Właściwie to nie powinno mnie tu być, ale że przez cały dzień mam wrażenie, że wcielam się w zbitego psa, jakoś trzeba poprawić sobie humor.
O Ośmiorniczkach mi nie krakać. Od kilku dni usiłuję napisać punkt widzenia Chrisa i co usiądę, to po pół godzinie mam jedno zdanie dobre i dziesięć skasowanych
Szczerze mówiąc to wszystkie spotkania "po latach" są nieco zabawne - czasami te wszystkie lata w ogóle znikają, a czasami zaraz po wymianie ogólników zapada niezręczna cisza, kiedy nie bardzo wiadomo, co powiedzieć. Zresztą, to by było zbyt proste, gdyby wszyscy padli sobie w ramiona. I mała rada - ja naprawdę bardzo lubię Liz, tylko czytanie opowiadań zrobiło swoje. Gdy za bardzo zaczynam się na niej wyżywać, wystarczy wspomnieć mi o Antarian Sky. Złagodnieję.
A co do Kyle'a - zwracam uwagę, że on cały czas tkwił w Roswell, od tych dziewiętnastu lat. Nieco inne podejście do kosmitów miała Maria, i bardziej uwypuklił to jej wyjazd do LA, a inaczej patrzy na to Kyle. Wciąż obracał się w tym samym środowisku, spotykał ludzi, którzy też o tym wiedzieli, zna Evansów, którzy stracili oboje dzieci, a przynajmniej tak sądzili, zna Parkera... A kosmici w końcu zmienili dość znacznie życie panów Valenti. Może rzeczywiście lepiej byłoby, gdyby ta historia nie zaczynała się od początku.
Rany, chyba lepiej będzie, jak już odpuszczę sobie dzisiaj wszelkie matematyki i powtórki... A wy czytajcie sobie bonusowy
odcinek 17.
Liz:
(...)Jennie otworzyła oczy.
-Dojeżdżamy już? – zapytała. Jechaliśmy starą autostradą – tą samą, którą kiedyś dawno temu pokazał mi Max. Wolałam wjechać do miasta od tej milszej strony, choć nie byłam pewna, czy ten odcinek drogi jeszcze istniał. Ku mojej uldze – owszem, i to nawet był w całkiem niezłym stanie. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie plątał się żaden koń...
Autostrada była wyżej niż miasto, leżące jakby w dolince między pagórkami, i rozpościerał się z niej doskonały widok na całe Roswell. W milczeniu patrzyliśmy na panoramę, na kilka wysokich budynków, rozciągające się szeroko osiedla pełne domków, na zielone plamy parków, których jakby trochę przybyło. A jednak... a jednak poczułam coś w rodzaju ulgi widząc znowu Roswell.
W milczeniu wjechaliśmy w granice miasta. Zwolniłam nieco nie tylko z powodu ograniczenia prędkości, ale i dlatego, że nie byłam pewna, czy odnajdę się wśród tych wszystkich nowych ulic. Zadziwiające, jak w ciągu dwudziestu lat może zmienić się miasto, które wydawało się być jak konserwa... dla mnie jednak było to wygodne. Nowe twarze, nowe ulice i budynki sprawiały, że ktoś, kto dopiero przyjechał nie był od razu widocznym miasto dawało mu możliwość kamuflażu, przynajmniej do czasu, gdy nie spotka kogoś, kto pomimo starannego maskowania i tak cię przeniknie. Przynajmniej na razie było mi to na rękę – wiedziałam, że nie zdołam ukryć się przed wszystkimi, którzy być może zostali w Roswell, ale miałam choć cień nadziei, że nie będę musiała spotykać ich na samym początku.
Miasto zmieniało się błyskawicznie, rozrastało się i doroślało, a w samym środku jak niewzruszony pomnik stało Crashdown... Stare, dobre Crashdown z latającym spodkiem nad wejściem.
(...)