chwilę spadnie. Ale ona utrzymywała się idealnie na drewnianej desce huśtawki i płynęła w powietrzu. Jakby latała. Szczery uśmiech na jej twarzy.
- Spróbuj. - wbiła wzrok w rozgwieżdżone niebo
Ale nie ruszył się nawet. Wciąż wpatrywał się w nią. Nie mógł oderwać wzroku. Wydawało mu się, że ten widok juz na zawsze pozostanie w jego głowie. Właściwie... nie chciał, żeby ten obraz znikał.
Jej obraz. Ciemne włosy rozsypane w powietrzu. Jej śmiech. Drobne ciało szybujące w powietrzu. Kuszące, by ją chwycić i zacząć latać z nią. Huśtać się. Oderwać od tego świata.
c.d.n
Czy to opowiadanie jest dobijające tak naprawdę? Hmm... Pod pewnymi względami jest niesamowicie dobijające. A pod innymi, wydaje mi się, że jednak mnóstwo w nim nadziei. Takiej, jakiej nie raz nie dostrzegamy w naszym życiu. A może powinniśmy.
Wiecie, Liz chyba jest najlepszą osobą do opisywania w ficach. Nawet jeśli w większości staje się ofiarą, to zawsze można ją inaczej nakreślić. Dlatego cenię tę postać pod tym względem. Można z nią wyprawiać dosłownie wszystko i zawsze to pasuje do naszej Liz. Poza tym ona tutaj nie jest wcale ofiarą. Ani Michael. Owszem, bici, pozbawienie jakiegoś elementu życia... Zauważcie jednak, że radzą sobie z tym. Z dumą idą przez tę rzeczywistość, nie pokazując słabości. Ofiara się tak nie zachowuje.
Jeśli 1 rozdział tak was dobił, to nie chcę wiedzieć w jaką depresję wpadniecie po kolejnych. Onarek ryczała po 2 części, ja właśnie napisałam 4 i też sie rozbeczałam... Ale zaznaczam, że nie są to łzy całkowitej rozpaczy. Bo te częsci bynajmniej nie kończą się drastycznie. Nie dosłownie. Po prostu, jak się czyta to wszystko, wyobraża ich emocje, to nawet te nuty nadziei, które się pojawiają, po prostu wywołują łzy...
Mam nadzieję, że po kolejnych częściach będziecie równo emocjonalne komenatrze pisać. Pamiętajcie, że rozdziałów tylko 5, więc nie odkładajcie bogatych komentarzy na inny czas.
2.
Dwa lata później. Dzień przed strzelaniną.
Zaklął pod nosem, zwalniając swój krok. Mijały dni, miesiące, lata, a jego sytuacja nie zmieniła się ani trochę. Wciąż tkwił w tym samym miejscu. W tej samej szarej rzeczywistości, wypełnionej wiecznym zapachem alkoholu i wrzaskiem Hanka. Ciągłe kłótnie. Ciągłe wyklinanie. Teraz już całkowicie nauczył się to ignorować. Czasami zdarzało mu się nawet odpowiedzieć. A potem tylko trzaskał drzwiami i tyle go było. Kiedy wracał, Hank był przeważnie zbyt wstawiony, żeby nawet zwrócić na niego uwagę. Jednak mimo wszystko bywały chwile, kiedy znajdował w swoim zapijaczonym ciele siłę, żeby go uderzyć. I te sińce piekły wciąż tak samo. Zawsze ten sam ból. Od tylu lat. Mógł mu oddać. Był w stanie. Ale jednak wewnętrzny strach go paraliżował. Całkowicie.
Siedemnastolatek. W pełni sił. W dodatku z kosmiczną mocą. A nie potrafił podnieść reki na własnego kata. Już dawno mógłby to przerwać. W taki czy inny sposób. Mimo to, ciągnął dalej tę udrękę. Nie pozwalał nikomu wtrącić się w te sprawy. Max już w pełni świadom tego, co się działo, zadawał konkretne pytania. Nie było już wiary w potknięcia czy rozbite szyby. Ale z każdym kolejnym pytaniem, on miał tę samą odpowiedź. Odczep się. I chciał, żeby wreszcie wszyscy się od niego odczepili. Z tą swoją złudną troską, litością. To nie było szczere. Nigdy nie wydawało się być. Powodowane jedynie strachem, że ich może to spotkać. Przerażeniem, że ich idealny świat, w którym żyją, wcale nie jest taki świetlisty.
A oni chcieli żeby był. Chcieli usilnie wierzyć w to, że będzie. I musieli w tej swojej manii zrobić wszystko, żeby takim pozostał. Chęć pomocy. Też coś. Nie uznawał tego. On musiał sam zadbać o siebie. Stoczyć własną walkę. Chociaż od wielu lat ją przegrywał, przynajmniej nie czuł się tak naprawdę przegrany. Owszem, sińce i rany przypominały mu każdej nocy o tym, jakim był wyrzutkiem, jakim nic nie wartym dzieciakiem, którego jedyną zaletą jest to, że potrafi siedzieć cicho i wybywać z domu na długie godziny. Dla Isabel i Maxa jego jedyną zaletą było to, że był jak oni i nie czuli się już tacy samotni. A przede wszystkim mogli się dowartościować jego kosztem. W porównaniu z nim mieli beztroskie życie, byli idealni i mieli idealną rodzinę. Słodka sielanka, która jemu nigdy nie będzie dana. Te ich ciągłe, mdlące paplaniny o uczuciach i więzi dla niego nic nie znaczyły. On nie miał uczuć. Ani z nikim nie łączyły go żadne więzi.
I tak było najlepiej.
Skręcił w stronę parku, rozkoszując się ciszą, jaka tam panowała. Zmrok zapadał błyskawicznie, jeszcze bardziej kołysząc go w spokoju. Lubił te swoje nocne wypady. Za każdym razem starał się iść gdzie indziej. A kiedy była dobra pogoda, wręcz uwielbiał to. Nienawidził kiedy padało, bo wtedy zawsze lądował u Maxa. Widział jego smętny wzrok, słyszał te same kolejne wyrzuty. Jeśli Isabel nie spała, to zawsze obdarzała go dawką histerii i łez. Nie, nie płakała. Ale była tego bliska, widząc kolejne sińce, słysząc jego syknięcie, gdy dotykała jego ciała. Już nawet zaczął ich dom nazywać swoim przytułkiem. Tak się tam czuł. Niczym jakiś bezdomny, zdany na łaskę zamożnej rodziny.
Skrzypnięcie.
Znajome skrzypnięcie. Gdzieś już takie słyszał. Kiedyś. Zatrzymał się, wsłuchując w wieczorną ciszę. Kolejne skrzypnięcie. Bardziej melodyjne tym razem. Uniósł głowę, wbijając wzrok w dość odległy punkt parku. Huśtawki. A na jednej z nich siedziała dziewczyna. Momentalnie, niczym deja vu, powróciło wspomnienie tej jednej nocy sprzed paru lat. Sprzed dwóch lat. Kiedy to na tej samej huśtawce dostrzegł skuloną postać zapłakanej dziewczynki. I pamiętał kim była. Pamiętał każde słowo z ich rozmowy... o ile to można było nazwać rozmową.
Skrzywił się na to wspomnienie. Nie, żeby mu jakoś szczególnie przeszkadzało w umyśle. Drażnił go fakt tego, jak paskudne było to, co widział wtedy. Nawet nie sam siniec na drobnej ręce. Obrzydliwa była świadomość, że nieskazitelny Jeff Parker zrobił to swojej własnej córce. Rodzonej córce. Ukochanej. Której przecież nie można było nic zarzucić. Uczyła się świetnie, w jej zachowaniu nie było żadnych nieodpowiednich słów czy odruchów. A on ją bił tylko dlatego, że coś stłukła czy źle podała. Była wtedy jeszcze dzieckiem. Teraz też była dzieckiem. Widywał ją co jakiś czas w szkole. Nieustannie wysłuchiwał od Maxa o tym, jaka jest idealna i wspaniała. Kiedy Max o niej mówił, robiło mu się niedobrze. Kolejna bajeczka o niej, absolutnie nie mająca ani jednego wątku z rzeczywistego życia Liz Parker. Dlatego tak go nudziło, a raczej drażniło wysłuchiwanie tych bredni. Bredni zakochanego po uszy dzieciaka, który tworzył ten piedestał, bo sam potrzebował kogoś, kto będzie tak normalny i doskonały, jak w jego oczach była Liz.
Nie była. I on, Michael, o tym wiedział. Nie zaprzeczał, że była dobrą uczennicą czy świetną dziewczyną. Sęk tkwił w tym, że miała swoje drugie życie. Pełne bólu i strachu. On bał się Hanka, ale ten nie był dla niego nikim bliskim tak naprawdę. Po prostu sposobem na unikanie domów dziecka. Dla Parker musiało to być ciężkie życie, niemal pozbawione wszelkich iskier radości. Własny ojciec, tak bliska osoba, której powinno się ufać... Pokręcił głową. Nie miał wątpliwości, że obecnie huśtawkę zajmowała ta sama dziewczyna, która zajmowała ją dwa lata temu.
Liz Parker.
Wbił dłonie w kieszenie. W zasadzie powinien iść dalej. Po co miałby się zatrzymywać? Po co miałby podchodzić bliżej? Nie znali się praktycznie. Nie mieli o czym rozmawiać. Ona tego nie potrzebowała.
Westchnął.
Wiedział doskonale, że właśnie tego potrzebowała. Tak jak on. Porozmawiać z kimś, kto nie będzie ci wstawiał słodzonego kitu, kto nie będzie się zachwycał nad życiem, kto nie będzie udawał, że wszystko jest dobrze. I wreszcie z kimś, kto nie będzie zadawał tych pytań i posyłał tych spojrzeń, które tak dręczyły i dobijały. Wahał się nadal. To była ona. Długie ciemne włosy opadały na ramiona tak, jak tamtej nocy. Dłonie tym razem zaciskały się na sznurkach huśtawki, a ona sama lekko bujała. Tylko głowa wciąż pochylona w smutku. Zupełnie jakby zastygła w bezruchu tamtego wieczoru i teraz ponownie ożyła.
Podszedł powoli bliżej, zatrzymując się przy drzewie nieopodal. Bystry wzrok wbił się w jej postać, podążając za każdym płytkim, delikatnym ruchem huśtawki. Zmrużył oczy, usiłując wypatrzeć miejsce na ciele, które tym razem mogło być zranione. Ręce w porządku. Nogi również. Innych miejsc wolał nie brać pod uwagę. A zwłaszcza możliwości, że...
- Możesz podejść. - jej głos zadźwięczał w jego głowie
Ocknął się, spoglądając na jej twarz. Patrzyła na niego. Kierowała te słowa do niego. Widziała go. Nie miał pojęcia jak się domyśliła, kiedy w ogóle uniosła głowę, ale mówiła do niego.
Podejść czy nie? Podejść czy nie? Wreszcie oderwał się od drzewa i zbliżył na kilka kroków. Zatrzymał się przed huśtawką, a badawcze spojrzenie ponownie przesunęło się po całym jej ciele. Wiedziała czego szukał. Nieco tylko pobladła, pochylając głowę i zaciskając dłonie mocniej na sznurkach.
- Tu. - odchyliła głowę, odgarniając jedną dłonią fale ciemnych włosów z szyi
Michael zmarszczył brwi, dostrzegając ciemną pręgę po lewej stronie wskazanego fragmentu skóry. Przełknął ślinę, kiedy w jego głowie zrodziło się momentalnie wyobrażenie tego, co musiało się stać. Jak mocno musiał złapać ją za kark, żeby pozostawić tak widoczny ślad. Musiało piec niemiłosiernie. Może bardziej niż kilka jego ran razem wziętych.
Kim był Jeff Parker, żeby za byle przewinienie chwytać swoją córkę niczym małego szczeniaka za szyję i z pewnością odpychając na daleką odległość. Jak mocno musiała zaciskać powieki, żeby nie pozwolić łzom wytoczyć się na powierzchnię. Michael nie musiał pytać, żeby wiedzieć, że nie mogła przy ojcu płakać. To zapewne też było karalne. Zastanawiał się właściwie, co nie było karalne w domu Parkerów.
- Za co tym razem? - zapytał chłodno
Ale ten nieprzyjemny ton nie był kierowany przeciw niej. To była gorzka kpina i złość wobec Jeffa Parkera. Dziewczyna ponownie zasłoniła szyję włosami, wracając do wcześniejszego rytmu huśtania się.
- Klient niecierpliwił się na zamówienie. - mówiła cicho, prawie niesłyszalnie – Miałam je już wziąć, ale...
Nie dokończyła. Nie musiała. On wiedział.
- Usiądź. - skinęła głową w stronę huśtawki obok
Spojrzał na nią uważnie. Nie zastanawiał sie nad tym czy siadać czy nie. Myśli krążyły wokół tego, jak ona przeżywała kolejne wieczory w domu. Nie miała u kogo przesiadywać czy nocować. Nie miała, bo rodzice na pewno się na to nie godzili. Hankowi było wszystko jedno, gdzie Michael się podziewał. Ale Parkerowie przecież musieli stwarzać pozory, że jest wszystko idealnie w ich domu. Wreszcie westchnął i zajął huśtawkę obok, lekko zaciskając dłonie na sznurkach.
Siedzieli tak w milczeniu. Nie patrzyli na siebie, ani nawet przed siebie. Liz wbijała spojrzenie w piasek pod stopami, lekko się kołysząc. On siedział sztywno, przyglądając się z dziwną fascynacją pobliskiemu drzewu. Milczenie. Ale nie było napięcia czy niezręczności. Po prostu siedzieli obok siebie i nie potrzebowali nic mówić. Bo o czym mieliby rozmawiać? O tym? Oni dwoje najlepiej wiedzieli, że nie ma o czym tak naprawdę rozmawiać. To zbyt oczywiste, żeby zadawać jakieś beznadziejne pytania. Pytania, które niosły ze sobą więcej lęku i niedowierzania niż samej chęci pomocy czy zrozumienia. Zero litości czy pożałowania. Ani sami siebie nie żałowali, ani nie chcieli by robili to inni.
- Przyjemnie tu. - lekko się uśmiechnęła, gdy na nią spojrzał
- Taa. - mruknął w swoim tradycyjnym tonie
Znów zapanowała cisza. I znów w dziwny sposób, żadne z nich nie czuło się zakłopotane. To było takie naturalne. Jakby rozumieli się bez słów. Albo raczej wyczuwali bez słów. Kto by pomyślał, że można się porozumieć przez ten ból.
- A ty? - jej głos z niepewnością wydobył sie z gardła
- Plecy. - mruknął – Pchnął mnie na kuchenną ladę.
Jej wzrok nieznacznie przesunął się po jego ciele. Przytaknęła i ponownie zamilkła. Chciała zapytać go, jak sobie z tym radził, bo ona sama czasami nie wytrzymywała. Ale bała się, że to będzie jedno z tych pytań, których ona sama nie chciałaby słyszeć. Uważne, wręcz przeszywające spojrzenie Michaela, przesłało falę drobnych ciarek wzdłuż jej ciała. Jakby przez nią przenikał i wszystko z niej wyczytywał.
- Po jakimś czasie zapominasz o bólu. - powiedział spokojnie, zupełnie jakby wiedział o co chciała zapytać – Przynajmniej ja. - spojrzał na nią badawczo
- Ja też. - mruknęła – Ale czasami. Wieczorem...
Nie potrafiła spokojnie dokończyć. Umiała unikać tego tematu idealnie i tym bardziej wymigiwać sie od odpowiedzi. Ale jeżeli zaczynała o tym mówić, słowa nie napływały, a emocje zbytnio zalewały jej żyły. Wolała więc przemilczeć. Westchnęła tylko.
Wciąż czuła jego wzrok na sobie. Tylko przestawał jej przeszkadzać. Hmm, wcześniej też nie przeszkadzał. Michael nie patrzył na nią jak na dziwadło. Tylko jak na kogoś, kogo rozumiał i kto może nawet w jakiś sposób lekko go ciekawił. Ale nie było tych niewłaściwych emocji czy żalu. Owszem, przeczuwała, że nie podoba mu się ani trochę fakt, że spotyka ją to, co ją spotyka. Może nawet w jakiś sposób, gdzieś tam na dnie, było mu żal. Ale nie było przy nim tego uczucia litości. A najbardziej ceniła to, że nie musiała przy nim udawać. Nie musiała przyjmować tego słodkiego codziennego uśmiechu. Nie musiała uroczym głosem oświadczać, jakie ma cudne życie. Bo Michael Guerin wiedział, że takie życie nie istnieje.
Nie znała go za dobrze. Wiedziała jednak co go spotyka. Wszyscy niemalże wiedzieli co wyprawia Hank. I ci wszyscy zawsze odsuwali się od niego. Część ze strachu a część z tej swojej litości. Pieprzone organizacje charytatywne jakie chcieliby stworzyć dla niego, zawsze rozganiał skutecznie. Może to, że ludzie się go bali przez ten zimny wzrok, sarkazm, czasami agresję, było dobrym sposobem. Chociaż w przypadku Michaela nie dostrzegała tej agresji. Owszem, on pozował, straszył, zaciskał pięści i posyłał mordercze spojrzenia. Nie czuła jednak przy nim żadnego strachu. Wręcz przeciwnie. Ciało lekko się rozluźniało. Bo on rozumiał.
- Wiesz, lubię tu przesiadywać. - mówiła łagodnie, nie zwracając uwagi na to, czy on chce słuchać czy nie – Jest cicho, nikogo nie ma. Nie ma pytań. Jesteś tylko ty i świat. Prawdziwy świat.
- Dołujesz się tutaj? - uniósł brwi w lekkim zdumieniu
Z tego, co właśnie mówiła, wcale nie brzmiało to jak wpędzanie się w depresję. Wyglądała na smutną, ale rozluźnioną. W domu pewnie ciągle na paluszkach, w pełni przygotowana na każdą ewentualność. A tutaj nie było nikogo, kogo mogłaby się bać.
- Nie. - uśmiechnęła się, patrząc na niego
Naprawdę uśmiechnęła. Aż go to zaskoczyło. Widział do tej pory jej marne półuśmieszki w szkole czy w Crashdown. I nie mogły się one równać z tym uśmiechem. Pełnym, jasnym, szczerym. Białe ząbki w równym rządku, promienność na twarzy. Musiał przyznać, że to było... śliczne. Zwyczajnie, prosto śliczne. Chyba nigdy wcześniej nie widział czegoś tak anielskiego i spokojnego, a pełnego radości. Aż miał ochotę to odwzajemnić.
Widząc jego minę, roześmiała się. Perełki lekkiego śmiechu rozsypały się w jego głowie, powodując chwilowy zawrót. A po chwili widział jak jej drobne ciało przechyla się nieco do tyłu. Chwyciła mocniej sznurki huśtawki i zaczęła się porządnie huśtać. Kołysała się w powietrzu, a jej śmiech wypełniał jego uszy.
- Uwielbiam to. - powiedziała melodyjnie – Świat wiruje. A ty czujesz się jakbyś latał.
Przechyliła się całkiem do tyłu, rozpościerając ramiona na boki. Drgnął, chcąc ją złapać, mając wrażenie, że za chwilę spadnie. Ale ona utrzymywała się idealnie na drewnianej desce huśtawki i płynęła w powietrzu. Jakby latała. Szczery uśmiech na jej twarzy.
- Spróbuj. - wbiła wzrok w rozgwieżdżone niebo
Ale nie ruszył się nawet. Wciąż wpatrywał się w nią. Nie mógł oderwać wzroku. Wydawało mu się, że ten widok juz na zawsze pozostanie w jego głowie. Właściwie... nie chciał, żeby ten obraz znikał.
Jej obraz. Ciemne włosy rozsypane w powietrzu. Jej śmiech. Drobne ciało szybujące w powietrzu. Kuszące, by ją chwycić i zacząć latać z nią. Huśtać się. Oderwać od tego świata.
c.d.n
A już tam ryczałam Łezki mi same poleciały po tym rozdziale... Mimo wszystko kończy się tak uroczo tak inaczej od ich szarej rzeczywistości, że aż ściska człowieka za serce. Doskonale rozumiem Liz... Znaczy jej chęc huśtania się... To jest jak oderwanie się od świata. Wiatr, wirowanie w brzuchu i Ty. I czasami naprawdę czujesz jakbyś latał, ale chyba wszystkie o tym wiemy
No cóż _liz czekam na kolejną częśc już na 5 i wiesz jednak troszkę się jej boję bo to będzie jednak już koniec... Nie będzie więcej 'Huśtawki'
No cóż _liz czekam na kolejną częśc już na 5 i wiesz jednak troszkę się jej boję bo to będzie jednak już koniec... Nie będzie więcej 'Huśtawki'
Taak... Masz rację mówiąc, że w tym opowiadaniu jest nie tylko ból, ale i nadzieja. Pierwsza część była tak cholernie smutna... Od razu skojarzyło mi się z Każdą moją łzą. Kochałam to opowiadanie, zwłaszcza początek. Druga część... Najpierw... deja vu. Ta sama sytuacja, ale parę lat później. Oboje już starsi, trochę inni, a jednak wciąż tacy sami - krzywdzeni przez własnych opiekunów, we własnym domu, codziennie A jednak kończy się tak... radośnie, tak... jasno, z nadzieją, ale jednocześnie... smutnie. Wyobrażam sobie Liz Parker, bitą i obrażaną przez własnego ojca za najdrobniejsze przewinienia, huśtającą się radośnie z uśmiechem na twarzy... i smutno mi
Coś jeszcze, co mnie dopadło... Michael i ta jego złość na wszystkich wokoło. Rozumiem go, rozumiem, że to go denerwuje. Ta litość, łzy Isabel, współczucie Maxa. Ale z drugiej strony za nic nie możemy ich winić. Bo jak zachować się w takiej sytuacji, kiedy jedna z najbliższych nam osób jest tak traktowana? Nie dziwię się płaczącej Is, zdenerwowanemu Maxowi... Wątpię, żeby mieli coś złego na myśli w stosunki do Michaela.
Cezkam na nastepną część... strzelaninę? A może nie, może stanie się cos, czego się nie spodziewamy? Czekam
Coś jeszcze, co mnie dopadło... Michael i ta jego złość na wszystkich wokoło. Rozumiem go, rozumiem, że to go denerwuje. Ta litość, łzy Isabel, współczucie Maxa. Ale z drugiej strony za nic nie możemy ich winić. Bo jak zachować się w takiej sytuacji, kiedy jedna z najbliższych nam osób jest tak traktowana? Nie dziwię się płaczącej Is, zdenerwowanemu Maxowi... Wątpię, żeby mieli coś złego na myśli w stosunki do Michaela.
Cezkam na nastepną część... strzelaninę? A może nie, może stanie się cos, czego się nie spodziewamy? Czekam
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Wiecie co powiem wam coś. Przeżyłam w swoim krótkim życiu coś takiego, że przydałby mi się ktoś taki jak Michael, tzn. ktoś kto też coś takiego przeżył, ale właściwie to gdy powiedziałam mamie to ona nie zareagowała tak jak Isabel czy Max. Owszem płakała, ale nie ryczała i nie litowała się nade mną, słuchała mnie zadała parę pytań, ale nie mówiła nic w stylu - ojej jak mi cię żal . I juz wiem dlaczego byłam zła, że wogóle płakała, to był jej jedyny błąd. Dlatego wiem, że nie trzeba czegoś przeżyć, żeby móc na to odpowiednio zareagować.
Co do hustawki, huśtam się ile wlezie gdy jest ciepło, po 22:00, gdy dzieci juz śpią, żeby mnie nikt nie widział .
Całe szczęście, że na osiedlu huśtawki są odpowiednio wysoko .
Co do hustawki, huśtam się ile wlezie gdy jest ciepło, po 22:00, gdy dzieci juz śpią, żeby mnie nikt nie widział .
Całe szczęście, że na osiedlu huśtawki są odpowiednio wysoko .
Czytaj między wierszami...
No część może być dobijająca... tzn zależy jak się na to patrzy. Z jednej strony dużo jakiegoś rodzaju nadzieji. Napewno nie na zmiany, bo przynajmniej narazie nie zanosi się na to, żeby ktoś przerwał ich koszmar , ale raczej na trochę oderwania się od codziennego, sztucznego życia, jakie musza prowadzić Liz w końcu może z kimś porozmawiać, nie musi ukrywać swojej tajemnicy, tak samo jak Michael, który w dodatku zaczął patrzeć na Liz jakoś tak... inaczej
A co do huśtawek, to sama w lecie uwielbiam się huśtać, ale tylko jak jest już ciemno...
Czekamy na więcej
Jej obraz. Ciemne włosy rozsypane w powietrzu. Jej śmiech. Drobne ciało szybujące w powietrzu. Kuszące, by ją chwycić i zacząć latać z nią. Huśtać się. Oderwać od tego świata.
A co do huśtawek, to sama w lecie uwielbiam się huśtać, ale tylko jak jest już ciemno...
Czekamy na więcej
- Galadriela
- Zainteresowany
- Posts: 333
- Joined: Sun Jul 13, 2003 1:41 pm
- Contact:
Galadrielu nie wiem dlaczego narzekasz? Twoje banerki bardzo mi się podobają. Tchną tą ukrytą nadzieją, która jest gdzieś w tym opowiadaniu
Huśtawka własnie jest tutaj tą odskocznią od rzeczywistości w jakiej żyją Michael i Liz. Więcej na temat tego, jak bardzo związali się z tym miejscem będzie w częsci 4. Ale ta możliwość szybowania, wirowania, oderwania się od szarości i bólu - to jest cała esencja.
Wiesz nowa, że przez chwilę mnie również 'Huśtawka' skojarzyła się z 'Każdą moją łzą'? To chyba taki podobny klimat. Chociaż nadal uważam, że Huśtawka jest pogodniejsza, łagodniejsza i więcej w niej nadziei. Każda praktycznie część kończy się jakąś nutą radości i nadziei, że nie wszystko jest stracone, zgubione i przytłaczające. A mimo wszystko w jakiś sposób, kończy się to smutnie...
Macie rację, nie trzeba tego wszystkiego przeżywać, żeby zrozumieć. Ale jednak łatwiej jest z kimś, kto przez to samo przechodzi. Jest to jakaś myśl, że nie jesteśmy w tym sami. Wierzcie mi, jeśli ktoś nawet zna nasz sekret, a sam nigdy nie zasmakował tego samego, w pełni nie zrozumie, w pełni nie odczuje. I wtedy rodzą sie te drażniące pytania, których nie chcemy słyszeć. Taka już jest natura ludzka.
A huśtać to i ja się uwielbiam. Chyba każdy z nas
Tutaj dwa art zrobione przeze mnie. Nie są związane z Huśtawką bezpośrednio, ale klimatem chyba pasują...
3.
Wiedział, że ją tam znajdzie. Na pewno tam była, jeśli Crashdown już zamknięto. A on musiał ją zobaczyć. Nie... Nie zobaczyć. Wyjaśnić. Zażądać. Po tym, co zrobił Max... I tak targała nim furia na przyjaciela za to, że nie pomyślał. Nie pomyślał o nich wszystkich. Tak, miło jest z pewnością kogoś uratować, ale na Boga, to wzbudzi podejrzenia. A to już nie była zwykła zabawa. To stanowiło poważny problem. Jeśli ktoś się dowie o tym, kim są naprawdę, będzie to oznaczało ostateczną klęskę. Przegraną. Może i śmierć. Tak, na pewno śmierć. Ich wszystkich. Całej trójki. Był pewien, że jeśli Valenti zacznie się czegoś domyślać, wkrótce i FBI zwali im się na głowy. A FBI to dla nich był natychmiastowy wyrok. Jak Max nie mógł o tym pomyśleć? Jego mania Liz Parker doprowadzi ich kiedyś do katastrofy. Był w stanie zrozumieć, że przeraził się, widząc zakrwawione ciało brunetki na podłodze. Ale żeby od razu pokazywać wszystkim, że potrafi ją uzdrowić...
Nic dziwnego, że dziewczyna chodziła potem bardziej skołowana niż zawsze. Nawet codzienne półuśmiechy nie pojawiały się. W końcu zatroskany, a może raczej ogłupiony swoim szaleństwem, Max ją wtajemniczył. I to chyba było jeszcze większym kretyństwem! Tak, Michael zrobił o to niezłą awanturę. Narażał ich wszystkich, ich życie, tylko po to, żeby dobrać się do jakiejś dziewczyny. W dodatku tej jednej, której tak naprawdę nie znał. O nie, Max nie znał Liz parker. On kochał się tylko w jej złudnym obrazie, jaki prezentowała wszystkim, mając nadzieję, że właśnie dzięki temu będą się od niej trzymać z daleka. Max zakochał się w swojej własnej wyobraźni. Gdyby poznał prawdziwą Liz... Nie potrafiłby zrozumieć ani spokojnie tego potraktować. Michael znał to podejście Maxa do niego samego, więc wolał nie myśleć, jak zacząłby traktować Liz. I tak robił z niej kruchą laleczkę z porcelany. A ona tego nie potrzebowała. Wszystkiego, tylko nie tego.
Liz Parker i Michael Guerin potrzebowali prawdziwego życia. Nie tego spaczonego psychotycznym otoczeniem i wiecznym zadręczaniem się. Musieli zbudować własną egzystencję, w której krzyczeliby, tupali, śmiali się, kochali, płakali, nienawidzili i przede wszystkim nie bali się. Nie bali się nikogo. Nie bali się siebie samych. Max z pewnością potrafiłby sprawić, że Liz by się uśmiechała. Ale czy to byłby ten sam uśmiech, który widział on? Tamtej nocy przed strzelaniną, gdy bujała w powietrzu i śmiała się. Do niego. Do siebie. Do tej chwili wytchnienia.
Teraz pewnie znów siedziała na huśtawce, kołysząc swoje roztargnione myśli. Obłąkane nową świadomością, jaką obarczył ją Max. Może i ona sama zażądała wyjaśnień, potrzebowała ich, ale podejrzewał, że teraz już ich nie chciała. To bynajmniej nie był przyjemny element, który siłą wtargnął do jej życia. Wiedza o tym, że została sprowadzona z tamtego świata przez kosmitę. Chociaż... Michael wahał się pomiędzy prawdziwymi powodami jej przygnębienia. Czy Max skołował ją wieścią o istnieniu kosmitów, czy raczej swoim wyznaniem. No tak, uczucie Maxa nie było czymś, czego ta dziewczyna mogła się spodziewać. Każda inna, ale nie Liz Parker. Michael znał doskonale to uczucie. Szok, że ktoś tak naprawdę mógł coś czuć do nich. Zawsze przyzwyczajeni, że otacza ich samo szyderstwo i ból, całkowicie zamknięci w sobie, nie dopuszczający nikogo do siebie. Aż tu nagle ktoś usiłuje przebić się przez tę powłokę i atakuje gorącą falą uczucia. Niechcianego przez nich uczucia.
Zatrzymał się przy tym samym drzewie, przy którym stał dwa dni temu, obserwując ją. Teraz uważne spojrzenie ponownie ślizgało się po jej postaci. Przymknięte powieki, głowa odchylona do tyłu. Jakby czekała na deszcz. Nie kołysała się, chociaż miał wrażenie, że wiatr swobodnie mógłby sam bujać tym drobnym, lekkim ciałem. Dłonie splecione wokół brzucha – miejsca, które miało być jej źródłem śmierci. Uwolnienia. I jednocześnie miejsce, które przypieczętował Max. Sposób, w jaki dotykała tego miejsca wyraźnie mu mówił, że nie chciała taj pieczęci. Nie chciała Maxa. Nie chciała tego uczucia. Może była na nie nieprzygotowana. Może to zwykły szok. A może obawa, że będzie to kolejny mrok w jej egzystencji, który odetnie ją całkowicie od wszelkich iskier radości. Nie mogła ryzykować. Nie była w stanie zaryzykować.
Rozumiał. Dlatego czekał spokojnie, nie naruszając jej przestrzeni. W ogóle zaskakiwało go, jak był opanowany. Gdyby chodziło o inną osobę, jakąkolwiek inną, nie hamowałby się. Byłby gniew, agresja, groźby. Tak, Michael był w stanie w tym wypadku zagrozić. Ich tajemnica była zbyt ważna, by odpuścił. Max robił głupoty, on musiał je naprawiać. Nie chodziło tylko o jego życie. Chodziło o Maxa i Isabel również. Był za nich odpowiedzialny. Zawsze to czuł. Dlatego teraz musiał mieć pewność, że ta tajemnica nie wyjdzie poza krąg. Owszem, nie podobało mu się, że wmieszana została do tego Liz. Ale musiał się z tym teraz pogodzić. Liz Parker znała ich tajemnicę. Nie wiedział, jak powinien teraz do tego podejść, ale ona jedna zasługiwała na pewno, na traktowanie takie, jak do tej pory. I nie mógł na nią krzyczeć. Nie mógł jej grozić. Ona już miała jednego kata w swoim życiu, nie potrzebowała kolejnego. A on nie chciał się nim stać.
Westchnął, podchodząc wreszcie i od razu siadając na huśtawce obok. Nie zareagowała nawet, chociaż był pewien, że go wyczuła. Że wiedziała kim jest. Zastanawiał sie jak to rozpocząć. Po raz pierwszy chyba w całym swoim marnym życiu zastanawiał się najpierw nim cokolwiek zrobił. Bo ona na to zasługiwała. Na to, żeby nie wylewał na nią swojej gwałtowności i furii. Chyba powinien zacząć łagodnie. Albo lepiej tradycyjnym tonem, ale prosto z mostu.
- Parker. - mruknął, mając nadzieję, że to przykuje jej uwagę
Ale nie zareagowała. Miał tylko wrażenie, że kąciki jej ust nieco unoszą się do góry. Uśmiechała się? Dlaczego? Dziwnie się poczuł, na myśl, że to był uśmiech dla niego. A może raczej spowodowany przez niego.
- Liz. - powiedział miękko
I obróciła się. Otworzyła oczy, a jej wzrok padł wprost na niego. Ciepły wzrok, pełen zaciekawienia. Chociaż dostrzegał te smutne nuty, które tłumiły iskrzenie w tęczówkach. To był ten sam ból, który chyba tkwił w jego własnych oczach również. Oderwał spojrzenie od jej oczu, wracając do wcześniejszego zajęcia. Mówienia.
- Wiem, że Max ci powiedział. - nie było sensu owijać w bawełnę – Nie będę mówił, że strasznie się z tego powodu cieszę... Przeciwnie, uważam, że to była głupota. Ale nikt nie potrafi kontrolować Maxa. - mruknął z irytacją
Liz przyglądała mu się z lekkim zdziwieniem. Nie strachem. Absolutnie nie strachem. Dziwne. Wszyscy inni zawsze patrzyli na niego, jakby się obawiali wybuchu. Ona nie. Słuchała za to uważnie, nie przerywając mu ani niczego nie tłumacząc.
- Skoro wiesz, nic już na to nie poradzę. Ale chodzi mi o jedno... - urwał, teraz już nie wiedząc jak to ująć
Nie chciał zabrzmieć jak jakiś dyktator. Ani jakby jej groził. Skrzywił się nieznacznie, wyraźnie zastanawiając co zrobić dalej. Ale Liz tylko pochyliła lekko głowę, wzdychając i mamrocząc coś niewyraźnie. Po kilku sekundach ponownie na niego spojrzała i łagodnie powiedziała, jakby z nutą oczywistego faktu:
- Nikomu nie powiem.
I tyle. To wystarczyło. Nie musiał naciskać, ani się upewniać. Wystarczyły mu jej słowa i wiedział, że na pewno nikomu nie powie. Było wątpliwe, aby i tak ktokolwiek uwierzył, ale zawsze istniało ryzyko. Powiedziała jednak, że nie zdradzi. A on wierzył. Jak nigdy. Nikomu nigdy tak nie ufał. Nawet Isabel i Max musieli się nieźle natrudzić, żeby go do czegoś przekonać. Zdumienie wypełniło żyły. Tak nagle komuś uwierzył na słowo? Jedno?
Spojrzał ponownie na nią. Dłonie zacisnęły się mocniej na brzuchu, a stopy lekko odepchnęły ją od ziemi. Powolny wahadłowy rytm huśtawki uspokajał. Michael oparł głowę o sznurek huśtawki, nie odrywając od niej wzroku. Śledził nie tylko ruch, ale i najdrobniejszą rysę na jej twarzy, usiłując odczytać, co krąży po jej głowie. Wreszcie jej drżący głos, wypełnił jego głowę.
- Michael. - wypowiadała jego imię tak miękko – Czy to źle jeśli...
Jeśli co? Zmrużył oczy, zastanawiając się, co mogło być nie tak. Oprócz całego jej życia.
- Czy to źle jeśli ja nie jestem wdzięczna Maxowi?
Aż otworzył usta ze zdumieniem. Nie była wdzięczna Maxowi? To opcja, której wcześniej nie brał pod uwagę. Chociaż z tego co Max mówił, wszyscy mu zawsze byli wdzięczni. A Liz... I dotarło do niego. Gwałtownie. Ostrym szarpnięciem. Niczym alarm zahuczało w głowie i napięło mięśnie. Chciała umrzeć. Może na co dzień sobie tego nie życzyła. Może nawet nigdy nie myślała o własnej śmierci. Ale kiedy tam leżała, czując jak życie z niej ulatuje, pomyślała sobie czemu nie. To byłaby jakaś wolność. Spokój. Cisza. Kto wie, może również ciepło. I zamykając powieki, oddając się wreszcie pod opiekę kogoś, kto jej nie skrzywdzi, została nagle siłą ściągnięta w dół. Nie chciała. W tym momencie już nie chciała wracać.
- Chciałaś umrzeć? - zapytał spokojnie, jakby to było jakieś codzienne pytanie
- Nie wiem... - mruknęła, zaciskając dłonie na brzuchu – Chyba tak. Wtedy tak. Wiem, że to głupie, ale... Ale ja już nie czułam bólu. - lekko się uśmiechnęła, spoglądając na niego – Żadnego bólu.
- Teraz nic na to nie poradzisz.
Sięgnął dłonią do jej huśtawki, chwytając za sznurek i przyciągając ją w swoją stronę. Ich nogi otarły się o siebie, raz i drugi, aż wreszcie przestali się oboje bujać. Teraz byli blisko. Liz oparła głowę tak jak Michael. Centymetry dzieliły ich spojrzenia. Ale żadne się nie odsunęło. To po prostu wydawało się być dobre. Naturalne. Zero strachu czy niepewności. Dziewczyna przygryzła dolną wargę, patrząc na Michaela.
- Czy to źle jeśli... jeśli ja nie czuję tego co Max?
- Nie. - odpowiedział spokojnie – I nawet nie próbuj się do tego zmusić.
- Nie mam zamiaru. - prychnęła, jakby z kpiną – Ale trochę dziwnie się czuję, wiedząc... wiedząc, że on... - westchnęła – Ja nie chcę jego uczucia.
Michael pochylił się nieco, sięgając drugą ręką po jej nogi i kładąc je na swoich. Teraz byli jeszcze bliżej, a huśtawki nie poruszały się w ogóle. Cisza. Dobra cisza. Siedzieli swobodnie, patrząc na siebie i nic nie mówiąc. I nie trzeba było mówić. Nic tłumaczyć. O nic nie pytać. Chwila dziwnie przyjemnego oderwania od ponurej rzeczywistości, w której przyjdzie im się pławić za kilka minut, gdy odejdą w przeciwnych kierunkach.
c.d.n.
Huśtawka własnie jest tutaj tą odskocznią od rzeczywistości w jakiej żyją Michael i Liz. Więcej na temat tego, jak bardzo związali się z tym miejscem będzie w częsci 4. Ale ta możliwość szybowania, wirowania, oderwania się od szarości i bólu - to jest cała esencja.
Wiesz nowa, że przez chwilę mnie również 'Huśtawka' skojarzyła się z 'Każdą moją łzą'? To chyba taki podobny klimat. Chociaż nadal uważam, że Huśtawka jest pogodniejsza, łagodniejsza i więcej w niej nadziei. Każda praktycznie część kończy się jakąś nutą radości i nadziei, że nie wszystko jest stracone, zgubione i przytłaczające. A mimo wszystko w jakiś sposób, kończy się to smutnie...
Macie rację, nie trzeba tego wszystkiego przeżywać, żeby zrozumieć. Ale jednak łatwiej jest z kimś, kto przez to samo przechodzi. Jest to jakaś myśl, że nie jesteśmy w tym sami. Wierzcie mi, jeśli ktoś nawet zna nasz sekret, a sam nigdy nie zasmakował tego samego, w pełni nie zrozumie, w pełni nie odczuje. I wtedy rodzą sie te drażniące pytania, których nie chcemy słyszeć. Taka już jest natura ludzka.
A huśtać to i ja się uwielbiam. Chyba każdy z nas
Tutaj dwa art zrobione przeze mnie. Nie są związane z Huśtawką bezpośrednio, ale klimatem chyba pasują...
3.
Wiedział, że ją tam znajdzie. Na pewno tam była, jeśli Crashdown już zamknięto. A on musiał ją zobaczyć. Nie... Nie zobaczyć. Wyjaśnić. Zażądać. Po tym, co zrobił Max... I tak targała nim furia na przyjaciela za to, że nie pomyślał. Nie pomyślał o nich wszystkich. Tak, miło jest z pewnością kogoś uratować, ale na Boga, to wzbudzi podejrzenia. A to już nie była zwykła zabawa. To stanowiło poważny problem. Jeśli ktoś się dowie o tym, kim są naprawdę, będzie to oznaczało ostateczną klęskę. Przegraną. Może i śmierć. Tak, na pewno śmierć. Ich wszystkich. Całej trójki. Był pewien, że jeśli Valenti zacznie się czegoś domyślać, wkrótce i FBI zwali im się na głowy. A FBI to dla nich był natychmiastowy wyrok. Jak Max nie mógł o tym pomyśleć? Jego mania Liz Parker doprowadzi ich kiedyś do katastrofy. Był w stanie zrozumieć, że przeraził się, widząc zakrwawione ciało brunetki na podłodze. Ale żeby od razu pokazywać wszystkim, że potrafi ją uzdrowić...
Nic dziwnego, że dziewczyna chodziła potem bardziej skołowana niż zawsze. Nawet codzienne półuśmiechy nie pojawiały się. W końcu zatroskany, a może raczej ogłupiony swoim szaleństwem, Max ją wtajemniczył. I to chyba było jeszcze większym kretyństwem! Tak, Michael zrobił o to niezłą awanturę. Narażał ich wszystkich, ich życie, tylko po to, żeby dobrać się do jakiejś dziewczyny. W dodatku tej jednej, której tak naprawdę nie znał. O nie, Max nie znał Liz parker. On kochał się tylko w jej złudnym obrazie, jaki prezentowała wszystkim, mając nadzieję, że właśnie dzięki temu będą się od niej trzymać z daleka. Max zakochał się w swojej własnej wyobraźni. Gdyby poznał prawdziwą Liz... Nie potrafiłby zrozumieć ani spokojnie tego potraktować. Michael znał to podejście Maxa do niego samego, więc wolał nie myśleć, jak zacząłby traktować Liz. I tak robił z niej kruchą laleczkę z porcelany. A ona tego nie potrzebowała. Wszystkiego, tylko nie tego.
Liz Parker i Michael Guerin potrzebowali prawdziwego życia. Nie tego spaczonego psychotycznym otoczeniem i wiecznym zadręczaniem się. Musieli zbudować własną egzystencję, w której krzyczeliby, tupali, śmiali się, kochali, płakali, nienawidzili i przede wszystkim nie bali się. Nie bali się nikogo. Nie bali się siebie samych. Max z pewnością potrafiłby sprawić, że Liz by się uśmiechała. Ale czy to byłby ten sam uśmiech, który widział on? Tamtej nocy przed strzelaniną, gdy bujała w powietrzu i śmiała się. Do niego. Do siebie. Do tej chwili wytchnienia.
Teraz pewnie znów siedziała na huśtawce, kołysząc swoje roztargnione myśli. Obłąkane nową świadomością, jaką obarczył ją Max. Może i ona sama zażądała wyjaśnień, potrzebowała ich, ale podejrzewał, że teraz już ich nie chciała. To bynajmniej nie był przyjemny element, który siłą wtargnął do jej życia. Wiedza o tym, że została sprowadzona z tamtego świata przez kosmitę. Chociaż... Michael wahał się pomiędzy prawdziwymi powodami jej przygnębienia. Czy Max skołował ją wieścią o istnieniu kosmitów, czy raczej swoim wyznaniem. No tak, uczucie Maxa nie było czymś, czego ta dziewczyna mogła się spodziewać. Każda inna, ale nie Liz Parker. Michael znał doskonale to uczucie. Szok, że ktoś tak naprawdę mógł coś czuć do nich. Zawsze przyzwyczajeni, że otacza ich samo szyderstwo i ból, całkowicie zamknięci w sobie, nie dopuszczający nikogo do siebie. Aż tu nagle ktoś usiłuje przebić się przez tę powłokę i atakuje gorącą falą uczucia. Niechcianego przez nich uczucia.
Zatrzymał się przy tym samym drzewie, przy którym stał dwa dni temu, obserwując ją. Teraz uważne spojrzenie ponownie ślizgało się po jej postaci. Przymknięte powieki, głowa odchylona do tyłu. Jakby czekała na deszcz. Nie kołysała się, chociaż miał wrażenie, że wiatr swobodnie mógłby sam bujać tym drobnym, lekkim ciałem. Dłonie splecione wokół brzucha – miejsca, które miało być jej źródłem śmierci. Uwolnienia. I jednocześnie miejsce, które przypieczętował Max. Sposób, w jaki dotykała tego miejsca wyraźnie mu mówił, że nie chciała taj pieczęci. Nie chciała Maxa. Nie chciała tego uczucia. Może była na nie nieprzygotowana. Może to zwykły szok. A może obawa, że będzie to kolejny mrok w jej egzystencji, który odetnie ją całkowicie od wszelkich iskier radości. Nie mogła ryzykować. Nie była w stanie zaryzykować.
Rozumiał. Dlatego czekał spokojnie, nie naruszając jej przestrzeni. W ogóle zaskakiwało go, jak był opanowany. Gdyby chodziło o inną osobę, jakąkolwiek inną, nie hamowałby się. Byłby gniew, agresja, groźby. Tak, Michael był w stanie w tym wypadku zagrozić. Ich tajemnica była zbyt ważna, by odpuścił. Max robił głupoty, on musiał je naprawiać. Nie chodziło tylko o jego życie. Chodziło o Maxa i Isabel również. Był za nich odpowiedzialny. Zawsze to czuł. Dlatego teraz musiał mieć pewność, że ta tajemnica nie wyjdzie poza krąg. Owszem, nie podobało mu się, że wmieszana została do tego Liz. Ale musiał się z tym teraz pogodzić. Liz Parker znała ich tajemnicę. Nie wiedział, jak powinien teraz do tego podejść, ale ona jedna zasługiwała na pewno, na traktowanie takie, jak do tej pory. I nie mógł na nią krzyczeć. Nie mógł jej grozić. Ona już miała jednego kata w swoim życiu, nie potrzebowała kolejnego. A on nie chciał się nim stać.
Westchnął, podchodząc wreszcie i od razu siadając na huśtawce obok. Nie zareagowała nawet, chociaż był pewien, że go wyczuła. Że wiedziała kim jest. Zastanawiał sie jak to rozpocząć. Po raz pierwszy chyba w całym swoim marnym życiu zastanawiał się najpierw nim cokolwiek zrobił. Bo ona na to zasługiwała. Na to, żeby nie wylewał na nią swojej gwałtowności i furii. Chyba powinien zacząć łagodnie. Albo lepiej tradycyjnym tonem, ale prosto z mostu.
- Parker. - mruknął, mając nadzieję, że to przykuje jej uwagę
Ale nie zareagowała. Miał tylko wrażenie, że kąciki jej ust nieco unoszą się do góry. Uśmiechała się? Dlaczego? Dziwnie się poczuł, na myśl, że to był uśmiech dla niego. A może raczej spowodowany przez niego.
- Liz. - powiedział miękko
I obróciła się. Otworzyła oczy, a jej wzrok padł wprost na niego. Ciepły wzrok, pełen zaciekawienia. Chociaż dostrzegał te smutne nuty, które tłumiły iskrzenie w tęczówkach. To był ten sam ból, który chyba tkwił w jego własnych oczach również. Oderwał spojrzenie od jej oczu, wracając do wcześniejszego zajęcia. Mówienia.
- Wiem, że Max ci powiedział. - nie było sensu owijać w bawełnę – Nie będę mówił, że strasznie się z tego powodu cieszę... Przeciwnie, uważam, że to była głupota. Ale nikt nie potrafi kontrolować Maxa. - mruknął z irytacją
Liz przyglądała mu się z lekkim zdziwieniem. Nie strachem. Absolutnie nie strachem. Dziwne. Wszyscy inni zawsze patrzyli na niego, jakby się obawiali wybuchu. Ona nie. Słuchała za to uważnie, nie przerywając mu ani niczego nie tłumacząc.
- Skoro wiesz, nic już na to nie poradzę. Ale chodzi mi o jedno... - urwał, teraz już nie wiedząc jak to ująć
Nie chciał zabrzmieć jak jakiś dyktator. Ani jakby jej groził. Skrzywił się nieznacznie, wyraźnie zastanawiając co zrobić dalej. Ale Liz tylko pochyliła lekko głowę, wzdychając i mamrocząc coś niewyraźnie. Po kilku sekundach ponownie na niego spojrzała i łagodnie powiedziała, jakby z nutą oczywistego faktu:
- Nikomu nie powiem.
I tyle. To wystarczyło. Nie musiał naciskać, ani się upewniać. Wystarczyły mu jej słowa i wiedział, że na pewno nikomu nie powie. Było wątpliwe, aby i tak ktokolwiek uwierzył, ale zawsze istniało ryzyko. Powiedziała jednak, że nie zdradzi. A on wierzył. Jak nigdy. Nikomu nigdy tak nie ufał. Nawet Isabel i Max musieli się nieźle natrudzić, żeby go do czegoś przekonać. Zdumienie wypełniło żyły. Tak nagle komuś uwierzył na słowo? Jedno?
Spojrzał ponownie na nią. Dłonie zacisnęły się mocniej na brzuchu, a stopy lekko odepchnęły ją od ziemi. Powolny wahadłowy rytm huśtawki uspokajał. Michael oparł głowę o sznurek huśtawki, nie odrywając od niej wzroku. Śledził nie tylko ruch, ale i najdrobniejszą rysę na jej twarzy, usiłując odczytać, co krąży po jej głowie. Wreszcie jej drżący głos, wypełnił jego głowę.
- Michael. - wypowiadała jego imię tak miękko – Czy to źle jeśli...
Jeśli co? Zmrużył oczy, zastanawiając się, co mogło być nie tak. Oprócz całego jej życia.
- Czy to źle jeśli ja nie jestem wdzięczna Maxowi?
Aż otworzył usta ze zdumieniem. Nie była wdzięczna Maxowi? To opcja, której wcześniej nie brał pod uwagę. Chociaż z tego co Max mówił, wszyscy mu zawsze byli wdzięczni. A Liz... I dotarło do niego. Gwałtownie. Ostrym szarpnięciem. Niczym alarm zahuczało w głowie i napięło mięśnie. Chciała umrzeć. Może na co dzień sobie tego nie życzyła. Może nawet nigdy nie myślała o własnej śmierci. Ale kiedy tam leżała, czując jak życie z niej ulatuje, pomyślała sobie czemu nie. To byłaby jakaś wolność. Spokój. Cisza. Kto wie, może również ciepło. I zamykając powieki, oddając się wreszcie pod opiekę kogoś, kto jej nie skrzywdzi, została nagle siłą ściągnięta w dół. Nie chciała. W tym momencie już nie chciała wracać.
- Chciałaś umrzeć? - zapytał spokojnie, jakby to było jakieś codzienne pytanie
- Nie wiem... - mruknęła, zaciskając dłonie na brzuchu – Chyba tak. Wtedy tak. Wiem, że to głupie, ale... Ale ja już nie czułam bólu. - lekko się uśmiechnęła, spoglądając na niego – Żadnego bólu.
- Teraz nic na to nie poradzisz.
Sięgnął dłonią do jej huśtawki, chwytając za sznurek i przyciągając ją w swoją stronę. Ich nogi otarły się o siebie, raz i drugi, aż wreszcie przestali się oboje bujać. Teraz byli blisko. Liz oparła głowę tak jak Michael. Centymetry dzieliły ich spojrzenia. Ale żadne się nie odsunęło. To po prostu wydawało się być dobre. Naturalne. Zero strachu czy niepewności. Dziewczyna przygryzła dolną wargę, patrząc na Michaela.
- Czy to źle jeśli... jeśli ja nie czuję tego co Max?
- Nie. - odpowiedział spokojnie – I nawet nie próbuj się do tego zmusić.
- Nie mam zamiaru. - prychnęła, jakby z kpiną – Ale trochę dziwnie się czuję, wiedząc... wiedząc, że on... - westchnęła – Ja nie chcę jego uczucia.
Michael pochylił się nieco, sięgając drugą ręką po jej nogi i kładąc je na swoich. Teraz byli jeszcze bliżej, a huśtawki nie poruszały się w ogóle. Cisza. Dobra cisza. Siedzieli swobodnie, patrząc na siebie i nic nie mówiąc. I nie trzeba było mówić. Nic tłumaczyć. O nic nie pytać. Chwila dziwnie przyjemnego oderwania od ponurej rzeczywistości, w której przyjdzie im się pławić za kilka minut, gdy odejdą w przeciwnych kierunkach.
c.d.n.
- Galadriela
- Zainteresowany
- Posts: 333
- Joined: Sun Jul 13, 2003 1:41 pm
- Contact:
Ech ... Taka już moja natura.Galadrielu nie wiem dlaczego narzekasz?
Właśnie skończyłam czytać nową część. I normalnie brak mi słów... Eh mówiłaś serio, że miejscem akcji będą huśtawki.
Ech aż się łezka w oku kręci.
Właśnie zastanawiałam się co więcej napisac. I zauważyłam to co napisałaś na początku. Dokładnie o tym myśłam. Napisałaś wiele przygnebiających opowiadań, w których był deficyt nadziei, a za to strach, ból. Z pozoru Huśtawka jest podobna, ale za każdym razem jak czytam oprócz wzruszenia pojawia się też uśmiech.Chociaż nadal uważam, że Huśtawka jest pogodniejsza, łagodniejsza i więcej w niej nadziei. Każda praktycznie część kończy się jakąś nutą radości i nadziei, że nie wszystko jest stracone, zgubione i przytłaczające. A mimo wszystko w jakiś sposób, kończy się to smutnie...
Taa popieram... no nie wiem co powiedzieć. Się mi płakać chce no! "Rozmawiają" dopiero trzeci raz, a tak dobrze cię rozumieją... W sumie to oni nawet nie muszą rozmawiać, ważne, żeby tylko byli ze sobą, a już czują się lepiej...
Mam tyle myśli na temat tego opowiadania, a nie wiem jak to wszystko napisać Bardzo mi się podoba, jest takie inne niż reszta, bo wszystko dzieje się tylko na huśtawkach, z drugiej strony nawet podobne do "Każdej Mojej Łzy"
Jeszcze tylko 2 części... czekamy na kolejną
Mam tyle myśli na temat tego opowiadania, a nie wiem jak to wszystko napisać Bardzo mi się podoba, jest takie inne niż reszta, bo wszystko dzieje się tylko na huśtawkach, z drugiej strony nawet podobne do "Każdej Mojej Łzy"
Jeszcze tylko 2 części... czekamy na kolejną
Kolejna idealna częśc smutna i niosąca nadzieję... A sam koniec też będzie idealny! Już nie mogę się doczekac 5cz. Poza tym ten fic jest patrze nie tylko dla mnie czymś czego obecnie potrzebowałam
Nie dziwię się też jakoś Liz, że jednak nie chciałą byc uratowana, że nie chce uczucia Maxa... W tej sytuacji... Dobrze, że ma kogoś takiego jak Michael!
Poza tym 4cz. jest mimo smutku równie urocza
Galadriela Ty mi tu nie marudź! Twoje arty są super
Nie dziwię się też jakoś Liz, że jednak nie chciałą byc uratowana, że nie chce uczucia Maxa... W tej sytuacji... Dobrze, że ma kogoś takiego jak Michael!
Poza tym 4cz. jest mimo smutku równie urocza
Galadriela Ty mi tu nie marudź! Twoje arty są super
No proszę jaka niespodzianka już dwie nowe części.
rzeczywiscie znajduję też trochę nadziei, albo przynajmniej jakiegoś spokoju... Bardzo smutawe częsci, choć smutne to złe określenie, nie za bardzo wiem jak je nazwać.
Podoba mi się sposób w jaki opisujesz relacje Michael i Liz. Nie dziwi mnie jakoś fakt, że się rozumieją, oboje przechodzą przez podobne katusze...
Proszę o kolejną część a może powinnam powiedzieć, że chcę się huśtać dalej?: P
rzeczywiscie znajduję też trochę nadziei, albo przynajmniej jakiegoś spokoju... Bardzo smutawe częsci, choć smutne to złe określenie, nie za bardzo wiem jak je nazwać.
Podoba mi się sposób w jaki opisujesz relacje Michael i Liz. Nie dziwi mnie jakoś fakt, że się rozumieją, oboje przechodzą przez podobne katusze...
Proszę o kolejną część a może powinnam powiedzieć, że chcę się huśtać dalej?: P
4.
Coś ją tchnęło. Nie wiedziała nawet dokładnie co. Po prostu nie mogła usiedzieć w domu. Zresztą jak praktycznie w każdy wieczór. Jednak nigdy nie wychodziła w taką pogodę. To byłoby zbyt podejrzane. Deszcz uderzał lodowatymi kroplami o szybę, aż człowiek marzł na samą myśl o tym zimnie. A ona wymykała się przez okno swego pokoju. Przystanęła, nabierając głęboko powietrza, kiedy strugi wody zaczęły sączyć się na jej ciało. Chwilowy szok szybko przeszedł w ulgę. Zmęczona skóra, nieco obolałe mięśnie i przede wszystkim to piekielnie piekące tarcie na ręce, chłonęły z wdzięcznością miękkie kropelki, delikatnie masujące naskórek. Jakby deszcz ją obmywał z tego bólu. Jakby wypłukiwał pamięć. Przeklętą pamięć, w której wciąż tkwił obraz rozwścieczonego ojca i uścisk jego silnej dłoni na jej ręce. Szarpał nią przez kilkanaście minut, aż prawie klęknęła na podłodze, nie potrafiąc wytrzymać.
Teraz jednak nie wychodziła tylko dla siebie. Owszem, chciała się stamtąd wyrwać, potrzebowała spokoju i tego odpoczynku, jaki przynosił jej zawsze park. Nogi same kierowały ją w tamtą stronę. Tam, gdzie huśtawki kołysały jej ciało i wyrzucały wszystkie czarne myśli. Gdzie rodził się jej śmiech. Gdzie nie było strachu, że od rana zacznie się to samo. Huśtawki stały się dla niej domem. Drugim domem. A może właściwie tym jedynym, prawdziwym? Miała tam swoje miejsce. Nikt jej nie wyganiał. Nikt na nią nie krzyczał. Mogła unosić się swobodnie w powietrzu, gdy tylko chciała. Czuła się bezpieczna. A czasami pojawiał się tam on. Michael Guerin. I on też powoli wtapiał się w codzienność tego „domu”. Nie miała nic przeciwko. Przy nim czuła sie swobodnie. Nie musiała nic mówić, ani tłumaczyć. Bywały chwile, gdy sama się otwierała i mówiła, chociaż on nie pytał. Zdarzało się, że on również się odzywał, chociaż wydawało się to być nieprawdopodobne.
Bardzo nieprawdopodobne. Widywała go czasami w szkole. Ale nigdy się ze sobą nie witali. Nawet jeśli Max usilnie kręcił się blisko niej, nie wymienili ze sobą ani jednego słowa. Nie musieli. Wystarczyło, że na siebie spojrzeli i to samo w sobie było powitaniem. Bywały chwile, gdy patrzyli na siebie dłużej. W korytarzu. Na stołówce. I to była ich rozmowa. Najszczersza, najprawdziwsza. Bez zbędnych historyjek i udawanych uśmiechów. Chociaż były uśmiechy. Jej uśmiechy. Nie te nędzne, niewyraźne, którymi raczyła wszystkich dokoła, którymi karmiła ich nieświadomość. Dla Michaela zawsze miała inny uśmiech. Sama nie wiedziała, skąd to się bierze. Ale niczym instynkt, wręcz się rozpromieniała. A on wtedy odpowiadał jej lekkim uniesieniem kącików ust ku górze. Naprawdę lekkim. Tylko ona to widziała, nikt inny. Nienawidziła, kiedy ludzie patrzyli na nią, jakiekolwiek mieli ku temu powody. Często jednak czuła jego intensywny wzrok na sobie i to jej nie przeszkadzało. Przeciwnie. Czuła się wtedy dziwnie... bezpieczna. Jak w „domu”. Jak na huśtawkach.
Teraz szła szybko w stronę parku, w stronę huśtawek. Nie tylko, żeby móc tam odetchnąć. Zapomnieć. Miała przeczucie, że tym razem ktoś inny szuka tam tego, co ona znajdowała na co dzień. I nie myliła się. Już z daleka rozpoznała skuloną sylwetkę. Siedział na huśtawce, nerwowo kopiąc w ziemię czubkiem buta. Dłonie zaciskały się kurczowo na sznurkach huśtawki, jakby chciał je rozerwać na strzępy. Może i był w stanie to zrobić, ale coś go hamowało. Myśl o tym, że zniszczył by wtedy jedyne miejsce, które zawsze chętnie na niego czeka. W którym on zawsze chętnie się pojawiał. Kosmyki włosów wdzierały się do jego oczu, a on nawet ich nie odgarniał. Siedział tak smętnie, nawet się nie huśtając. A woda wsiąkała w jego ubranie i ciało, zadowolona z tego, że nikt jej nie unika.
Michael nie reagował na deszcz. W żaden sposób. Prawdopodobnie i tak było mu wszystko jedno. Ale jej nie było. Podeszła bliżej, chociaż zwolniła tempo. Jakby lekko się obawiając, że może mu przeszkadzać. Nigdy przy Michaelu niczego się nie bała. Nie czuła nawet, że powinna się bać. Chociaż znała jego reputację. Teraz jednak to on potrzebował tego miejsca, tego spokoju. A ona mogła tylko przeszkadzać. Nie chciała. Zatrzymała się kilka kroków od niego. Splotła ramiona wokół siebie, powoli czując jak chłód przetacza się przez jej ciało. Odegnała myśl o tym, że będzie chora. W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, czy on czegoś nie potrzebował. Jeśli chciał być sam, ona odejdzie, nawet o nic nie zapyta ani nigdy tego nie wspomni. Wiedziała, że w takich sytuacjach nie zawsze chce się przy kimś siedzieć. Nawet jeśli do tej pory wydawała się to najodpowiedniejsza osoba. Jeżeli jednak chciał oddać jej trochę swojego bólu, przyjmie go, nie narzekając nawet. Znosiła już wiele. A teraz, pomogłaby jemu.
Usiłowała skupić wzrok, mimo kropel deszczu nieustannie wpadających do jej oczu. Patrzyła na niego, czując jak coś ściska się w jej sercu. Kiedy uniósł głowę, wbijając w nią wzrok, wszystko na chwilę się zatrzymało. Siniak pod okiem wyjaśnił wszystko. Przez drobne ciało Liz przetoczyła się fala gorącego bólu. Jej własnego. Ta jedna rana na jego twarzy obudziła wszystkie jej dawne zadrapania i urazy. Dlaczego to musiało ich spotykać? Czemu ten świat był tak popaprany? Zrozumiałaby, gdyby jeszcze czymś na to zasłużyli. Ale nie zasłużyli. Na Boga, nie zasłużyli! W zasadzie wciąż byli dziećmi. A to wszystko zaczęło się już w dzieciństwie. Ktoś tam w górze, o ile istniał, musiał ich niezmiernie nienawidzić. Albo miał kaprys, by znęcać się nad nimi. Nie narzekali jednak. Znosili to z uniesionymi głowami, zaciskając usta i nie wymawiając nawet jęknięcia bólu. Chociaż czasami niewiele brakowało, a załamali by się całkowicie.
Teraz chyba nadeszła jedna z tych chwil, gdy wszystko całkowicie traciło sens, chociaż nigdy go za wiele nie miało. Kiedy deszcz przesłaniał każdą iskrę nadziei i wypłukiwał z wnętrza ciepło, sycąc się bólem i strachem. Sycąc się jego bólem.
- Michael. - wyszeptała ledwo słyszalnie
Patrzył na nią nieustannie. Już od kilku minut czuł jej obecność, ale bał się unieść głowę. Bał się, że zmysły go mylą i nikogo nie będzie w pobliżu. Ale była tutaj. Nie wiedział dlaczego. Nie wiedział nawet dlaczego w jakiś sposób go to cieszy. Gdzieś tam na dnie, coś roztliło się i wyrywało w jej stronę. Bo ona rozumiała... Ona jedna. Nikt inny. Przyglądał się, jak drobne ciało drżało z zimna, a srebrzyste kropelki wody rozbijają się o jej skórę, spływają po rozchylonych ustach.
- Mogę odejść. - wykonała niepewny krok do tyłu
Chciała zostać. Chciała usiąść na tej huśtawce obok i chociaż na chwilę pozwolić mu zapomnieć. Nie na zawsze. To nigdy nie będzie możliwe, dla żadnego z nich. Ale teraz, w tej chwili, gdy miał ją tutaj, mógł z tego przywileju skorzystać.
- Zostań. - wzruszył lekko ramionami
Ton był raczej obojętny. Pozornie. Ciągle zachowywał pozory. Cały czas. A prawda była taka, że był w stanie ją teraz błagać by została. Tylko ją. Jeśli pojawiłby się tutaj ktoś inny, nawet Max czy Isabel, nie pozwoliłby mu się nawet do siebie zbliżyć. Ją jednak chciał mieć przy sobie. W tym jednym momencie. Nawet na kilka sekund. Tylko nie chciał tego tak okazywać. Nie. On nie umiał tego okazać. Wciąż zbyt zamknięty we własnym wnętrzu, broniący go ze wszystkich sił. Jedynie lodowate krople deszczu i gorzka krew dostawały się do środka. I ona... Liz Parker.
Jej ciało drgnęło. Przez chwilę się naprawdę wahała, czy podejść czy nie. W końcu niepewnymi krokami zbliżyła się. Z pochyloną głową, nie mówiąc ani słowa. Usiadła na swoim tradycyjnym miejscu, dotykając dłońmi przesiąkniętych sznurków. Siłą powstrzymała własne ciało i huśtawkę, przez kołysaniem. To nie był na to czas. Nie było na to nastroju. Zacisnęła mocniej usta, mając już dość metalicznego posmaku kropel deszczu na wargach. Ciemne sploty włosów przyklejały się nieprzyjemnie do policzków. Odegnała myśl o tym, jak zziębnięta była i obróciła głowę. Nieśmiały, lekko troskliwy wzrok padł na niego. Nie był współczujący. Zero litości czy domniemanego pożałowania. Po prostu patrzyła na niego. Jak za każdym razem, gdy się tutaj spotykali. Jak za każdym razem, gdziekolwiek się widzieli.
- Przynieść ci lód? - zapytała niepewnie
- Nie. - mruknął – Już nawet nie boli.
Paliło jak piekło. Czuł jakby drobniutkie igiełki, rozżarzone do czerwoności, nakłuwały jego oczodół, sącząc do naskórka kolejne palety sinych barw. Ale mówił, że nie bolało. Nie chciał, żeby się fatygowała. Poza tym, to w jakiś pokręcony sposób sprawiało, że naprawdę przestawało boleć. Może to kwestia podświadomości.
- Mógłbyś przestać? - spojrzała na niego dziwnie i wskazała na jego nogę, wciąż wykopującą dołek pod huśtawką – To trochę denerwujące.
Zamrugał, wyraźnie zaskoczony jej prośbą. Za to właśnie tak ją cenił. Mówiła od razu o co jej chodziło, nawet jeśli to był taki banał. Nie kręciła swojego życia wokół głębszych rozmyślań, tylko wokół tych drobnostek, których inni nie dostrzegali. I w każdym takim elemencie odnajdywała jakąś emocję, która pomagała przetrwać kolejny dzień, która sprawiała, że świat wydawał się być normalny. Chociaż dla nich nigdy nie będzie normalny. Nie stwarzali pozorów, że tak jest. Nie o to w tym chodziło. Po prostu potrafili jeszcze, mimo całej tej tłumionej nienawiści, docenić to, co im pozostało. Momentalnie przestał drążyć czubkiem buta ziemię i obrócił głowę, przyglądając się jej uważnie. Bardzo uważnie.
- Nie lubisz deszczu? - zapytał spokojnie, śledząc strumyk spływający po jej policzku
Kąciki jej ust uniosły się lekko, a ciemne tęczówki wypełnił ten barwny błysk, który tak lubił w jej oczach. Lekko odchyliła głowę, pozwalając kroplom rozbijać się o jej twarz. Przyjemnie łaskotało. Po chwili zachichotała i rozchyliła usta, wystawiając język i z rozbawieniem łykając deszcz. Michael pokręcił głową, ale wciąż się w nią wpatrywał. Musiał przyznać, że była niesamowita. Nie taka, jak wszystkie inne dziewczyny, które widywał w szkole. Nie dlatego, że miała swoją straszną tajemnicę i w jakiś sposób wydawała się być podobna do niego. Coś innego w niej tkwiło. Naturalnego. Jasnego. Uśmiechnął się, kiedy zamknęła usta i ponownie spojrzała na niego. Naprawdę uśmiechnął. Miał ochotę wyciągnąć dłoń i odgarnąć przylepione pasemko włosów do jej twarzy. Albo nie... tak wyglądała lepiej. Bez układania niczego, bez udawania.
- Liz... - jego głos chyba po raz pierwszy zahaczył o tak ciepłą nutę
Przechyliła nieco swoje ciało w jego stronę, zbliżając swoją huśtawkę do niego. Patrzył na nią tak inaczej niż zawsze. Nie źle. Po prostu inaczej. Wszelki ból wyparował z jego twarzy, chociaż wciąż było widać siniak. Chłodny zawsze wzrok, teraz wypełniała iskrząca ciekawość. Zmieszana z czymś. Liz nie wiedziała z czym dokładnie. Ale to było coś w deszczu. Coś w powietrzu. Coś w tej chwili. Coś w niej. To coś przesycało teraz wszystko dokoła. Przesunęła koniuszek języka po ustach, spijając deszcz.
- Tak? - miękko zapytała
I wyciągnął dłoń w jej stronę. Spoglądała jak krople przez chwilę złośliwie padają na jasną skórę. A on czekał. Spokojnie. Patrzył na nią i czekał. Serce zabiło szybciej. Położyła swoją drżącą rękę na jego dłoni. Miał taką ciepłą skórę. Nigdy by nie podejrzewała. Nawet mimo tego lodowatego deszczu. Zacisnął delikatnie palce dokoła jej dłoni i powoli, prawie niewyczuwalnie, pociągnął ją w swoją stronę. Momentalnie wstała. Kolana zadrżały, ale podeszła do niego. Blisko niego. Stanęła na wprost niego, pomiędzy jego nogami, wciąż z lekkim zdumieniem i niepewnością na niego patrząc. Ciepła dłoń nadal trzymała w przyjemnie subtelnym uścisku jej rękę. Sekundy mijały powoli, dźwięcząc w perełkach deszczu. Ciemne oczy, nie mogły oderwać się od twarzy Michaela, od jego spojrzenia. Aż usłyszała wibrujący szept.
- Chcę cię pocałować.
Fala gorąca przetoczyła się przez jej żyły. Pewnie się nawet zarumieniła. Ale nie odsunęła się. Nawet na milimetr. Wciąż wpatrywała się w niego, jakby zahipnotyzowana tym, co właśnie powiedział. Wzrok przesunął się powoli na jego usta i ponownie w głębię miodowych tęczówek. Przytaknęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Nie chciała nic mówić. Słowa by tu wszystko zepsuły. I nie chodziło już o ból. On dawno zniknął. Chyba nawet w chwili, gdy usiadła na tej huśtawce. Teraz sączyło się coś słodkiego i ulotnego. Może niepowtarzalnego. Coś, czego już nigdy więcej może nie być. Nie chciała tego stracić. Nie mogła dać się temu wymknąć. Zwłaszcza, jeśli Michael czuł to samo. Tę samą lekkość. Chwilowe zapomnienie.
Pochyliła głowę, zbliżając swoje usta do niego. Pachniał dziwnie. Pikantnie. Zamrugała, nie bardzo wiedząc czy powinna zamknąć oczy czy nie. Kiedy opuszki jego ciepłych palców, dotknęły jej policzka, powieki same się przymknęły. Miała wrażenie, że to trwa wieczność, nim wreszcie to poczuła. Smak jego ust. Delikatny nacisk ciepłych warg. Ciało rozluźniło się, jakby topniało. Świat wirował, tak jak wtedy, gdy szaleńczo się huśtała. I chciała więcej. Potrzebowała więcej. Tej energii, tego gorąca, tej palety barw roztaczającej się w jej głowie. Musiała być bliżej. Bliżej niż to było kiedykolwiek możliwe. Noga niezdarnie wsunęła się pomiędzy sznurek a Michaela, zwisając po drugiej stronie deski. A potem druga noga. Siedziała teraz na jego kolanach, chłonąc całym swoim ciałem bijące od niego ciepło. Łaknące tej magii ramiona, oplotły się wokół jego szyi. Usta same rozchyliły się i zaczęły łapczywie odwzajemniać pocałunek. Krople deszczu, usiłujące wedrzeć się pomiędzy ich wargi, stanowiły teraz słodkie pobudzenie. A oni zdawali się unosić w powietrzu, tańczyć w ulewie, całkowicie zapominając o tym, że to się kiedyś skończy. Nie. Ten pocałunek przeczył rzeczywistości, odrywał od niej. Był snem. Marzeniem. Był tym wszystkim, czego im brakowało w życiu. Ten pocałunek był życiem. I Michael był życiem. Ona też.
c.d.n.
Coś ją tchnęło. Nie wiedziała nawet dokładnie co. Po prostu nie mogła usiedzieć w domu. Zresztą jak praktycznie w każdy wieczór. Jednak nigdy nie wychodziła w taką pogodę. To byłoby zbyt podejrzane. Deszcz uderzał lodowatymi kroplami o szybę, aż człowiek marzł na samą myśl o tym zimnie. A ona wymykała się przez okno swego pokoju. Przystanęła, nabierając głęboko powietrza, kiedy strugi wody zaczęły sączyć się na jej ciało. Chwilowy szok szybko przeszedł w ulgę. Zmęczona skóra, nieco obolałe mięśnie i przede wszystkim to piekielnie piekące tarcie na ręce, chłonęły z wdzięcznością miękkie kropelki, delikatnie masujące naskórek. Jakby deszcz ją obmywał z tego bólu. Jakby wypłukiwał pamięć. Przeklętą pamięć, w której wciąż tkwił obraz rozwścieczonego ojca i uścisk jego silnej dłoni na jej ręce. Szarpał nią przez kilkanaście minut, aż prawie klęknęła na podłodze, nie potrafiąc wytrzymać.
Teraz jednak nie wychodziła tylko dla siebie. Owszem, chciała się stamtąd wyrwać, potrzebowała spokoju i tego odpoczynku, jaki przynosił jej zawsze park. Nogi same kierowały ją w tamtą stronę. Tam, gdzie huśtawki kołysały jej ciało i wyrzucały wszystkie czarne myśli. Gdzie rodził się jej śmiech. Gdzie nie było strachu, że od rana zacznie się to samo. Huśtawki stały się dla niej domem. Drugim domem. A może właściwie tym jedynym, prawdziwym? Miała tam swoje miejsce. Nikt jej nie wyganiał. Nikt na nią nie krzyczał. Mogła unosić się swobodnie w powietrzu, gdy tylko chciała. Czuła się bezpieczna. A czasami pojawiał się tam on. Michael Guerin. I on też powoli wtapiał się w codzienność tego „domu”. Nie miała nic przeciwko. Przy nim czuła sie swobodnie. Nie musiała nic mówić, ani tłumaczyć. Bywały chwile, gdy sama się otwierała i mówiła, chociaż on nie pytał. Zdarzało się, że on również się odzywał, chociaż wydawało się to być nieprawdopodobne.
Bardzo nieprawdopodobne. Widywała go czasami w szkole. Ale nigdy się ze sobą nie witali. Nawet jeśli Max usilnie kręcił się blisko niej, nie wymienili ze sobą ani jednego słowa. Nie musieli. Wystarczyło, że na siebie spojrzeli i to samo w sobie było powitaniem. Bywały chwile, gdy patrzyli na siebie dłużej. W korytarzu. Na stołówce. I to była ich rozmowa. Najszczersza, najprawdziwsza. Bez zbędnych historyjek i udawanych uśmiechów. Chociaż były uśmiechy. Jej uśmiechy. Nie te nędzne, niewyraźne, którymi raczyła wszystkich dokoła, którymi karmiła ich nieświadomość. Dla Michaela zawsze miała inny uśmiech. Sama nie wiedziała, skąd to się bierze. Ale niczym instynkt, wręcz się rozpromieniała. A on wtedy odpowiadał jej lekkim uniesieniem kącików ust ku górze. Naprawdę lekkim. Tylko ona to widziała, nikt inny. Nienawidziła, kiedy ludzie patrzyli na nią, jakiekolwiek mieli ku temu powody. Często jednak czuła jego intensywny wzrok na sobie i to jej nie przeszkadzało. Przeciwnie. Czuła się wtedy dziwnie... bezpieczna. Jak w „domu”. Jak na huśtawkach.
Teraz szła szybko w stronę parku, w stronę huśtawek. Nie tylko, żeby móc tam odetchnąć. Zapomnieć. Miała przeczucie, że tym razem ktoś inny szuka tam tego, co ona znajdowała na co dzień. I nie myliła się. Już z daleka rozpoznała skuloną sylwetkę. Siedział na huśtawce, nerwowo kopiąc w ziemię czubkiem buta. Dłonie zaciskały się kurczowo na sznurkach huśtawki, jakby chciał je rozerwać na strzępy. Może i był w stanie to zrobić, ale coś go hamowało. Myśl o tym, że zniszczył by wtedy jedyne miejsce, które zawsze chętnie na niego czeka. W którym on zawsze chętnie się pojawiał. Kosmyki włosów wdzierały się do jego oczu, a on nawet ich nie odgarniał. Siedział tak smętnie, nawet się nie huśtając. A woda wsiąkała w jego ubranie i ciało, zadowolona z tego, że nikt jej nie unika.
Michael nie reagował na deszcz. W żaden sposób. Prawdopodobnie i tak było mu wszystko jedno. Ale jej nie było. Podeszła bliżej, chociaż zwolniła tempo. Jakby lekko się obawiając, że może mu przeszkadzać. Nigdy przy Michaelu niczego się nie bała. Nie czuła nawet, że powinna się bać. Chociaż znała jego reputację. Teraz jednak to on potrzebował tego miejsca, tego spokoju. A ona mogła tylko przeszkadzać. Nie chciała. Zatrzymała się kilka kroków od niego. Splotła ramiona wokół siebie, powoli czując jak chłód przetacza się przez jej ciało. Odegnała myśl o tym, że będzie chora. W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, czy on czegoś nie potrzebował. Jeśli chciał być sam, ona odejdzie, nawet o nic nie zapyta ani nigdy tego nie wspomni. Wiedziała, że w takich sytuacjach nie zawsze chce się przy kimś siedzieć. Nawet jeśli do tej pory wydawała się to najodpowiedniejsza osoba. Jeżeli jednak chciał oddać jej trochę swojego bólu, przyjmie go, nie narzekając nawet. Znosiła już wiele. A teraz, pomogłaby jemu.
Usiłowała skupić wzrok, mimo kropel deszczu nieustannie wpadających do jej oczu. Patrzyła na niego, czując jak coś ściska się w jej sercu. Kiedy uniósł głowę, wbijając w nią wzrok, wszystko na chwilę się zatrzymało. Siniak pod okiem wyjaśnił wszystko. Przez drobne ciało Liz przetoczyła się fala gorącego bólu. Jej własnego. Ta jedna rana na jego twarzy obudziła wszystkie jej dawne zadrapania i urazy. Dlaczego to musiało ich spotykać? Czemu ten świat był tak popaprany? Zrozumiałaby, gdyby jeszcze czymś na to zasłużyli. Ale nie zasłużyli. Na Boga, nie zasłużyli! W zasadzie wciąż byli dziećmi. A to wszystko zaczęło się już w dzieciństwie. Ktoś tam w górze, o ile istniał, musiał ich niezmiernie nienawidzić. Albo miał kaprys, by znęcać się nad nimi. Nie narzekali jednak. Znosili to z uniesionymi głowami, zaciskając usta i nie wymawiając nawet jęknięcia bólu. Chociaż czasami niewiele brakowało, a załamali by się całkowicie.
Teraz chyba nadeszła jedna z tych chwil, gdy wszystko całkowicie traciło sens, chociaż nigdy go za wiele nie miało. Kiedy deszcz przesłaniał każdą iskrę nadziei i wypłukiwał z wnętrza ciepło, sycąc się bólem i strachem. Sycąc się jego bólem.
- Michael. - wyszeptała ledwo słyszalnie
Patrzył na nią nieustannie. Już od kilku minut czuł jej obecność, ale bał się unieść głowę. Bał się, że zmysły go mylą i nikogo nie będzie w pobliżu. Ale była tutaj. Nie wiedział dlaczego. Nie wiedział nawet dlaczego w jakiś sposób go to cieszy. Gdzieś tam na dnie, coś roztliło się i wyrywało w jej stronę. Bo ona rozumiała... Ona jedna. Nikt inny. Przyglądał się, jak drobne ciało drżało z zimna, a srebrzyste kropelki wody rozbijają się o jej skórę, spływają po rozchylonych ustach.
- Mogę odejść. - wykonała niepewny krok do tyłu
Chciała zostać. Chciała usiąść na tej huśtawce obok i chociaż na chwilę pozwolić mu zapomnieć. Nie na zawsze. To nigdy nie będzie możliwe, dla żadnego z nich. Ale teraz, w tej chwili, gdy miał ją tutaj, mógł z tego przywileju skorzystać.
- Zostań. - wzruszył lekko ramionami
Ton był raczej obojętny. Pozornie. Ciągle zachowywał pozory. Cały czas. A prawda była taka, że był w stanie ją teraz błagać by została. Tylko ją. Jeśli pojawiłby się tutaj ktoś inny, nawet Max czy Isabel, nie pozwoliłby mu się nawet do siebie zbliżyć. Ją jednak chciał mieć przy sobie. W tym jednym momencie. Nawet na kilka sekund. Tylko nie chciał tego tak okazywać. Nie. On nie umiał tego okazać. Wciąż zbyt zamknięty we własnym wnętrzu, broniący go ze wszystkich sił. Jedynie lodowate krople deszczu i gorzka krew dostawały się do środka. I ona... Liz Parker.
Jej ciało drgnęło. Przez chwilę się naprawdę wahała, czy podejść czy nie. W końcu niepewnymi krokami zbliżyła się. Z pochyloną głową, nie mówiąc ani słowa. Usiadła na swoim tradycyjnym miejscu, dotykając dłońmi przesiąkniętych sznurków. Siłą powstrzymała własne ciało i huśtawkę, przez kołysaniem. To nie był na to czas. Nie było na to nastroju. Zacisnęła mocniej usta, mając już dość metalicznego posmaku kropel deszczu na wargach. Ciemne sploty włosów przyklejały się nieprzyjemnie do policzków. Odegnała myśl o tym, jak zziębnięta była i obróciła głowę. Nieśmiały, lekko troskliwy wzrok padł na niego. Nie był współczujący. Zero litości czy domniemanego pożałowania. Po prostu patrzyła na niego. Jak za każdym razem, gdy się tutaj spotykali. Jak za każdym razem, gdziekolwiek się widzieli.
- Przynieść ci lód? - zapytała niepewnie
- Nie. - mruknął – Już nawet nie boli.
Paliło jak piekło. Czuł jakby drobniutkie igiełki, rozżarzone do czerwoności, nakłuwały jego oczodół, sącząc do naskórka kolejne palety sinych barw. Ale mówił, że nie bolało. Nie chciał, żeby się fatygowała. Poza tym, to w jakiś pokręcony sposób sprawiało, że naprawdę przestawało boleć. Może to kwestia podświadomości.
- Mógłbyś przestać? - spojrzała na niego dziwnie i wskazała na jego nogę, wciąż wykopującą dołek pod huśtawką – To trochę denerwujące.
Zamrugał, wyraźnie zaskoczony jej prośbą. Za to właśnie tak ją cenił. Mówiła od razu o co jej chodziło, nawet jeśli to był taki banał. Nie kręciła swojego życia wokół głębszych rozmyślań, tylko wokół tych drobnostek, których inni nie dostrzegali. I w każdym takim elemencie odnajdywała jakąś emocję, która pomagała przetrwać kolejny dzień, która sprawiała, że świat wydawał się być normalny. Chociaż dla nich nigdy nie będzie normalny. Nie stwarzali pozorów, że tak jest. Nie o to w tym chodziło. Po prostu potrafili jeszcze, mimo całej tej tłumionej nienawiści, docenić to, co im pozostało. Momentalnie przestał drążyć czubkiem buta ziemię i obrócił głowę, przyglądając się jej uważnie. Bardzo uważnie.
- Nie lubisz deszczu? - zapytał spokojnie, śledząc strumyk spływający po jej policzku
Kąciki jej ust uniosły się lekko, a ciemne tęczówki wypełnił ten barwny błysk, który tak lubił w jej oczach. Lekko odchyliła głowę, pozwalając kroplom rozbijać się o jej twarz. Przyjemnie łaskotało. Po chwili zachichotała i rozchyliła usta, wystawiając język i z rozbawieniem łykając deszcz. Michael pokręcił głową, ale wciąż się w nią wpatrywał. Musiał przyznać, że była niesamowita. Nie taka, jak wszystkie inne dziewczyny, które widywał w szkole. Nie dlatego, że miała swoją straszną tajemnicę i w jakiś sposób wydawała się być podobna do niego. Coś innego w niej tkwiło. Naturalnego. Jasnego. Uśmiechnął się, kiedy zamknęła usta i ponownie spojrzała na niego. Naprawdę uśmiechnął. Miał ochotę wyciągnąć dłoń i odgarnąć przylepione pasemko włosów do jej twarzy. Albo nie... tak wyglądała lepiej. Bez układania niczego, bez udawania.
- Liz... - jego głos chyba po raz pierwszy zahaczył o tak ciepłą nutę
Przechyliła nieco swoje ciało w jego stronę, zbliżając swoją huśtawkę do niego. Patrzył na nią tak inaczej niż zawsze. Nie źle. Po prostu inaczej. Wszelki ból wyparował z jego twarzy, chociaż wciąż było widać siniak. Chłodny zawsze wzrok, teraz wypełniała iskrząca ciekawość. Zmieszana z czymś. Liz nie wiedziała z czym dokładnie. Ale to było coś w deszczu. Coś w powietrzu. Coś w tej chwili. Coś w niej. To coś przesycało teraz wszystko dokoła. Przesunęła koniuszek języka po ustach, spijając deszcz.
- Tak? - miękko zapytała
I wyciągnął dłoń w jej stronę. Spoglądała jak krople przez chwilę złośliwie padają na jasną skórę. A on czekał. Spokojnie. Patrzył na nią i czekał. Serce zabiło szybciej. Położyła swoją drżącą rękę na jego dłoni. Miał taką ciepłą skórę. Nigdy by nie podejrzewała. Nawet mimo tego lodowatego deszczu. Zacisnął delikatnie palce dokoła jej dłoni i powoli, prawie niewyczuwalnie, pociągnął ją w swoją stronę. Momentalnie wstała. Kolana zadrżały, ale podeszła do niego. Blisko niego. Stanęła na wprost niego, pomiędzy jego nogami, wciąż z lekkim zdumieniem i niepewnością na niego patrząc. Ciepła dłoń nadal trzymała w przyjemnie subtelnym uścisku jej rękę. Sekundy mijały powoli, dźwięcząc w perełkach deszczu. Ciemne oczy, nie mogły oderwać się od twarzy Michaela, od jego spojrzenia. Aż usłyszała wibrujący szept.
- Chcę cię pocałować.
Fala gorąca przetoczyła się przez jej żyły. Pewnie się nawet zarumieniła. Ale nie odsunęła się. Nawet na milimetr. Wciąż wpatrywała się w niego, jakby zahipnotyzowana tym, co właśnie powiedział. Wzrok przesunął się powoli na jego usta i ponownie w głębię miodowych tęczówek. Przytaknęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Nie chciała nic mówić. Słowa by tu wszystko zepsuły. I nie chodziło już o ból. On dawno zniknął. Chyba nawet w chwili, gdy usiadła na tej huśtawce. Teraz sączyło się coś słodkiego i ulotnego. Może niepowtarzalnego. Coś, czego już nigdy więcej może nie być. Nie chciała tego stracić. Nie mogła dać się temu wymknąć. Zwłaszcza, jeśli Michael czuł to samo. Tę samą lekkość. Chwilowe zapomnienie.
Pochyliła głowę, zbliżając swoje usta do niego. Pachniał dziwnie. Pikantnie. Zamrugała, nie bardzo wiedząc czy powinna zamknąć oczy czy nie. Kiedy opuszki jego ciepłych palców, dotknęły jej policzka, powieki same się przymknęły. Miała wrażenie, że to trwa wieczność, nim wreszcie to poczuła. Smak jego ust. Delikatny nacisk ciepłych warg. Ciało rozluźniło się, jakby topniało. Świat wirował, tak jak wtedy, gdy szaleńczo się huśtała. I chciała więcej. Potrzebowała więcej. Tej energii, tego gorąca, tej palety barw roztaczającej się w jej głowie. Musiała być bliżej. Bliżej niż to było kiedykolwiek możliwe. Noga niezdarnie wsunęła się pomiędzy sznurek a Michaela, zwisając po drugiej stronie deski. A potem druga noga. Siedziała teraz na jego kolanach, chłonąc całym swoim ciałem bijące od niego ciepło. Łaknące tej magii ramiona, oplotły się wokół jego szyi. Usta same rozchyliły się i zaczęły łapczywie odwzajemniać pocałunek. Krople deszczu, usiłujące wedrzeć się pomiędzy ich wargi, stanowiły teraz słodkie pobudzenie. A oni zdawali się unosić w powietrzu, tańczyć w ulewie, całkowicie zapominając o tym, że to się kiedyś skończy. Nie. Ten pocałunek przeczył rzeczywistości, odrywał od niej. Był snem. Marzeniem. Był tym wszystkim, czego im brakowało w życiu. Ten pocałunek był życiem. I Michael był życiem. Ona też.
c.d.n.
mmmm... wspaniała część...
Mówiłaś, że całe opowiadanie mimo całego cierpienia bohaterów, ma w sobie jakąś nadzieję, i że chodzi o oderwanie się od bólu i szarości, więc ja teraz mam nadzieję, że nie zmienisz zdania w ostatniej części i że skończy się ona pozytywnie
Ale moje przeczucia takie nie są Tylko żeby sie nie sprawdziły... tylko żeby się nie sprawdziły...
Galadrielu zapomniałam chyba wcześnej wspomnieć, że bannerki bardzo mi się podobały Maruda z ciebie i tyle
Kolejna część pojawi się po świętach, czy może wcześniej??
Mówiłaś, że całe opowiadanie mimo całego cierpienia bohaterów, ma w sobie jakąś nadzieję, i że chodzi o oderwanie się od bólu i szarości, więc ja teraz mam nadzieję, że nie zmienisz zdania w ostatniej części i że skończy się ona pozytywnie
Ale moje przeczucia takie nie są Tylko żeby sie nie sprawdziły... tylko żeby się nie sprawdziły...
Galadrielu zapomniałam chyba wcześnej wspomnieć, że bannerki bardzo mi się podobały Maruda z ciebie i tyle
Kolejna część pojawi się po świętach, czy może wcześniej??
Who is online
Users browsing this forum: Google [Bot] and 63 guests