T: Uphill Battle [by Anais Nin]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Rozdział 45
Polska, sierpień 1943r.
Max czuł na sobie zwrok strażnika, czuł błękitne oczy ocienione długimi jasnymi rzęsami. Prawie każdego poranka znajdował kulkę z chleba. Nauczył się już jeśćją powoli upewniając się wcześniej, że nikt go nie widzi i żźe Trevor dostał swoją część od niego. Strażnik chciał z nim najwyraźniej porozmawiać, ale jeszcze się wahał.
Pytanie o to kim był strażnik i dlaczego wydawał się taki znajomy dręczył Maxa kilka tygodni. Za każdym razem kiedy na niego spoglądał przeszywal go błysk wspomnienia, lecz jego umysł był zbyt zmęczony by rozpoznać osobę. Odpowiedź była na końcu języka, ale im więcej o niej myślał, tym mniej mógł sobie przypomnieć.
Rzuciwszy strażnikowi kolejne spojrzenie zauważył, iż ten rozmawia z innym, zwykle nieprzyjaznym z rana kolegą. Potaknęli we wzajemnej rozmowie i oddalili się. Strażik lekko kulał na prawą nogę. W umyśle Maxa pojawił się przebłysk mówiący o tym, że własnie to to jest część odpowiedzi na jego pytanie. Ale nie pojawiła się sama odpowiedź.
Ponownie skupił się na pracy – monotonnej rutynie obsługi maszyny. Gdy czyjaś dłoń niespodziewanie spoczęła na jego ramieniu zdrętwiał.
„Evans, prawda?”
Max odwrócił głowę i spojrzał prosto w jasne oczy tajemniczego strażnika. Przełknął delikatnie i potaknął czując jak po ciele rozprzestrzenia się uczucie przerażenia i podniecenia zarazem. W końcu. W końcu dowie się, kim jest ten człowiek i jakie są jego powiązania z nim samym. Kątem oka dostrzegł, że Trevor ich obserwuje. Na jego twarzy malowało się nieskrywane zainteresowanie.
“Chodź ze mną” rozkazał strażnik głębokim, lecz lekko zapewniającym o bezpieczeństwie tego spotkania głosem. Max potaknął nadal nie mogąc wydusić z siebie żadnego słowa i podążył za mężczyzną, który teraz wydawał się już coraz mocniej kuleć.
Szedł za strażnikiem aż do małego biura poza fabryką majac przed oczami koszmarny scenariusz przyszłych wydarzeń i kłębiące się w jego myślach pytania o niebezpieczeństwo. Max zakładał, iż strażnik jest wyższy rangą od pozostałych. Strażnik otworzył drzwi, a gdy weszli do środka zamknął je za nimi i podsunął maxowi krzesło, co go kompletnie zaskoczyło.
„Proszę, usiądź.” Powiedział i odchrząknął.
Max posłuchał, nie zajmował stanowiska na tyle mocnego, by się sprzeciwiać czemukolwiek.
Strażnik usiadł naprzeciwko niego tak, że Max mógł lepiej przyglądnąć się jego twarzy.
„Pan Evans…” zaczął strażnik zdejmując czapkę, lecz nagle zawahał się „Nie mas zmam nadzieję, nic przeciwko, żebym zwracał się do cieie po imieniu?”
Max potrząsnął glową w zaprzeczeniu. Uczucie zaspokojenia ciekawości zdawalo się być coraz potężniejsze.
„Max… wiele ci zawdzięczam. „ zaczął strażnik drapiąc z zadumaniem swój podbródek. Jego oczy badawczo obserwowały rózne obrazy, by w końcu skupić wzrok na jego rękach, które połozył na wielkim drewnianym stole. Odkaszlnął i przymknął oczy. „prawdopodobnie więcej, niż kiedykolwiek mógłbym ci się odwdzięczyć.”
Max nic nie rozumiał. Nie pamiętał tego człowieka bez względu na to, jak mocno starał go sobie przypomnieć.
„Mam na imię Edwin” powiedział strażnik „Edwin Klein. Kiedyś uratowałeś mi życie.” Milczał przez moment pewnie wpatrując się w Maxa. “Na froncie. W Rosji. Nie pamiętasz?”
Żołądek Maxa zacisnął się w węzeł w chwili, gdy wszystko zaczęło się wyjaśniać, zaczęły wracać obrazy z przeszłości. Krew, płacz, jęki… Spojrzał w błękitne oczy, które już rozpoznał. „pamiętam” powiedział. W gardle mu zaschło. Nie mówił od wielu godzin.
“Może wody? Moze czegoś mocniejszego?” zapytał Klein a na jego twarzy pojawiło się zatroskanie.
Max potaknął obdarzając Kleina delikatnym uśmiechem. „Wody, proszę.”
Klein wstał, wygładził mundur, wziął kryształową karafkę pełną migoczącej wody. Napełnił szklankę, wyjął kolejną karafkę z szafki i napełnił drugą szklankę żółtawym płynem. „Na zdrowie” powiedział podając maxowi szklankę wody.
Max potaknął i delikatnie podniósł szklankę w górę w geście toastu „Na zdrowie.”
Klein od razu opróżnił szklankę, ponownie usiadł, odstawiłnaczynie na blat i zaczął miarowo stukać palcami w drewno. „Perwnie zastanawiasz się po co cię tu wezwałem.”
Ścierająć wodę z ust pobrudzonymi rękami Max przytaknął. Nadal wahał się odezwać.
„No cóż…” zaczął Klein, lecz za moment skupiał się już na obracanym w palcach piórze. Potem, jakby nagle przypomniał sobie co miał powiedzieć i do kogo, znieruchomiał, spojrzał na Maxa szczerymi oczami.
„Chciałem ci podziękować Max. Od czasów Rosji szukałem na to sposobu. Teraz ty jesteś tutaj, I ja też, I mogę ci pomóc.” Zauważywszy błysk nadziei w oczach Maxa Klein szybko dodał „Nie za wiele mogę zrobić oczywiście, ale mogę zmienić coś. Pewnie zauważyłeś chleb.” Powiedział dzieląc z Max’em konspiracyjny uśmiech.
„Zauważyłem” poweidzial Max. „możesz dać mi go więcej?” zapytał z nadzieją “Proszę?”
Klein wyrzucił z siebie krótkie chrapliwe stęknięcie. „Obawiam się, że to niemożliwe. Sturmhauptführer z pewnością by to zauważył. Ale staranm się, by przydzielono cię do pracy u mnie.” Milczał przez chwilę starając sie wybadać reakcję Maxa. Cisza pomiędzy nim zdawała się rozciągać w nieskończoność. „Chciałbyś?”
„Tak.” Potaknął Max starając się jednocześnie ukryć w głosie wielką ochotę. Myśląc o Trevorze powiedział „mam przyjaciela… czy może”
„Nie mogę” Klein natychmiast mu przerwał. „I tak wiele ryzykuję pomagając tobie. Musisz zdawać sobie z tego sprawę.”
„Tak proszę pana” potaknął w zadumaniu, potem podniósł wzrok na Kleina i dodał „Dziękuję.”
„Chciałbym móc więcej. Ale nie mogę. Nie mam kontaktów w tym obozie.”
„Ale… ale masz swoje własne biuro, dom” słabo wtrącił Max mając nadal nadzieje, że Klein byłby w stanie pomóc Trevorowi. „Musisz mieć władzę.”
Edwin Klein potaknął “jednak…” poweidział wkładając na głowę czapkę. Srebrny orzeł błysnął na epoletach. „jest ośmiu strażników wyższych rangą ode mnie.”
„jest o wiele więcej strażników niższych rangą od twojej” zaznaczył Max zdeterminowany, by pomóc Trevorowi, jednak świadomy, że nie może przeciągać struny. Znajdzie sam sposób. Wstał czując, że ich rozmowa dobiegła końca.
„Skotaktuę się z tobą później.” Poweidzial Klein również wstając i rozglądając się po biurze. Przeciągnął palcem po blacie ścierając z niego kurz „jest tu tyle rzeczy sdo zrobienia. Rozumiem, że potrafisz majsterkować i takie tam?”
Max wykrzywił się z wahaniem „Wiem jak używać niektóre narzędzia. Ale złota rączką to nie jestem.”
„Spokojnie” powiedział Klein potakując z uśmiechem „Nie chcę, żebyś cokolwiek robił od nowa, tylko ponaprawiało nieco.”
Podchodząc do drzwi Max podrapał łysą głowę. Potem, z wahaniem odwrócił się. „czy byłaby możliwość, żebym skontaktował się z moją rodziną?” twarz Liz mignęła mu przed oczami przed zaraz po twarzy matki.
Klein wyrażnie zawahał się. „Nie wydaje mi się, żeby…” jego głos zamilkł w zawiezseniu gdy wkladał ręce do kieszeni. Dostrzegł wielki bol w twarzy Maxa. „Nie jestem pewien” skończył. “Oficjalnie nie mogę cię faworyzować w żaden sposób. Ale.” Zapadło dręczące milczenie podczaqs gdy Klein rozważał wagę następnych słów. „Ale postaram się dać zać twojej rodzinie, że wszystko z toba w porządku.”
Max uśmiechnął się szeroko z wdzięczności.
„Nikomu nie możesz o tym powiedzieć.” Ostrzegł go Klein. „rozumiesz, prawda?” I wyszedł.
“Rozumiem proszę pana” potaknął usłużnie “I dziękuję”
Edwin Klein zasalutował niedbale i lekko się usiechnął. „proszę z całego serca bardzo.”
Jeszcze przez jakiś czas Max patrzył za odchodzącym strażnikiem, potem opuścił barak i wrócił na podwórko czując się o wiele lepiej niż gdy do miał do tego domu wejść. Słońce świeciło na niego, ale nie przyćmiewało jego uśmiechu. Z daleka strażnik wskazał mu gniewnie, by powrócił do fabryki.
W fabryce natomiast nie za wiele się zmieniło. Dźwięki, świato, żar… nadal nie uległy zmianie. Trevor patrzył na niego zabawnie co Max wyczuwał, podobnie jak spojrzenia innych więźniów.
Ale to co najbardziej uległo zmianie, to był on sam, i nadzieja, która zaczęła płonąć jego piersi.
Polska, sierpień 1943r.
Max czuł na sobie zwrok strażnika, czuł błękitne oczy ocienione długimi jasnymi rzęsami. Prawie każdego poranka znajdował kulkę z chleba. Nauczył się już jeśćją powoli upewniając się wcześniej, że nikt go nie widzi i żźe Trevor dostał swoją część od niego. Strażnik chciał z nim najwyraźniej porozmawiać, ale jeszcze się wahał.
Pytanie o to kim był strażnik i dlaczego wydawał się taki znajomy dręczył Maxa kilka tygodni. Za każdym razem kiedy na niego spoglądał przeszywal go błysk wspomnienia, lecz jego umysł był zbyt zmęczony by rozpoznać osobę. Odpowiedź była na końcu języka, ale im więcej o niej myślał, tym mniej mógł sobie przypomnieć.
Rzuciwszy strażnikowi kolejne spojrzenie zauważył, iż ten rozmawia z innym, zwykle nieprzyjaznym z rana kolegą. Potaknęli we wzajemnej rozmowie i oddalili się. Strażik lekko kulał na prawą nogę. W umyśle Maxa pojawił się przebłysk mówiący o tym, że własnie to to jest część odpowiedzi na jego pytanie. Ale nie pojawiła się sama odpowiedź.
Ponownie skupił się na pracy – monotonnej rutynie obsługi maszyny. Gdy czyjaś dłoń niespodziewanie spoczęła na jego ramieniu zdrętwiał.
„Evans, prawda?”
Max odwrócił głowę i spojrzał prosto w jasne oczy tajemniczego strażnika. Przełknął delikatnie i potaknął czując jak po ciele rozprzestrzenia się uczucie przerażenia i podniecenia zarazem. W końcu. W końcu dowie się, kim jest ten człowiek i jakie są jego powiązania z nim samym. Kątem oka dostrzegł, że Trevor ich obserwuje. Na jego twarzy malowało się nieskrywane zainteresowanie.
“Chodź ze mną” rozkazał strażnik głębokim, lecz lekko zapewniającym o bezpieczeństwie tego spotkania głosem. Max potaknął nadal nie mogąc wydusić z siebie żadnego słowa i podążył za mężczyzną, który teraz wydawał się już coraz mocniej kuleć.
Szedł za strażnikiem aż do małego biura poza fabryką majac przed oczami koszmarny scenariusz przyszłych wydarzeń i kłębiące się w jego myślach pytania o niebezpieczeństwo. Max zakładał, iż strażnik jest wyższy rangą od pozostałych. Strażnik otworzył drzwi, a gdy weszli do środka zamknął je za nimi i podsunął maxowi krzesło, co go kompletnie zaskoczyło.
„Proszę, usiądź.” Powiedział i odchrząknął.
Max posłuchał, nie zajmował stanowiska na tyle mocnego, by się sprzeciwiać czemukolwiek.
Strażnik usiadł naprzeciwko niego tak, że Max mógł lepiej przyglądnąć się jego twarzy.
„Pan Evans…” zaczął strażnik zdejmując czapkę, lecz nagle zawahał się „Nie mas zmam nadzieję, nic przeciwko, żebym zwracał się do cieie po imieniu?”
Max potrząsnął glową w zaprzeczeniu. Uczucie zaspokojenia ciekawości zdawalo się być coraz potężniejsze.
„Max… wiele ci zawdzięczam. „ zaczął strażnik drapiąc z zadumaniem swój podbródek. Jego oczy badawczo obserwowały rózne obrazy, by w końcu skupić wzrok na jego rękach, które połozył na wielkim drewnianym stole. Odkaszlnął i przymknął oczy. „prawdopodobnie więcej, niż kiedykolwiek mógłbym ci się odwdzięczyć.”
Max nic nie rozumiał. Nie pamiętał tego człowieka bez względu na to, jak mocno starał go sobie przypomnieć.
„Mam na imię Edwin” powiedział strażnik „Edwin Klein. Kiedyś uratowałeś mi życie.” Milczał przez moment pewnie wpatrując się w Maxa. “Na froncie. W Rosji. Nie pamiętasz?”
Żołądek Maxa zacisnął się w węzeł w chwili, gdy wszystko zaczęło się wyjaśniać, zaczęły wracać obrazy z przeszłości. Krew, płacz, jęki… Spojrzał w błękitne oczy, które już rozpoznał. „pamiętam” powiedział. W gardle mu zaschło. Nie mówił od wielu godzin.
“Może wody? Moze czegoś mocniejszego?” zapytał Klein a na jego twarzy pojawiło się zatroskanie.
Max potaknął obdarzając Kleina delikatnym uśmiechem. „Wody, proszę.”
Klein wstał, wygładził mundur, wziął kryształową karafkę pełną migoczącej wody. Napełnił szklankę, wyjął kolejną karafkę z szafki i napełnił drugą szklankę żółtawym płynem. „Na zdrowie” powiedział podając maxowi szklankę wody.
Max potaknął i delikatnie podniósł szklankę w górę w geście toastu „Na zdrowie.”
Klein od razu opróżnił szklankę, ponownie usiadł, odstawiłnaczynie na blat i zaczął miarowo stukać palcami w drewno. „Perwnie zastanawiasz się po co cię tu wezwałem.”
Ścierająć wodę z ust pobrudzonymi rękami Max przytaknął. Nadal wahał się odezwać.
„No cóż…” zaczął Klein, lecz za moment skupiał się już na obracanym w palcach piórze. Potem, jakby nagle przypomniał sobie co miał powiedzieć i do kogo, znieruchomiał, spojrzał na Maxa szczerymi oczami.
„Chciałem ci podziękować Max. Od czasów Rosji szukałem na to sposobu. Teraz ty jesteś tutaj, I ja też, I mogę ci pomóc.” Zauważywszy błysk nadziei w oczach Maxa Klein szybko dodał „Nie za wiele mogę zrobić oczywiście, ale mogę zmienić coś. Pewnie zauważyłeś chleb.” Powiedział dzieląc z Max’em konspiracyjny uśmiech.
„Zauważyłem” poweidzial Max. „możesz dać mi go więcej?” zapytał z nadzieją “Proszę?”
Klein wyrzucił z siebie krótkie chrapliwe stęknięcie. „Obawiam się, że to niemożliwe. Sturmhauptführer z pewnością by to zauważył. Ale staranm się, by przydzielono cię do pracy u mnie.” Milczał przez chwilę starając sie wybadać reakcję Maxa. Cisza pomiędzy nim zdawała się rozciągać w nieskończoność. „Chciałbyś?”
„Tak.” Potaknął Max starając się jednocześnie ukryć w głosie wielką ochotę. Myśląc o Trevorze powiedział „mam przyjaciela… czy może”
„Nie mogę” Klein natychmiast mu przerwał. „I tak wiele ryzykuję pomagając tobie. Musisz zdawać sobie z tego sprawę.”
„Tak proszę pana” potaknął w zadumaniu, potem podniósł wzrok na Kleina i dodał „Dziękuję.”
„Chciałbym móc więcej. Ale nie mogę. Nie mam kontaktów w tym obozie.”
„Ale… ale masz swoje własne biuro, dom” słabo wtrącił Max mając nadal nadzieje, że Klein byłby w stanie pomóc Trevorowi. „Musisz mieć władzę.”
Edwin Klein potaknął “jednak…” poweidział wkładając na głowę czapkę. Srebrny orzeł błysnął na epoletach. „jest ośmiu strażników wyższych rangą ode mnie.”
„jest o wiele więcej strażników niższych rangą od twojej” zaznaczył Max zdeterminowany, by pomóc Trevorowi, jednak świadomy, że nie może przeciągać struny. Znajdzie sam sposób. Wstał czując, że ich rozmowa dobiegła końca.
„Skotaktuę się z tobą później.” Poweidzial Klein również wstając i rozglądając się po biurze. Przeciągnął palcem po blacie ścierając z niego kurz „jest tu tyle rzeczy sdo zrobienia. Rozumiem, że potrafisz majsterkować i takie tam?”
Max wykrzywił się z wahaniem „Wiem jak używać niektóre narzędzia. Ale złota rączką to nie jestem.”
„Spokojnie” powiedział Klein potakując z uśmiechem „Nie chcę, żebyś cokolwiek robił od nowa, tylko ponaprawiało nieco.”
Podchodząc do drzwi Max podrapał łysą głowę. Potem, z wahaniem odwrócił się. „czy byłaby możliwość, żebym skontaktował się z moją rodziną?” twarz Liz mignęła mu przed oczami przed zaraz po twarzy matki.
Klein wyrażnie zawahał się. „Nie wydaje mi się, żeby…” jego głos zamilkł w zawiezseniu gdy wkladał ręce do kieszeni. Dostrzegł wielki bol w twarzy Maxa. „Nie jestem pewien” skończył. “Oficjalnie nie mogę cię faworyzować w żaden sposób. Ale.” Zapadło dręczące milczenie podczaqs gdy Klein rozważał wagę następnych słów. „Ale postaram się dać zać twojej rodzinie, że wszystko z toba w porządku.”
Max uśmiechnął się szeroko z wdzięczności.
„Nikomu nie możesz o tym powiedzieć.” Ostrzegł go Klein. „rozumiesz, prawda?” I wyszedł.
“Rozumiem proszę pana” potaknął usłużnie “I dziękuję”
Edwin Klein zasalutował niedbale i lekko się usiechnął. „proszę z całego serca bardzo.”
Jeszcze przez jakiś czas Max patrzył za odchodzącym strażnikiem, potem opuścił barak i wrócił na podwórko czując się o wiele lepiej niż gdy do miał do tego domu wejść. Słońce świeciło na niego, ale nie przyćmiewało jego uśmiechu. Z daleka strażnik wskazał mu gniewnie, by powrócił do fabryki.
W fabryce natomiast nie za wiele się zmieniło. Dźwięki, świato, żar… nadal nie uległy zmianie. Trevor patrzył na niego zabawnie co Max wyczuwał, podobnie jak spojrzenia innych więźniów.
Ale to co najbardziej uległo zmianie, to był on sam, i nadzieja, która zaczęła płonąć jego piersi.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Kolejny rozdział, tym razem bardziej pogodny od pozostałych. Klein... a o ile pamiętam, to odciągali od niego Maxa, mówili, że już mu pomóc nie można. Nawet i wtedy ludzie ratowali sobie nazwajem życie i odwdzięczali się tak, jak mogli. Być może ta nadzieja, którą Klein dał Maxowi była najcenniejszą rzeczą, jaką mógł mu dać.
A wracając do poprzedniego rozdziału - skazać człowieka za kolor włosów, za nos... koszmar. Wystarczy przefarbować włosy by cho na chwilę poczuć się bezpiecznym i ujść z życiem - tym razem, aż do czasu, gdy sprawdzą bardziej dokładnie.
Przyłączam się do ukłonów ADki i wielkie dzięki za kolejne części, Leo.
A wracając do poprzedniego rozdziału - skazać człowieka za kolor włosów, za nos... koszmar. Wystarczy przefarbować włosy by cho na chwilę poczuć się bezpiecznym i ujść z życiem - tym razem, aż do czasu, gdy sprawdzą bardziej dokładnie.
Przyłączam się do ukłonów ADki i wielkie dzięki za kolejne części, Leo.
Tak, rozdział można rzec optymistyczny, i to tylko dlatego, że dla Maxa zaświtała jakaś iskierka nadzieji. Słabiutka, ale zawsze. Jakże wiele to znaczyło w tamtych czasach, i w tamtych warunkach..
Dzięki Leo
Dzięki Leo
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Rozdział 46
Niemcy, Sierpień 1943
Klasztorne ogrody opustoszały. Bolesny widok. Raz na jakiś czas zabłakany ptak przeleciał przez ogród zaledwie kila razy machnąwszy skrzydłami. Lecz poza tym świat wokół niej był boleśnie, w pełni świadomie opustoszały. Nad ziemią wisiała lekka mgła spowijając wysuszone różane krzewy i skrywając pożółkłą trawę.
Cieszył ją schyłek lata. Uciążliwy upał wypalał rośliny i niewiele pozostawił z piękna jakim wcześniej cieszył się ogród. Rozejrzawszy się wokół Liz powrotem oparła głowę o zimną kamienną ścianę, zamknęła oczy i wzięła długi, głęboki oddech. Lepkie powietrze przepełnione było uciążliwym żarem i zapowiedzią kolejnego upalnego dnia.
„Ona cię nie obwinia kochanie.”
Wzrok Liz jedynie potwierdził, że słowa Matki Weroniki dotarły do niej. Powoli otworzyła oczy bojąc się napotkać wzrok przeoryszy.
„Wiem” przyznała w końcu. Jej gardło wyschło i mówienie sprawiało jej ból. „Ale ja się obwiiam”.
„To nie twoja wina. Żadnej z nas.” Delikatnie przekonywała matka Weronika. Zamknęła dłoń Liz w swojej. Pomimo wczesnej pory, mimo iż słońce jeszcze nie wzeszło, czoło starej kobiety pokrywały krople potu. „Nie powstrzymałabyś ich.”
Oczy Liz badały sylwetkę przeoryszy, badały jej twarz, lecz omijały jej oczy. „Mogłam przyznać się, że jestem Żydówką” wyszeptała. Westchnęła ciężko żałując, że nie potrafi pozbyć się z siebie pozczucia winy, razem z wydechem.
„To by nic nie pomoglo Elizabeth” mówiła Matka Weronika miękkim lecz stanowczym głosem. „Wiesz to przecież.”
Liz opuściła wzrok na ziemię, na zielone linię mchu i ciemne plamy na kamieniach. „Wiem” przyznała rację przełożonej jednocześnie przesuwając stopami po mchu i obserwującjak wyrywa delikatne rośliny i ciągnie je za łodygi. Zostawał mokry, zielony ślad. „Wiem” potówrzyła „ale czuję, że zabrali ją w zamian za mnie.” Spojrzała na Matkę Weronikę. „Jakby skazali ją za samą moją obecność.”
Matka Weronika potrząsnęła głowa w zaprzeczeniu a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. „Oczywiście, że nie kochanie. Twoja obecność tutaj nie miała żadnego znaczenia. I tak zabraliby Agnieszkę.”
Ciężko przełykając Liz pochyliła głowe w geście winy. Nic co mówiła matka Weronika nie było w stanie stawić spraw w odmiennym świetle.
„Wiesz…” zaczęła Mata Weronika powoli również opierając plecy o zimną ścianę. Miękki, zadumany ton jej głosu przykuł uwagę Liz i sprawił ,ze spojrzała zaciekawiona. „Kiedy byłam mała’ powiedziała przeorysza „miałam starszą siostrę. Nazywała się Rebecca. Zawsze walczyłyśmy ze sobą, ale Boże…” Matka Weronika smutno uśmiechnęła się do Lzi “Bóg wie, że ja kochałam. Na moje jedenaste urodziny poszłyśmy koło stawu. W przeciągu dwóch nocy zamarzł i Rebecca była przekonana, że możemy jeździć po lodzie na łyżwach.” Zapadło bolesne milczenie. Matka Weronika wzięła głęboki oddech i zamnęła oczy.
Liz spojrzała na nią zaciekawiona. Podłożyła dłonie pod plecy i oparła się o ścianę ponownie. Chropowata faktura kamiennych ścian drapała skórę jej dłoni. Powoli przesunęła nimi po ścianie by uciec jakoś od tego uczucia, ale uczucie przerażenia coraz silniej rosło w jej żołądku.
„Lód załamał się pode mną” kontynuowała matka Weronika po długim milczeniu. Powoli otworzyła oczy uniosła je w kierunku bezchmurnego nieba.Jej zwykle tak jasne i szeroko otwarte oczy pociemniały, zapadły się i stały się wręcz nieczytelne. „Starała się mi pomóc, lecz… lecz również zapadła się pod krę. Utonęła.”
Matka Weronika odsunęła się od ściany z wielkim wysiłkiem. Wyraźnie ie wiedziała co powinna teraz zrobić. „Ja przeżyłam.”
Liz niepewna co ma zrobić popatrzyła na przeoryszę. „Przykro mi… tak bardzo mi przykro…” wyszeptała, a jej serce wyrywało się z bólu na widok tej silnej kobiety, która teraz siedziała koło niej. „Nie miałam pojęcia.”
„Nie lubię o tym mówić” przyznała matka Weronika. „Przez długi czas nie potrafiłam zrozumieć, czemu to ja nie utonęłam. Razem z Rebeccą. Miałam olbrzymie poczucie winy.” Popatrzyła na Liz “Czułam się również bezużyteczna.”
Sięgnęła ręką pod habit. Kiey wyciągnęła ponownie dłoń spod fałd ubrania dłoń byla zaciśnięta. „Popatrz” poweidziala cicho biorąc rękę Liz i otwierając swoją.
Do ręki Liz włożyła zimny, płąski kamień, którego dziwny kształt przypominał łzę. Zdumienie w oczach Liz napotkało wzrok przeoryszy.
„Dała mi go moja matka” wyjaśniła cicho Matka Przełożona. Na jej twarzy odmalowała się nostalgia. „miałam trzynaście lat. Każdej nocy, przed snem, płakałam. Jak ty, obwiniałam siebie. Obwinialam Boga. Nie mogłam w niego uwierzyć. Nie po tym jak pozwolił, by stało się to, co sie stało.” Przerwała w zamyśleniu oglądając jakis odległy punkt..
Zapatrzona w twarz matki Weroniki skupiała się na jej zmarszczkach. Była to zadziwiająca plątanina fałd, plis i zakrętów, która w końcu prowadziła do błękitnych, wypełnionych łzami oczu. Zwiesiła głowę pogrążona w smutku. Czemu, nie wiedziałą. Może by okazać przeoryszy szacunek. “Dlaczego… dlaczego mi to dajesz?”
„Już mi dłużej nie jest potrzebny.” Odpowiedziała matka Weronika uśmiechając się przez łzy. „Odnalazłam mój cel. Wiem, czemy przeżyłam. Taki był plan Elizabeth. Taki jest plan dla każdego. Jestem pewna, że mój polegał na tym, by pomóc siostrom.” Zamknęła palce Liz na kaieniu „A ty Elizabeth, ty żyjesz bym mogła Ci pomóc.”
Rzuciła Liz kolejny drżący uśmiech ukazując jak jest silna fasada wali się w gruzy. „Dziękuję” Liz wyszeptała niepewnie ochrypłym głosem.
„To ja dziękuję” powiedziała matka Weronika i pogłaskała policzek Liz wierzchem dłoni. „Kiedy moja matka dała mi go, powiedziała, bym trzymała się tego, dopóki mi będzie potrzebne.” Cicho opuściła dłoń „Powiedziała, że muszę się dowiedzieć, co Pan zaplanował dla mnie. Dowiedziałam się. Więc oddaję ci ten kamień i mówię to samo. Trzymaj się go dopóki nie będziesz gotowa go oddać. I obiecaj, że się nie poddasz.”
Nie mogąc wydobyć z siebie głosu Liz potaknęła. „Obiecuję” przysięgła. „Nie poddam się matko.”
Przeorysza odetchnęła z ulgą, tak bardzo uwidocznioną przez ciężki wdech i wydech unoszące jej klatkę piersiową, a na jej twarzy pojawił się uśmiech ulgi. „Dobrze. Zatrzymaj go, dopóki nie będziesz gotowa ponownie uwierzyć w Boga. Bez względu na to, czy jest to twój, czy mój Bóg… po prostu zatrzymaj go dopóki nie uwierzysz” powiedziała kładąc dłoń na sercu Liz „dopóki nie uwierzysz tu, w swym sercu.” W jej uśmiechu pełno było troski a oczy błyszczały łzami, które jeszcze nie znalazły ujścia.
„Dpóki znów nie uwierzysz w miłość.”
Niemcy, wrzesień 1943
Alex trzymał w ramionach płaczącą Izabel, a jej łzy moczyły jego koszulę. „Już w porządku kochanie” szeptał delikatnie gładząc jej włosy kojącymi i rytmicznymi posunięciami „Już wszystko w porządku, Max żyje. Powiedziel, że wszystko z nim w porządku.”
Lekko potaknęła i zdążyła gwałtownie zaczerpnąć powietrza, zanim znów wybucvhnęła płączem. „Tak bym chciała… by był tu” szlochała w przerwie płaczu nadal wtulona w męza „Tak bym chciała… żeby wrócił…teraz…już teraz…zaraz…”
„Wszyscy tego chcemy Iż, wszyscy. Ale nic mu nie jest. Usisz mi uwierzyć.” Alex spoglądał w dół, prosto w jej oczy, zaczerwienione i zapuchnięte od płaczu. Pogładził jej zaczerwienione policzki i posłał jej uśmiech, starając się zapewnić, żewszystrko będzie dobrze. Na koniec pocałował ją w czoło. „Proszę, uwierz mi.”
„Wierzę” powiedziała łamiącym się głosem, zdesperowanym i rozdartym łzami „Wierzę, i Boże, chcę… ale chę, by wrócił już Alex… ja tylko chcę, by mój brat już wrócił.”
„Wiem kochanie” powiedział Alex i przytulił ją mocniej, delikatnie kołysał ją w swoich objęciach. „Wiem.”
Polska, wrzesień 1943r
„Tu” powiedział Klein wręczając maxowi trzystopniowe schodki. Drzewo było mokre, ciemne i przegniłe. Stopnie wyglądały jakby lada sekunda miały się złamać. „możesz zrobić nowe? Te długo nie pociągną.”
Max przez chwilę przyglądał się im, potem wziął je z rąk Kleina i obrócił we własnych dłoniach. „Te stopnie…”powiedział powoli marszcząć się w zadumaniu. Upiścił je z obrzydzeniem w momencie, w którym uświadomił sobie do czego służą. „Wziąłeś je spod szubienicy, prawda?”
Klein ze zdziwieniem zmierzyl go wzrokiem. „Tak. Potrzebujemy nowych. Możesz je zrobić.”
Max zaprzeczył ruchem głowy i starał się wytrzeć ręce w zakurzony uniform. Klein dał mu nowy mundurek kilka tygodni temu, ale już zdążył się zabrudzić tłuszczem i innym brudem.
„Nie mogę.” Powiedział głosem pełnym obrzydzenia. “Oczywiście, że nie mogę. Nie zamierzam.”
„Evans” Klein przerwał mu ostrzejszym głosem, niż jaki kiedykolwiek wcześniej stosował „Jeśli jesteś zdolny je zrobić, to je zrobisz. Rozkaz Sturmhauptführer’a”. Jego oczy, bladoniebieskie, lustrowały Maxa na wylot. „Pamiętasz, że nie jesteś w pozycjim, w której mzesz się targować?”
Max zdrętwiał. Potaknął zaskoczony ostrą reakcją. Podczas ostatnich tygodni wydawało się, że zbliżył się do tego człowieka. Prawie zapomniał, w jakiej jest sytuacji. „Oczywiście, że nie zapomniałem, przepraszam” wyjąkał przygarbiony „Ale ja… ja nie mogę ich zrobić wiedząc…”
„Zrobisz je” Klein zimno rozkazał „Zrobisz co ci kazano Max. Albo koniec z naszą umową. Dano ci szansę Evans. Nie zmarnuj jej. Nie ma sposobu, bym wytłumaczył Reisen’owi, że pozwoliłem ci odmówić zrobienia tej pracy. „Jesgo błękitne oczy pociemniały gdy wygładzał uniform „Tu nie chodzi tylko o twoje życie.”
Max potaknął uciekając wzrokiem przed spojrzeniem Kleina. Z trudem walczył o oddech. Zdawało mu się, że nadaremno. Prawie niemożliwe było zaczerpnięcie powietrza i przedostanie się go, przez tą kulę, jaka tkwiła w jego gardle.
„Dobrze. Oczwkuję, że w poniedziałek będą gotowe.” Klein obrócił się na pięci i opuścił pokój zostawiając Maxa sam na sam ze stopniami. Tymi samymi stopniami, po których szedł Nicholai, Kain i Petrowicz zanim ich zamordowano. Ten sam zbiór schodków, po których szło wielu więźniów wcześniej niecierpliwie oczekując śmierci.
Mamrocząc przekleństwa Max podniósł się i podszedł do okna. Pogoda gwałtownie się zmieniała. Tydzień temu słońce świeciło jasno a termometr wskazywał 25 stopmni najmniej. Teraz było o wiele zimniej, a na niebie pojawiły się grube, wełniane chmurzyska skrywając słońce coraz częściej. Wyciągnął szyję, by zobaczyć któregoś ze strażników, jak maszerują.
Nie miał wyjścia.
Zdawał sobie z tego sprawę.
Albo one, albo powrót do fabryki bez możliwości pracy dla Kleina. Przeklinając podrapał się w głowę.
Nie miał wyjścia.
/Anke Kraster, 16 lat, Oostwold, Groningen
Historie
Zaginione naszyjniki diamentów na policzkach szarości
Ona zna cienie nocy
Spojrzenie przeszłości płynące z oczu strudzonych
Historia orła
Historia pożegnania bez pożegnania
Historia końca śpiewania na ulicach
Cienie czerni nocy
Historia o pożegnaniu, które pożegnaniem nigdy nie było
Zawsze
Cisza./
Niemcy, Sierpień 1943
Klasztorne ogrody opustoszały. Bolesny widok. Raz na jakiś czas zabłakany ptak przeleciał przez ogród zaledwie kila razy machnąwszy skrzydłami. Lecz poza tym świat wokół niej był boleśnie, w pełni świadomie opustoszały. Nad ziemią wisiała lekka mgła spowijając wysuszone różane krzewy i skrywając pożółkłą trawę.
Cieszył ją schyłek lata. Uciążliwy upał wypalał rośliny i niewiele pozostawił z piękna jakim wcześniej cieszył się ogród. Rozejrzawszy się wokół Liz powrotem oparła głowę o zimną kamienną ścianę, zamknęła oczy i wzięła długi, głęboki oddech. Lepkie powietrze przepełnione było uciążliwym żarem i zapowiedzią kolejnego upalnego dnia.
„Ona cię nie obwinia kochanie.”
Wzrok Liz jedynie potwierdził, że słowa Matki Weroniki dotarły do niej. Powoli otworzyła oczy bojąc się napotkać wzrok przeoryszy.
„Wiem” przyznała w końcu. Jej gardło wyschło i mówienie sprawiało jej ból. „Ale ja się obwiiam”.
„To nie twoja wina. Żadnej z nas.” Delikatnie przekonywała matka Weronika. Zamknęła dłoń Liz w swojej. Pomimo wczesnej pory, mimo iż słońce jeszcze nie wzeszło, czoło starej kobiety pokrywały krople potu. „Nie powstrzymałabyś ich.”
Oczy Liz badały sylwetkę przeoryszy, badały jej twarz, lecz omijały jej oczy. „Mogłam przyznać się, że jestem Żydówką” wyszeptała. Westchnęła ciężko żałując, że nie potrafi pozbyć się z siebie pozczucia winy, razem z wydechem.
„To by nic nie pomoglo Elizabeth” mówiła Matka Weronika miękkim lecz stanowczym głosem. „Wiesz to przecież.”
Liz opuściła wzrok na ziemię, na zielone linię mchu i ciemne plamy na kamieniach. „Wiem” przyznała rację przełożonej jednocześnie przesuwając stopami po mchu i obserwującjak wyrywa delikatne rośliny i ciągnie je za łodygi. Zostawał mokry, zielony ślad. „Wiem” potówrzyła „ale czuję, że zabrali ją w zamian za mnie.” Spojrzała na Matkę Weronikę. „Jakby skazali ją za samą moją obecność.”
Matka Weronika potrząsnęła głowa w zaprzeczeniu a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. „Oczywiście, że nie kochanie. Twoja obecność tutaj nie miała żadnego znaczenia. I tak zabraliby Agnieszkę.”
Ciężko przełykając Liz pochyliła głowe w geście winy. Nic co mówiła matka Weronika nie było w stanie stawić spraw w odmiennym świetle.
„Wiesz…” zaczęła Mata Weronika powoli również opierając plecy o zimną ścianę. Miękki, zadumany ton jej głosu przykuł uwagę Liz i sprawił ,ze spojrzała zaciekawiona. „Kiedy byłam mała’ powiedziała przeorysza „miałam starszą siostrę. Nazywała się Rebecca. Zawsze walczyłyśmy ze sobą, ale Boże…” Matka Weronika smutno uśmiechnęła się do Lzi “Bóg wie, że ja kochałam. Na moje jedenaste urodziny poszłyśmy koło stawu. W przeciągu dwóch nocy zamarzł i Rebecca była przekonana, że możemy jeździć po lodzie na łyżwach.” Zapadło bolesne milczenie. Matka Weronika wzięła głęboki oddech i zamnęła oczy.
Liz spojrzała na nią zaciekawiona. Podłożyła dłonie pod plecy i oparła się o ścianę ponownie. Chropowata faktura kamiennych ścian drapała skórę jej dłoni. Powoli przesunęła nimi po ścianie by uciec jakoś od tego uczucia, ale uczucie przerażenia coraz silniej rosło w jej żołądku.
„Lód załamał się pode mną” kontynuowała matka Weronika po długim milczeniu. Powoli otworzyła oczy uniosła je w kierunku bezchmurnego nieba.Jej zwykle tak jasne i szeroko otwarte oczy pociemniały, zapadły się i stały się wręcz nieczytelne. „Starała się mi pomóc, lecz… lecz również zapadła się pod krę. Utonęła.”
Matka Weronika odsunęła się od ściany z wielkim wysiłkiem. Wyraźnie ie wiedziała co powinna teraz zrobić. „Ja przeżyłam.”
Liz niepewna co ma zrobić popatrzyła na przeoryszę. „Przykro mi… tak bardzo mi przykro…” wyszeptała, a jej serce wyrywało się z bólu na widok tej silnej kobiety, która teraz siedziała koło niej. „Nie miałam pojęcia.”
„Nie lubię o tym mówić” przyznała matka Weronika. „Przez długi czas nie potrafiłam zrozumieć, czemu to ja nie utonęłam. Razem z Rebeccą. Miałam olbrzymie poczucie winy.” Popatrzyła na Liz “Czułam się również bezużyteczna.”
Sięgnęła ręką pod habit. Kiey wyciągnęła ponownie dłoń spod fałd ubrania dłoń byla zaciśnięta. „Popatrz” poweidziala cicho biorąc rękę Liz i otwierając swoją.
Do ręki Liz włożyła zimny, płąski kamień, którego dziwny kształt przypominał łzę. Zdumienie w oczach Liz napotkało wzrok przeoryszy.
„Dała mi go moja matka” wyjaśniła cicho Matka Przełożona. Na jej twarzy odmalowała się nostalgia. „miałam trzynaście lat. Każdej nocy, przed snem, płakałam. Jak ty, obwiniałam siebie. Obwinialam Boga. Nie mogłam w niego uwierzyć. Nie po tym jak pozwolił, by stało się to, co sie stało.” Przerwała w zamyśleniu oglądając jakis odległy punkt..
Zapatrzona w twarz matki Weroniki skupiała się na jej zmarszczkach. Była to zadziwiająca plątanina fałd, plis i zakrętów, która w końcu prowadziła do błękitnych, wypełnionych łzami oczu. Zwiesiła głowę pogrążona w smutku. Czemu, nie wiedziałą. Może by okazać przeoryszy szacunek. “Dlaczego… dlaczego mi to dajesz?”
„Już mi dłużej nie jest potrzebny.” Odpowiedziała matka Weronika uśmiechając się przez łzy. „Odnalazłam mój cel. Wiem, czemy przeżyłam. Taki był plan Elizabeth. Taki jest plan dla każdego. Jestem pewna, że mój polegał na tym, by pomóc siostrom.” Zamknęła palce Liz na kaieniu „A ty Elizabeth, ty żyjesz bym mogła Ci pomóc.”
Rzuciła Liz kolejny drżący uśmiech ukazując jak jest silna fasada wali się w gruzy. „Dziękuję” Liz wyszeptała niepewnie ochrypłym głosem.
„To ja dziękuję” powiedziała matka Weronika i pogłaskała policzek Liz wierzchem dłoni. „Kiedy moja matka dała mi go, powiedziała, bym trzymała się tego, dopóki mi będzie potrzebne.” Cicho opuściła dłoń „Powiedziała, że muszę się dowiedzieć, co Pan zaplanował dla mnie. Dowiedziałam się. Więc oddaję ci ten kamień i mówię to samo. Trzymaj się go dopóki nie będziesz gotowa go oddać. I obiecaj, że się nie poddasz.”
Nie mogąc wydobyć z siebie głosu Liz potaknęła. „Obiecuję” przysięgła. „Nie poddam się matko.”
Przeorysza odetchnęła z ulgą, tak bardzo uwidocznioną przez ciężki wdech i wydech unoszące jej klatkę piersiową, a na jej twarzy pojawił się uśmiech ulgi. „Dobrze. Zatrzymaj go, dopóki nie będziesz gotowa ponownie uwierzyć w Boga. Bez względu na to, czy jest to twój, czy mój Bóg… po prostu zatrzymaj go dopóki nie uwierzysz” powiedziała kładąc dłoń na sercu Liz „dopóki nie uwierzysz tu, w swym sercu.” W jej uśmiechu pełno było troski a oczy błyszczały łzami, które jeszcze nie znalazły ujścia.
„Dpóki znów nie uwierzysz w miłość.”
Niemcy, wrzesień 1943
Alex trzymał w ramionach płaczącą Izabel, a jej łzy moczyły jego koszulę. „Już w porządku kochanie” szeptał delikatnie gładząc jej włosy kojącymi i rytmicznymi posunięciami „Już wszystko w porządku, Max żyje. Powiedziel, że wszystko z nim w porządku.”
Lekko potaknęła i zdążyła gwałtownie zaczerpnąć powietrza, zanim znów wybucvhnęła płączem. „Tak bym chciała… by był tu” szlochała w przerwie płaczu nadal wtulona w męza „Tak bym chciała… żeby wrócił…teraz…już teraz…zaraz…”
„Wszyscy tego chcemy Iż, wszyscy. Ale nic mu nie jest. Usisz mi uwierzyć.” Alex spoglądał w dół, prosto w jej oczy, zaczerwienione i zapuchnięte od płaczu. Pogładził jej zaczerwienione policzki i posłał jej uśmiech, starając się zapewnić, żewszystrko będzie dobrze. Na koniec pocałował ją w czoło. „Proszę, uwierz mi.”
„Wierzę” powiedziała łamiącym się głosem, zdesperowanym i rozdartym łzami „Wierzę, i Boże, chcę… ale chę, by wrócił już Alex… ja tylko chcę, by mój brat już wrócił.”
„Wiem kochanie” powiedział Alex i przytulił ją mocniej, delikatnie kołysał ją w swoich objęciach. „Wiem.”
Polska, wrzesień 1943r
„Tu” powiedział Klein wręczając maxowi trzystopniowe schodki. Drzewo było mokre, ciemne i przegniłe. Stopnie wyglądały jakby lada sekunda miały się złamać. „możesz zrobić nowe? Te długo nie pociągną.”
Max przez chwilę przyglądał się im, potem wziął je z rąk Kleina i obrócił we własnych dłoniach. „Te stopnie…”powiedział powoli marszcząć się w zadumaniu. Upiścił je z obrzydzeniem w momencie, w którym uświadomił sobie do czego służą. „Wziąłeś je spod szubienicy, prawda?”
Klein ze zdziwieniem zmierzyl go wzrokiem. „Tak. Potrzebujemy nowych. Możesz je zrobić.”
Max zaprzeczył ruchem głowy i starał się wytrzeć ręce w zakurzony uniform. Klein dał mu nowy mundurek kilka tygodni temu, ale już zdążył się zabrudzić tłuszczem i innym brudem.
„Nie mogę.” Powiedział głosem pełnym obrzydzenia. “Oczywiście, że nie mogę. Nie zamierzam.”
„Evans” Klein przerwał mu ostrzejszym głosem, niż jaki kiedykolwiek wcześniej stosował „Jeśli jesteś zdolny je zrobić, to je zrobisz. Rozkaz Sturmhauptführer’a”. Jego oczy, bladoniebieskie, lustrowały Maxa na wylot. „Pamiętasz, że nie jesteś w pozycjim, w której mzesz się targować?”
Max zdrętwiał. Potaknął zaskoczony ostrą reakcją. Podczas ostatnich tygodni wydawało się, że zbliżył się do tego człowieka. Prawie zapomniał, w jakiej jest sytuacji. „Oczywiście, że nie zapomniałem, przepraszam” wyjąkał przygarbiony „Ale ja… ja nie mogę ich zrobić wiedząc…”
„Zrobisz je” Klein zimno rozkazał „Zrobisz co ci kazano Max. Albo koniec z naszą umową. Dano ci szansę Evans. Nie zmarnuj jej. Nie ma sposobu, bym wytłumaczył Reisen’owi, że pozwoliłem ci odmówić zrobienia tej pracy. „Jesgo błękitne oczy pociemniały gdy wygładzał uniform „Tu nie chodzi tylko o twoje życie.”
Max potaknął uciekając wzrokiem przed spojrzeniem Kleina. Z trudem walczył o oddech. Zdawało mu się, że nadaremno. Prawie niemożliwe było zaczerpnięcie powietrza i przedostanie się go, przez tą kulę, jaka tkwiła w jego gardle.
„Dobrze. Oczwkuję, że w poniedziałek będą gotowe.” Klein obrócił się na pięci i opuścił pokój zostawiając Maxa sam na sam ze stopniami. Tymi samymi stopniami, po których szedł Nicholai, Kain i Petrowicz zanim ich zamordowano. Ten sam zbiór schodków, po których szło wielu więźniów wcześniej niecierpliwie oczekując śmierci.
Mamrocząc przekleństwa Max podniósł się i podszedł do okna. Pogoda gwałtownie się zmieniała. Tydzień temu słońce świeciło jasno a termometr wskazywał 25 stopmni najmniej. Teraz było o wiele zimniej, a na niebie pojawiły się grube, wełniane chmurzyska skrywając słońce coraz częściej. Wyciągnął szyję, by zobaczyć któregoś ze strażników, jak maszerują.
Nie miał wyjścia.
Zdawał sobie z tego sprawę.
Albo one, albo powrót do fabryki bez możliwości pracy dla Kleina. Przeklinając podrapał się w głowę.
Nie miał wyjścia.
/Anke Kraster, 16 lat, Oostwold, Groningen
Historie
Zaginione naszyjniki diamentów na policzkach szarości
Ona zna cienie nocy
Spojrzenie przeszłości płynące z oczu strudzonych
Historia orła
Historia pożegnania bez pożegnania
Historia końca śpiewania na ulicach
Cienie czerni nocy
Historia o pożegnaniu, które pożegnaniem nigdy nie było
Zawsze
Cisza./
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Nie wiem... nie wiem, czy to nadzieja, żczy chęć rozgrzeszenia się ze zbyt oczywistych win i próba ukojenia sumienia, które jakimś cudem udało się zachować...
każda wojna jest paranoją... kazda przeszła, każda terazźniejsza i każda przyszła...
każda wojna jest paranoją... kazda przeszła, każda terazźniejsza i każda przyszła...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Tak, najgorzej przekonać samego siebie, że nie jesteśmy winni, zdusić te odczucie w sobie... Szczęście, gdy jest przy nas osoba, mogąca nas wesprzeć, wyrwać z tej matnii....
Piękny rozdział! Dzięki LEO!
Piękny rozdział! Dzięki LEO!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Leo, kotuś - tak w przelocie - ogromne dzięki.
Ten sam kamień później położyła na nagrobku ojca - w prologu... Więc to stąd się wziął.
Schodki do szubienicy - naturalne, że Max nie chciał ich zrobić. Ale zrobi - bo przecież chodzi o życie, o przeżycie... Jak każdy kurczowo trzyma się życia, tak jak Klein, jak Max, jak Liz, gdy wcześniej ledwo żywa doszła do Evansów...
Ten sam kamień później położyła na nagrobku ojca - w prologu... Więc to stąd się wziął.
Schodki do szubienicy - naturalne, że Max nie chciał ich zrobić. Ale zrobi - bo przecież chodzi o życie, o przeżycie... Jak każdy kurczowo trzyma się życia, tak jak Klein, jak Max, jak Liz, gdy wcześniej ledwo żywa doszła do Evansów...
Y... coś nie tak - to chyba LEO wrzucającej nową część się spodziewaliście... Ktoś tu kręci
Rozdział 47
Polska, Styczeń 1945r.
Biuro Sturmhauptführer’a było duże, lecz ubogo wyposażone. Zaledwie parę obrazów zdobiło ścianę. Wśród nich był jego własny portret i duże, drewniane dzieło sztuki skryte w zakurzonym kacie pokoju, w którym znajdowały swoje miejsce tylko rzeczy czekające na domową atmosferę.
"Niezbyt wiele" Trevor skomentował wyposażenie biura "Zwłaszcza jak na tak potężnego człowieka."
Max potaknął przyznając mu rację, lecz czekał z tym do momentu, w którym Klein zamknął za sobą drzwi. "pustawo tu, fakt."
Przenosząc ramę z dużego, drewnianego biura Trevor parsknął pokazując uśmiechniętego Maxowi Sturmhauptführer’a otoczonego niebieskooką kobietą i trójką uśmiechniętych dzieci. "Doskonała rodzina" parsknął, opuścił obraz na biurko tak, by walnął o nie z głośnym hukiem. "Ciekawe, czy wiedzą..."
Spoglądając na wielki zegar wiszący na olbrzymiej ścianie Klein zdjął czapkę i podszedł do szafy w drugim końcu pokoju. "Trevor, trzymaj mordę na kłódkę" pouczył go a potem skinął głową w kierunku szafy. "Pomóżcie mi z tym."
Szafa nie zaprotestowała podczas, gdy się o nią oparli i nie zamierzała drgnąć nawet o milimetr. Naparłszy na nią z całej siły ponownie starali się ją przesunąć miejsca. Lekko drgnęła, aż w końcu ukazał drzwi wiodące ich na drogę z obozu, drogę do wolności.
Było małe przejście, ciemne i wypełnione pleśnią i jej odorem, nigdy wcześniej nieużywane. Klein dowiedział się o jego istnieniu jakieś dwa tygodnie temu, kiedy Sturmhauptführer we własnej osobie powiedział mu o nim. Według niego role się odmieniły i wszystko wskazywało na to, że Niemcy powoli, ale bardzo skutecznie zaczynają tracić soją siłę, która pozwalała im rządzić Europą. Więc Sturmhauptführer powiedział o przejściu na wypadek, gdyby trzeba było uciekać z obozu.
Max uśmiechnął się słabo podając Klein’owi rękę. "dziękuję’ powiedział "za wszystko dziękuję."
Klein nie przyjął uścisku dłoni od Maxa. Otworzył drzwi. "Jeszcze nie ma za co." wymamrotał "Idę z wami, upewnię się, że wydostaniecie się stąd bezpiecznie."
Max stał osłupiały. "Nie możemy cie o to prosić. Zrobiłeś i tak już wystarczająco dużo dla nas Edwin."
"Nie. Chcę to widzieć." Klein stwierdził oficjalnie z błyskiem w oczach. Tańczyły w nich jasne ogniki z mocą, której Max nigdy wcześniej nie dostrzegł, i przez momentwydawałao mu się, że Klein robi to dla czystego dreszczyku emocji. "A poza tym" kontynuował Klein nieco lżejszym tonem "musze upewnić się, że spłaciłem moje długi."
"Mógłby pan pójść z nami" zaproponował Trevor. "Tak by było nawet lepiej. Pańska armia traci grunt pod nogami."
"Nie opuszczam tego obozu" zaprotestował Klein "Nie opuszczę moich ludzi."
"Ale z całym szacunkiem... naprawdę tak by było lepiej" nalegał Trevor "Słyszałem, że Rosjanie sa już blisko."
"Będzie co ma być. Nie odejdę. Koniec I kropka." Lekko otworzył drzwi pomimo iż zawiasy były stare i nienaoliwione. Ukazało się przejście. "czas na was. Pójdę z wami do ogrodzenia. Od tego miejsca musicie już sami sobie radzić."
Max potaknął widząc jak Klein zamyka za nimi drzwi i jak znika światło, jak otacza ich chłód, ciemność i cisza. Rozległo się kliknięcie i parę sekund później otoczenie rozjaśniało od małej latarki. Ściany były mokre i ginęły w dali. W świetle latarki można było zobaczyć jak przebiega im pod nogami parę szczurów.
Ciężko było złapać oddech biorąc pod uwagę fakt, że właśnie opuszczali obóz. Ten pomysł wyszedł od Kleina. Przekonywał, że w Nowy Rok większość strażników albo będzie w domach świętowało wraz ze swoimi rodzinami, albo po prostu zaleje się w trupa. Tego dnia niewielu strażników będzie stało na straży, a i ci pewnie nie będą tak czujni jak zazwyczaj.
I teraz, godzinę przed świtem, skradali się podziemnym przejściem natrafiając palcami na połacie piachu i mocząc kolana w mule i wodzie. Zbliżali się do wolności.
Niewielkie drzwi zajaśniały w oddali wystraszone trzymaną przez Kleina latarką i jej światłem. "jesteśmy na miejscu" powiedział dziwnym i niepokojącym głosem, który zdawał się przełamywać wszechogarniającą ciszę. "Parę mil stąd jest wioska. Idźcie na zachód. Jeśli będzie potrzeba, rozdzielcie się."
Max potaknął, Trevor podobnie. "Dziękuję Edwin. Za wszystko co dla mnie zrobiłeś... dla nas. Wydaje mi się, że nie tylko spłaciłeś dług, ale zrobiłeś o wiele więcej." Na krótko, ale za to mocno objął Kleina. Potem rzucił Trevorowi znaczące spojrzenie. "Idziemy."
Szybko otworzył drzwi. Nie zawahał się pomimo niepewności, jakie targały nim wewnętrznie. Na zewnątrz nadal było ciemno, lecz na wschodzie jaśniał cienka smuga pomarańczu odznaczając linię widnokręgu. Śnieg, który spadł wczoraj nadal skrywał polskie wzgórza lekko je rozjaśniając w miejscach, w których padało na nie światło z obozowych latarni.
Przez kilka minut biegli, a jedynymi dźwiękami były ich zmęczone oddechy i skrzypiący pod nogami śnieg. Każdy kolejny krok wiódł ich dalej od obozu, od ukrytej tam fabryki i zaduchu małych kabin. Każdy kolejny krok wiódł ich do wolności.
Nagle Trevor został postrzelony. Max nie mógł zrozumieć jak do tego doszło, z początku usłyszał krzyk Trevora a dopiero sekundę później, gdy się obrócił usłyszał świst pocisku. Przez ułamek sekundy zamarli niezdolni do jakiegokolwiek ruchu. W oczach Trevora pojawił się grymas ogromnego bólu a usta starały się złapać powietrze.
Trevor podniósł rękę do klatki piersiowej i powoli upadł na kolana. Śnieg od razu przemoczył jego mundurek. Max nie zdążył nawet mrugnąć, nie mógł zrozumieć co się stało.
Coś – pocisk, jak zakładał – uderzyło w śnieg dokładnie za nim i dopiero potem usłyszał odgłos strzału. Strażnica lśniła z daleka. Dostrzegł na niej kilkoro strażników.
"Trevor?" zapytał z wahaniem upadając na śnieg "co... pokaż ranę, Trevor. Pokaż ją."
Dolna warga Trevora zadrżała niekontrolowanie gdy pozwolił Maxowi odchylić na chwilę dłoń, którą zasłaniał klatkę piersiową. "Ja... nie ...ja..." przez chwilę panowało milczenie, starał się załapać powietrze, lecz jego oddech stawał się płytki, świszczący i zdesperowany.
Max zmartwiony przyglądał się ranie zupełnie nieświadomy kolejnego strzału, który uderzył w śnieg zaledwie kilak centymetrów od nich. Kula, która trafiła Trevora przeszyła jego plecy i przeszla na wylot. Prawdopodobnie rozerwała płuco, co tłumaczyłoby jego problemy z oddychaniem "Będzie dobrze." Wyszeptał Max kładąc przyjaciela na śniegu. Wziął jego dłoń w swoją. "Wyjdziemy z tego. Poniosę cię. Odnajdziemy tę wioskę przyjacielu, napiejmy się czegoś I zjemy do syta..."
Trevor zacharczał, zimny pot pojawiłsie na jego czole. "Idź." Wydusił z siebie błagając wzrokiem Maxa, by ten go opuścił.
"Nie mogę." Powiedział z bólem w głosie. "Nie zrobię tego."
Trevor lekko zadarł głowę I przeszył Maxa spojrzeniem "Idź." Żądał. "Proszę..." rozpaczliwie próbował nabrać w płuca powietrza , lecz ono uderzało w gardło i świszcząc od razu je opuszczało. "Po prostu... idź..."
"nie zostawię cię." Max nalegał patrząc w oczy przyjaciela. "Musisz wytrzymać jakoś Trevor. Trzymaj się."
Trevor ponownie z wielkim wysiłkiem zadarł głowę by popatrzeć na przyjaciela. Max przypuszczał, że miało to być potaknięcie. Potem Trevor lekko ścisnął jego dłoń. "idź Max..."wysapał "już..."
Przez parę chwil wahał się, lecz potaknął wiedząc, że przecież nic nie może tu już pomóc. "będę... będę tęsknił’ wyjęczał spierzchniętymi ustami. Nie potrafił głosem wyrazić tego co czuł i przeklinał się za brak elokwencji. "Nie pozwól, by cię dopadli."
"nie...nie dopadną" wycharczał Trevor zmuszając się po raz ostatni do uśmiechu. "zanim do tego dojdzie już mnie tu nie będzie."
Obaj wiedzieli, że mówił prawdę. Max podniósł się i czując się wyjątkowo bezradnie i tchórzliwie zaczął uciekać. Zrobiwszy parę kroków odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na przyjaciela. W momencie, w którym poczuł ból w brzuchu wiedział już, że podjął niewłaściwą decyzję. Mdlące, lecz silne uczucie sprawiało ból, lecz mniejszy od tego, którego się spodziewał. Nie uderzenia pocisku. Lecz ból zaczął rosnąć.
O wiele, wiele bardziej niż ból rany po uderzeniu pocisku.
Niemcy, styczeń 1945
Zerwała się wczesnym rankiem. Jej serce biło dramatycznie szybko a dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. W pamięci brzmiał jej głos, zmusiła się by usiąść. Jej ciało pokrywał zimny pot.
Uczucie bólu przemknęło jej przez wargi. Zamknęła oczy wyciskając z nich kolejne łzy. Znów śniła o nim, lecz nie to było powodem, dla którego zbudziła się tak wcześnie. W tym śnie było coś innego. Była w nim... jakaś ukryta prawda, drugie dno, a ona nadal starała się z nią uporać. Jej serce nadal biło przerażone a myśli pętał jęk płaczu.
Liz starała się zsunąć koc z siebie, lecz on zaplątał się wokół jej nóg, wiec w końcu szarpnęła tak mocno, że zdarła go z siebie zupełnie. Wzięła kilka głębokich oddechów. Starała się uspokoić. Opanować ogarniający jej ciało żar, uspokoić umysł.
Max.
Wręcz czuła jego spojrzenie, jego płonący wzrok. Zsunęła się z łóżka i ubrała habit. Szorstki materiał drapał jej nagą skórę, lecz nie zwracała na to uwagi. Jedyne, co było jej teraz potrzebne, to wydostać się z tego małego, zatłoczonego pokoju, z dala od lóżka i snu.
Na bosaka wymknęła się do klasztornych ogrodów. Powitały ją śpiewy paru porannych ptaków. Ziemia była zimna, zbyt zimna dla nagich stóp, lecz chodząc bez celu nawet tego nie zauważyła. Szukała jakiegoś ducha, czegoś, co utraciła.
Na wschodzie pwoli pokazywalo się słońce. Cienki promyk nadziei nie był w stanie ogrzać jej ciała. Jej palce stóp brnęły w zimnym piasku mokrym od porannej rosy. Jej matka zwykła nazywać ją łzami poranka....łzami lamentu...
Ten poranek płakał...kołysząc się chwiejnie na nogach była pewna, że i ona kogoś lub coś opłakuje...
Z trudnością przełknęła, zamknęła oczy starając się uchronić przed nadchodzącymi zawrotami głowy. Na jakąś chwilę jej się to udało, przycisnęła kciuki do skroni. Kościelne dzwony rozbrzmiały zbyt głośno jak dla jej uszu. Bezlitośnie oznajmiały poranną mszę.
Nie pójdzie.
Wsunęła dłonie w kieszenie habitu w poszukiwaniu kamienia od Matki Weroniki. Kiedy go odnalazła, zacisnęła na nim palce i skupiła się na jego ciężarze, który zamknęła w swojej dłoni. Nie przyniósł jej ukojenia jakiego szukała. Nie dał tego, czego potrzebowała.
Jednym płynnym ruchem wyrzuciła go śledząc wzrokiem trattorię ruchu dopóki nie uderzył w wielki dąb pośrodku ogrodu i upał na ziemię. Poczuła satysfakcję, która pozwoliła jej stanąć na nogi.
Nie chciałą zapomnieć. Nie chciałą odciąć się od przeszłości. To była jej część i musi z nią zyć, żyć z konsekwencjami tego, kim jest. Nigdy nie wybaczy sobie. Taką podjęła decyzję. I nigdy więcej nie uwierzy. Po co, jaki byłby powód? Jeśli Bóg istnieje musi być okrutny ciesząc się I obserwując jej cierpienie. Jeśli wierzyła, to oznaczało, że musi mu przebaczyć, ale zrozumiała, że nigdy nie będzie do tego zdolna.
Rozdział 47
Polska, Styczeń 1945r.
Biuro Sturmhauptführer’a było duże, lecz ubogo wyposażone. Zaledwie parę obrazów zdobiło ścianę. Wśród nich był jego własny portret i duże, drewniane dzieło sztuki skryte w zakurzonym kacie pokoju, w którym znajdowały swoje miejsce tylko rzeczy czekające na domową atmosferę.
"Niezbyt wiele" Trevor skomentował wyposażenie biura "Zwłaszcza jak na tak potężnego człowieka."
Max potaknął przyznając mu rację, lecz czekał z tym do momentu, w którym Klein zamknął za sobą drzwi. "pustawo tu, fakt."
Przenosząc ramę z dużego, drewnianego biura Trevor parsknął pokazując uśmiechniętego Maxowi Sturmhauptführer’a otoczonego niebieskooką kobietą i trójką uśmiechniętych dzieci. "Doskonała rodzina" parsknął, opuścił obraz na biurko tak, by walnął o nie z głośnym hukiem. "Ciekawe, czy wiedzą..."
Spoglądając na wielki zegar wiszący na olbrzymiej ścianie Klein zdjął czapkę i podszedł do szafy w drugim końcu pokoju. "Trevor, trzymaj mordę na kłódkę" pouczył go a potem skinął głową w kierunku szafy. "Pomóżcie mi z tym."
Szafa nie zaprotestowała podczas, gdy się o nią oparli i nie zamierzała drgnąć nawet o milimetr. Naparłszy na nią z całej siły ponownie starali się ją przesunąć miejsca. Lekko drgnęła, aż w końcu ukazał drzwi wiodące ich na drogę z obozu, drogę do wolności.
Było małe przejście, ciemne i wypełnione pleśnią i jej odorem, nigdy wcześniej nieużywane. Klein dowiedział się o jego istnieniu jakieś dwa tygodnie temu, kiedy Sturmhauptführer we własnej osobie powiedział mu o nim. Według niego role się odmieniły i wszystko wskazywało na to, że Niemcy powoli, ale bardzo skutecznie zaczynają tracić soją siłę, która pozwalała im rządzić Europą. Więc Sturmhauptführer powiedział o przejściu na wypadek, gdyby trzeba było uciekać z obozu.
Max uśmiechnął się słabo podając Klein’owi rękę. "dziękuję’ powiedział "za wszystko dziękuję."
Klein nie przyjął uścisku dłoni od Maxa. Otworzył drzwi. "Jeszcze nie ma za co." wymamrotał "Idę z wami, upewnię się, że wydostaniecie się stąd bezpiecznie."
Max stał osłupiały. "Nie możemy cie o to prosić. Zrobiłeś i tak już wystarczająco dużo dla nas Edwin."
"Nie. Chcę to widzieć." Klein stwierdził oficjalnie z błyskiem w oczach. Tańczyły w nich jasne ogniki z mocą, której Max nigdy wcześniej nie dostrzegł, i przez momentwydawałao mu się, że Klein robi to dla czystego dreszczyku emocji. "A poza tym" kontynuował Klein nieco lżejszym tonem "musze upewnić się, że spłaciłem moje długi."
"Mógłby pan pójść z nami" zaproponował Trevor. "Tak by było nawet lepiej. Pańska armia traci grunt pod nogami."
"Nie opuszczam tego obozu" zaprotestował Klein "Nie opuszczę moich ludzi."
"Ale z całym szacunkiem... naprawdę tak by było lepiej" nalegał Trevor "Słyszałem, że Rosjanie sa już blisko."
"Będzie co ma być. Nie odejdę. Koniec I kropka." Lekko otworzył drzwi pomimo iż zawiasy były stare i nienaoliwione. Ukazało się przejście. "czas na was. Pójdę z wami do ogrodzenia. Od tego miejsca musicie już sami sobie radzić."
Max potaknął widząc jak Klein zamyka za nimi drzwi i jak znika światło, jak otacza ich chłód, ciemność i cisza. Rozległo się kliknięcie i parę sekund później otoczenie rozjaśniało od małej latarki. Ściany były mokre i ginęły w dali. W świetle latarki można było zobaczyć jak przebiega im pod nogami parę szczurów.
Ciężko było złapać oddech biorąc pod uwagę fakt, że właśnie opuszczali obóz. Ten pomysł wyszedł od Kleina. Przekonywał, że w Nowy Rok większość strażników albo będzie w domach świętowało wraz ze swoimi rodzinami, albo po prostu zaleje się w trupa. Tego dnia niewielu strażników będzie stało na straży, a i ci pewnie nie będą tak czujni jak zazwyczaj.
I teraz, godzinę przed świtem, skradali się podziemnym przejściem natrafiając palcami na połacie piachu i mocząc kolana w mule i wodzie. Zbliżali się do wolności.
Niewielkie drzwi zajaśniały w oddali wystraszone trzymaną przez Kleina latarką i jej światłem. "jesteśmy na miejscu" powiedział dziwnym i niepokojącym głosem, który zdawał się przełamywać wszechogarniającą ciszę. "Parę mil stąd jest wioska. Idźcie na zachód. Jeśli będzie potrzeba, rozdzielcie się."
Max potaknął, Trevor podobnie. "Dziękuję Edwin. Za wszystko co dla mnie zrobiłeś... dla nas. Wydaje mi się, że nie tylko spłaciłeś dług, ale zrobiłeś o wiele więcej." Na krótko, ale za to mocno objął Kleina. Potem rzucił Trevorowi znaczące spojrzenie. "Idziemy."
Szybko otworzył drzwi. Nie zawahał się pomimo niepewności, jakie targały nim wewnętrznie. Na zewnątrz nadal było ciemno, lecz na wschodzie jaśniał cienka smuga pomarańczu odznaczając linię widnokręgu. Śnieg, który spadł wczoraj nadal skrywał polskie wzgórza lekko je rozjaśniając w miejscach, w których padało na nie światło z obozowych latarni.
Przez kilka minut biegli, a jedynymi dźwiękami były ich zmęczone oddechy i skrzypiący pod nogami śnieg. Każdy kolejny krok wiódł ich dalej od obozu, od ukrytej tam fabryki i zaduchu małych kabin. Każdy kolejny krok wiódł ich do wolności.
Nagle Trevor został postrzelony. Max nie mógł zrozumieć jak do tego doszło, z początku usłyszał krzyk Trevora a dopiero sekundę później, gdy się obrócił usłyszał świst pocisku. Przez ułamek sekundy zamarli niezdolni do jakiegokolwiek ruchu. W oczach Trevora pojawił się grymas ogromnego bólu a usta starały się złapać powietrze.
Trevor podniósł rękę do klatki piersiowej i powoli upadł na kolana. Śnieg od razu przemoczył jego mundurek. Max nie zdążył nawet mrugnąć, nie mógł zrozumieć co się stało.
Coś – pocisk, jak zakładał – uderzyło w śnieg dokładnie za nim i dopiero potem usłyszał odgłos strzału. Strażnica lśniła z daleka. Dostrzegł na niej kilkoro strażników.
"Trevor?" zapytał z wahaniem upadając na śnieg "co... pokaż ranę, Trevor. Pokaż ją."
Dolna warga Trevora zadrżała niekontrolowanie gdy pozwolił Maxowi odchylić na chwilę dłoń, którą zasłaniał klatkę piersiową. "Ja... nie ...ja..." przez chwilę panowało milczenie, starał się załapać powietrze, lecz jego oddech stawał się płytki, świszczący i zdesperowany.
Max zmartwiony przyglądał się ranie zupełnie nieświadomy kolejnego strzału, który uderzył w śnieg zaledwie kilak centymetrów od nich. Kula, która trafiła Trevora przeszyła jego plecy i przeszla na wylot. Prawdopodobnie rozerwała płuco, co tłumaczyłoby jego problemy z oddychaniem "Będzie dobrze." Wyszeptał Max kładąc przyjaciela na śniegu. Wziął jego dłoń w swoją. "Wyjdziemy z tego. Poniosę cię. Odnajdziemy tę wioskę przyjacielu, napiejmy się czegoś I zjemy do syta..."
Trevor zacharczał, zimny pot pojawiłsie na jego czole. "Idź." Wydusił z siebie błagając wzrokiem Maxa, by ten go opuścił.
"Nie mogę." Powiedział z bólem w głosie. "Nie zrobię tego."
Trevor lekko zadarł głowę I przeszył Maxa spojrzeniem "Idź." Żądał. "Proszę..." rozpaczliwie próbował nabrać w płuca powietrza , lecz ono uderzało w gardło i świszcząc od razu je opuszczało. "Po prostu... idź..."
"nie zostawię cię." Max nalegał patrząc w oczy przyjaciela. "Musisz wytrzymać jakoś Trevor. Trzymaj się."
Trevor ponownie z wielkim wysiłkiem zadarł głowę by popatrzeć na przyjaciela. Max przypuszczał, że miało to być potaknięcie. Potem Trevor lekko ścisnął jego dłoń. "idź Max..."wysapał "już..."
Przez parę chwil wahał się, lecz potaknął wiedząc, że przecież nic nie może tu już pomóc. "będę... będę tęsknił’ wyjęczał spierzchniętymi ustami. Nie potrafił głosem wyrazić tego co czuł i przeklinał się za brak elokwencji. "Nie pozwól, by cię dopadli."
"nie...nie dopadną" wycharczał Trevor zmuszając się po raz ostatni do uśmiechu. "zanim do tego dojdzie już mnie tu nie będzie."
Obaj wiedzieli, że mówił prawdę. Max podniósł się i czując się wyjątkowo bezradnie i tchórzliwie zaczął uciekać. Zrobiwszy parę kroków odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na przyjaciela. W momencie, w którym poczuł ból w brzuchu wiedział już, że podjął niewłaściwą decyzję. Mdlące, lecz silne uczucie sprawiało ból, lecz mniejszy od tego, którego się spodziewał. Nie uderzenia pocisku. Lecz ból zaczął rosnąć.
O wiele, wiele bardziej niż ból rany po uderzeniu pocisku.
Niemcy, styczeń 1945
Zerwała się wczesnym rankiem. Jej serce biło dramatycznie szybko a dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. W pamięci brzmiał jej głos, zmusiła się by usiąść. Jej ciało pokrywał zimny pot.
Uczucie bólu przemknęło jej przez wargi. Zamknęła oczy wyciskając z nich kolejne łzy. Znów śniła o nim, lecz nie to było powodem, dla którego zbudziła się tak wcześnie. W tym śnie było coś innego. Była w nim... jakaś ukryta prawda, drugie dno, a ona nadal starała się z nią uporać. Jej serce nadal biło przerażone a myśli pętał jęk płaczu.
Liz starała się zsunąć koc z siebie, lecz on zaplątał się wokół jej nóg, wiec w końcu szarpnęła tak mocno, że zdarła go z siebie zupełnie. Wzięła kilka głębokich oddechów. Starała się uspokoić. Opanować ogarniający jej ciało żar, uspokoić umysł.
Max.
Wręcz czuła jego spojrzenie, jego płonący wzrok. Zsunęła się z łóżka i ubrała habit. Szorstki materiał drapał jej nagą skórę, lecz nie zwracała na to uwagi. Jedyne, co było jej teraz potrzebne, to wydostać się z tego małego, zatłoczonego pokoju, z dala od lóżka i snu.
Na bosaka wymknęła się do klasztornych ogrodów. Powitały ją śpiewy paru porannych ptaków. Ziemia była zimna, zbyt zimna dla nagich stóp, lecz chodząc bez celu nawet tego nie zauważyła. Szukała jakiegoś ducha, czegoś, co utraciła.
Na wschodzie pwoli pokazywalo się słońce. Cienki promyk nadziei nie był w stanie ogrzać jej ciała. Jej palce stóp brnęły w zimnym piasku mokrym od porannej rosy. Jej matka zwykła nazywać ją łzami poranka....łzami lamentu...
Ten poranek płakał...kołysząc się chwiejnie na nogach była pewna, że i ona kogoś lub coś opłakuje...
Z trudnością przełknęła, zamknęła oczy starając się uchronić przed nadchodzącymi zawrotami głowy. Na jakąś chwilę jej się to udało, przycisnęła kciuki do skroni. Kościelne dzwony rozbrzmiały zbyt głośno jak dla jej uszu. Bezlitośnie oznajmiały poranną mszę.
Nie pójdzie.
Wsunęła dłonie w kieszenie habitu w poszukiwaniu kamienia od Matki Weroniki. Kiedy go odnalazła, zacisnęła na nim palce i skupiła się na jego ciężarze, który zamknęła w swojej dłoni. Nie przyniósł jej ukojenia jakiego szukała. Nie dał tego, czego potrzebowała.
Jednym płynnym ruchem wyrzuciła go śledząc wzrokiem trattorię ruchu dopóki nie uderzył w wielki dąb pośrodku ogrodu i upał na ziemię. Poczuła satysfakcję, która pozwoliła jej stanąć na nogi.
Nie chciałą zapomnieć. Nie chciałą odciąć się od przeszłości. To była jej część i musi z nią zyć, żyć z konsekwencjami tego, kim jest. Nigdy nie wybaczy sobie. Taką podjęła decyzję. I nigdy więcej nie uwierzy. Po co, jaki byłby powód? Jeśli Bóg istnieje musi być okrutny ciesząc się I obserwując jej cierpienie. Jeśli wierzyła, to oznaczało, że musi mu przebaczyć, ale zrozumiała, że nigdy nie będzie do tego zdolna.
התשׂכח אשׂה עולה מרחם בן בטנה גם אלה תשׂכחנה ואנכי לא אשׂכחך
הן על כפים חקתיך
comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek
הן על כפים חקתיך
comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek
To teraz {o} zajmuje się umieszczaniem kolejnych części? Tak chwilowo czy na stałe?
To dopiero 47 część, coś będzie się działo przez kolejne osiem czyli nie jest tak źle.
I tak oto zakończyła się historia człowieka niezadowolonego, którego winą było to, że kolportował nieodpowiednie ulotki i miał złych przodków. Gdzieś w najbliższej okolicy obozu w Polsce...
Klein chciał spłacić swoje długi z nadwiązką. Troszeczkę przypomniał mi się "Pianista".
Klein, Trevor, Max, Liz - ot, drobne historie, które składają się na tą jedną wielką...
To dopiero 47 część, coś będzie się działo przez kolejne osiem czyli nie jest tak źle.
I tak oto zakończyła się historia człowieka niezadowolonego, którego winą było to, że kolportował nieodpowiednie ulotki i miał złych przodków. Gdzieś w najbliższej okolicy obozu w Polsce...
Klein chciał spłacić swoje długi z nadwiązką. Troszeczkę przypomniał mi się "Pianista".
Klein, Trevor, Max, Liz - ot, drobne historie, które składają się na tą jedną wielką...
Taa... nie wiem komu , ale dzięki za tłumaczenie.
Nieźle, jak na jedno opowiadanie to już trzecia osoba je zamieszcza... Wynik imponujący. Ile jeszcze do końca? Jakieś fatum? (w pozytywnym tego słowa znaczeniu )
Nieźle, jak na jedno opowiadanie to już trzecia osoba je zamieszcza... Wynik imponujący. Ile jeszcze do końca? Jakieś fatum? (w pozytywnym tego słowa znaczeniu )
Hmm... ciekawe jak mam to rozumieć... akcja sie rozkręca? W każdym bądź razie z 1943 roku przeskoczyliśmy do 45 ,zwrot w historii, zwycięzcy stają się przegranymi, to co miało być niezwyciężone, pada...Nan wrote:To dopiero 47 część, coś będzie się działo przez kolejne osiem czyli nie jest tak źle.
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Kochani, żadne fatum i nie macie się o co z góry martwić
nadal ja tłumczę to opowiadanie i jak obiecałam dokończe je tłumaczyć. Problem polegał na tym, że nie mogam sama umieścić tego rozdziału i spóźniałam się już parę ładnych dni próbując go dzień w dzień wkleić. Problem okazał się mały, rozwiązał go {o} i na moją prośbę go wkleił...
Moge was jeszcze jakoś uspokoić?:)
nadal ja tłumczę to opowiadanie i jak obiecałam dokończe je tłumaczyć. Problem polegał na tym, że nie mogam sama umieścić tego rozdziału i spóźniałam się już parę ładnych dni próbując go dzień w dzień wkleić. Problem okazał się mały, rozwiązał go {o} i na moją prośbę go wkleił...
Moge was jeszcze jakoś uspokoić?:)
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Rozdział 48
Niemcy, Wrzesień 1945
Spotkanie z Karlem okazało się bardzo bolesne. Nie tylko uświadomiło jej skrywany od dawna gniew, ale również uzmysłowiło poziom start, jakie poniosła. Powiedział jej, że było mu przykro i że z całego serca chciałby zostawić przeszłość za sobą. W jego oczach widać było wyrzuty sumienia i skruchę, lecz to tylko bardziej ją rozzłościło i spowodowało, że gorące łzy gniewu spłynęły po jej policzkach. Spoliczkowała go. Wściekła, bezsilna. Tak samo jak przed laty.
Uciekła od niego I od jego słów, lecz one wyrządziły jej więcej krzywdy, niz gotowa była przyznać. Ból po starcie dziecka wyblakł, nieznacznie, lecz ponowne spotkanie Karla odkopało dawno pogrzebane uczucia, rozdarły powłokę izolacji, która tak długo i cierpliwie budowała wokół własnego cierpienia. Świeży i silny ból ponownie powrócił, lecz tym razem udało się jej go stłumić, jeszcze nie była gotowa, by stawić mu czoła.
Nie spodziewała się spotkać Karla odwiedzając matkę. Ale w zasadzie nic nie było takie, jakim mogła tego oczekiwać. Jak się okazało jej matka zakochała się w bracie George’a Petersena, Heinrichu. Dla Liz było to zbyt trudne do zrozumienia, jak można pokochać kogoś innego niż własnego męża. Wyrażająca winę twarz matki i jej lekko zarumienione policzki niemo mówiły, że ona sama też się tego nie spodziewała.
Liz była wściekła. Właściwie nie wściekła. Była poza tym. A jednak. Nie potrafiła zrozumieć, jak jej matka mogła zdradzić jej ojca w taki sposób.
Ale w końcu ta zdrada straciła swój ognisty kolor. Jeffrey Parker był martwy. Jako wdowa, Nancy Parker miała pełne prawo związać się z Heinrichem Petersenem. Jednak te rewelacje dotyczące śmierci ojca nie zmieniły nic w samopoczuciu Liz. Tylko boleśnie uświadomiły jej jego brak i kwitnącą miłość pomiędzy Heinrichem i jej matką, która czyniła ten ból ostrzejszym i bardziej rzeczywistym.
Wypuściła płytki oddech, zmarszczyła brwi i starała się skupić na nadchodzącym zmierzchu. Cisza panująca wokół niej zmuszała do myślenia nad tym, co zdarzyło się przez parę ostatnich miesięcy. Tu, na żydowskim cmentarzu, czas wydawała się stanąć w miejscu. Od czasów, kiedy opuściła dom.
Miasto natomiast zmieniło się bardzo. Alianci zbombardowali je doszczętnie, wiele domów było zniszczonych. Kościół utracił dzwonnicę, bibliotek zachodnią ścianę a szkoła swoje gimnazjum. Ale cmentarz się nie zmienił. A wierzby...wierzby przetrwały wojnę. Majestatycznie opierały się ciemniejącemu niebu, a ich pokryte niewielką liczbą pożółkłych liści gałęzie opierały się jesiennym powiewom. Z daleka ciemność nieba zdawała się mieszać z pomarańczem i czerwienią zachodzącego słońca. Jego zachód był piękny, i tylko wtedy i tam, w tym konkretnym miejscu i czasie, zatęskniła za domem, za dawnym życiem, dawną szkołą, za rodziną.
Przed uczuciem, że śni, broniły ja tylko kamienie, które trzymała w dłoni i których wagę tak realistycznie czuła. Naprawdę wróciła. Naprawdę tu była. Wojna naprawdę się skończyła. Zamykając w dłoni dwa kamienie przypomniała sobie, po co przyszła na cmentarz. Musiała się pożegnać. Dałaby mu swój kamień, nawet pomimo tego, że jego ciało leżało gdzieś na obcej ziemi, może setki kilometrów stąd. Oddałaby mu kamień i starałaby się sobie wybaczyć.
To nie będzie łatwe, ale przynajmniej tyle była winna Matce Weronice. Przeorysza oddała jej swój kamień. Kiedy obudziła się drugiego stycznia leżał pod jej poduszką, tuż obok jej głowy. Ten sposób, w jaki Matka Weronika patrzyła na nią podczas śniadania, tego dnia, kiedy Liz zweryfikowała swoje podejrzenia. Tak bardzo kusiło ją, by go wyrzucić. Rzucić wprost do jeziora, patrzeć jak tonie i jak uderza o jego dno. Teraz jednak była zadowolona, że tego nie zrobiła. I podziwiała matkę Weronkę bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Bryza, która wcześniej poruszała gałęziami wierzb, teraz zdawała się poruszać ją samą. Smagać zimną, dziwnie wrażliwą skórę. Bez ciężaru noszonego wcześniej habitu czuła się naga i było jej zimno. Była bardziej wrażliwa. Tęskniła za klasztorem i zakonnicami. Nie pomyślałaby nigdy o tym, że to możliwe.
Odsunęła włosy zasłaniające jej twarz I postanowiła ruszyć w kierunku grobu ojca. Nie była przesądna, ale bała się przebywać na cmentarzu o zmierzchu. Z dla dostrzegła dwie nikle sylwetki pochylone nad grobowcem.
Kiedy rozpoznała jedną z nich – Siostrę Maxa – Izabel Evans – zawahała się nie będąc pewna, co powinna zrobić. Co Izabel tu robiła? Jeśli dobrze pamiętała Izabel nie miała żadnych znajomych, krewnych czy przyjaciół, którzy by byli Żydami. Nieufnie podeszła bliżej dopóki nie usłyszała głosu mężczyzny, który stal obok niej. Wysoki brunet. Miał posępną, ale sympatyczną twarz.
Część Liz bała się podejść do Izabel z obawy przed jej reakcją. W końcu przecież maxa skazano właśnie przez nią. Ta wytrzaszona część kazała jej w pośpiechu opuścić cmentarz. Kamienie wsunęła powrotem do kieszeni. Zdecydowała, że wróci na cmentarz następnego dnia.
Konfrontacja z rodziną Maxa to było coś, czego starała się uniknąć...
***
Boston, USA, październik 1945
‘‘jesteś pewny, że to dobry pomysł?’ spytała z wahaniem kołysząc Amandę w ramionach.
Alan stanowczo potaknął. ‘‘Oczywiście! Nie mogę sam prowadzić sklepu, a ty masz wystarczająco wiele na głowie...dom, Amanda... musimy kogoś zatrudnić kochanie.’ Przykleił ogłoszenie na sklepowej witrynie. Cofnął się i sprawdził, czy tekst jest czytelny.
Tess powoli podeszła do niego odruchowo łapiąc wypluty przez Amandę smoczek. ‘‘Ale Alan...’ powiedziała rzucając okiem na ogłoszenie i jednocześnie głaszcząc Amandę by jakoś zrekompensować jej brak smoczka ‘‘Stać nas na to?’ Spytała znacząco spoglądając na lekko powiększony brzuch a następnie powrotem na twarz Alana ‘‘Będziemy potrzebowali mnóstwa pieniędzy, żeby się nimi zająć.’
Usta Alana uformowały ciepły uśmiech. Pogłaskał żonę po głowie ‘‘Nie martw się mój aniele. Wszystko pod kontrolą.’ Delikatnie pocałował ją i pogładził Amandę po policzku wierzchem dłoni. ‘‘tatuś wszystko już obmyślił, prawda?’
Pomimo wszystkich wątpliwości Tess uśmiechnęła się, zabrała Amandę do środka sklepu. Zaśmiała się, gdy mąż złapał ja w talii i pocałował jej kark. Amanda ponownie wypluła smoczek, ale ani Tess ani Alan tego nie zauważyli.
Boston, USA, Listopad 1945r.
Obudziła się późnym popołudniem z uczuciem zagubienia I zmęczenia. Prawie wcale nie spała odkąd przybyła do Bostonu. Nie potrafiła zamknąć oczu w ciemnym motelowym pokoju. Może miało to coś wspólnego z wielkością motelowego łóżka, które było zdecydowanie za duże jak na jej drobną figurę. Może chodziło o dźwięk, jaki wydawała łóżko za każdym razem, kiedy obracała się na nim starając się zasnąć. A może, może to było uczucie pozbycia się marzeń?
Tyle jej powiedział o Stanach. Razem marzyli y uciec z Europy, od jego obowiązków, jej lęków i ich wspólnych złych wspomnień. Zawsze wyobrażała sobie Amerykę, jako bogaty kraj, a Amerykanów, jako ludzi przyjaznych. Do tej pory każdy, kogo spotykała albo ją wyzywał, albo ignorował, głównie z powodu niemieckiego akcentu.
Oczywiście czuła się jak outsider w Niemczech, nawet, gdy Niemcy zostały pokonane. Miała świadomość i wiedze dotyczącą zwyczajów, obyczajów i tradycji tego kraju i płynnie mówiła po angielsku. Ale była sama. Mały człowieczek w wielkim mieście. I była przerażona. Bardzo.
Teraz nikt nie mógł jej pomóc.
Usiadła. Jej mięśnie zdrętwiały, policzki były mokre. Śniła o nim przez ostatnie cztery tygodnie I bez względu na to, co się działo zawse sen kończył się płaczem. Kiedy pożegnała się z nim... kiedy położyła kamień na jego grobie... spodziewała się, że ból osłabnie... będzie bardziej stłumiony. Ale myliła się. Niewiele się zmieniło.
Myślała, że świadomość bycia daleko od Niemiec jakoś ją uspokoi, że życie jego marzeniem w jakiś sposób da i jej część tej satysfakcji.
Ale nie dało. Znów się pomyliła.
Żyła jego marzeniem, ale na własną rękę. I cokolwiek by nie robiła, powiedziała czy widziala boleśnie jej to uświadamiało.
Przez cienkie ściany motelu mogła słyszeć zgrzytliwy dźwięk obracanego pod prysznicem kurka i dźwięk lejącej się na kamienną posadzkę wody. Z ulgą wysunęła się z łóżka i schwyciła ubranie. Czas by poznać miasto. Nadal czuła, że powinna wysłać matce widokówkę, nawet pomimo zmęczenia wiedziała, że i tak by prędko nie zasnęła.
Niemcy, Wrzesień 1945
Spotkanie z Karlem okazało się bardzo bolesne. Nie tylko uświadomiło jej skrywany od dawna gniew, ale również uzmysłowiło poziom start, jakie poniosła. Powiedział jej, że było mu przykro i że z całego serca chciałby zostawić przeszłość za sobą. W jego oczach widać było wyrzuty sumienia i skruchę, lecz to tylko bardziej ją rozzłościło i spowodowało, że gorące łzy gniewu spłynęły po jej policzkach. Spoliczkowała go. Wściekła, bezsilna. Tak samo jak przed laty.
Uciekła od niego I od jego słów, lecz one wyrządziły jej więcej krzywdy, niz gotowa była przyznać. Ból po starcie dziecka wyblakł, nieznacznie, lecz ponowne spotkanie Karla odkopało dawno pogrzebane uczucia, rozdarły powłokę izolacji, która tak długo i cierpliwie budowała wokół własnego cierpienia. Świeży i silny ból ponownie powrócił, lecz tym razem udało się jej go stłumić, jeszcze nie była gotowa, by stawić mu czoła.
Nie spodziewała się spotkać Karla odwiedzając matkę. Ale w zasadzie nic nie było takie, jakim mogła tego oczekiwać. Jak się okazało jej matka zakochała się w bracie George’a Petersena, Heinrichu. Dla Liz było to zbyt trudne do zrozumienia, jak można pokochać kogoś innego niż własnego męża. Wyrażająca winę twarz matki i jej lekko zarumienione policzki niemo mówiły, że ona sama też się tego nie spodziewała.
Liz była wściekła. Właściwie nie wściekła. Była poza tym. A jednak. Nie potrafiła zrozumieć, jak jej matka mogła zdradzić jej ojca w taki sposób.
Ale w końcu ta zdrada straciła swój ognisty kolor. Jeffrey Parker był martwy. Jako wdowa, Nancy Parker miała pełne prawo związać się z Heinrichem Petersenem. Jednak te rewelacje dotyczące śmierci ojca nie zmieniły nic w samopoczuciu Liz. Tylko boleśnie uświadomiły jej jego brak i kwitnącą miłość pomiędzy Heinrichem i jej matką, która czyniła ten ból ostrzejszym i bardziej rzeczywistym.
Wypuściła płytki oddech, zmarszczyła brwi i starała się skupić na nadchodzącym zmierzchu. Cisza panująca wokół niej zmuszała do myślenia nad tym, co zdarzyło się przez parę ostatnich miesięcy. Tu, na żydowskim cmentarzu, czas wydawała się stanąć w miejscu. Od czasów, kiedy opuściła dom.
Miasto natomiast zmieniło się bardzo. Alianci zbombardowali je doszczętnie, wiele domów było zniszczonych. Kościół utracił dzwonnicę, bibliotek zachodnią ścianę a szkoła swoje gimnazjum. Ale cmentarz się nie zmienił. A wierzby...wierzby przetrwały wojnę. Majestatycznie opierały się ciemniejącemu niebu, a ich pokryte niewielką liczbą pożółkłych liści gałęzie opierały się jesiennym powiewom. Z daleka ciemność nieba zdawała się mieszać z pomarańczem i czerwienią zachodzącego słońca. Jego zachód był piękny, i tylko wtedy i tam, w tym konkretnym miejscu i czasie, zatęskniła za domem, za dawnym życiem, dawną szkołą, za rodziną.
Przed uczuciem, że śni, broniły ja tylko kamienie, które trzymała w dłoni i których wagę tak realistycznie czuła. Naprawdę wróciła. Naprawdę tu była. Wojna naprawdę się skończyła. Zamykając w dłoni dwa kamienie przypomniała sobie, po co przyszła na cmentarz. Musiała się pożegnać. Dałaby mu swój kamień, nawet pomimo tego, że jego ciało leżało gdzieś na obcej ziemi, może setki kilometrów stąd. Oddałaby mu kamień i starałaby się sobie wybaczyć.
To nie będzie łatwe, ale przynajmniej tyle była winna Matce Weronice. Przeorysza oddała jej swój kamień. Kiedy obudziła się drugiego stycznia leżał pod jej poduszką, tuż obok jej głowy. Ten sposób, w jaki Matka Weronika patrzyła na nią podczas śniadania, tego dnia, kiedy Liz zweryfikowała swoje podejrzenia. Tak bardzo kusiło ją, by go wyrzucić. Rzucić wprost do jeziora, patrzeć jak tonie i jak uderza o jego dno. Teraz jednak była zadowolona, że tego nie zrobiła. I podziwiała matkę Weronkę bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Bryza, która wcześniej poruszała gałęziami wierzb, teraz zdawała się poruszać ją samą. Smagać zimną, dziwnie wrażliwą skórę. Bez ciężaru noszonego wcześniej habitu czuła się naga i było jej zimno. Była bardziej wrażliwa. Tęskniła za klasztorem i zakonnicami. Nie pomyślałaby nigdy o tym, że to możliwe.
Odsunęła włosy zasłaniające jej twarz I postanowiła ruszyć w kierunku grobu ojca. Nie była przesądna, ale bała się przebywać na cmentarzu o zmierzchu. Z dla dostrzegła dwie nikle sylwetki pochylone nad grobowcem.
Kiedy rozpoznała jedną z nich – Siostrę Maxa – Izabel Evans – zawahała się nie będąc pewna, co powinna zrobić. Co Izabel tu robiła? Jeśli dobrze pamiętała Izabel nie miała żadnych znajomych, krewnych czy przyjaciół, którzy by byli Żydami. Nieufnie podeszła bliżej dopóki nie usłyszała głosu mężczyzny, który stal obok niej. Wysoki brunet. Miał posępną, ale sympatyczną twarz.
Część Liz bała się podejść do Izabel z obawy przed jej reakcją. W końcu przecież maxa skazano właśnie przez nią. Ta wytrzaszona część kazała jej w pośpiechu opuścić cmentarz. Kamienie wsunęła powrotem do kieszeni. Zdecydowała, że wróci na cmentarz następnego dnia.
Konfrontacja z rodziną Maxa to było coś, czego starała się uniknąć...
***
Boston, USA, październik 1945
‘‘jesteś pewny, że to dobry pomysł?’ spytała z wahaniem kołysząc Amandę w ramionach.
Alan stanowczo potaknął. ‘‘Oczywiście! Nie mogę sam prowadzić sklepu, a ty masz wystarczająco wiele na głowie...dom, Amanda... musimy kogoś zatrudnić kochanie.’ Przykleił ogłoszenie na sklepowej witrynie. Cofnął się i sprawdził, czy tekst jest czytelny.
Tess powoli podeszła do niego odruchowo łapiąc wypluty przez Amandę smoczek. ‘‘Ale Alan...’ powiedziała rzucając okiem na ogłoszenie i jednocześnie głaszcząc Amandę by jakoś zrekompensować jej brak smoczka ‘‘Stać nas na to?’ Spytała znacząco spoglądając na lekko powiększony brzuch a następnie powrotem na twarz Alana ‘‘Będziemy potrzebowali mnóstwa pieniędzy, żeby się nimi zająć.’
Usta Alana uformowały ciepły uśmiech. Pogłaskał żonę po głowie ‘‘Nie martw się mój aniele. Wszystko pod kontrolą.’ Delikatnie pocałował ją i pogładził Amandę po policzku wierzchem dłoni. ‘‘tatuś wszystko już obmyślił, prawda?’
Pomimo wszystkich wątpliwości Tess uśmiechnęła się, zabrała Amandę do środka sklepu. Zaśmiała się, gdy mąż złapał ja w talii i pocałował jej kark. Amanda ponownie wypluła smoczek, ale ani Tess ani Alan tego nie zauważyli.
Boston, USA, Listopad 1945r.
Obudziła się późnym popołudniem z uczuciem zagubienia I zmęczenia. Prawie wcale nie spała odkąd przybyła do Bostonu. Nie potrafiła zamknąć oczu w ciemnym motelowym pokoju. Może miało to coś wspólnego z wielkością motelowego łóżka, które było zdecydowanie za duże jak na jej drobną figurę. Może chodziło o dźwięk, jaki wydawała łóżko za każdym razem, kiedy obracała się na nim starając się zasnąć. A może, może to było uczucie pozbycia się marzeń?
Tyle jej powiedział o Stanach. Razem marzyli y uciec z Europy, od jego obowiązków, jej lęków i ich wspólnych złych wspomnień. Zawsze wyobrażała sobie Amerykę, jako bogaty kraj, a Amerykanów, jako ludzi przyjaznych. Do tej pory każdy, kogo spotykała albo ją wyzywał, albo ignorował, głównie z powodu niemieckiego akcentu.
Oczywiście czuła się jak outsider w Niemczech, nawet, gdy Niemcy zostały pokonane. Miała świadomość i wiedze dotyczącą zwyczajów, obyczajów i tradycji tego kraju i płynnie mówiła po angielsku. Ale była sama. Mały człowieczek w wielkim mieście. I była przerażona. Bardzo.
Teraz nikt nie mógł jej pomóc.
Usiadła. Jej mięśnie zdrętwiały, policzki były mokre. Śniła o nim przez ostatnie cztery tygodnie I bez względu na to, co się działo zawse sen kończył się płaczem. Kiedy pożegnała się z nim... kiedy położyła kamień na jego grobie... spodziewała się, że ból osłabnie... będzie bardziej stłumiony. Ale myliła się. Niewiele się zmieniło.
Myślała, że świadomość bycia daleko od Niemiec jakoś ją uspokoi, że życie jego marzeniem w jakiś sposób da i jej część tej satysfakcji.
Ale nie dało. Znów się pomyliła.
Żyła jego marzeniem, ale na własną rękę. I cokolwiek by nie robiła, powiedziała czy widziala boleśnie jej to uświadamiało.
Przez cienkie ściany motelu mogła słyszeć zgrzytliwy dźwięk obracanego pod prysznicem kurka i dźwięk lejącej się na kamienną posadzkę wody. Z ulgą wysunęła się z łóżka i schwyciła ubranie. Czas by poznać miasto. Nadal czuła, że powinna wysłać matce widokówkę, nawet pomimo zmęczenia wiedziała, że i tak by prędko nie zasnęła.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Dobra, już nie będę siać fermentu... Uspokoiłaś mnie LEO, i dobrze, że {o} czuwa...
Liz znalazła się w USA, ciekawe gdzie teraz znajduję się Max...
Króciótkie te części... Ech...
Liz znalazła się w USA, ciekawe gdzie teraz znajduję się Max...
Króciótkie te części... Ech...
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Dlaczego mam wrażenie, że coś mnie ominęło? Liz w USA? Jak, gdzie, co? Kiedy? A tak poważnie... Autorka przeniosła akcję trochę w przyszłość, do całkiem innego kraju, i tylko jeszcze bardziej pozostawiła nas w niepewności Gdzie jest teraz Max? Wszyscy uważają, że nie żyje, ale chyba nie zginął, prawda? I ciekawe jaki związek z tym wszystkim jeszcze będą mieli Tess i Alan. Czekam na kolejne części A właśnie, ile ich tak dokładnie jest?
Dzięki, LEO
Dzięki, LEO
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Rozdział 49
Idstein to realnie istniejące miejsce, lecz w tej historii autorka zdecydowała, że będzie nieco odmienne od tego rzeczywistego, ponieważ nie wiadomo na pewno, czy prawdziwe miasto ma żydowski cmentarz. Tylko taka nazwa przychodziła autorce na myśl, jako rodzinne miasto Liz. /
USA, Boston, listopad 1945r.
‘przepraszam pana!’ Liz podbiegła do postaci I delikatnie dotknęła jej ramienia starajac się jednocześnie nadążyć za jej wielkimi krokami. ‘‘Proszę pana?’
Mężczyzna nagle zatrzymał się, czego zupełnie nie spodziewając się wpadła na niego. Spojrzał na nią śmiertelnie obruszonym wzrokiem ‘‘Przepraszam’ wyjąkała starając się pamiętać o swoim akcencie. ‘‘Nie chciałam...’
‘‘nic się nie stało’ mężczyzna uśmiechnął się ‘‘Proszę się nie przejmować.’ Przez chwilę milczał pozwalając Liz przyglądać się jego twarzy.
‘‘W czym mogę pomóc?’ zapytał w końcu.
Z trudnością skleciła zdanie po angielsku ‘‘Miałam nadzieję, że mi pan, gdzie tu jest rynek pracy powie.’
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko starając się jednocześnie powstrzymać od głośnego wybuchu śmiechu. ‘‘Pochodzisz z Niemiec?’ spytał płynnie po niemiecku.
Zaskoczona potaknęła i odpowiedziała tak samo ‘‘Tak.. A pan?’
‘‘Tam urodzony i wychowany.’ Skrzywił się i wyciągnął rękę. ‘Alan Fraser. Miło mi panią poznać.’
Delikatnie potrząsnęła jego dłonią. ‘‘Elizabeth Parker. Ale większość ludzi mówi na mnie Liz.’
‘‘Liz.’ Potaknął. ‘‘Z której części Niemiec pochodzisz?’ Z Berlina?’
Zaprzeczyła i wysunęła rękę z dłoni Alana. ‘‘Nie. Z Idstein.’ Alan wyglądał na lekko zdziwionego. ‘‘Obok Frankfurtu?’ Liz ponownie spróbowała i wtedy Alan potaknął porozumiewawczo.
‘‘Skąd wiedziałeś, że jestem Niemką?’ spytała zaciekawiona i lekko zakłopotana. ‘‘Czy mój angielski jest aż tak koszmarny?’
Alan zaśmiał się najwidoczniej rozbawiony tym pytaniem. ‘‘Nie, to nie to. Mogłoby być gorzej. Ale masz akcent’ powiedział płynnie po angielsku ‘I szyk słów w zdaniu jest koszmarny...typowo niemiecki.’
Uśmiechnęła się zawstydzona ‘‘To mój pierwszy tydzień w Ameryce’ wyznała jeszcze raz próbując sił w angielskim ‘‘uczę się nadal po angielsku mówić.’
‘‘Nieźle ci idzie Liz.’ Delikatnie komplementował jej wysiłki. Jego oczy błyszczały, a ich głęboka zieleń przypominała mu wodę w klasztornym stawie. ‘‘zaraz...szukasz pracy?’
Potaknęła wycierając spocone dłonie w poły koszuli. Dziwnie się czuła rozmawiając z tym doskonałym obcokrajowcem, zwłaszcza po angielsku. Kompletnie nie wiedząc czemu desperacko pragnęła, by ją polubił. ‘‘Tak.’
Alan przez chwilę nad czymś myślał ‘Co byś powiedziała na pracę w piekarni?’ zapytał, a ona starała się wyczuć nadzieję w jego głosie. ‘‘Płaca nie będzie zbyt wysoka, ale praca nie jest ciężka, i masz za darmo pożywienie i dom nad głową.’
‘‘Mogłabym?’ zapytała zdziwiona ‘‘Ja...hm...bardzo bym chciała proszę pana.’
Alan uśmiechnął się szeroko kładąc jednocześnie dłonie na jej ramionach. ‘‘To cudownie! Doskonale dogadzasz się z moją żoną’ powiedział uszczęśliwiony’ Jestem tego pewien. Oh, i pokochasz Amandę. To nasza córka’ dodał w pośpiechu z dumą widoczną w każdym słowie i geście.
I podczas ich spaceru do piekarni Alana Frasera poczuła, że już nie jest taka zagubiona jak wcześniej.
USA, Boston, maj 1949r
Wiosną Boston był cudowny. Powietrze było ciężkie od zapachu róż i deszczu, który spadł poprzedniej nocy. Liz spacerowała bostońskimi ulicami powoli, bez celu, aż dotarła do parku, gdzie zamierzała spędzić niedzielne przedpołudnie. Dziś były urodziny Paris i jakoś czuła, że ten dzień rodzina Fraserów powinna spędzić we własnym gronie. Żywiła coraz większą sympatię do Amandy i Paris Fraser – w zasadzie Amanda całkowicie podbiła jej serce, wystarczył jej jeden uśmiech. I pomimo faktu, że lubiła spędzać z nimi czas wiedziała, że tak nie będzie zawsze.
Jej ambicje wykraczały poza piekarnię i dokładnie tak to ujęła rozmawiając z Alanem. Zareagował o wiele spokojniej, niż tego oczekiwała, nawet dodawał jej otuchy i pożyczył pieniądze, żeby mogła się kształcić w kierunku zostania nauczycielką.
Do jej uszu dobiegł dziecięcy śmiech i odruchowo, pomimo ogarniającego ja smutku uśmiechnęła się. Przysiadła na małej ławeczce pośrodku parku i spuściła wzrok. Robin byłby teraz w wieku Amandy. Miałby cztery lata. Chodziłby, mówił, bawiłby się...
Czasami, kiedy zbytnio obawiała się sennych koszmarów I nie chciała zasnąć, starała się wyobrazić sobie jakby jej dziecko wyglądało. Nigdy nie mogła wyobrazić sobie jego twarzy. Za wyjątkiem oczu. Byłyby takie same jak oczy Maxa: duże, jasne, pełne zaufania. Złoty odcień bursztynu irysów lśniłby w świetle księżyca sączącym się przez okno, a ona by je kołysała. Trzymałaby swoje dziecko do momentu, w którym byłaby zdolna zapłakać nie w ciemności, lecz w świetle dnia, zapaść w błogie odrętwienie i zasnąć.
Pociągnęła nosem i zadrżała, naciągnęła na siebie wełniany sweter starając się w nim utonąć. Nagle para dłoni zakryła jej oczy.
‘‘Zgadnij kto to?’‘
Ledwie to usłyszała krzyknęła radośnie i odsunęła zakrywające jej oczy ręce. Znajomy głos dodał jej odwagi: ‘‘Mathew?’‘
Mathew McKenzie, zalediw dwudziestoletni mężczyzna zamruczał najwyraźniej niezadowolony zsuwając ręce z jej twarzy. ‘‘Skąd wiedziałaś?’‘
Potrząsła obojętnie ramionami, ale i tak uśmiechnęła się. ‘‘Nikt prócz ciebie nie zrobiłby czegoś tak... dziecinnego’
Poirytowany wziął głęboki wdech i usiadł koło niej.
‘‘Ale nic się nie stało’ drwiła dalej głaszcząc go po ramieniu ‘‘Lubię dzieci.’‘
Zapanowało pomiędzy nimi wygodne milczenie. Matt, który jak się złożyło był jej sąsiadem, podrapał się w brew odsuwając jasny kosmyk włosów z oka. Spojrzał na nią z podziwem.
‘‘Umów się ze mą w sobotę’ błagał wpatrzonymi w nią oczami. ‘‘proszę.’‘
Starała się uniknąć jego spojrzenia ‘‘Matt...’‘ zaczęła nieśmiało, lecz on ponownie jej przerwał.
‘‘Proszę? Nie każ mi błagać?’‘
Zaśmiała się bezradnie ‘‘Ależ ty już błagasz Matthew’ podsumowała krótko unikając odpowiedzi. Zawsze ją pytał, a ona ciągle delikatnie mu odmawiała.
‘‘Proszę Liz’‘ nie ustępował ‘‘Chociaż raz. Umów się ze mną tylko raz a udowodnię ci, że jestem wart zachodu.’‘
Nie miała już sił. Mężczyzna, którego kochała nieżył. Nie wróci do niej przecież. Nie pokocha jej, nie da jej tego ciepła i dzieci, o których tak bardzo marzy.
Założyła za ucho kosmyk włosów i delikatnie potaknęła ‘‘Dobrze. Ale tylko raz’‘ ostrzegła go, lecz jego radość przytłumiła jej słowa. Schyliła z zażenowania głowę widząc, jak wszyscy im się przyglądają i pomimo wszystkiego na jej twarzy pojawił się uśmiech.
USA, Boston, Maj 1949r.
Tess w końcu wydawała się być usatysfakcjonowana wpinając ostania spinkę we włosy Liz. ‘‘Wyglądasz jak prawdziwy łamacz męskich serc Liz. Naprawdę.’‘ Dodała zadowolona.
Liz uśmiechnęła się w zadumie, a kobie ta w lustrze odwzajemniła uśmiech. Kila zapinek utrzymywało na karku jej ciemne włosy. ‘‘Bardzo ci dziękuję Tess. Doceniam to.’‘
‘‘Daj spokój’ Tess roześmiała się. ‘‘Cieszę się, że wychodzisz dziś wieczór! W końcu Alan i ja będziemy mieli kanape tylko dla siebie!’‘ kiedy Liz nie odpowiedziała na te słowa, nie uśmiechnęła się ani niepotaknęła Tess powiedziala zakłopotana ‘‘Żartowałam liebchen.’‘
‘‘Wiem’‘ Liz odparła markotnie. Podniosła wzrok i spojrzała w oczy Tess. ‘‘Kochasz Alana?’‘ spytała.
‘‘Całym moim sercem’‘ odpowiedziała bez cienia wątpliwości Tess ‘‘Czemu pytasz?’‘
Liz spojrzała na wypielęgnowane dłonie i pożyczoną od Tess srebrną bransoletkę. ‘‘Czy wyobrażasz sobie, że mogłabyś kochać kogoś innego... po tym, jak pokochałaś jego?’‘
Tess spojrzała na nią zdziwiona poczym przysiadła na skraju łóżka. ‘‘To trudne pytanie.’‘ Powiedziała i preczesała dłońmi włosy. ‘‘nie...’‘ odpowiedziała w końcu. ‘‘nie wydaje mi się.’‘
Liz odwróciła się i smutno na nią spojrzała. ‘‘Mi też się wydaje to niemożliwe’‘ przyznała. Przez kilka sekund panowało między nimi milczenie. ‘‘Chcę o tym porozmawiać, pozwolisz mi na to?’‘
Tess uśmiechnęła się i pogłaskała policzek Liz ‘‘Oczywiście. Słucham.’‘
‘‘miał na imię Max.’‘ Zaczęła z wahaniem. Od lat nie mówiła o tym głośno, a usłyszenie jego imienia wypowiadanego na głos przywróciło bolesne wspomnienia. ‘‘Był Aryjczykiem. Jak ty. Znaliśmy się od małego. “Przełknęła starając sie jednocześnie uniknąć wzroku Tess. Współczucie, jakie mogła zobaczyć w jej oczach mogło doprowadzić ją do płaczu. ‘‘Kochałam go. On kochał mnie. Tak mi się wydaje. Pomagał mi podcas wojny, ale zaszłam w ciążę I pokłóciliśmy się. Byłam na niego zła, on był wściekły na mnie. On ... złapali go a ja... nie chciałam, ale straciłam dziecko.. On zginął a ja... ja nie...’‘
‘‘kochanie...’‘ wyszeptała Tess po niemiecku i objęła Liz ‘‘przytul się.’‘
Liz nie broniła się. Potrzebowała tego objęcia. Do oczu napłynęły łzy. Potem, przed Mattem, udało się zatuszować ich ślady.
USA, Boston, czerwiec 1949r
‘‘Ten!’‘ krzyknęła Amanda podekscytowana, wpatrzona w sklepową wystawę. ‘‘Ten czerwony!’‘
Liz przysunęła się bliżej wystawy w kierunku wskazywanym przez Amandę. ‘‘Ten czerwony?’‘
‘‘Albo nie, poczekaj!’‘ podreptała parę kroków dalej I wskazała na kolejny samochód. ‘‘Ale ten mi się bardziej podoba Liz! Wygląda jak ten taty! Widzisz?’‘
Śmiejąc się cały czas Liz obserwowała dziecięca radość, jaka malowała sie na twarzy Amandy, poczym jej wzrok spoczął na błękitnym samochodzie. ‘‘Faktycznie’‘ przyznała. ‘‘A co myślisz o tym żółtym?’‘
Amanda nie zaszczyciła go nawet nikłym spojrzeniem ‘‘Ten z lalką w środku?’‘
Liz roześmiała się na całe gardło. ‘‘Masz rację. Nie było pytania.’‘ Odrzuciła włosy na plecy, wzięła dłoń Amandy w swoją I powiedziała rozbawiona “Nie ma jak błękitny.’‘
Podczas kiedy sprzedawca pakował błękitny samochód Amanda pociągnęła rękę Liz ponownie. W jej oczach błyszczał zachwyt, który zmusił Liz do pochylenia się ku niej. ‘‘A wiesz może co mama i tata kupili mi?’ wyszeptała podekscytowana. ‘‘Może Meccano? Dostanę Meccano? Proszę, powiedz?’‘
Liz nie potrafiła utrzymać powagi. ‘‘‘‘Ciekawskie stworzenie!’‘ powiedziała bawiąc się lokami Amandy ‘‘Nie, nie mam pojęcia co ci rodzice kupią. A nawet gdybym wiedziała, to bym ci nie powiedziała za żadne skarby.’‘
‘‘Nie?’‘ Amanda prychnęła rozczarowana, co zasmuciło Liz.
Zdecydowanie potrząsnęła jednak głową i uszczypnęła Amandę w policzek. ‘‘Nie słonko. Nie powiedziałabym ci.’‘
‘‘A. Ale przynajmniej jeszcze tylko sześć dni, prawda?’‘
‘‘Siedem’‘ Liz poprawiła ją śmiejąc się. ‘‘Ale miną zanim się spostrzeżesz Mandy.’‘
Amanda dumnie zmierzyła wzrokiem sprzedawcę ‘‘A wtedy będę już miała całe pięć lat!’‘ poczym pokazał mężczyźnie dłoń, na której ostentacyjnie odliczyła do pięciu. ‘‘Pięć.!’‘
Zarówno sprzedawca jak i Liz spojrzeli po sobie rozbawieni. Życie było piękne. Nie żyła jego pełnią, ale żyła. Jej przeszłość była jej częścią, której w żaden sposób nie mogła się pozbyć, której nie chciala się pozbyć w ogóle, ale żyła i czuła się dobrze. Jakoś ułożyła sobie życie i zastanawiała się, czy na taką jego wersję faktycznie zasłużyła.
USA, Boston, wrzesień 1949
‘‘Świetnie się dzisiaj bawiłam Matt’‘ powiedziała Liz cicho głębiej wciskając zaciśnięte dłonie w kieszenie płaszcza. ‘‘Dziękuję ci.’‘
‘‘Ja też’‘ przytaknął, jednak w jego uśmiechu było coś innego. ‘‘za wyjątkiem momentu, w którym nazwałaś mnie ‘‘Max’‘‘‘.
Liz z przerażeniem spojrzała na niego. ‘‘Nazwałam cię Max?’‘
Matt uśmiechnął się smutno. ‘‘Tak. Ale nic sie nie stało. Rozumiem.
Tylko...’‘ przerwał na moment, którym chciał znaleźć odpowiednie słowo, lecz czas, który spędzał na jego poszukiwaniu przerodził się w krępujace milczenie. ‘‘jedyne czego się obawiam to faktu, że nigdy nie będę wystarczająco dobry. On żądzi twoim życiem, nie możesz mu na to pozwolić Liz. Musisz spróbować zapomnieć o nim.’‘
‘‘Już zapomniałam!’‘ broniła się z łzami w oczach. ‘‘Odpuściłam! Jestem tu z tobą, tu i teraz, czyż nie? Nie stałabym tu z tobą, gdybym wciąż tkwiła w przeszłości z nim.’‘
‘‘Stale o nim myślisz kiedy jesteśmy razem’‘ wyznał przeczesując jasne włosy i wpatrując się w nią bezradnym wzrokiem ‘‘On nadal jest z tobą. Nie mogę z nim konkurować! Nie wygram ze wspomnieniem!’‘
‘‘On nie żyje. Jak martwy człowiek może z tobą rywalizować?’‘
Jej słowa sprawiły, że zamilkł. ‘‘po prostu postaraj się zapomnieć Liz. Nie jestem nim. Nigdy nim nie będę.’‘
‘‘Myślisz, że tego nie wiem?’‘ powiedziała oburzona i zraniona jego słowami. Parsknęła i odwróciła się na pięcie. ‘‘Dobranoc Matt.’‘
‘‘Świetnie Liz’ podsumował, a ona słysząc zawód w jego głosie przez moment zawahała się. Powinna przeprosić? Przełknęła z trudem, odwróciła się gotowa wyznać mu, że przesadziła, że przeprasza, ale on już odchodził.
‘‘Matthew?!’‘ krzyknęła za nim ‘‘Poczekaj!’‘
Odwrócił się i ich spojrzenia się spotkały.
‘‘Dobranoc’‘ powiedziala uprzejmiej niż poprzednim razem.
Matt uśmiechnął się uroczo. W jego oczach zabłysło światło odbite z ulicznych latarni. ‘‘dobranoc’‘ odpowiedział i posłał jej całusa. ‘‘Zobaczymy się jutro.’‘
Potaknęła i odprowadziła go wzrokiem, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za rogiem, a ulica ponownie całkowicie opustoszała. Z ulga otworzyła frontowe drzwi, powiesiła płaszcz. Jak na późny wrzesień na dworze i tak było dosyć ciepło.
‘‘Liz?’‘
Tess wręcz wybiegła z salonu.
‘‘Cześć Tess’‘ rzuciła zamyslona starając się jednocześnie nie mieszać jej w to co zaszło. Wyjęła spinkę z włosów i pozwoliła im swobodnie opaść na ramiona. ‘‘Co się stało?’‘
‘‘Ktoś dociebie dzwonił’‘ powiedziała podekscytowana machając ze zdenerwowania rękami w powietrzu. ‘‘Niemiec, powiedział, że cię zna.’‘
‘‘Niemiec?’‘ w żołądku poczuła dziwne uczucie, które nie do końca mówiło jej, jak powinna tę wiadomość odebrać. ‘‘masz jego nazwisko? Powiedział ci, jak się nazywa?’
“Powiedzial ,ze nazwya się Evans’‘ Oddech zamarł Liz w piersiach. ‘‘Ale nie znam imienia.’‘
Liz desperaco starała się uspokoić. Evans. Czy to mógłby być Max? Jakby ją odnalazł? Przez Marię? Jej matkę? Czuła jak uginają się pod nią kolana, wiec oparła sie ręką o ścianę.
Evans... może to był Roger.
To stwierdzenie ostudziło jej radość i nadzieję. Oczywiście, że to Roger. To nie mógł być Max. Max nie żyje.
Max nie żyje. Max nie żyje. Max nie żyje. Powtarzała sobie kilkakrotnie, poczym wzięła głęboki wdech. ‘‘Zostawił ci jakiś numer? Zadzwoni jeszcze?’‘
Tess potrząsnęła głową w zaprzeczeniu. ‘‘ łamaną angielszczyzną spytał, czy mógłby rozmawiać z Elizabeth Parker. Powiedziałam mu, że cię nie ma, że poszłaś na randkę.’‘ Tess zmarszczyła brwi starając się przypomnieć sobie dokładny przebieg rozmowy ‘‘Spytał, co u ciebie, wiec powiedziałam, że wszystko w porządku ... potem życzył mi dobrej nocy i odwiesił słuchawkę.’‘
Przez sekundę Liz myślała, że jej serce wyskoczy z piersi. Biło jak oszalałe na samo wspomnienie tych paru wypowiedzianych przez Tess słów. Evans... ale nie Max. To nie mógł być Max.
‘‘On... on już nie zadzwoni?’‘ zagapiła się w okno ‘‘Już nigdy więcej?’‘
‘‘No cóż’‘ Tess zadumała się “Tak naprawdę to tego nie powiedział. Ani nie powiedział, że zadzwoni.’‘
Liz zamknęła oczy na chwilę starając zebrać siew sobie. Jedyne, czego była blisko, to złudna nazieja.
‘‘Czy to coś w ogóle oznacza?’‘ Tess spytała zaciekawiona ‘‘Znasz mężczyznę o tym nazwisku?’‘
Kiedy zrozumiała powód, dla którego Tess ją o to pyta – jako jedyny ślad jej przeszłości – zirytowana odparła ‘‘nie.’‘ Skłamała wiedząc jednocześnie, że Tess zdaje sobie z tego doskonale sprawę. ‘‘To w ogóle nic nie znaczy.’‘
Do jej oczu napłynęły łzy. Wiedziała, że musi wyjść, zanim wypłyną. Pobiegła schodami na górę starając się zostawić za sobą zarówno Tess, jak i wspomnienie tej telefonicznej rozmowy, lecz wkrótce zrozumiała, że najlepszym wyjściem jest dowiedzieć się od Tess czegoś więcej.
Idstein to realnie istniejące miejsce, lecz w tej historii autorka zdecydowała, że będzie nieco odmienne od tego rzeczywistego, ponieważ nie wiadomo na pewno, czy prawdziwe miasto ma żydowski cmentarz. Tylko taka nazwa przychodziła autorce na myśl, jako rodzinne miasto Liz. /
USA, Boston, listopad 1945r.
‘przepraszam pana!’ Liz podbiegła do postaci I delikatnie dotknęła jej ramienia starajac się jednocześnie nadążyć za jej wielkimi krokami. ‘‘Proszę pana?’
Mężczyzna nagle zatrzymał się, czego zupełnie nie spodziewając się wpadła na niego. Spojrzał na nią śmiertelnie obruszonym wzrokiem ‘‘Przepraszam’ wyjąkała starając się pamiętać o swoim akcencie. ‘‘Nie chciałam...’
‘‘nic się nie stało’ mężczyzna uśmiechnął się ‘‘Proszę się nie przejmować.’ Przez chwilę milczał pozwalając Liz przyglądać się jego twarzy.
‘‘W czym mogę pomóc?’ zapytał w końcu.
Z trudnością skleciła zdanie po angielsku ‘‘Miałam nadzieję, że mi pan, gdzie tu jest rynek pracy powie.’
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko starając się jednocześnie powstrzymać od głośnego wybuchu śmiechu. ‘‘Pochodzisz z Niemiec?’ spytał płynnie po niemiecku.
Zaskoczona potaknęła i odpowiedziała tak samo ‘‘Tak.. A pan?’
‘‘Tam urodzony i wychowany.’ Skrzywił się i wyciągnął rękę. ‘Alan Fraser. Miło mi panią poznać.’
Delikatnie potrząsnęła jego dłonią. ‘‘Elizabeth Parker. Ale większość ludzi mówi na mnie Liz.’
‘‘Liz.’ Potaknął. ‘‘Z której części Niemiec pochodzisz?’ Z Berlina?’
Zaprzeczyła i wysunęła rękę z dłoni Alana. ‘‘Nie. Z Idstein.’ Alan wyglądał na lekko zdziwionego. ‘‘Obok Frankfurtu?’ Liz ponownie spróbowała i wtedy Alan potaknął porozumiewawczo.
‘‘Skąd wiedziałeś, że jestem Niemką?’ spytała zaciekawiona i lekko zakłopotana. ‘‘Czy mój angielski jest aż tak koszmarny?’
Alan zaśmiał się najwidoczniej rozbawiony tym pytaniem. ‘‘Nie, to nie to. Mogłoby być gorzej. Ale masz akcent’ powiedział płynnie po angielsku ‘I szyk słów w zdaniu jest koszmarny...typowo niemiecki.’
Uśmiechnęła się zawstydzona ‘‘To mój pierwszy tydzień w Ameryce’ wyznała jeszcze raz próbując sił w angielskim ‘‘uczę się nadal po angielsku mówić.’
‘‘Nieźle ci idzie Liz.’ Delikatnie komplementował jej wysiłki. Jego oczy błyszczały, a ich głęboka zieleń przypominała mu wodę w klasztornym stawie. ‘‘zaraz...szukasz pracy?’
Potaknęła wycierając spocone dłonie w poły koszuli. Dziwnie się czuła rozmawiając z tym doskonałym obcokrajowcem, zwłaszcza po angielsku. Kompletnie nie wiedząc czemu desperacko pragnęła, by ją polubił. ‘‘Tak.’
Alan przez chwilę nad czymś myślał ‘Co byś powiedziała na pracę w piekarni?’ zapytał, a ona starała się wyczuć nadzieję w jego głosie. ‘‘Płaca nie będzie zbyt wysoka, ale praca nie jest ciężka, i masz za darmo pożywienie i dom nad głową.’
‘‘Mogłabym?’ zapytała zdziwiona ‘‘Ja...hm...bardzo bym chciała proszę pana.’
Alan uśmiechnął się szeroko kładąc jednocześnie dłonie na jej ramionach. ‘‘To cudownie! Doskonale dogadzasz się z moją żoną’ powiedział uszczęśliwiony’ Jestem tego pewien. Oh, i pokochasz Amandę. To nasza córka’ dodał w pośpiechu z dumą widoczną w każdym słowie i geście.
I podczas ich spaceru do piekarni Alana Frasera poczuła, że już nie jest taka zagubiona jak wcześniej.
USA, Boston, maj 1949r
Wiosną Boston był cudowny. Powietrze było ciężkie od zapachu róż i deszczu, który spadł poprzedniej nocy. Liz spacerowała bostońskimi ulicami powoli, bez celu, aż dotarła do parku, gdzie zamierzała spędzić niedzielne przedpołudnie. Dziś były urodziny Paris i jakoś czuła, że ten dzień rodzina Fraserów powinna spędzić we własnym gronie. Żywiła coraz większą sympatię do Amandy i Paris Fraser – w zasadzie Amanda całkowicie podbiła jej serce, wystarczył jej jeden uśmiech. I pomimo faktu, że lubiła spędzać z nimi czas wiedziała, że tak nie będzie zawsze.
Jej ambicje wykraczały poza piekarnię i dokładnie tak to ujęła rozmawiając z Alanem. Zareagował o wiele spokojniej, niż tego oczekiwała, nawet dodawał jej otuchy i pożyczył pieniądze, żeby mogła się kształcić w kierunku zostania nauczycielką.
Do jej uszu dobiegł dziecięcy śmiech i odruchowo, pomimo ogarniającego ja smutku uśmiechnęła się. Przysiadła na małej ławeczce pośrodku parku i spuściła wzrok. Robin byłby teraz w wieku Amandy. Miałby cztery lata. Chodziłby, mówił, bawiłby się...
Czasami, kiedy zbytnio obawiała się sennych koszmarów I nie chciała zasnąć, starała się wyobrazić sobie jakby jej dziecko wyglądało. Nigdy nie mogła wyobrazić sobie jego twarzy. Za wyjątkiem oczu. Byłyby takie same jak oczy Maxa: duże, jasne, pełne zaufania. Złoty odcień bursztynu irysów lśniłby w świetle księżyca sączącym się przez okno, a ona by je kołysała. Trzymałaby swoje dziecko do momentu, w którym byłaby zdolna zapłakać nie w ciemności, lecz w świetle dnia, zapaść w błogie odrętwienie i zasnąć.
Pociągnęła nosem i zadrżała, naciągnęła na siebie wełniany sweter starając się w nim utonąć. Nagle para dłoni zakryła jej oczy.
‘‘Zgadnij kto to?’‘
Ledwie to usłyszała krzyknęła radośnie i odsunęła zakrywające jej oczy ręce. Znajomy głos dodał jej odwagi: ‘‘Mathew?’‘
Mathew McKenzie, zalediw dwudziestoletni mężczyzna zamruczał najwyraźniej niezadowolony zsuwając ręce z jej twarzy. ‘‘Skąd wiedziałaś?’‘
Potrząsła obojętnie ramionami, ale i tak uśmiechnęła się. ‘‘Nikt prócz ciebie nie zrobiłby czegoś tak... dziecinnego’
Poirytowany wziął głęboki wdech i usiadł koło niej.
‘‘Ale nic się nie stało’ drwiła dalej głaszcząc go po ramieniu ‘‘Lubię dzieci.’‘
Zapanowało pomiędzy nimi wygodne milczenie. Matt, który jak się złożyło był jej sąsiadem, podrapał się w brew odsuwając jasny kosmyk włosów z oka. Spojrzał na nią z podziwem.
‘‘Umów się ze mą w sobotę’ błagał wpatrzonymi w nią oczami. ‘‘proszę.’‘
Starała się uniknąć jego spojrzenia ‘‘Matt...’‘ zaczęła nieśmiało, lecz on ponownie jej przerwał.
‘‘Proszę? Nie każ mi błagać?’‘
Zaśmiała się bezradnie ‘‘Ależ ty już błagasz Matthew’ podsumowała krótko unikając odpowiedzi. Zawsze ją pytał, a ona ciągle delikatnie mu odmawiała.
‘‘Proszę Liz’‘ nie ustępował ‘‘Chociaż raz. Umów się ze mną tylko raz a udowodnię ci, że jestem wart zachodu.’‘
Nie miała już sił. Mężczyzna, którego kochała nieżył. Nie wróci do niej przecież. Nie pokocha jej, nie da jej tego ciepła i dzieci, o których tak bardzo marzy.
Założyła za ucho kosmyk włosów i delikatnie potaknęła ‘‘Dobrze. Ale tylko raz’‘ ostrzegła go, lecz jego radość przytłumiła jej słowa. Schyliła z zażenowania głowę widząc, jak wszyscy im się przyglądają i pomimo wszystkiego na jej twarzy pojawił się uśmiech.
USA, Boston, Maj 1949r.
Tess w końcu wydawała się być usatysfakcjonowana wpinając ostania spinkę we włosy Liz. ‘‘Wyglądasz jak prawdziwy łamacz męskich serc Liz. Naprawdę.’‘ Dodała zadowolona.
Liz uśmiechnęła się w zadumie, a kobie ta w lustrze odwzajemniła uśmiech. Kila zapinek utrzymywało na karku jej ciemne włosy. ‘‘Bardzo ci dziękuję Tess. Doceniam to.’‘
‘‘Daj spokój’ Tess roześmiała się. ‘‘Cieszę się, że wychodzisz dziś wieczór! W końcu Alan i ja będziemy mieli kanape tylko dla siebie!’‘ kiedy Liz nie odpowiedziała na te słowa, nie uśmiechnęła się ani niepotaknęła Tess powiedziala zakłopotana ‘‘Żartowałam liebchen.’‘
‘‘Wiem’‘ Liz odparła markotnie. Podniosła wzrok i spojrzała w oczy Tess. ‘‘Kochasz Alana?’‘ spytała.
‘‘Całym moim sercem’‘ odpowiedziała bez cienia wątpliwości Tess ‘‘Czemu pytasz?’‘
Liz spojrzała na wypielęgnowane dłonie i pożyczoną od Tess srebrną bransoletkę. ‘‘Czy wyobrażasz sobie, że mogłabyś kochać kogoś innego... po tym, jak pokochałaś jego?’‘
Tess spojrzała na nią zdziwiona poczym przysiadła na skraju łóżka. ‘‘To trudne pytanie.’‘ Powiedziała i preczesała dłońmi włosy. ‘‘nie...’‘ odpowiedziała w końcu. ‘‘nie wydaje mi się.’‘
Liz odwróciła się i smutno na nią spojrzała. ‘‘Mi też się wydaje to niemożliwe’‘ przyznała. Przez kilka sekund panowało między nimi milczenie. ‘‘Chcę o tym porozmawiać, pozwolisz mi na to?’‘
Tess uśmiechnęła się i pogłaskała policzek Liz ‘‘Oczywiście. Słucham.’‘
‘‘miał na imię Max.’‘ Zaczęła z wahaniem. Od lat nie mówiła o tym głośno, a usłyszenie jego imienia wypowiadanego na głos przywróciło bolesne wspomnienia. ‘‘Był Aryjczykiem. Jak ty. Znaliśmy się od małego. “Przełknęła starając sie jednocześnie uniknąć wzroku Tess. Współczucie, jakie mogła zobaczyć w jej oczach mogło doprowadzić ją do płaczu. ‘‘Kochałam go. On kochał mnie. Tak mi się wydaje. Pomagał mi podcas wojny, ale zaszłam w ciążę I pokłóciliśmy się. Byłam na niego zła, on był wściekły na mnie. On ... złapali go a ja... nie chciałam, ale straciłam dziecko.. On zginął a ja... ja nie...’‘
‘‘kochanie...’‘ wyszeptała Tess po niemiecku i objęła Liz ‘‘przytul się.’‘
Liz nie broniła się. Potrzebowała tego objęcia. Do oczu napłynęły łzy. Potem, przed Mattem, udało się zatuszować ich ślady.
USA, Boston, czerwiec 1949r
‘‘Ten!’‘ krzyknęła Amanda podekscytowana, wpatrzona w sklepową wystawę. ‘‘Ten czerwony!’‘
Liz przysunęła się bliżej wystawy w kierunku wskazywanym przez Amandę. ‘‘Ten czerwony?’‘
‘‘Albo nie, poczekaj!’‘ podreptała parę kroków dalej I wskazała na kolejny samochód. ‘‘Ale ten mi się bardziej podoba Liz! Wygląda jak ten taty! Widzisz?’‘
Śmiejąc się cały czas Liz obserwowała dziecięca radość, jaka malowała sie na twarzy Amandy, poczym jej wzrok spoczął na błękitnym samochodzie. ‘‘Faktycznie’‘ przyznała. ‘‘A co myślisz o tym żółtym?’‘
Amanda nie zaszczyciła go nawet nikłym spojrzeniem ‘‘Ten z lalką w środku?’‘
Liz roześmiała się na całe gardło. ‘‘Masz rację. Nie było pytania.’‘ Odrzuciła włosy na plecy, wzięła dłoń Amandy w swoją I powiedziała rozbawiona “Nie ma jak błękitny.’‘
Podczas kiedy sprzedawca pakował błękitny samochód Amanda pociągnęła rękę Liz ponownie. W jej oczach błyszczał zachwyt, który zmusił Liz do pochylenia się ku niej. ‘‘A wiesz może co mama i tata kupili mi?’ wyszeptała podekscytowana. ‘‘Może Meccano? Dostanę Meccano? Proszę, powiedz?’‘
Liz nie potrafiła utrzymać powagi. ‘‘‘‘Ciekawskie stworzenie!’‘ powiedziała bawiąc się lokami Amandy ‘‘Nie, nie mam pojęcia co ci rodzice kupią. A nawet gdybym wiedziała, to bym ci nie powiedziała za żadne skarby.’‘
‘‘Nie?’‘ Amanda prychnęła rozczarowana, co zasmuciło Liz.
Zdecydowanie potrząsnęła jednak głową i uszczypnęła Amandę w policzek. ‘‘Nie słonko. Nie powiedziałabym ci.’‘
‘‘A. Ale przynajmniej jeszcze tylko sześć dni, prawda?’‘
‘‘Siedem’‘ Liz poprawiła ją śmiejąc się. ‘‘Ale miną zanim się spostrzeżesz Mandy.’‘
Amanda dumnie zmierzyła wzrokiem sprzedawcę ‘‘A wtedy będę już miała całe pięć lat!’‘ poczym pokazał mężczyźnie dłoń, na której ostentacyjnie odliczyła do pięciu. ‘‘Pięć.!’‘
Zarówno sprzedawca jak i Liz spojrzeli po sobie rozbawieni. Życie było piękne. Nie żyła jego pełnią, ale żyła. Jej przeszłość była jej częścią, której w żaden sposób nie mogła się pozbyć, której nie chciala się pozbyć w ogóle, ale żyła i czuła się dobrze. Jakoś ułożyła sobie życie i zastanawiała się, czy na taką jego wersję faktycznie zasłużyła.
USA, Boston, wrzesień 1949
‘‘Świetnie się dzisiaj bawiłam Matt’‘ powiedziała Liz cicho głębiej wciskając zaciśnięte dłonie w kieszenie płaszcza. ‘‘Dziękuję ci.’‘
‘‘Ja też’‘ przytaknął, jednak w jego uśmiechu było coś innego. ‘‘za wyjątkiem momentu, w którym nazwałaś mnie ‘‘Max’‘‘‘.
Liz z przerażeniem spojrzała na niego. ‘‘Nazwałam cię Max?’‘
Matt uśmiechnął się smutno. ‘‘Tak. Ale nic sie nie stało. Rozumiem.
Tylko...’‘ przerwał na moment, którym chciał znaleźć odpowiednie słowo, lecz czas, który spędzał na jego poszukiwaniu przerodził się w krępujace milczenie. ‘‘jedyne czego się obawiam to faktu, że nigdy nie będę wystarczająco dobry. On żądzi twoim życiem, nie możesz mu na to pozwolić Liz. Musisz spróbować zapomnieć o nim.’‘
‘‘Już zapomniałam!’‘ broniła się z łzami w oczach. ‘‘Odpuściłam! Jestem tu z tobą, tu i teraz, czyż nie? Nie stałabym tu z tobą, gdybym wciąż tkwiła w przeszłości z nim.’‘
‘‘Stale o nim myślisz kiedy jesteśmy razem’‘ wyznał przeczesując jasne włosy i wpatrując się w nią bezradnym wzrokiem ‘‘On nadal jest z tobą. Nie mogę z nim konkurować! Nie wygram ze wspomnieniem!’‘
‘‘On nie żyje. Jak martwy człowiek może z tobą rywalizować?’‘
Jej słowa sprawiły, że zamilkł. ‘‘po prostu postaraj się zapomnieć Liz. Nie jestem nim. Nigdy nim nie będę.’‘
‘‘Myślisz, że tego nie wiem?’‘ powiedziała oburzona i zraniona jego słowami. Parsknęła i odwróciła się na pięcie. ‘‘Dobranoc Matt.’‘
‘‘Świetnie Liz’ podsumował, a ona słysząc zawód w jego głosie przez moment zawahała się. Powinna przeprosić? Przełknęła z trudem, odwróciła się gotowa wyznać mu, że przesadziła, że przeprasza, ale on już odchodził.
‘‘Matthew?!’‘ krzyknęła za nim ‘‘Poczekaj!’‘
Odwrócił się i ich spojrzenia się spotkały.
‘‘Dobranoc’‘ powiedziala uprzejmiej niż poprzednim razem.
Matt uśmiechnął się uroczo. W jego oczach zabłysło światło odbite z ulicznych latarni. ‘‘dobranoc’‘ odpowiedział i posłał jej całusa. ‘‘Zobaczymy się jutro.’‘
Potaknęła i odprowadziła go wzrokiem, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za rogiem, a ulica ponownie całkowicie opustoszała. Z ulga otworzyła frontowe drzwi, powiesiła płaszcz. Jak na późny wrzesień na dworze i tak było dosyć ciepło.
‘‘Liz?’‘
Tess wręcz wybiegła z salonu.
‘‘Cześć Tess’‘ rzuciła zamyslona starając się jednocześnie nie mieszać jej w to co zaszło. Wyjęła spinkę z włosów i pozwoliła im swobodnie opaść na ramiona. ‘‘Co się stało?’‘
‘‘Ktoś dociebie dzwonił’‘ powiedziała podekscytowana machając ze zdenerwowania rękami w powietrzu. ‘‘Niemiec, powiedział, że cię zna.’‘
‘‘Niemiec?’‘ w żołądku poczuła dziwne uczucie, które nie do końca mówiło jej, jak powinna tę wiadomość odebrać. ‘‘masz jego nazwisko? Powiedział ci, jak się nazywa?’
“Powiedzial ,ze nazwya się Evans’‘ Oddech zamarł Liz w piersiach. ‘‘Ale nie znam imienia.’‘
Liz desperaco starała się uspokoić. Evans. Czy to mógłby być Max? Jakby ją odnalazł? Przez Marię? Jej matkę? Czuła jak uginają się pod nią kolana, wiec oparła sie ręką o ścianę.
Evans... może to był Roger.
To stwierdzenie ostudziło jej radość i nadzieję. Oczywiście, że to Roger. To nie mógł być Max. Max nie żyje.
Max nie żyje. Max nie żyje. Max nie żyje. Powtarzała sobie kilkakrotnie, poczym wzięła głęboki wdech. ‘‘Zostawił ci jakiś numer? Zadzwoni jeszcze?’‘
Tess potrząsnęła głową w zaprzeczeniu. ‘‘ łamaną angielszczyzną spytał, czy mógłby rozmawiać z Elizabeth Parker. Powiedziałam mu, że cię nie ma, że poszłaś na randkę.’‘ Tess zmarszczyła brwi starając się przypomnieć sobie dokładny przebieg rozmowy ‘‘Spytał, co u ciebie, wiec powiedziałam, że wszystko w porządku ... potem życzył mi dobrej nocy i odwiesił słuchawkę.’‘
Przez sekundę Liz myślała, że jej serce wyskoczy z piersi. Biło jak oszalałe na samo wspomnienie tych paru wypowiedzianych przez Tess słów. Evans... ale nie Max. To nie mógł być Max.
‘‘On... on już nie zadzwoni?’‘ zagapiła się w okno ‘‘Już nigdy więcej?’‘
‘‘No cóż’‘ Tess zadumała się “Tak naprawdę to tego nie powiedział. Ani nie powiedział, że zadzwoni.’‘
Liz zamknęła oczy na chwilę starając zebrać siew sobie. Jedyne, czego była blisko, to złudna nazieja.
‘‘Czy to coś w ogóle oznacza?’‘ Tess spytała zaciekawiona ‘‘Znasz mężczyznę o tym nazwisku?’‘
Kiedy zrozumiała powód, dla którego Tess ją o to pyta – jako jedyny ślad jej przeszłości – zirytowana odparła ‘‘nie.’‘ Skłamała wiedząc jednocześnie, że Tess zdaje sobie z tego doskonale sprawę. ‘‘To w ogóle nic nie znaczy.’‘
Do jej oczu napłynęły łzy. Wiedziała, że musi wyjść, zanim wypłyną. Pobiegła schodami na górę starając się zostawić za sobą zarówno Tess, jak i wspomnienie tej telefonicznej rozmowy, lecz wkrótce zrozumiała, że najlepszym wyjściem jest dowiedzieć się od Tess czegoś więcej.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
No i musiało być dramatycznie...
Po co Tess mówiła o randce Tak, mam teraz pretensje do garbatego, że ma dzieci proste.. Ech...
Przepraszam, nie napiszę nic mądrego (dzień jak co dzień ), ale czas mnie goni...
Dziekuję LEO!
Po co Tess mówiła o randce Tak, mam teraz pretensje do garbatego, że ma dzieci proste.. Ech...
Przepraszam, nie napiszę nic mądrego (dzień jak co dzień ), ale czas mnie goni...
Dziekuję LEO!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
I już po wojnie... niech mi tylko ktoś powie, czemu mam niejasne wrażenie, że ten, kto dzwonił - był kimś bardzo, bardzo znajomym. Być może i Roger, ale... przecież Max uciekał z obozu. Co prawda nie do końca wiemy, czy uciekł, czy mu się udało, ale cień nadziei zawsze został. Liz i randka - no cóż, normalne, życie toczy się dalej, tyle że uwolnienie się od przeszłości, i to w dodatku takiej, chyba nigdy tak do końca nie nastąpi.
Wielkie dzięki LEO!
Wielkie dzięki LEO!
Rozdział 50
Polska, marzec 1945r.
Dźwięk śmiechu Liz sprawił, że kąciki jego ust uniosły się w górę formując jego usta w szczery uśmiech. Starał się ją dosięgnąć, powoli gładząc palcami jej skórę. Lecz ona nagle nieśmiało opuściła głowę i spod długich rzęs spojrzała na niego wyzywająco starannie maskując pożądanie pod wyglądem rozbawienia. Podniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego twarzy, policzków, czoła, ust...
Zacisnął mocniej ciężkie powieki, lecz kiedy powtórnie je otworzył, co sprawiło mu tak wielką trudność jak lot dla motyla podczas huraganu, ciepłe, ciemne oczy Liz zastąpiły inne oczy. O wiele jaśniejsze i mniej wyraziste niż oczy Liz. Ponownie odpłynął w sen, pomimo tego iż bardzo starał się być przytomny. Nadal czuł jej dłonie na swojej twarzy i uczucie to nie opuszczało go nawet wtedy, kiedy zaczął zdawać sobie sprawę z faktu, że nie były to dłonie Liz, tylko innej osoby, które przytrzymywały kompres z zimnej wody przy jego czole, a zimne krople spływały po jego skroniach.
Powoli mrugnął oczami. Kiedy otworzył oczy stała przed nim postać, której nigdy wcześniej nie widział. Mógł w niej jednak wyczytać zmartwienie, co nieco go uspokoiło. ‘‘Liz?’‘ miał slaby i ochrypły głos, ledwo słyszalny, nawet dla niego samego.
Kobieta, na której twarzy p[patrzył zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy. ‘‘Krystyna’‘ powiedziala wskazując na siebie. Potem zaczęła coś szybko mówić, w języku, który wyglądał Maxowi na polski, ale którego nie rozumiał.
Krystyna zauważyła zmieszanie na jego twarzy powtórzyła słowa tym razem wolniej, ale pomimo tego Max i tak niewiele zrozumiał. Zmęczony zamknął oczy pod wpływem bólu, jaki go przeszył, kiedy tylko chciał wziąć wdech. To sprawiło, że zabrakło mu przez moment powietrza, a kiedy zdesperowany próbował wziąć wdech ból nasilił się jeszcze bardziej sprawiając, że poczuł się jakby ktoś żywcem kroił jego ciało.
Krystyna spojrzała na niego zmartwiona starając się go jednocześnie uspokoić delikatnym dotykiem. Odkaszlnął, czemu wtórowało złowrogie świszczenie wydobywające się z obolałego gardła. Zamykając oczy starał się uspokoić bijące szaleńczo serce, które swoim rytmem sprawiało mu coraz więcej bólu. Jednak nie udało się tego uniknąć i w efekcie ogarnęło go uczucie, jakby płonął żywcem. Nagle, coś chłodnego przylgnęło do jego warg i poczuł w ustach krople zimnej wody.
W momencie, w którym próbował się podnieść Miękki i spokojny głos Krystyny powiedział po polsku ‘‘nie, nie... ostrożnie’‘. Pogłaskała jego czoło uspokajająco. ‘‘Ostrożnie, wciąż jesteś słaby.’‘
‘‘Nie?’‘ powtórzył zmieszany słowo, którego nie rozumiał. Nie? Poszukał głęboko we wspomnieniach, które wydawały się gdzieś ulotnić, jednak powoli docierał do niego sens słowa, które było słowem polskim, wiec starając się sklecić zdanie, powiedział w połowie po niemiecku a w połowie po polsku ‘‘ja nie...nie mówię po ‘polsku’’‘
‘‘Poczekaj’ odpowiedziała kobieta a na jej wargach zakwitł delikatny uśmiech. Max zobaczył, jaka była ładna kiedy się uśmiechała, jak jej jasne, szare oczy rozświetlały się i śmiały razem z ustami. ‘‘Pojdę po Andrzeja’ mówiła dalej. Max tylko przytaknął starając się sobie przypomnieć, kiedy i gdzie słyszał to słowo. W obozie. Oznaczało ‘‘czekać’‘... a reszta zdania nie znaczyła już dla niego kompletnie nic.
Krystyna uśmiechnęła się ponownie i odeszła. Wtedy zaczął zastanawiać się nad tym, gdzie jest. Pokój, w którym leżał, nie był ani przestronny ani luksusowy. Kotary były ledwo zaciągnięte, wyglądały na bardzo stare, wyblakłe i pobrudzone. Okna były małe a ślady taśmy klejącej były oczywistymi pozostałościami śladów wojny. Wyglądało na to, jakby już dłużej nie obowiązywało zaciemnienie.
Czyżby woja się skończyła?
Mrugnął, poczym widząc gazetę, która Krystyna musiała widocznie czytać czekając na moment, w którym on odzyska przytomność, starał się skoncentrować na jednym z nagłówków. Były po polsku i im bardziej starał się je zrozumieć tym mniej oczywiste i proste wydawało się to zadanie. Głowa mu pękała z bólu więc poddał się zamykając oczy starając się zapomnieć o bólu, który zaczynał schodzić w dół jego ciała znajdując sobie nowe miejsce w jego żołądku, który jakby wziął w potworne kleszcze.
‘‘No wreszcie się obudziłeś!’‘ usłyszał po niemiecku.
Mężczyzna z okrągłą twarzą, nosem i brzuchem – w zasadzie cały wyglądał jak piłeczka – wkroczyl radośnie do pokoju z szeroko rozpostartymi ramionami.
Mówił po niemiecku. Max odetchnąłby z ulgą, gdyby nie koszmarny ból jaki by temu towarzyszył. ‘‘jestem...’‘ przyznał z trudnością, gdyż jego struny głosowe nadal nie wyrażały chęci współpracy ‘‘Ja gdzie... gdzie ja jestem?’‘
‘‘Z nami’ skrzywił się mężczyzna a jego nos zalśnił na pomarańczowo blaskiem przenikającym przez pomarańczowe zasłony. ‘‘Jestem Andre’‘ powiedział z ciężkim niemieckim akcentem ‘‘a to moja żona, Krystyna, ale wy się już chyba poznaliście.’‘
Max potaknął słabo i przymknął oczy, żeby nie zmusiły go one wcześniej niżby tego chciał do całkowitego zamknięcia. ‘‘Krystyna’‘ powtórzył jak echo z grymasem wywołanym nagłymi mdłościami, jakie odczuł. ‘‘Wiem.’‘ Odchrząknął, lecz kosztowało go to kolejną porcję bólu. “jak... dlaczego...’‘ wyszeptał.
“Nieźle oberwałeś’ powiedział Andre, a do zamroczonego bólem umysłu Maxa dotarło w końcu, że nie jest to niemiecki, ale raczej holenderski lub flamandzki. ‘‘Polscy żołnierze znaleźli cię zakrwawionego w śniegu. Miałeś wiele szczęścia chłopcze. Przyniósł cię tutaj mój kolega’‘. Krystyna zdawała się rozumieć każde wypowiadane przez męża słowo, potakiwała a jej twarz wyrażała troskę, jakiej Max nigdy wcześniej nie widział.
Z niespodziewaną ostrością zalała go fala wspomnień. Ich próba ucieczki, śnieg, kule...
Trevor.
‘‘mój... mój przyjaciel...’ wymamrotał po niemiecku nie potrafią dokładnie skupić myśli ‘‘czy wiesz... czy on...?’‘
Andre zasępił się, a jego brwi zbiegły się w ostrą, prostą linię. Potrząsnął głową ‘‘Nie wiem... nie słyszałem nic o drugim mężczyźnie. Był z tobą?’‘
Max potaknął. Czuł się zdruzgotany ale starał się odsunąć od siebie to poczucie straty jak daleko mógł. Zakorzeniło się jednak dosyć głęboko w nim i w końcu zrozumiał, że już się go nigdy nie pozbędzie. ‘‘czy wojna... woja ...skończona...?’‘ spytał po niemiecku.
Andre, z głośnym śmiechem usiadł na łóżku koło Maxa. ‘‘niezupełnie’ powiedział ‘‘ale wygrywamy. Wygrywamy. A teraz... powiedz mi jak masz na imię.’‘
Oczy Maxa po raz kolejny zamknęły się, więc zmusił się by podnieść powieki. ‘‘Max’‘ powiedział z wyraźną trudnością i trudem, by się skupić. ‘‘Nazywam się Max Evans. Moja rodzina... czy mogę się jakoś z nimi skontaktować?’‘
‘‘gdzie, w Niemczech?’‘ zapytał zdziwiony Andre, a kiedy Max potaknął zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy ‘‘Nie, nie możesz się z nimi skontaktować. I tak mamy szczęście, że ta część kraju została wyzwolona. Ale gdzie indziej wojna nadal się toczy synu.’‘
‘‘O’‘ Ma odczuł niewielką ulgę ‘‘Ale ja muszę... muszę się z nimi skontaktować.’‘
‘‘Nie możesz’‘ podsumował Andre ‘‘To zbyt niebezpieczne by wracać do Niemiec. A poza tym, nie byłbyś nawet w stanie. Wyjazd to samobójstwo.’‘ Wskazał na brzuch Maxa I z czułością objął Krystynę. “nie po to przeszliśmy t wszystkie kłopoty, żeby utrzymać cie przy życiu, żebyś teraz z niego zrezygnował Max.’‘
Krystyna dodała prę słów po polsku, ale max ich nie usłyszał. Odpłynął w sen tracąc przytomność. Uspokojony niskim tembrem głosu Andre oddał się ponownie w ręce Liz.
‘‘Tęskniłam’‘ wyszeptała, lecz kiedy uniósł ręce by po nią sięgnąć – odsunęła się od niego.
Smutno powiedział w jej kierunku ‘‘Ja też tęskniłem.’‘
USA, Boston 1949r.
Łabędź z gracją ślizgał się po półprzezroczystej wodzie stawu, z łbem uniesionym dumnie w górze i lekko skręconą szyją wydawał się taki kruchy. Lekki jesienny wiatr rozwiewał jej włosy. Mierzwił drżące źdźbła trawy i spróchniałe gałęzie, niósł ze sobą zapach świeżego poranka wypełnionego nowymi obietnicami.
Czas zdawał się stanąć w miejscu. Minęło dziewięć dni od czasu tajemniczego tlefonu, lecz w jej mniemaniu minęła cała wieczność. Czy to był Roger? Dlaczego by miał do niej dzwonić? Skąd by miał numer? Czy mógł to być Max? Czy to tylko Bóg igrał z nią złośliwie?
Spojrzała apatycznie kompletnie znieczulona na otaczające ją piękno. W promieniach słońca zamigotały skrzydła ważki. Przemknęła nad taflą wody muskając ją papierowymi skrzydełkami i tańcząc nad powierzchnią stawu wolna i niczym niezaniepokojona.
Od czasu tego telefonu, jej aparat, który dzieliły z Fraserami jeszcze cztery inne rodziny zadzwonił dwukrotnie. To nie był Max. Teraz, kiedy minął więcej niż tydzień zaczęła się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie doszukuje się w tym telefonie drugiego dna. Oczywiście znała tylko trzech Niemców o nazwisku Evans: Maxa, Rogera i ich ojca, ale telefon wcale nie musiał być aż tak znaczący, jak z początku jej się wydawało.
Odgarnęła włosy z twarzy i wstała z ławki. Cisza, jaka pierwotnie panowała w parku została zastąpiona przez śmiech i płacz przypadkowych dzieci, a to nie było to czego pragnęła. Wędrowała bostońskimi ulicami wmawiając sobie, że powinna napisać do matki. Minęły już tygodnie od jej ostatniego listu.
Kiedy weszła do domu powitała ja złowroga cisza. Był taki pusty i pozbawiony życia kiedy zabrakło w nim śmiechu Amandy, Paris czy przekomarzanie się Alana i Tess. Alan poszedł do synagogi a Tess zabrała dziewczynki na piknik. Chciała zabrać Liz ze sobą, ale ta uprzejmie odmówiła chcąc ten czas spędzić samotnie.
A teraz, kiedy była już sama, nie wiedziała, co ma robić. Nic niemiało sensu. Jej związek z Matthew rozpadał się, ponieważ łączyła ich tylko chęć bycia samym. Ciotka Caroline, która obiecała odwiedzić ją jesienią, odwołała przyjazd. Kyle żenił się. Każdy z jej otoczenia żył pełnią życia, rozwijał się, tylko ona nie potrafiła. Nie potrafiła odnaleźć swojej drogi.
Cicho zamknęła za sobą drzwi i bez pośpiechu, guzik po guziku zaczęła rozpinać płaszcz. Wtedy rozległ się dzwonek telefonu. Jej serce stanęło jak wryte. Jej oddech zamarł w miejscu. Sekundę później zbiegała w dół schodów w jednej ręce ściskając sza a druga trzymając się poręczy schodów. Bez tchu schwyciła słuchawkę starając się nastawić na kolejne rozczarowanie.
‘‘Halo?’‘ osoba po drugiej stronie milczała. Zapadła niezręczna cisza.
“W czym mogę pomóc?’‘ spytała zdenerwowana okręcając przewód słuchawki wokół palca. Słyszała jego oddech... ‘‘Max?’‘ jej głos zadrżał, mociej przysunęła słuchawkę do ucha chcąc usłyszeć co on robi, co myśli. Czy to był Max? To musiał być Max. “Max...czy to ... czy to ty Max? czy to ty’‘ powtórzyła ostatnie zdanie po niemiecku.
Lecz niezręczna cisza trwała. Słyszała tylko swój cieżki oddech i bicie serca. To był Max. Wiedziała, że to był on. To musiał być on. Nikt nigdy nie potrafił sprawić, że czuła sie tak jak teraz. A może czuła się tak, ponieważ chciała, by to był on?
Jeanette, kobieta, która mieszkała w mieszkaniu pod nimi weszła do korytarza wycierając zatłuszczone dłonie w fartuch. Na jej twarzy malowało się zaciekawienie. Liz zacisnęła sznur słuchawki mocniej. Palce stały się bladożółte od ucisku skręconego kabla. ‘‘Proszę’‘ łamiącym się głosem zaczęła mówić po niemiecku , w jej oczach pojawiły się łzy. ‘‘proszę Max, odpowiedz mi...’‘
Kolejna chwila ciszy. I buczący dźwięk. Rozłączył się. Zszokowana gapiła się w słuchawkę. Rozłączył się. Ot tak. Boleśnie świadoma obecności Jeanette odłożyła słuchawkę. Była boleśnie świadoma własnych łez, które płynęły z jej oczu, jej rozpalonych złością, żalem i wstydem policzków.
Była boleśnie świadoma zakazanej, a jednak żywionej do niego miłości.
Polska, marzec 1945r.
Dźwięk śmiechu Liz sprawił, że kąciki jego ust uniosły się w górę formując jego usta w szczery uśmiech. Starał się ją dosięgnąć, powoli gładząc palcami jej skórę. Lecz ona nagle nieśmiało opuściła głowę i spod długich rzęs spojrzała na niego wyzywająco starannie maskując pożądanie pod wyglądem rozbawienia. Podniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego twarzy, policzków, czoła, ust...
Zacisnął mocniej ciężkie powieki, lecz kiedy powtórnie je otworzył, co sprawiło mu tak wielką trudność jak lot dla motyla podczas huraganu, ciepłe, ciemne oczy Liz zastąpiły inne oczy. O wiele jaśniejsze i mniej wyraziste niż oczy Liz. Ponownie odpłynął w sen, pomimo tego iż bardzo starał się być przytomny. Nadal czuł jej dłonie na swojej twarzy i uczucie to nie opuszczało go nawet wtedy, kiedy zaczął zdawać sobie sprawę z faktu, że nie były to dłonie Liz, tylko innej osoby, które przytrzymywały kompres z zimnej wody przy jego czole, a zimne krople spływały po jego skroniach.
Powoli mrugnął oczami. Kiedy otworzył oczy stała przed nim postać, której nigdy wcześniej nie widział. Mógł w niej jednak wyczytać zmartwienie, co nieco go uspokoiło. ‘‘Liz?’‘ miał slaby i ochrypły głos, ledwo słyszalny, nawet dla niego samego.
Kobieta, na której twarzy p[patrzył zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy. ‘‘Krystyna’‘ powiedziala wskazując na siebie. Potem zaczęła coś szybko mówić, w języku, który wyglądał Maxowi na polski, ale którego nie rozumiał.
Krystyna zauważyła zmieszanie na jego twarzy powtórzyła słowa tym razem wolniej, ale pomimo tego Max i tak niewiele zrozumiał. Zmęczony zamknął oczy pod wpływem bólu, jaki go przeszył, kiedy tylko chciał wziąć wdech. To sprawiło, że zabrakło mu przez moment powietrza, a kiedy zdesperowany próbował wziąć wdech ból nasilił się jeszcze bardziej sprawiając, że poczuł się jakby ktoś żywcem kroił jego ciało.
Krystyna spojrzała na niego zmartwiona starając się go jednocześnie uspokoić delikatnym dotykiem. Odkaszlnął, czemu wtórowało złowrogie świszczenie wydobywające się z obolałego gardła. Zamykając oczy starał się uspokoić bijące szaleńczo serce, które swoim rytmem sprawiało mu coraz więcej bólu. Jednak nie udało się tego uniknąć i w efekcie ogarnęło go uczucie, jakby płonął żywcem. Nagle, coś chłodnego przylgnęło do jego warg i poczuł w ustach krople zimnej wody.
W momencie, w którym próbował się podnieść Miękki i spokojny głos Krystyny powiedział po polsku ‘‘nie, nie... ostrożnie’‘. Pogłaskała jego czoło uspokajająco. ‘‘Ostrożnie, wciąż jesteś słaby.’‘
‘‘Nie?’‘ powtórzył zmieszany słowo, którego nie rozumiał. Nie? Poszukał głęboko we wspomnieniach, które wydawały się gdzieś ulotnić, jednak powoli docierał do niego sens słowa, które było słowem polskim, wiec starając się sklecić zdanie, powiedział w połowie po niemiecku a w połowie po polsku ‘‘ja nie...nie mówię po ‘polsku’’‘
‘‘Poczekaj’ odpowiedziała kobieta a na jej wargach zakwitł delikatny uśmiech. Max zobaczył, jaka była ładna kiedy się uśmiechała, jak jej jasne, szare oczy rozświetlały się i śmiały razem z ustami. ‘‘Pojdę po Andrzeja’ mówiła dalej. Max tylko przytaknął starając się sobie przypomnieć, kiedy i gdzie słyszał to słowo. W obozie. Oznaczało ‘‘czekać’‘... a reszta zdania nie znaczyła już dla niego kompletnie nic.
Krystyna uśmiechnęła się ponownie i odeszła. Wtedy zaczął zastanawiać się nad tym, gdzie jest. Pokój, w którym leżał, nie był ani przestronny ani luksusowy. Kotary były ledwo zaciągnięte, wyglądały na bardzo stare, wyblakłe i pobrudzone. Okna były małe a ślady taśmy klejącej były oczywistymi pozostałościami śladów wojny. Wyglądało na to, jakby już dłużej nie obowiązywało zaciemnienie.
Czyżby woja się skończyła?
Mrugnął, poczym widząc gazetę, która Krystyna musiała widocznie czytać czekając na moment, w którym on odzyska przytomność, starał się skoncentrować na jednym z nagłówków. Były po polsku i im bardziej starał się je zrozumieć tym mniej oczywiste i proste wydawało się to zadanie. Głowa mu pękała z bólu więc poddał się zamykając oczy starając się zapomnieć o bólu, który zaczynał schodzić w dół jego ciała znajdując sobie nowe miejsce w jego żołądku, który jakby wziął w potworne kleszcze.
‘‘No wreszcie się obudziłeś!’‘ usłyszał po niemiecku.
Mężczyzna z okrągłą twarzą, nosem i brzuchem – w zasadzie cały wyglądał jak piłeczka – wkroczyl radośnie do pokoju z szeroko rozpostartymi ramionami.
Mówił po niemiecku. Max odetchnąłby z ulgą, gdyby nie koszmarny ból jaki by temu towarzyszył. ‘‘jestem...’‘ przyznał z trudnością, gdyż jego struny głosowe nadal nie wyrażały chęci współpracy ‘‘Ja gdzie... gdzie ja jestem?’‘
‘‘Z nami’ skrzywił się mężczyzna a jego nos zalśnił na pomarańczowo blaskiem przenikającym przez pomarańczowe zasłony. ‘‘Jestem Andre’‘ powiedział z ciężkim niemieckim akcentem ‘‘a to moja żona, Krystyna, ale wy się już chyba poznaliście.’‘
Max potaknął słabo i przymknął oczy, żeby nie zmusiły go one wcześniej niżby tego chciał do całkowitego zamknięcia. ‘‘Krystyna’‘ powtórzył jak echo z grymasem wywołanym nagłymi mdłościami, jakie odczuł. ‘‘Wiem.’‘ Odchrząknął, lecz kosztowało go to kolejną porcję bólu. “jak... dlaczego...’‘ wyszeptał.
“Nieźle oberwałeś’ powiedział Andre, a do zamroczonego bólem umysłu Maxa dotarło w końcu, że nie jest to niemiecki, ale raczej holenderski lub flamandzki. ‘‘Polscy żołnierze znaleźli cię zakrwawionego w śniegu. Miałeś wiele szczęścia chłopcze. Przyniósł cię tutaj mój kolega’‘. Krystyna zdawała się rozumieć każde wypowiadane przez męża słowo, potakiwała a jej twarz wyrażała troskę, jakiej Max nigdy wcześniej nie widział.
Z niespodziewaną ostrością zalała go fala wspomnień. Ich próba ucieczki, śnieg, kule...
Trevor.
‘‘mój... mój przyjaciel...’ wymamrotał po niemiecku nie potrafią dokładnie skupić myśli ‘‘czy wiesz... czy on...?’‘
Andre zasępił się, a jego brwi zbiegły się w ostrą, prostą linię. Potrząsnął głową ‘‘Nie wiem... nie słyszałem nic o drugim mężczyźnie. Był z tobą?’‘
Max potaknął. Czuł się zdruzgotany ale starał się odsunąć od siebie to poczucie straty jak daleko mógł. Zakorzeniło się jednak dosyć głęboko w nim i w końcu zrozumiał, że już się go nigdy nie pozbędzie. ‘‘czy wojna... woja ...skończona...?’‘ spytał po niemiecku.
Andre, z głośnym śmiechem usiadł na łóżku koło Maxa. ‘‘niezupełnie’ powiedział ‘‘ale wygrywamy. Wygrywamy. A teraz... powiedz mi jak masz na imię.’‘
Oczy Maxa po raz kolejny zamknęły się, więc zmusił się by podnieść powieki. ‘‘Max’‘ powiedział z wyraźną trudnością i trudem, by się skupić. ‘‘Nazywam się Max Evans. Moja rodzina... czy mogę się jakoś z nimi skontaktować?’‘
‘‘gdzie, w Niemczech?’‘ zapytał zdziwiony Andre, a kiedy Max potaknął zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy ‘‘Nie, nie możesz się z nimi skontaktować. I tak mamy szczęście, że ta część kraju została wyzwolona. Ale gdzie indziej wojna nadal się toczy synu.’‘
‘‘O’‘ Ma odczuł niewielką ulgę ‘‘Ale ja muszę... muszę się z nimi skontaktować.’‘
‘‘Nie możesz’‘ podsumował Andre ‘‘To zbyt niebezpieczne by wracać do Niemiec. A poza tym, nie byłbyś nawet w stanie. Wyjazd to samobójstwo.’‘ Wskazał na brzuch Maxa I z czułością objął Krystynę. “nie po to przeszliśmy t wszystkie kłopoty, żeby utrzymać cie przy życiu, żebyś teraz z niego zrezygnował Max.’‘
Krystyna dodała prę słów po polsku, ale max ich nie usłyszał. Odpłynął w sen tracąc przytomność. Uspokojony niskim tembrem głosu Andre oddał się ponownie w ręce Liz.
‘‘Tęskniłam’‘ wyszeptała, lecz kiedy uniósł ręce by po nią sięgnąć – odsunęła się od niego.
Smutno powiedział w jej kierunku ‘‘Ja też tęskniłem.’‘
USA, Boston 1949r.
Łabędź z gracją ślizgał się po półprzezroczystej wodzie stawu, z łbem uniesionym dumnie w górze i lekko skręconą szyją wydawał się taki kruchy. Lekki jesienny wiatr rozwiewał jej włosy. Mierzwił drżące źdźbła trawy i spróchniałe gałęzie, niósł ze sobą zapach świeżego poranka wypełnionego nowymi obietnicami.
Czas zdawał się stanąć w miejscu. Minęło dziewięć dni od czasu tajemniczego tlefonu, lecz w jej mniemaniu minęła cała wieczność. Czy to był Roger? Dlaczego by miał do niej dzwonić? Skąd by miał numer? Czy mógł to być Max? Czy to tylko Bóg igrał z nią złośliwie?
Spojrzała apatycznie kompletnie znieczulona na otaczające ją piękno. W promieniach słońca zamigotały skrzydła ważki. Przemknęła nad taflą wody muskając ją papierowymi skrzydełkami i tańcząc nad powierzchnią stawu wolna i niczym niezaniepokojona.
Od czasu tego telefonu, jej aparat, który dzieliły z Fraserami jeszcze cztery inne rodziny zadzwonił dwukrotnie. To nie był Max. Teraz, kiedy minął więcej niż tydzień zaczęła się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie doszukuje się w tym telefonie drugiego dna. Oczywiście znała tylko trzech Niemców o nazwisku Evans: Maxa, Rogera i ich ojca, ale telefon wcale nie musiał być aż tak znaczący, jak z początku jej się wydawało.
Odgarnęła włosy z twarzy i wstała z ławki. Cisza, jaka pierwotnie panowała w parku została zastąpiona przez śmiech i płacz przypadkowych dzieci, a to nie było to czego pragnęła. Wędrowała bostońskimi ulicami wmawiając sobie, że powinna napisać do matki. Minęły już tygodnie od jej ostatniego listu.
Kiedy weszła do domu powitała ja złowroga cisza. Był taki pusty i pozbawiony życia kiedy zabrakło w nim śmiechu Amandy, Paris czy przekomarzanie się Alana i Tess. Alan poszedł do synagogi a Tess zabrała dziewczynki na piknik. Chciała zabrać Liz ze sobą, ale ta uprzejmie odmówiła chcąc ten czas spędzić samotnie.
A teraz, kiedy była już sama, nie wiedziała, co ma robić. Nic niemiało sensu. Jej związek z Matthew rozpadał się, ponieważ łączyła ich tylko chęć bycia samym. Ciotka Caroline, która obiecała odwiedzić ją jesienią, odwołała przyjazd. Kyle żenił się. Każdy z jej otoczenia żył pełnią życia, rozwijał się, tylko ona nie potrafiła. Nie potrafiła odnaleźć swojej drogi.
Cicho zamknęła za sobą drzwi i bez pośpiechu, guzik po guziku zaczęła rozpinać płaszcz. Wtedy rozległ się dzwonek telefonu. Jej serce stanęło jak wryte. Jej oddech zamarł w miejscu. Sekundę później zbiegała w dół schodów w jednej ręce ściskając sza a druga trzymając się poręczy schodów. Bez tchu schwyciła słuchawkę starając się nastawić na kolejne rozczarowanie.
‘‘Halo?’‘ osoba po drugiej stronie milczała. Zapadła niezręczna cisza.
“W czym mogę pomóc?’‘ spytała zdenerwowana okręcając przewód słuchawki wokół palca. Słyszała jego oddech... ‘‘Max?’‘ jej głos zadrżał, mociej przysunęła słuchawkę do ucha chcąc usłyszeć co on robi, co myśli. Czy to był Max? To musiał być Max. “Max...czy to ... czy to ty Max? czy to ty’‘ powtórzyła ostatnie zdanie po niemiecku.
Lecz niezręczna cisza trwała. Słyszała tylko swój cieżki oddech i bicie serca. To był Max. Wiedziała, że to był on. To musiał być on. Nikt nigdy nie potrafił sprawić, że czuła sie tak jak teraz. A może czuła się tak, ponieważ chciała, by to był on?
Jeanette, kobieta, która mieszkała w mieszkaniu pod nimi weszła do korytarza wycierając zatłuszczone dłonie w fartuch. Na jej twarzy malowało się zaciekawienie. Liz zacisnęła sznur słuchawki mocniej. Palce stały się bladożółte od ucisku skręconego kabla. ‘‘Proszę’‘ łamiącym się głosem zaczęła mówić po niemiecku , w jej oczach pojawiły się łzy. ‘‘proszę Max, odpowiedz mi...’‘
Kolejna chwila ciszy. I buczący dźwięk. Rozłączył się. Zszokowana gapiła się w słuchawkę. Rozłączył się. Ot tak. Boleśnie świadoma obecności Jeanette odłożyła słuchawkę. Była boleśnie świadoma własnych łez, które płynęły z jej oczu, jej rozpalonych złością, żalem i wstydem policzków.
Była boleśnie świadoma zakazanej, a jednak żywionej do niego miłości.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 73 guests