T: Uphill Battle [by Anais Nin]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Tłumaczenie zajmuje dużo czasu, ale daje też dużą satysfakcję. Przyznam się, że jak czytałam i tłumaczyłam ten odcinek, zdziwiłam się i to bardzo. Nie tego, jak postacie się ukazują, ale tego, jak czasami ciężko dobrać jest odpowiednie słowa i jak łatwo się pomylić będąc zupełnie uczciwym...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
A jednak Liz podjęła decyzję... hmm... Ale od podjęcia do realizacji daleka droga. Zobaczymy. Nie zrobi tego...
I co mnie zaskoczyło - Max! Nie przytaknął Liz, nie zgodził się z nią, wręcz zagroził... To nie w jego stylu. Dziwne.
Być może był to efekt przebywania przez miesiąc tak blisko śmierci, widział ją na co dzień, przegrywał... więc teraz trudno mu zrozumieć postępowanie Liz. Każdy z naszych bohaterów ma swoją rację - ciekawe która racja wygra.
Dzięki Leo!
I co mnie zaskoczyło - Max! Nie przytaknął Liz, nie zgodził się z nią, wręcz zagroził... To nie w jego stylu. Dziwne.
Być może był to efekt przebywania przez miesiąc tak blisko śmierci, widział ją na co dzień, przegrywał... więc teraz trudno mu zrozumieć postępowanie Liz. Każdy z naszych bohaterów ma swoją rację - ciekawe która racja wygra.
Dzięki Leo!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
To nie jest dziwne Adka. W tym opowiadaniu Max jest zupełnie inny. Przypomnij sobie jaki był kilka lat wcześniej. To pod wpływem Liz i miłości do niej się zmienia. Ta jego inność podyktowana jest czasami w jakich żyje, środowiskiem w jakim się wychował i tym co w niego wpajano. Mam chwilami wrażenie że Liz się go boi. I nie dziwmy się że podjęła taką decyzję. Warunki w jakich przyszło jej żyć, tym kim jest, ciągłe poczucie zagrożenia powoduje, że podejmowane decyzje są czasem trudne do zrozumienia i zaakceptowania przez nas, a w tamtym okresie mogło mieć racjonale wytłumaczenie.
Przeczytałam hurtem chyba cztery części opowiadania ...i jak zawsze zostawiło we mnie smutek.
Dzięki LEO.
Przeczytałam hurtem chyba cztery części opowiadania ...i jak zawsze zostawiło we mnie smutek.
Dzięki LEO.
Co do Maxa to się zgodzę Elu z Tobą, jednak Liz według mnie nie boi się Maxa lecz prawdopodobnie nie do końca mu ufa, mając nadal w pamięci przeszłość. Wiadomo, iż miłość potrafi zmieniać ludzi lecz także potrafi być ślepa i Liz chyba boi się tego drugiego. Że w pewnym momencie Max "przejrzy" na oczy i stwierdzi, że ten związek nie ma sensu...
Co do jej decyzji to jest to chyba najrozsądniejsze wyjście z tej całej sytuacji. Najrozsądniejsze, to nie znaczy właściwe. Lecz nie można nikogo tutaj osądzać ani Liz, ani Maxa. Jak już powiedziałam, racja leży po oby stronach. Opowiadanie umiejscowione jest w takim czasie, a nie innym i między innymi na tym polega jego urok i cała jego zawiłość oraz problemy z tym związane.
Co do jej decyzji to jest to chyba najrozsądniejsze wyjście z tej całej sytuacji. Najrozsądniejsze, to nie znaczy właściwe. Lecz nie można nikogo tutaj osądzać ani Liz, ani Maxa. Jak już powiedziałam, racja leży po oby stronach. Opowiadanie umiejscowione jest w takim czasie, a nie innym i między innymi na tym polega jego urok i cała jego zawiłość oraz problemy z tym związane.
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Rozdział 36
Stany Zjednoczone Ameryki, marec 1943r.
Alan głośno zatrzasnął drzwi kuchenki i otarł pot z czoła. Dzień ledwo się zaczął a on już nie mógł się doczekać jego końca.
„Sfrustrowany?” Tess spytała delikatnie delikatnie wodząc palcami po jego ramionach.
Ten delikatny i dodający otuchy gest wywołał nikly uśmiech na jego twarzy. Wzruszył ramionami „to tylko zmeczenie, chyba.”
„Zmęczenie? Naprawdę? Zeszłej nocy nie wydawałeś się być zmęczony.” Drażniła się z nim pakując croissanty do papierowej torebki z takim profesjonalizmem ruchów, jakby przez całe życie nier robiła niczego innego. Podniosła brew i rzuciła w jego kierunku wyzywające spojrzenie.
„Zabawne” usta wykrzywił mu grymas a głowa przekrzywiła się jakby sprawdzał zawartość kasy. Jego żona nieco poprawiła mu nastrój, był to nieustający dowód na to, że jej ciepło jej miłości nadal go otacza.
„Wiesz…” zaczęła Tess delikatnie uśmiechając się „gdybyś tak bardzo nie powstrzymywał mnie przed rozmową wczorajszej nocy, to bym ci coś powiedziała.”
Alan ponownie potrząsnął głową i oparł dłonie na kasie, która najwyraźniej nie wyrażała chęci jakiejkolwiek współpracy. „Tak?” spytał zamyślony wciąż prekreęcając klucz w kasie, dopóki z trzaskiem nie zaskoczył i nie wysunęła się z hukiem.
W mgnieniu oka znalazła się przy nim, oplotła rękoma jego pas a jej oddech muskał jego szyję „Coś wielkiej wagi” powiedziała.
I pomimo faktu, że już od prawie trzech lat byli małżeństwem – jak czas szybko minął – nadal nie mógł uwierzyć, że była jego, na zawsze. Ciężko było mu zrozumieć co keirowalo nią, co sprawiało, że wciąż z nim była, nawet pomimo jego humorów, że prowadziła z nim piekarnię, że pracowała tak ciężko … Nie potrafił tego zrozumieć, ale był wdzięczny opatrzności za każdy dzień. „Co takiego?” zaciekawił się, a gdy go pocałowała w szyję jego serce zaczęło tłuc się szaleńczo w piersi.
„Ty…” wyszeptała delikatnie kładąc dłonie na jego klatce piersiowej, jej oczy, kochające i głęboko niebieskie uśmiechały się radośnie „…zostaniesz tatusiem!”
Mrugnął dwukrotnie, serce zamarło. Nie mogąc uwierzyć uszom – mimo tego, iż do tej pory go nie zawiodły – odchrząknął i wydusił z siebie „Co? Co powiedziałaś?”
O mało nie zaczęła skakać w miejscu, jej oczy błyszczały „Słyszałeś Alan. Jestem w ciąży!”
Znów mrugnał a usta wyszczerzyły się w niewiarygodnie wielkim uśmiechu „Naprawdę? Jesteś… nabijasz się ze mnie?”
Zaprzeczyła I zarzucia mu ręce na szyję. „nie żartuję, to prawda.” Wybuchnęła śmiechem i zaczęła obrzucać go łaskoczącymi pocałunkami.
Podniósł ją i zaczął kręcić się w kółko trzymając ją w ramionach. Poprzez śmiech nie słyszeli dzwoniących wieki temu kościelnych dzwonów i zapomnieli o klientach czekających na otwarcie piekarni.
***
Niemcy, marzec 1943 r.
Opuścił dom w pośpiechu taszcząc ze sobą ciężką torbę. Zabrał ze sobą dużo zapasów, by uniknąć wizyty w przyszłym tygodniu.
Czy już to zrobiła? Czy była jednak zdolna do tego, by to zrobić? Wiedząc, że znienawidziłby ją za to?
Część jego umysłu, która według niektórych jest taka bliska sercu, mówiła mu, że nie usunęła ciąży, jeszcze nie, nie bez jego przywolenia. Inna część jego umysłu, ta bardziej realistyczna, wątpiła w to. Jakiś czas temu Lizudowodniła mu, że nie jest tą osobą, za którą ją zawsze brał, że nie była tym, kim oczekiwał, by była, kogo pokochał całym sercem i duszą.
Nie, myśl o usunięciu ich dziecka nie przeszłaby nawet przez myśl osobie, którą pokochał.
Zagubiony w gniewie, pokonany bólem, odpłynął myślami w przeszłość, ruszył przez las wybierając inną niż zwykle ścieżkę. Ani razu nie zauważył pary, którą wystraszył swoim raptownym i głośnym krokiem.
Niemcy, marzec 1943r.
Słyszała jak chodzi po pokoju. Czy widok zaplamionej zielonej kanapy zrani go tak samo, jak ranił ją? Czy ten koc będzie przypominał mu tę noc z przed tylu tygodni, czy sprawi, że zechce wrócić i spraw, że cofnie te koszmarne słowa?
Serce dziko tłukło się w jej piersi, czuła mdłości podchodzące do gardła, smak kwasu, którego nie mogła pozbyć się nawet kilkakrotnie przełykając.
Cicho otworzyła drzwi, jej wzrok natychmiast powędrował ku niemu. Stał pochylony nad torbą, wyjmując jej zawartość, głośno stawiając wszystko na stole.
„Możemy porozmawiać?”
Zadarł głowę, odwrócił się. Zmierzył ją dzikim spojrzeniem. Po wyjściu z szoku, jaki spowodował jej widok z niezdecydowaniem pokiwał głową i rzucił kolejnymi puszkami z prowiantem. „Dziś zamierzasz mówić rozsądniej?”
Popatrzyła na niego. Serce biło się w piersiach sprawiając jej dużo bólu. „muszę to z tobą omówić Max. Oboje musimy porozmawiać.”
Zaśmiał się gorzko. „Jeśli myślisz, ze uda ci się mnie przekonać, to daruj sobie.”
„Max…” znów spojrzała na niego z bólem lekko przymykając oczy, starając się stłumić bol rozprzestrzeniający się na całe jej ciało „Wszystko czego potrzebuję, to twoje zrozumienie.”
„Nie mogę.” Powiedział „Nie mogę i nie chcę. Prawda jest taka: nie chcę.”
W jej oczach pod wpływem jego spojrzenia pojawiły się pierwsze ślady nadchodzących łez „Proszę. Tylko … mnie wysłuchaj…”
„Słuchać czego? Że nie masz oporów przed zabiciem bezbronnego, niewinnego dziecka? Które nic nikomu nie zrobiło, które jest bez winy?” obruszył się i z niedoweirzaniem potrząsnął głową „Nie wierzę, że twoja religia tego nie potępia.”
„To nie ma nic wspólnego z moją religią.” Wyrzuciłą z siebie powoli tracąc zimną krew. Dłonie zaciśnięte w pięści zaczęły trząść się. „To ma wiele wspólnego z życiem i przetrwaniem. Kocham je wystarczająco mocno, by pozwolić mu odejść Max.”
Jego oczy zwęziły się w wąskie szaprki a ciemność, która się w nich pojawiła przestraszyła ją „Zawsze wiedziałaś jak upiększyć wszystko” odezwał się a nienawiść, jaka sączył się z jego głosu ciął ja jak ostry nóż kroi świeży chleb „Idę.”
Drzwi tzasnęły, ściany chaty zatrzęsły się. Podobie ściany jej własnej, duchowej twierdzy. Czuła się pusta. Po raz pierwszy w całym swoim życiu. Usiadła I zaczęła płakać.
Moze to, co mówił max było prawdą.
Może była potworem.
Niemcy, marzec 1943
Dziwne uczucie łaskotania powędrowała w górę jej nogi, kiedy ryba przepłynęła tuż obok jej stopy i swym śliskim ciałem dotknęła jej zimnego ciała. Każdy krok wiódł ją coraz głębiej w ciemną i spokojną toń, która czekała by ją otoczyć.
Jedna ręka spoczywala na jej łonie, drugą podtrzymywała rąbek spódnicy. Starała się zapomnieć o ogarniającym ją chłodzie, sposobie, w jaki wkrada się w jej ciało, zaraża mrozem żyły, a w końcu i serce.
Znaczenie jej decyzji odbijało się bolesnym płaczem jej umysłu, ciężką i słoną kością stojącą w jej gardle. To to. Pożegnała się z żyjącą w niej istotą i była gotowa zrealizować to, co postanowiła.
Zatrzymała się pod wpływem dolatujących z oddali poszczekiwań psów. Dolatywały jedynie strzępy odgłosów, wiedziała, że musi się pospieszyć, kroki w tył, upuściłą spódnicę do wody.
Z oddali, poprzez zieleń drzew i roślin, mogla dostrzec chatę. Ludzi – żołnierzy, przerażona zakładała, że rozbiegli się po okolicy. Pomimo obaw zakradła się w krzaki obok jeziora. Jej serce tłukło się o żebra. Łodygi trzcin ocierały się o jej łydki podczas, gdy posuwał sie do przodu. Zatrzymała się widząc dwóch mężczyzn wyciągających kogoś z chaty.
Meredith.
Widząc scenę, jaka rozgrywała się na jej oczach zaczęła w niej narastać panika. Wrzała powoli gotując się, aż do momentu, w którym osiągnęła jej serce i klatkę piersiową i zaczęła potęgować się we wzajemnym odbiciu. Czy Meredith ją zdradziła? Czyżby powiedziała żołnierzom gdzie jest?
Mężczyźni ciągnęli Meredith ze sobą, uderzyli ją, gdy chciała uciekać. Część z żołnierzy została z tyłu, ale nie wyglądało na to, żeby mieli szukać drugiej osoby.
Lecz bloodhoundy, które wzięli ze soba swoim szczekaniem starały się przekonać oich o czymś zupełnie innym. Przeszly ja dreszcze na myśl o tym, jak blisko odkrycia się znajduje. Cofnęła się głębiej w wodę. Jej stopy zaplątały się w spódnicę i z pluskiem upadła. Kaszląc odpłynęła dalej walcząc z ciężarem mokrego ubrania, które ciągnęło ja na dół.
Odgłosy szczekania przybliżały się. Surrealistyczny skowyt rozbrzmiewał echem pośród drzew. Podobnie głosy żołnierzy, podobnie kroki, które zblizały się w jej kierunku. Wzięła głęboki wdech i zanurkowała płynąć w kierunku najbliższej kępy trzcin. Wypłynęła na moment, kiedy przed oczami robilo się jej ciemno.
„…tylko jedna kobieta.”
Wstrzymała oddech widząc węszące psy w miejscu, w którym przed chwilą stała. Mężczyźni stali na brzegu wyraźnie nie zgadzając się z tym, co robily psy.
„… nie wiem…wygląda na to, że w chacie mieszkało więcej osób.”
„On by nie… gdyby mieszkalo tu więcej osób. Svenson zgłosił, że ten chłopak… zrobił to dla dziewczyny. Jaki by był inny powód?”
Objęła się rękoma powoli zdając sobie sptrawę z otaczającej ją ldowatej wody. Jakby starał się chronić rosnące w niej dziecko. Na próżno. W taki sposób nie chciała go stracić. To ona chciala podjąć tę decyzję. Niemcy w ten sposób odebraliby jej kolejną rzecz. Ostatnią, jaką była w stanie kontrolować. Ostatnią, jaka zależała od niej, tylko od niej po tym, jak odszedł Max.
Psy ponownie zaszczekały, ale zdawały sięrezygnować. Mężczyźni przywołali je i w końcu wszyscy zniknęłi w lesie.
Drżała z zimna, ale nie wyszla z jeziora dopóki słońce zupełnie nie wzeszło a las nie uspokoił się na dobre. Podczołgala się do brzegu drżąc na zmęczonych nogach.
Rzeczywistość nie dotarła do niej dopóki nie weszła do spalonej chaty.
Straciła wszystko, co mialo dla niej wartość.
Stany Zjednoczone Ameryki, marec 1943r.
Alan głośno zatrzasnął drzwi kuchenki i otarł pot z czoła. Dzień ledwo się zaczął a on już nie mógł się doczekać jego końca.
„Sfrustrowany?” Tess spytała delikatnie delikatnie wodząc palcami po jego ramionach.
Ten delikatny i dodający otuchy gest wywołał nikly uśmiech na jego twarzy. Wzruszył ramionami „to tylko zmeczenie, chyba.”
„Zmęczenie? Naprawdę? Zeszłej nocy nie wydawałeś się być zmęczony.” Drażniła się z nim pakując croissanty do papierowej torebki z takim profesjonalizmem ruchów, jakby przez całe życie nier robiła niczego innego. Podniosła brew i rzuciła w jego kierunku wyzywające spojrzenie.
„Zabawne” usta wykrzywił mu grymas a głowa przekrzywiła się jakby sprawdzał zawartość kasy. Jego żona nieco poprawiła mu nastrój, był to nieustający dowód na to, że jej ciepło jej miłości nadal go otacza.
„Wiesz…” zaczęła Tess delikatnie uśmiechając się „gdybyś tak bardzo nie powstrzymywał mnie przed rozmową wczorajszej nocy, to bym ci coś powiedziała.”
Alan ponownie potrząsnął głową i oparł dłonie na kasie, która najwyraźniej nie wyrażała chęci jakiejkolwiek współpracy. „Tak?” spytał zamyślony wciąż prekreęcając klucz w kasie, dopóki z trzaskiem nie zaskoczył i nie wysunęła się z hukiem.
W mgnieniu oka znalazła się przy nim, oplotła rękoma jego pas a jej oddech muskał jego szyję „Coś wielkiej wagi” powiedziała.
I pomimo faktu, że już od prawie trzech lat byli małżeństwem – jak czas szybko minął – nadal nie mógł uwierzyć, że była jego, na zawsze. Ciężko było mu zrozumieć co keirowalo nią, co sprawiało, że wciąż z nim była, nawet pomimo jego humorów, że prowadziła z nim piekarnię, że pracowała tak ciężko … Nie potrafił tego zrozumieć, ale był wdzięczny opatrzności za każdy dzień. „Co takiego?” zaciekawił się, a gdy go pocałowała w szyję jego serce zaczęło tłuc się szaleńczo w piersi.
„Ty…” wyszeptała delikatnie kładąc dłonie na jego klatce piersiowej, jej oczy, kochające i głęboko niebieskie uśmiechały się radośnie „…zostaniesz tatusiem!”
Mrugnął dwukrotnie, serce zamarło. Nie mogąc uwierzyć uszom – mimo tego, iż do tej pory go nie zawiodły – odchrząknął i wydusił z siebie „Co? Co powiedziałaś?”
O mało nie zaczęła skakać w miejscu, jej oczy błyszczały „Słyszałeś Alan. Jestem w ciąży!”
Znów mrugnał a usta wyszczerzyły się w niewiarygodnie wielkim uśmiechu „Naprawdę? Jesteś… nabijasz się ze mnie?”
Zaprzeczyła I zarzucia mu ręce na szyję. „nie żartuję, to prawda.” Wybuchnęła śmiechem i zaczęła obrzucać go łaskoczącymi pocałunkami.
Podniósł ją i zaczął kręcić się w kółko trzymając ją w ramionach. Poprzez śmiech nie słyszeli dzwoniących wieki temu kościelnych dzwonów i zapomnieli o klientach czekających na otwarcie piekarni.
***
Niemcy, marzec 1943 r.
Opuścił dom w pośpiechu taszcząc ze sobą ciężką torbę. Zabrał ze sobą dużo zapasów, by uniknąć wizyty w przyszłym tygodniu.
Czy już to zrobiła? Czy była jednak zdolna do tego, by to zrobić? Wiedząc, że znienawidziłby ją za to?
Część jego umysłu, która według niektórych jest taka bliska sercu, mówiła mu, że nie usunęła ciąży, jeszcze nie, nie bez jego przywolenia. Inna część jego umysłu, ta bardziej realistyczna, wątpiła w to. Jakiś czas temu Lizudowodniła mu, że nie jest tą osobą, za którą ją zawsze brał, że nie była tym, kim oczekiwał, by była, kogo pokochał całym sercem i duszą.
Nie, myśl o usunięciu ich dziecka nie przeszłaby nawet przez myśl osobie, którą pokochał.
Zagubiony w gniewie, pokonany bólem, odpłynął myślami w przeszłość, ruszył przez las wybierając inną niż zwykle ścieżkę. Ani razu nie zauważył pary, którą wystraszył swoim raptownym i głośnym krokiem.
Niemcy, marzec 1943r.
Słyszała jak chodzi po pokoju. Czy widok zaplamionej zielonej kanapy zrani go tak samo, jak ranił ją? Czy ten koc będzie przypominał mu tę noc z przed tylu tygodni, czy sprawi, że zechce wrócić i spraw, że cofnie te koszmarne słowa?
Serce dziko tłukło się w jej piersi, czuła mdłości podchodzące do gardła, smak kwasu, którego nie mogła pozbyć się nawet kilkakrotnie przełykając.
Cicho otworzyła drzwi, jej wzrok natychmiast powędrował ku niemu. Stał pochylony nad torbą, wyjmując jej zawartość, głośno stawiając wszystko na stole.
„Możemy porozmawiać?”
Zadarł głowę, odwrócił się. Zmierzył ją dzikim spojrzeniem. Po wyjściu z szoku, jaki spowodował jej widok z niezdecydowaniem pokiwał głową i rzucił kolejnymi puszkami z prowiantem. „Dziś zamierzasz mówić rozsądniej?”
Popatrzyła na niego. Serce biło się w piersiach sprawiając jej dużo bólu. „muszę to z tobą omówić Max. Oboje musimy porozmawiać.”
Zaśmiał się gorzko. „Jeśli myślisz, ze uda ci się mnie przekonać, to daruj sobie.”
„Max…” znów spojrzała na niego z bólem lekko przymykając oczy, starając się stłumić bol rozprzestrzeniający się na całe jej ciało „Wszystko czego potrzebuję, to twoje zrozumienie.”
„Nie mogę.” Powiedział „Nie mogę i nie chcę. Prawda jest taka: nie chcę.”
W jej oczach pod wpływem jego spojrzenia pojawiły się pierwsze ślady nadchodzących łez „Proszę. Tylko … mnie wysłuchaj…”
„Słuchać czego? Że nie masz oporów przed zabiciem bezbronnego, niewinnego dziecka? Które nic nikomu nie zrobiło, które jest bez winy?” obruszył się i z niedoweirzaniem potrząsnął głową „Nie wierzę, że twoja religia tego nie potępia.”
„To nie ma nic wspólnego z moją religią.” Wyrzuciłą z siebie powoli tracąc zimną krew. Dłonie zaciśnięte w pięści zaczęły trząść się. „To ma wiele wspólnego z życiem i przetrwaniem. Kocham je wystarczająco mocno, by pozwolić mu odejść Max.”
Jego oczy zwęziły się w wąskie szaprki a ciemność, która się w nich pojawiła przestraszyła ją „Zawsze wiedziałaś jak upiększyć wszystko” odezwał się a nienawiść, jaka sączył się z jego głosu ciął ja jak ostry nóż kroi świeży chleb „Idę.”
Drzwi tzasnęły, ściany chaty zatrzęsły się. Podobie ściany jej własnej, duchowej twierdzy. Czuła się pusta. Po raz pierwszy w całym swoim życiu. Usiadła I zaczęła płakać.
Moze to, co mówił max było prawdą.
Może była potworem.
Niemcy, marzec 1943
Dziwne uczucie łaskotania powędrowała w górę jej nogi, kiedy ryba przepłynęła tuż obok jej stopy i swym śliskim ciałem dotknęła jej zimnego ciała. Każdy krok wiódł ją coraz głębiej w ciemną i spokojną toń, która czekała by ją otoczyć.
Jedna ręka spoczywala na jej łonie, drugą podtrzymywała rąbek spódnicy. Starała się zapomnieć o ogarniającym ją chłodzie, sposobie, w jaki wkrada się w jej ciało, zaraża mrozem żyły, a w końcu i serce.
Znaczenie jej decyzji odbijało się bolesnym płaczem jej umysłu, ciężką i słoną kością stojącą w jej gardle. To to. Pożegnała się z żyjącą w niej istotą i była gotowa zrealizować to, co postanowiła.
Zatrzymała się pod wpływem dolatujących z oddali poszczekiwań psów. Dolatywały jedynie strzępy odgłosów, wiedziała, że musi się pospieszyć, kroki w tył, upuściłą spódnicę do wody.
Z oddali, poprzez zieleń drzew i roślin, mogla dostrzec chatę. Ludzi – żołnierzy, przerażona zakładała, że rozbiegli się po okolicy. Pomimo obaw zakradła się w krzaki obok jeziora. Jej serce tłukło się o żebra. Łodygi trzcin ocierały się o jej łydki podczas, gdy posuwał sie do przodu. Zatrzymała się widząc dwóch mężczyzn wyciągających kogoś z chaty.
Meredith.
Widząc scenę, jaka rozgrywała się na jej oczach zaczęła w niej narastać panika. Wrzała powoli gotując się, aż do momentu, w którym osiągnęła jej serce i klatkę piersiową i zaczęła potęgować się we wzajemnym odbiciu. Czy Meredith ją zdradziła? Czyżby powiedziała żołnierzom gdzie jest?
Mężczyźni ciągnęli Meredith ze sobą, uderzyli ją, gdy chciała uciekać. Część z żołnierzy została z tyłu, ale nie wyglądało na to, żeby mieli szukać drugiej osoby.
Lecz bloodhoundy, które wzięli ze soba swoim szczekaniem starały się przekonać oich o czymś zupełnie innym. Przeszly ja dreszcze na myśl o tym, jak blisko odkrycia się znajduje. Cofnęła się głębiej w wodę. Jej stopy zaplątały się w spódnicę i z pluskiem upadła. Kaszląc odpłynęła dalej walcząc z ciężarem mokrego ubrania, które ciągnęło ja na dół.
Odgłosy szczekania przybliżały się. Surrealistyczny skowyt rozbrzmiewał echem pośród drzew. Podobnie głosy żołnierzy, podobnie kroki, które zblizały się w jej kierunku. Wzięła głęboki wdech i zanurkowała płynąć w kierunku najbliższej kępy trzcin. Wypłynęła na moment, kiedy przed oczami robilo się jej ciemno.
„…tylko jedna kobieta.”
Wstrzymała oddech widząc węszące psy w miejscu, w którym przed chwilą stała. Mężczyźni stali na brzegu wyraźnie nie zgadzając się z tym, co robily psy.
„… nie wiem…wygląda na to, że w chacie mieszkało więcej osób.”
„On by nie… gdyby mieszkalo tu więcej osób. Svenson zgłosił, że ten chłopak… zrobił to dla dziewczyny. Jaki by był inny powód?”
Objęła się rękoma powoli zdając sobie sptrawę z otaczającej ją ldowatej wody. Jakby starał się chronić rosnące w niej dziecko. Na próżno. W taki sposób nie chciała go stracić. To ona chciala podjąć tę decyzję. Niemcy w ten sposób odebraliby jej kolejną rzecz. Ostatnią, jaką była w stanie kontrolować. Ostatnią, jaka zależała od niej, tylko od niej po tym, jak odszedł Max.
Psy ponownie zaszczekały, ale zdawały sięrezygnować. Mężczyźni przywołali je i w końcu wszyscy zniknęłi w lesie.
Drżała z zimna, ale nie wyszla z jeziora dopóki słońce zupełnie nie wzeszło a las nie uspokoił się na dobre. Podczołgala się do brzegu drżąc na zmęczonych nogach.
Rzeczywistość nie dotarła do niej dopóki nie weszła do spalonej chaty.
Straciła wszystko, co mialo dla niej wartość.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
ELU - jak sie cieszę, że Cię czytam
Co do treści UB ... wg mnie Max i Liz pochodzą z innych światów, które mogą zrozumieć tylko dzieki sobie na wzajem, ale odrzucają tę możliwość.
Max - widzi, co sie dzieje z Żydami złapanymi przez Niemców, ale nie potrafi zrozumieć prawdziwego zagrożenia dla Liz. Dla niego ona jest ... "inną bajką". Jest przekonany, że jej chata i ona sama są tak samo bezpieczni, jakby była niebieskooką blondyneczką czystej krwi aryjskiej. Wydaje mi sie, że on nie widzi jej jako Żydówki, tylko jako kobietę, która kocha. Stąd to jego podejście do niej.
Liz natomiast... ona nie widzi tego co widzial on, tych eksperymentów. ma radio i wyobraźnię. Nie potrafi jednak zrozumieć jego miłości. bezwarunkowo miałaby się jej poddać, a tego nie potrafi...
każde z nich jest kalekie, tylko nie wiem, które bardziej...
Co do treści UB ... wg mnie Max i Liz pochodzą z innych światów, które mogą zrozumieć tylko dzieki sobie na wzajem, ale odrzucają tę możliwość.
Max - widzi, co sie dzieje z Żydami złapanymi przez Niemców, ale nie potrafi zrozumieć prawdziwego zagrożenia dla Liz. Dla niego ona jest ... "inną bajką". Jest przekonany, że jej chata i ona sama są tak samo bezpieczni, jakby była niebieskooką blondyneczką czystej krwi aryjskiej. Wydaje mi sie, że on nie widzi jej jako Żydówki, tylko jako kobietę, która kocha. Stąd to jego podejście do niej.
Liz natomiast... ona nie widzi tego co widzial on, tych eksperymentów. ma radio i wyobraźnię. Nie potrafi jednak zrozumieć jego miłości. bezwarunkowo miałaby się jej poddać, a tego nie potrafi...
każde z nich jest kalekie, tylko nie wiem, które bardziej...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
O, nareszcie coś o Tess i Alanie. Chociaż im życie się jakoś ułożyło.
I cóż, tak narzekałam na "chatkę-niewidkę" lecz teraz to cofam to wszystko. Stało się, odkryli schronienie Liz i Meredith. A najgorsze, że to prawdopodobnie wina nieostrożności Maxa.
Uff.. Ciężkie czasy przed nami...
Leo !
I cóż, tak narzekałam na "chatkę-niewidkę" lecz teraz to cofam to wszystko. Stało się, odkryli schronienie Liz i Meredith. A najgorsze, że to prawdopodobnie wina nieostrożności Maxa.
Uff.. Ciężkie czasy przed nami...
Leo !
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Więc Liz tego nie zrobiła... Jeszcze. Ale coś mi mówi, że nie zrobi... Ja i ci, którzy tego nie przeszli, napewno nie zdołamy jej tak do końca zrozumieć, ale miała trochę racji w tym, co chciała zrobić. Max też miał... Życie się czasem naprawdę komplikuje
No więc już po chatce-niewidce? Ciekawe gdzie Liz teraz pójdzie
Przy tej części wrócił do mnie ten klimat z samego początku, kiedy opowiadanie bardziej skupiało się na prześladowaniach Żydów niż osobistych relacjach Maxa i Liz. Choć to też było.
Zgadzam się z tym, co napisała LEO o uczuciach Maxa i Liz.
Dzięki za kolejną część
No więc już po chatce-niewidce? Ciekawe gdzie Liz teraz pójdzie
Przy tej części wrócił do mnie ten klimat z samego początku, kiedy opowiadanie bardziej skupiało się na prześladowaniach Żydów niż osobistych relacjach Maxa i Liz. Choć to też było.
Zgadzam się z tym, co napisała LEO o uczuciach Maxa i Liz.
Dzięki za kolejną część
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Piękna część zresztą tak jak wszystkie do tej pory. Chatka przestała być kryjówką Liz, dziewczyna jest przerażona i zmarznięta. Co zrobi?? Znalazła się w trudnej sytuacji decyzja jaką podjęła wydaje nam się niesłuszna, lecz nie mamy pojęcia jak wielki strach i determinacja nią kierowały. Liz nie chciała by jej dzicko żyło w takim świecie w jakim ona żyje, przerażona i pamiętajmy, że jest oddzielona od rodziców co też mogło być bodźcem do podjęcia właśnie takiej decyzji!!!
Co do Maxa to z całą pewnością kocha Liz i nie potrafi pogodzić się z jej decyzją(zabicie dziecka jest tragedią) lecz nie potrafi też wczuć się w rolę Liz ani jej zrozumieć! W pewnym sensie nie rozumie jej dramatu!
Tak jak napisała Leo
Co do Maxa to z całą pewnością kocha Liz i nie potrafi pogodzić się z jej decyzją(zabicie dziecka jest tragedią) lecz nie potrafi też wczuć się w rolę Liz ani jej zrozumieć! W pewnym sensie nie rozumie jej dramatu!
Tak jak napisała Leo
Leo dziękuję pięknie za to cudowne tłumaczenieMax - widzi, co sie dzieje z Żydami złapanymi przez Niemców, ale nie potrafi zrozumieć prawdziwego zagrożenia dla Liz. Dla niego ona jest ... "inną bajką". Jest przekonany, że jej chata i ona sama są tak samo bezpieczni, jakby była niebieskooką blondyneczką czystej krwi aryjskiej. Wydaje mi sie, że on nie widzi jej jako Żydówki, tylko jako kobietę, która kocha. Stąd to jego podejście do niej.
Rozdział 37
Niemcy, marzec 1943
Woda spływała po jej nogach na posadzkę. Stopy zostawiały mokre ślady, woda zmieszana z mułem, mchem i trawą. Starała się zignorować ból w jej boku i iść dalej, odgłos jej kroków zdawał się nieść jej jakąś ulgę.
Ulice tak dobrze znane jej z przeszłości nagle stały się ciemne i opuszczone. Księżycowe cienie zdawały się do niej podkradać, śledzić ją niedostrzegalnymi oczyma, gdziekolwiek i ona patrzyła tam były i one.
Drżąc, zawróciła na rogu ulicy, przeszył ja ostry ból nadziei.
Znała tę ulicę.
Już niedaleko.
Może jeszcze trzy, cztery metry i będzie bezpieczna. On ją wpuści. Przyjdzie po nią.
Zawsze przychodził.
Mokre włosy spadały na plecy, mokre końcówki kosmyków plątały się i przylepiały do twarzy. Z jedną ręką przy boku a druga na brzuchu w końcu zwolniła kroku. Desperacko wciągła powietrze. Zbyt szybko prześlizgiwało się rpzez jej gardło powodując ból. Ruch przeszedł przez całe jej ciało, dostała zawrotów głowy.
Szła dalej, jednak jej nieustajaca żądza bycia z nim nadal była silniejsza od jej fizycznego komfortu. Musiała go ostrzec, że Meredith została złapana. Musiała mu powiedzieć, że Meredith mogła zacząć mówić, że on, Jim i Maria nie są już bezpieczni. Ich przykrywka została zdemaskowana i musza opuścić miasto.
Przyspieszyła kroku, spuściła wzrok i pozwoliła by rozczochrane włosy stanowiły przykrywkę jej twarzy. Mało prawdopodobne, by spotkała kogoś o tej porze, zwłaszcza przy obowiązującej godzinie policyjnej, ale nie było to znowu niemożliwością.
Nic już nie było pewne. Już nie.
Po części oczekiwała tego, że poczuje ciepły, lepki płyn spływający w dół jej nóg – zapowiedź utraty jej dziecka. Nie czuła go jeszcze i to sprawiło, że czuła się zmieszana i zagubiona. Ostry ból w jej boku nie był dobrym znakiem, ale najwyraźniej jej dziecko przeżyło. Lub – ta myśl jawiła się jej jako najgorszy horror – jej dziecko umierało właśnie wolną i bolesną śmiercią.
Mocniej objęła brzuch rękami. Ulice były węższe i dłuższe niż te, które zapamiętała. Żadne światło nie przedostawało się z domów poprzez zaciągnięte szczelnie zasłony, które wręcz broniły dostępu do niej jakiemukolwiek oddźwiękowi i sprawiały, że atmosfera wokół niej zaczynała nosić znamiona koszmaru. W jej uszach jej własne tętno zdawało się grzmieć jak odgłosy burzy toczącej się nad głową, podobnie odgłosy jej kroków i hałas wciąganego do płuc powietrza. Wszystko było wyolbrzymione, nie tylko dźwięki, również bóle w jej łonie, jasne światło księżyca, ostre kostki brukowe chodnika…ból…
Podskoczyła słysząc jakiś dźwięk za nią, obróciła się rzucając przerażone spojrzenie za własne plecy. Ulica za nią była pusta jak poprzednim razem, gdy się oglądała, lecz nawet ta świadomość nie mogła uspokoić jej szaleńczo bijącego serca. Zaczęła biec, w oddali dostrzegała kontury jego domu – ciemne, ale pewne, jakby oczekujące na nią.
Musiała go zobaczyć. Potrzebowała by ją uspokoił, by zajął się jej ranami na gołych stopach, na jej duszy. Potrzebował jego rąk oplecionych wokół jej sylwetki, ramion, które powstrzymają ją od rozpadniecia się jej duszy na milion kawałków.
Potrzebowała go.
Jej stopy w bezdźwięczny sposób składały podziękowanie jej umysłowi, który kazał zwolnić tempo tej szaleńczej eskapady. Okna jego domu były ciemne i zdawały się jej bacznie przyglądać. Drzwi były zamknięte, była im za to wdzieczna. Gdyby były otwarte bałaby się wejść. Nie bała się aż tak połknięcia przez tę przerażąjącą ciemność.
Przemknęła się przez drzwi na tyły domu, do ogrodu. Bała się pobudzić śpiących mieszkańców. Pamiętała, które okno prowadzi do pokoju Maxa. Drugie od prawej, zaraaz przy oknie kuchennym. Jego rodzice i Roger – Boże, jak ona niecierpiala tego chłopaka – spali na pierwszym piętrze, i jeśli dobrze pamiętała – on i Izabell mieli pokój na parterze.
Oparła się o ścianę próbując się uspokoić. Starała się złapać oddech. Niekontrolowane dreszcze zdawały się ją rozdzierać wpół. Przymknęła oczy starając się, by i umysł zyskał czas na uspokojenie się.
W końcu zebrała w sobie wystarczająco dużo odwagi, by uderzyć zgrabiałymi palcami w szybę. „Max!” zawołała cicho. Dreszcze przebiegły przez całe jej ciało, poczula zawroty głowy atakujące ją z całą mocą. „Max!”
Księżyc zdawał się niknąć w oczach pod wpływem nasuwających się na niego ciemnych chmur. Kolejny dreszcz przebiegł przez jej ciało , ponownie zawołała jego imię, jej stukanie zdawło się grzmieć desperacko w tej otaczającej wszystko ciszy.
Nikt nie odpowiadał na jej wołania. W końcu poddała się. Oparła się o ścianę budynku i zwiesiłą głowę.
Gdzie był? Gdzie mógł być?
Ramiona zwiesiły się bezradnie, a palce dłoni boleśnie drapały w cegłę kamiennej ściany. Krwawiły, ale nie czuła tego. Po bólu płynącym z początkowego zadraśnięcia jej dłonie staly się nieczułe na ból, blade, prawie żółtego odcienia.
„Max! Max!” płakała cała roztrzęsiona. Nie dbała już o to, któ mógł ją usłyszeć. “Max…” zwolniła gwałtowny oddech, upadła na chodnik I zaczęła płakać. Palce dloni grzebały w ciemnej ziemi. Z oczu spływały gorące łzy.
Ostry odgłos dobiegający z jego pokoju wlał w jej ciało odrobinę nadziei. Jasnej, prawie oślepiającej, chwiejąc sioe podniosła się na nogi.
„Max!” zawołała miękko I ponownie zastukała w szybę.
Jej wzrok ledwo mógł dostrzec cienie w jego pokoju z wolna podchodzące do okna. Fala ulgi zalała jej serce a łzy radości napłynęły do jej oczu nie pohamowaną powodzią. Była bezpieczna. Już niedługo weźmie ja w swoje ramiona I sprawi, że cały ten ból zniknie. Pozbiera pokruszone odłamki pozostałe z jej duszy, pomoże jej, bez względu na to, co było wcześniej.
Po drugiej stronie ściany slychać było jakiś hałas, a metalowe kliknięcie oznaczało, że ktoś otwierał okno.
Zamarła ze strachu a krew odpłynęła jej z twarzy. W dół, na nią, patrzył nie Max, ale jego siostra.
Wszystkie myśli o bólu odpłynęły momentalnie, Kidy zobaczyła przerażoną twarz Izabell, osłupiała z otwartymi ustami, piękne rysy jej twarzy boleśnie zniekształcone i te wystraszone oczy z wyglądu tak kiedyś podobne do jej wlasnych.
Zachwiała się nanogach chcąc cofnąć się od okna, panika opanowała całe jej ciało. Musiała uciekać. I to natychmiast.
Izabel zdawała się szybciej odzyskać świadomość zaistniałej sytuacji. Zamknęła usta a zaciekawiony wzrok powoli tracił swój wyraz. „Tato! Roger!” krzyknęła.
Kolejny atak paniki przebiegł przez Liz, ponownie zaczęła sie cofać, zawróciła n apięcie, prawie się przewróciła nadeptując na rombek spódnicy i własne stopy.
Nie odważyła się oglądnąćza siebie, ponownie wybiegła przez bramę na ciemną ulicę. Wahając się przez krótką minutę spoglądnęła w obie strony ulicy.
W końcu dokonała wyboru. Uciekła.
Niemcy, marzec 1943r
Boże, Liz!””
Ramiona sięgały do jej pasa, objęły ją i wciągnęły do domu. „Żyjesz” wyszeptała Maria przyciągając ją bliżej „Żyjesz… żyjesz…”
Palce zatonęły w jej włosach starając się odszukać twarz.
„Boże… żyjesz…” Maria płakała przyciskając brudne, mokre ciało do swojej koszuli nocnej. “Żyjesz…”
Liz zdobyła się na słaby uśmiech, lecz dreszcze gorączki ponownie zatrzęsły jej ciałem obejmowanym przez Marię. Jej kolana wygięły w łuk i osunęła się na ziemię pociągając za sobą Marię.
„Ojcze! Tato!” Maria wołała ojca, który słysząc jej ton głosu przybiegł natychmiast po drodze owijając się szlafrokiem.
Jeff był co najmniej zaskoczony widokiem przyjaciółki swojej córki leżącej bez cieie życia na jego wycieraczce „Liz?” Spojrzał zdziwiony na Marię, która uśmiechała się delikatnie poprzez smutek, który wyraźnie malował się na jej twarzy. Wzruszyła bezradnie ramionami.
„Ona żyje tato” powtórzyła poprzednie słowa „Uwierzysz? Musiała uciec…”
Liz mrugnęła kilkakrotnie walcząc z chęcią odpłynięcia w sen. „Gdzie Max?” wycharczała zmuszając slowa, by przeszły przez bolące gardło „Nie było go w domu …ja…musimy uciekać… meredith…mają Meredith…oni wiedzieli…”
Maria delikatnie potarła policzki Liz wierzchem dłoni nadal dziwiąc się, że Liz była koło niej, z nimi, lecz zdając sobie sprawę z szoku, jaki wywołały w niej słowa przyjaciółki. „Wiemy kochanie. Meredith nie powiedziała nic.”
Niewiara w to co usłyszała musiala całkowicie zdominować wzrok Liz. Maria musiała jej to wyjaśnić. „Postawili ją pod ścianą Liz. Ona… nie żyje.”
Czuła jak jej usta drżą, jak oczy wypełniają łzy, powietrze wdziera siew płuca i ucieka z nich, a jednocześnie nie czuła kompletnie nic.
„Tato?” powtórzyła jak echo słabo i łagodnie, ledwie sama mogła siebie usłyszeć.
Jim powoli potaknął pomagając jej wstać nawet pomimo tego, że wcale nie chciał stać. Chciałą upaść na posadzkę. Marzyła, by oprzeć dłonie o kamienne kafelki. Chciała płakać, szarpać się, walczyć, ale nie była w stanie.
Nie była w stanie zrobić zupełnie nic.
„Ale… ale…” mamrotała, z trudem mogła poskładać wyrazy w jedno zdanie „Ale… Max?”
Maria i Jim wymienili znaczące spojrzenia, takie którego nigdy wcześniej by nie bya w żaden sposób w stanie rozszyfrować, ale nie tego dnia, nie w tej chwili.
„Liz… oni mają Maxa.” Powiedział Jim podtrzymując ją przed upadkiem, chwiejącą się na nogach, które odmówiły posłuszeństwa. „Umieścili go w pociągu…do transportu.”
Niemcy, marzec 1943
Woda spływała po jej nogach na posadzkę. Stopy zostawiały mokre ślady, woda zmieszana z mułem, mchem i trawą. Starała się zignorować ból w jej boku i iść dalej, odgłos jej kroków zdawał się nieść jej jakąś ulgę.
Ulice tak dobrze znane jej z przeszłości nagle stały się ciemne i opuszczone. Księżycowe cienie zdawały się do niej podkradać, śledzić ją niedostrzegalnymi oczyma, gdziekolwiek i ona patrzyła tam były i one.
Drżąc, zawróciła na rogu ulicy, przeszył ja ostry ból nadziei.
Znała tę ulicę.
Już niedaleko.
Może jeszcze trzy, cztery metry i będzie bezpieczna. On ją wpuści. Przyjdzie po nią.
Zawsze przychodził.
Mokre włosy spadały na plecy, mokre końcówki kosmyków plątały się i przylepiały do twarzy. Z jedną ręką przy boku a druga na brzuchu w końcu zwolniła kroku. Desperacko wciągła powietrze. Zbyt szybko prześlizgiwało się rpzez jej gardło powodując ból. Ruch przeszedł przez całe jej ciało, dostała zawrotów głowy.
Szła dalej, jednak jej nieustajaca żądza bycia z nim nadal była silniejsza od jej fizycznego komfortu. Musiała go ostrzec, że Meredith została złapana. Musiała mu powiedzieć, że Meredith mogła zacząć mówić, że on, Jim i Maria nie są już bezpieczni. Ich przykrywka została zdemaskowana i musza opuścić miasto.
Przyspieszyła kroku, spuściła wzrok i pozwoliła by rozczochrane włosy stanowiły przykrywkę jej twarzy. Mało prawdopodobne, by spotkała kogoś o tej porze, zwłaszcza przy obowiązującej godzinie policyjnej, ale nie było to znowu niemożliwością.
Nic już nie było pewne. Już nie.
Po części oczekiwała tego, że poczuje ciepły, lepki płyn spływający w dół jej nóg – zapowiedź utraty jej dziecka. Nie czuła go jeszcze i to sprawiło, że czuła się zmieszana i zagubiona. Ostry ból w jej boku nie był dobrym znakiem, ale najwyraźniej jej dziecko przeżyło. Lub – ta myśl jawiła się jej jako najgorszy horror – jej dziecko umierało właśnie wolną i bolesną śmiercią.
Mocniej objęła brzuch rękami. Ulice były węższe i dłuższe niż te, które zapamiętała. Żadne światło nie przedostawało się z domów poprzez zaciągnięte szczelnie zasłony, które wręcz broniły dostępu do niej jakiemukolwiek oddźwiękowi i sprawiały, że atmosfera wokół niej zaczynała nosić znamiona koszmaru. W jej uszach jej własne tętno zdawało się grzmieć jak odgłosy burzy toczącej się nad głową, podobnie odgłosy jej kroków i hałas wciąganego do płuc powietrza. Wszystko było wyolbrzymione, nie tylko dźwięki, również bóle w jej łonie, jasne światło księżyca, ostre kostki brukowe chodnika…ból…
Podskoczyła słysząc jakiś dźwięk za nią, obróciła się rzucając przerażone spojrzenie za własne plecy. Ulica za nią była pusta jak poprzednim razem, gdy się oglądała, lecz nawet ta świadomość nie mogła uspokoić jej szaleńczo bijącego serca. Zaczęła biec, w oddali dostrzegała kontury jego domu – ciemne, ale pewne, jakby oczekujące na nią.
Musiała go zobaczyć. Potrzebowała by ją uspokoił, by zajął się jej ranami na gołych stopach, na jej duszy. Potrzebował jego rąk oplecionych wokół jej sylwetki, ramion, które powstrzymają ją od rozpadniecia się jej duszy na milion kawałków.
Potrzebowała go.
Jej stopy w bezdźwięczny sposób składały podziękowanie jej umysłowi, który kazał zwolnić tempo tej szaleńczej eskapady. Okna jego domu były ciemne i zdawały się jej bacznie przyglądać. Drzwi były zamknięte, była im za to wdzieczna. Gdyby były otwarte bałaby się wejść. Nie bała się aż tak połknięcia przez tę przerażąjącą ciemność.
Przemknęła się przez drzwi na tyły domu, do ogrodu. Bała się pobudzić śpiących mieszkańców. Pamiętała, które okno prowadzi do pokoju Maxa. Drugie od prawej, zaraaz przy oknie kuchennym. Jego rodzice i Roger – Boże, jak ona niecierpiala tego chłopaka – spali na pierwszym piętrze, i jeśli dobrze pamiętała – on i Izabell mieli pokój na parterze.
Oparła się o ścianę próbując się uspokoić. Starała się złapać oddech. Niekontrolowane dreszcze zdawały się ją rozdzierać wpół. Przymknęła oczy starając się, by i umysł zyskał czas na uspokojenie się.
W końcu zebrała w sobie wystarczająco dużo odwagi, by uderzyć zgrabiałymi palcami w szybę. „Max!” zawołała cicho. Dreszcze przebiegły przez całe jej ciało, poczula zawroty głowy atakujące ją z całą mocą. „Max!”
Księżyc zdawał się niknąć w oczach pod wpływem nasuwających się na niego ciemnych chmur. Kolejny dreszcz przebiegł przez jej ciało , ponownie zawołała jego imię, jej stukanie zdawło się grzmieć desperacko w tej otaczającej wszystko ciszy.
Nikt nie odpowiadał na jej wołania. W końcu poddała się. Oparła się o ścianę budynku i zwiesiłą głowę.
Gdzie był? Gdzie mógł być?
Ramiona zwiesiły się bezradnie, a palce dłoni boleśnie drapały w cegłę kamiennej ściany. Krwawiły, ale nie czuła tego. Po bólu płynącym z początkowego zadraśnięcia jej dłonie staly się nieczułe na ból, blade, prawie żółtego odcienia.
„Max! Max!” płakała cała roztrzęsiona. Nie dbała już o to, któ mógł ją usłyszeć. “Max…” zwolniła gwałtowny oddech, upadła na chodnik I zaczęła płakać. Palce dloni grzebały w ciemnej ziemi. Z oczu spływały gorące łzy.
Ostry odgłos dobiegający z jego pokoju wlał w jej ciało odrobinę nadziei. Jasnej, prawie oślepiającej, chwiejąc sioe podniosła się na nogi.
„Max!” zawołała miękko I ponownie zastukała w szybę.
Jej wzrok ledwo mógł dostrzec cienie w jego pokoju z wolna podchodzące do okna. Fala ulgi zalała jej serce a łzy radości napłynęły do jej oczu nie pohamowaną powodzią. Była bezpieczna. Już niedługo weźmie ja w swoje ramiona I sprawi, że cały ten ból zniknie. Pozbiera pokruszone odłamki pozostałe z jej duszy, pomoże jej, bez względu na to, co było wcześniej.
Po drugiej stronie ściany slychać było jakiś hałas, a metalowe kliknięcie oznaczało, że ktoś otwierał okno.
Zamarła ze strachu a krew odpłynęła jej z twarzy. W dół, na nią, patrzył nie Max, ale jego siostra.
Wszystkie myśli o bólu odpłynęły momentalnie, Kidy zobaczyła przerażoną twarz Izabell, osłupiała z otwartymi ustami, piękne rysy jej twarzy boleśnie zniekształcone i te wystraszone oczy z wyglądu tak kiedyś podobne do jej wlasnych.
Zachwiała się nanogach chcąc cofnąć się od okna, panika opanowała całe jej ciało. Musiała uciekać. I to natychmiast.
Izabel zdawała się szybciej odzyskać świadomość zaistniałej sytuacji. Zamknęła usta a zaciekawiony wzrok powoli tracił swój wyraz. „Tato! Roger!” krzyknęła.
Kolejny atak paniki przebiegł przez Liz, ponownie zaczęła sie cofać, zawróciła n apięcie, prawie się przewróciła nadeptując na rombek spódnicy i własne stopy.
Nie odważyła się oglądnąćza siebie, ponownie wybiegła przez bramę na ciemną ulicę. Wahając się przez krótką minutę spoglądnęła w obie strony ulicy.
W końcu dokonała wyboru. Uciekła.
Niemcy, marzec 1943r
Boże, Liz!””
Ramiona sięgały do jej pasa, objęły ją i wciągnęły do domu. „Żyjesz” wyszeptała Maria przyciągając ją bliżej „Żyjesz… żyjesz…”
Palce zatonęły w jej włosach starając się odszukać twarz.
„Boże… żyjesz…” Maria płakała przyciskając brudne, mokre ciało do swojej koszuli nocnej. “Żyjesz…”
Liz zdobyła się na słaby uśmiech, lecz dreszcze gorączki ponownie zatrzęsły jej ciałem obejmowanym przez Marię. Jej kolana wygięły w łuk i osunęła się na ziemię pociągając za sobą Marię.
„Ojcze! Tato!” Maria wołała ojca, który słysząc jej ton głosu przybiegł natychmiast po drodze owijając się szlafrokiem.
Jeff był co najmniej zaskoczony widokiem przyjaciółki swojej córki leżącej bez cieie życia na jego wycieraczce „Liz?” Spojrzał zdziwiony na Marię, która uśmiechała się delikatnie poprzez smutek, który wyraźnie malował się na jej twarzy. Wzruszyła bezradnie ramionami.
„Ona żyje tato” powtórzyła poprzednie słowa „Uwierzysz? Musiała uciec…”
Liz mrugnęła kilkakrotnie walcząc z chęcią odpłynięcia w sen. „Gdzie Max?” wycharczała zmuszając slowa, by przeszły przez bolące gardło „Nie było go w domu …ja…musimy uciekać… meredith…mają Meredith…oni wiedzieli…”
Maria delikatnie potarła policzki Liz wierzchem dłoni nadal dziwiąc się, że Liz była koło niej, z nimi, lecz zdając sobie sprawę z szoku, jaki wywołały w niej słowa przyjaciółki. „Wiemy kochanie. Meredith nie powiedziała nic.”
Niewiara w to co usłyszała musiala całkowicie zdominować wzrok Liz. Maria musiała jej to wyjaśnić. „Postawili ją pod ścianą Liz. Ona… nie żyje.”
Czuła jak jej usta drżą, jak oczy wypełniają łzy, powietrze wdziera siew płuca i ucieka z nich, a jednocześnie nie czuła kompletnie nic.
„Tato?” powtórzyła jak echo słabo i łagodnie, ledwie sama mogła siebie usłyszeć.
Jim powoli potaknął pomagając jej wstać nawet pomimo tego, że wcale nie chciał stać. Chciałą upaść na posadzkę. Marzyła, by oprzeć dłonie o kamienne kafelki. Chciała płakać, szarpać się, walczyć, ale nie była w stanie.
Nie była w stanie zrobić zupełnie nic.
„Ale… ale…” mamrotała, z trudem mogła poskładać wyrazy w jedno zdanie „Ale… Max?”
Maria i Jim wymienili znaczące spojrzenia, takie którego nigdy wcześniej by nie bya w żaden sposób w stanie rozszyfrować, ale nie tego dnia, nie w tej chwili.
„Liz… oni mają Maxa.” Powiedział Jim podtrzymując ją przed upadkiem, chwiejącą się na nogach, które odmówiły posłuszeństwa. „Umieścili go w pociągu…do transportu.”
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
...czasami wiemy, co się stanie, jeśli coś pójdzie nie tak... wizja przeraża nas, boimy się, ale tak naprawdę w głębi serca nie dopuszczamy do siebie możliwości ziszczenia się tej groźby... że coś nas skrzywdzi, mimo tego, że robimy wszystko, co tylko możemy by się uchronić przed jakimś nieszczęściem ono zawsze może nas dopaść, ale nigdy nie myslimy o tym, że tak faktycznie się stanie... a kiedy nas spotyka to niewyobrażalne zło, o którym przecież wiedzieliśmy, załamujemy ręce, padamy na kolana i wołamy z boleścią do nieba, dlaczego nas to spotkało... akurat nas...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Leo, pięknie to napisałaś!
Nic dodać, nic ująć. Tak więc nic nie dodam i tylko Ci podziękuję za tłumaczenie, tej jakże innej od pozostałych części.
Dziękuję!
Nic dodać, nic ująć. Tak więc nic nie dodam i tylko Ci podziękuję za tłumaczenie, tej jakże innej od pozostałych części.
Dziękuję!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Rozdział 38
Niemcy, marzec 1943
Nie mogła do końca sobie przypomnieć co stało się po upadku. Maria wzięła ją w ramiona, tyle pamiętała, starała się ją pocieszyć. Jej palce wsunęły się w jej włosy masując skórę głowy. Ból rozdzierał jej ciało, nadciągał falami, stłumiony ale silny, rozdzierał ja na kawałki. Pamiętała oczekianie na swojego misia, jedyne wsparcie w ciężkich, samotnych chwilach, ale nawet Lena, będąca jedynym pewnym czynnikiem w jej życiu nie była w stanie przetrwać pożaru wywołanego przez SS.
Jim wyszedł. To też pamiętała.
Nie potrafiła sobie przypomnieć jak długo go nie było. Nagle znów się pojawił, tłumaczył coś, co nie do końca docierało do niej. Szerze mówiąc, było jej szystko jedno. Dopiero kiedy wspomniał jej rodziców słuchała. Tak naprawdę słuchała.
Jej matka oczekiwała na nią na farmie na południu Niemiec. Ojciec pozostał na farmie, na której on i matka do tej pory się ukrywali. Jim powiedział jej, że następnego dnia i ona tam pojedzie, zanim wzejdzie słońce, z jakimś Chrisem, który ją tam podrzuci. Maria i on wyruszą tego samego dnia w przeciwnym kierunku. Na północ. Maria znów zobaczy Michaela. Liz myślała, że to sprawi jej dużą radość, albo przynajmniej wywoła uśmiech zadowolenia na twarzy Marii, lecz ta wiadomość zdominowała wieści, które do niej doprowadziły.
Liz przytaknęła niezdolna do niczego więcej prócz wyrażenia zgody na wszystko, co mówił Jim. Jużmustalono pewne terminy. Po raz pierwszy w jej życiu miała opuścić miasto, w którym się urodziła i dorastała.
Spodziewała się, że to ją wystraszy, ale w końcu doszło do tego, że to nie miała dla niej żadnego znaczenia.
Sama nie potrafiła zająć się sobą.
Niemcy, marzec 1943
Pejzaż rozmywał się pwoli. Rozciągał sie przed nią; pola, drzewa, pojedyncze budynki i gospodarstwa. Nic co widziałą nie mówiło o toczącej się wokół wojnie. Siedziała wysoko, nad oknem, w bezruchu, ze skrzyżowanymi nogami, w schowku. Delikatny powiew igrał jej włosami i niósł zapach świeżo zaoranego gruntu oraz deszczu, który spadł w nocy. Pomimo tego jak wcześnie nadchodziła wiosna – a ledwo się zaczęła – niebo było prawie pozbawione chmur, ze słońcem, które świeciło słabo i delikatnie ogrzewając robotników.
Popatrzyła w dół przeciałym wspomnieniem.
To było takie łatwe.
Wszystko co miała zrobić, to oprzeć plecy o ścianę, a wiatr zajmie się resztą. Delikatnie popchnie jej plecy, zrobi coś, czego tak potrebowała, a potem, potem poniesie ją w dół dopóki jej ciało nie spotka się z ciemną ziemią, dopóki jej dusza nie odnajdzie zbawienia. I znów będzie jednością. Z prochem.
Niewiele przytrzymywało jej plecy.
Jego głos brzmiący w jej uszach, niesłyszalne bicie tego drugiego, ukrytego pod jej własnym drugiego serca, obecność jej matki. To były jedyne rzeczy, który trzymały ją przed tym, co wydawał o się takie łatwe.
Z palcami nerwowo wcepionymi w okienną ramę okna znajdującego się poniżej jej ciała, wzięła głęboki oddech i wsłuchała się w parę przypadkowych tonów, zasłyszanych w śpiewie przypadkowego ptaka.
„To nie twoja wina kochanie.”
Nie słyszala głosu matki. Ona po prostu… nie słyszała go.
Nie słyszała.
Matczyne ramiona oplotły się wokół jej sylwetki, a jej podbródek spoczął na jej plecach. „Mówię to powanie Liz. To nie jest twoja wina. Nie mogłabyś chociaż na chwilę… przestaćo tym myśleć?”
Nie odpowiadała.
Jak mogła cokolwiek odpoweidzieć.
Wszystko co mogła powiedzieć było jedynie potwierzeniem tego, czemu jej matka tak mocno starała sie zaprzeczyć.
„Liz…” zaczęła ponownie nie zniechęcona przez poprzedni brak odpowiedzi. Troska delikatnie oplatała każde wypowiadane słowo. „Proszę kochanie. Nie mozesz tak żyć.” Sięgnęła dłonią do twarzy córki przesuwając parę niesfornych kosmyków opadających na jej czoło. „Wybacz sobie, błagam.”
Łzy płonęły w jej oczach, lecz zwalczyła chęć dania im ujścia.Kiedy Meredith była martwa – martwa, nadal nie mogła sobie z tym poradzić, a Max w obozie…jak mogła?Jak kiedy kolwiek by mogła?
Położyła rękę na ramieniu matki, a podbródek na jej podbródku nie wiedząc dokładnie czego ma być to oznaka: ulgi, miłości czy wsparcia. „Kocham cie mamo” wyszeptała mrugając powiekami, by powstrzymać łzy. „Kocham cie.”
Niemcy, marzec 1943
Może to blade oblicze matki mówiło jej, że coś jest nie tak. Może to trzęsące się ręce, zaczerwienione oczy wskazujące na agonię, jej obronę. Może to tkwiło w całej sylwetce.
„Nie” Liz wyjęczała lamiącym się głosem „Błagam, nie…”
Matka potaknęła z łazmi w oczach, jej wargi zacisnęły się w wąską linię ust. „Odnaleźli go kochanie. Oni… mają go.”
Zacisnąła pięści, walcząc ze łzami, potrząsnęła głową. „nie” powtórzyłajescze bardziej oficjalnym tonem „to nie prawda. Nie może być prawda.”
Matka podeszła do niej powoli z otwartymi ramionami. Łzy co prawda nie spływały jej po policzkach, lecz lśniły w oczach powstrzymywane jedynie przez silną wolwe załamanej kobiety.
Matka starała się być silna, dawać jej wsparcie, to, czego Liz nie była w staneidać jej.
Płacząc wtuliła twarz w ramiona matki. Rozdzierał ją ból, potrząsała głową, jej ciało drżało. „To nie może być… nie może być prawda” mamrotała „Błagam…ojcze…nie…ojcze…”
Matka pogłaskała ją po głowie, powoli zaczęły się kołysać w przód i w tył, objęte ramionami, bliżej siebie nież kiedykolwiek wcześniej.
[nota autorki: rozdielenie fabuly na początku było potrzebne, by wskazać, kto był pomocny Nazistom, a kto nie. Starsi, chorzy i niepełnosprawni byli deportowani do obozów koncentracyjnych podczas gdy zdrowi więźniowie byli kierowani do obozów pracy.
Większość Niemców nie zdawało sobie sprawy z istnienia obozów koncentracyjnych. Max również nie wiedział o nich.
Niemcy, marzec 1943
Nie mogła do końca sobie przypomnieć co stało się po upadku. Maria wzięła ją w ramiona, tyle pamiętała, starała się ją pocieszyć. Jej palce wsunęły się w jej włosy masując skórę głowy. Ból rozdzierał jej ciało, nadciągał falami, stłumiony ale silny, rozdzierał ja na kawałki. Pamiętała oczekianie na swojego misia, jedyne wsparcie w ciężkich, samotnych chwilach, ale nawet Lena, będąca jedynym pewnym czynnikiem w jej życiu nie była w stanie przetrwać pożaru wywołanego przez SS.
Jim wyszedł. To też pamiętała.
Nie potrafiła sobie przypomnieć jak długo go nie było. Nagle znów się pojawił, tłumaczył coś, co nie do końca docierało do niej. Szerze mówiąc, było jej szystko jedno. Dopiero kiedy wspomniał jej rodziców słuchała. Tak naprawdę słuchała.
Jej matka oczekiwała na nią na farmie na południu Niemiec. Ojciec pozostał na farmie, na której on i matka do tej pory się ukrywali. Jim powiedział jej, że następnego dnia i ona tam pojedzie, zanim wzejdzie słońce, z jakimś Chrisem, który ją tam podrzuci. Maria i on wyruszą tego samego dnia w przeciwnym kierunku. Na północ. Maria znów zobaczy Michaela. Liz myślała, że to sprawi jej dużą radość, albo przynajmniej wywoła uśmiech zadowolenia na twarzy Marii, lecz ta wiadomość zdominowała wieści, które do niej doprowadziły.
Liz przytaknęła niezdolna do niczego więcej prócz wyrażenia zgody na wszystko, co mówił Jim. Jużmustalono pewne terminy. Po raz pierwszy w jej życiu miała opuścić miasto, w którym się urodziła i dorastała.
Spodziewała się, że to ją wystraszy, ale w końcu doszło do tego, że to nie miała dla niej żadnego znaczenia.
Sama nie potrafiła zająć się sobą.
Niemcy, marzec 1943
Pejzaż rozmywał się pwoli. Rozciągał sie przed nią; pola, drzewa, pojedyncze budynki i gospodarstwa. Nic co widziałą nie mówiło o toczącej się wokół wojnie. Siedziała wysoko, nad oknem, w bezruchu, ze skrzyżowanymi nogami, w schowku. Delikatny powiew igrał jej włosami i niósł zapach świeżo zaoranego gruntu oraz deszczu, który spadł w nocy. Pomimo tego jak wcześnie nadchodziła wiosna – a ledwo się zaczęła – niebo było prawie pozbawione chmur, ze słońcem, które świeciło słabo i delikatnie ogrzewając robotników.
Popatrzyła w dół przeciałym wspomnieniem.
To było takie łatwe.
Wszystko co miała zrobić, to oprzeć plecy o ścianę, a wiatr zajmie się resztą. Delikatnie popchnie jej plecy, zrobi coś, czego tak potrebowała, a potem, potem poniesie ją w dół dopóki jej ciało nie spotka się z ciemną ziemią, dopóki jej dusza nie odnajdzie zbawienia. I znów będzie jednością. Z prochem.
Niewiele przytrzymywało jej plecy.
Jego głos brzmiący w jej uszach, niesłyszalne bicie tego drugiego, ukrytego pod jej własnym drugiego serca, obecność jej matki. To były jedyne rzeczy, który trzymały ją przed tym, co wydawał o się takie łatwe.
Z palcami nerwowo wcepionymi w okienną ramę okna znajdującego się poniżej jej ciała, wzięła głęboki oddech i wsłuchała się w parę przypadkowych tonów, zasłyszanych w śpiewie przypadkowego ptaka.
„To nie twoja wina kochanie.”
Nie słyszala głosu matki. Ona po prostu… nie słyszała go.
Nie słyszała.
Matczyne ramiona oplotły się wokół jej sylwetki, a jej podbródek spoczął na jej plecach. „Mówię to powanie Liz. To nie jest twoja wina. Nie mogłabyś chociaż na chwilę… przestaćo tym myśleć?”
Nie odpowiadała.
Jak mogła cokolwiek odpoweidzieć.
Wszystko co mogła powiedzieć było jedynie potwierzeniem tego, czemu jej matka tak mocno starała sie zaprzeczyć.
„Liz…” zaczęła ponownie nie zniechęcona przez poprzedni brak odpowiedzi. Troska delikatnie oplatała każde wypowiadane słowo. „Proszę kochanie. Nie mozesz tak żyć.” Sięgnęła dłonią do twarzy córki przesuwając parę niesfornych kosmyków opadających na jej czoło. „Wybacz sobie, błagam.”
Łzy płonęły w jej oczach, lecz zwalczyła chęć dania im ujścia.Kiedy Meredith była martwa – martwa, nadal nie mogła sobie z tym poradzić, a Max w obozie…jak mogła?Jak kiedy kolwiek by mogła?
Położyła rękę na ramieniu matki, a podbródek na jej podbródku nie wiedząc dokładnie czego ma być to oznaka: ulgi, miłości czy wsparcia. „Kocham cie mamo” wyszeptała mrugając powiekami, by powstrzymać łzy. „Kocham cie.”
Niemcy, marzec 1943
Może to blade oblicze matki mówiło jej, że coś jest nie tak. Może to trzęsące się ręce, zaczerwienione oczy wskazujące na agonię, jej obronę. Może to tkwiło w całej sylwetce.
„Nie” Liz wyjęczała lamiącym się głosem „Błagam, nie…”
Matka potaknęła z łazmi w oczach, jej wargi zacisnęły się w wąską linię ust. „Odnaleźli go kochanie. Oni… mają go.”
Zacisnąła pięści, walcząc ze łzami, potrząsnęła głową. „nie” powtórzyłajescze bardziej oficjalnym tonem „to nie prawda. Nie może być prawda.”
Matka podeszła do niej powoli z otwartymi ramionami. Łzy co prawda nie spływały jej po policzkach, lecz lśniły w oczach powstrzymywane jedynie przez silną wolwe załamanej kobiety.
Matka starała się być silna, dawać jej wsparcie, to, czego Liz nie była w staneidać jej.
Płacząc wtuliła twarz w ramiona matki. Rozdzierał ją ból, potrząsała głową, jej ciało drżało. „To nie może być… nie może być prawda” mamrotała „Błagam…ojcze…nie…ojcze…”
Matka pogłaskała ją po głowie, powoli zaczęły się kołysać w przód i w tył, objęte ramionami, bliżej siebie nież kiedykolwiek wcześniej.
[nota autorki: rozdielenie fabuly na początku było potrzebne, by wskazać, kto był pomocny Nazistom, a kto nie. Starsi, chorzy i niepełnosprawni byli deportowani do obozów koncentracyjnych podczas gdy zdrowi więźniowie byli kierowani do obozów pracy.
Większość Niemców nie zdawało sobie sprawy z istnienia obozów koncentracyjnych. Max również nie wiedział o nich.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Rozdział 39
Polska, marzec 1943
Jego cialo wystawione na zimy strumień powietrza mimowolnie przeszły dreszcze. Senne otumanienie, które opanowało jego umysł w pociągu szybko wyparowało pod wpływem mrozu boleśnie przywracając go do rzeczywistości. Zdając sobie sprawę z własnej nagości objał się ramionami na próżno starając się schować nagie ciało jednocześnie strzegoc je od zimna.
Wszyscy wokół niego milczeli.
Nikt nie ośmielił się odezwać.
Drżąć obserwował swój oddech uciekający do nieba w postaci małych kłębiastych obłoczków. Uciekający z obozu, z którego on sam chciał uciec.
Odwrócił głowę w bok patrząc na stojącego obok niego mężczyznę. Gęsia skórka pokryła suchą, plamistą skórę, a Max zastanawial się, co też ten stary mężczyzna mógł zrobić, że zasłużył sobie na ten obóz. Patrząc na wschodzące słońce, marszcząć od jego światła oczy, szukal znajomej twarzy pomimo tego iż wiedział, że takowej nie znajdzie. Kobiety biegaly w kółko, nagie. Młode i stare, zdrowe i chore, były rozdzielane. Dzieci wydzierane matkom płakały.
Kobiety oddzielane od mężczyzn płakały, płakały te rozdzielane z córkami i synami.
Mężczyźni płakali.
On milczał starając się popatrzeć na całą sytuację z zewnątrz, starając się udawać, że wcale go tam nie było, że był jedynie Świadkiem Boga. Ale ostry wiatr i drżący obok niego starzec szybko przywrócili go rzeczywistości.
Kiedy wartownicy machnęli ręką dając znak, by luzie się zatrzymali blisko dwadzieścia nagich kobiet o okrwawionych stopach pokrytych kurzem zamarło w miejscu. Większość z nich była stara, a rozkaz biegania zmusił je do wysiłku, po którym całe się trzęsły. W większości słabe i bezbronne zostały zaprowadzone do innej grupy kobiet. Starych.
Jedna z kobiet, około pięćdziesięciu lat, z najbardziej charakterystyczną twarzą, twarzą, która utknęła w pamięci Maxa na długo, rzuciła za siebie zdesperowane spojrzenie I starała się odepchnąćod siebie pilnującego ją strażnika. Ten szarpnął nią mocno, zachwiała się i upadła.
Dłonie mężczyzny stojącego obok niego bezwiednie zaciskały się w pięść.
Bez słowa wyjaśnienie strażnicy zaprowadzili mężczyzn do piaszczystego koła. Znali zasady, więc zaczęli biec. Tak szybko i tak dlugo, jak tylko byli w stanie. Starsi mężczyźni z pewnością by spobie poradzili, gdyby nie wymagano od nich zbyt ciężkich prac – to był jedyny sensowny powód tego całego przesiewu.
Mężczyzna stojący koło niego, ten z plamistą skórą, biegł, dopóki w końcu strażnik noszący mundur Waffen-SS nie wyciągnął go z kręgu i nie odepchnął na prawą stronę.
Max starał się ponownie zobaczyć potem mężczyznę, potym jak ubrali się i jak zaprowadzono ich do baraków. Ponownie zobaczył twarz upewniającą go w tym czego doświadczał, niezdecydowane spojrzenie w oczach mężczyzny. Jego żona była w jego ramionach. Ten widok ogrzał serce Maxa, uśmiechnął się słabo do starszego mężczyzny czująć z jego powodu żal.
Bez względu na to, jak bardzo potrzebował Liz z jej słodkim zapachem włosów i z jej błyszczącymi oczami, nie chciałby by była teraz z nim.
Musi przejść przez to sam, z jej wspomnieniem jako przewodnikiem.
Niemcy, marzec 1943
Ponownie usiadła na parapecie spoglądając wzrokiem jak najdalej w pole rozciągające się za oknem. Nietknięta angielska książka spoczywała na jej udach. Należała do george’a Petersena, rolnika który zajmował się nią i jej matką. Kiedy usłyszał, że uczyła się angielskiego wyciągnął zakurzoną książkę spoczywającą na strychu, ztarł z iej pajęczyny i uśmiechając się dał ją Liz. Wcześniejszy prezent urodzinowy. Tak powiedział. Nie mogła go zawieźć, nie tej twarzy w kształcie serca I nie tych uśmiechniętych oczu. Przyjęła prezent.
To był romans.
Romeo i Julia.
Nie czytała jej starając się by jej głód wiedzy pozostawał niezaspokojony. Nie będzie czytać. Obiecała to sobie. Nigdy. Wiedziała, jak ksiażka sie kończy, wiec czytanie jej byłoby czystą torturą dla jaj I tak nadwyrężonej duszy. Pomysł na zakończenie jej ciemnych dni, nieszczęść I bólu był zbyt kuszący, zbyt wspaniały, by mu się oprzeć.
A ona nie potrafiła. Nie powinna tego robić.
Jej matka… jej matka sama by nie przeżyła.
Ostry ból przeszył jej ją na wylot na samą myśl o tym, jaką kobietą stała się jej matka, a jaką silną osobą była wcześniej. Silną, ufną i kochajacą. Po tym jak przez całe dnie płakała z powodu deportacji ojca, matka zachorowała, fizycznie. Cały czas kaszlała. Pomimo iż próbowała ukryć swój stan przed Liz, ta wiedziała co się dzieje widząc krew na rękach matki, która zasłaniala nimi usta. Petersem nalegał, by spala w gospodarstwie, w ciepłym, wygodnym łóżku, pod okiem służby. Matka z ociąganiem przyznała mu rację, lecz wg Petersena nie mogła żałować tej decyzji.
Poowli wracała do zdrowia, tak mówił Liz, lecz jej sylwetka zmarniała, trywialne rzeczy takie jak stanie czy jedzenie, kosztowały ją sporo wysiłku.
Czas…
Liz patrzyła na pola, potem na niebo, na słońce, które własnie stało w swoim najwyższym punkcie, na chmury płynące spokojnie nad jej głową delikatnie odznaczając swoją wędrówke poprzez cień przesuwający się na łąkach pod nimi.
Teraz miala mnóstwo czasu.
Stłumiony dźwięk kroków kierujących się w dół przykuł jej uwagę. Zdrętwiała. Znajomy głos dobiegł do góry, jednak pomimo tego rozpoznania jej serce boleśnie tłukło się o żebra.
„Mam nadzieje ,ze lubisz ziemniaki” Karl powiedział hasło, zaśmiał się i wdrapał się po drabinie na górę. Niósł z soba tacę z jedzeniem, główie ziemniaki z pola. Położył ją na parapecie.
Uśmiechnęła się do syna rolnika podziwiając ten goszczący w jego oczach błysk. „Gdybym wcześniej nie lubiła ziemniaków, to teraz z pewnością nauczyłabym się je kochać. Umarłabym z głodu, gdyby nie one.”
„Czy to zawoalowana skarga?” spytał Karl na pozór udając szok, który jednak nie dał się uprawomocnić przez uśmiech na jego twarzy. „Te ja wyhodowałem panienko!”
„Hmm…” zamruczala i nabiła ziemniaka na widelec, po czym wzięła maly kęs „Wiesz przecież, że je uwielbiam.”
„No mam nadzieję.” Zażartował i oparł się o framuge okna. „a co patrzysz?” A potem zauważył książkę na jej kolanach i z ciekawością wziął ją do ręki. „Czytasz to?”
Przełykając jedzenie potrząsnęła w zaprzeczeniu glową “Nie”.
„Romeo i Julia…” powiedział w zadumie „To ten sam Romeo i Julia? Tylko angielska wersja, tak?”
„Tak.” Odparła w zamysleniu skupiona na posiłku „Szekspira.”
Ponownie oparł plecy o framugę. Poczuła się nieswojo czując jego klatkę piersiową opierającą się lekko o jej plecy, jego oddech na jej szyi. Wyciągnął ręce i dotknął złotych liter na okładce. „Gdzie ją znalazłaś?”
„Dał mi ją twój ojciec” odparła patrząć na niego. Lecz natychmiast, kiedy tylko zorientowala się jak blisko jest jego twarz, odwróciłą głowę.
„Naprawdę?” Karl pokręcił głową z niedowierzaniem, lekko zaskoczony „Nawet nie wiedziałem, że taką ma.”
Podniosla książkę i podała mu ją „Możesz ją wziąć’ powiedziała modląc siew duchu, by wziął książkę i odszedł. „Nie mam zamiaru czytać jej w najbliższym czasie.”
„nie, skąd. Zatrzymaj ją.” Aprotestował spowrotem pchajać książkę w jej ręce. „mój angielski jest zbyt biedny, żeby czytać taką klasykę jak Romeo i Julia.”
Patrząc na niego odłożyła książkę na bok i jadła dalej. Ręce Karla, które wcześniej opierały się o framugę okienną mignęły obok jej włosow. Poczuła ucisk w gardle.
„Naprawdę jesteś piękna” powiedział opuszkami palców dotykając jej szyi „jedyna w swoim rodzaju.”
Niewiedzą w jaki sposób ma mu okazać, iż kompletnie nie jest nim zainteresowana uchylila się przed kolejnym jego dotykiem i ześlizgnęła z parapetu. „Karl…” zaczęła z wahaniem i ponownie usunęła się z drogiego rąk, które tym razem zmierzały ku jej policzkom. „proszę cię, nie…”
Zignorował jej słowa i przyciągnął ja bliżej siebie pozwalając sobie na to, by jego usta musnęły jej policzek, szczękę, szyję.
„Karl…”
Nie chciala go urazić, w końcu on i jego ojciec ofiarowali jej i jej matce schronienie, ale z całą pewnością nie chciała tego. Z dłoniami opartymi o jego klatkę piersiową starała się go od siebie odepchnąć, zwiększyć miedzy nimi dystans, lecz był zbyt silny i nawet nie drgnął.
Gdy wciąż ją trzymał zdała sobie boleśnie sprawę z tego, że jego ręce posuwają się za daleko, że ma erekcję, którą czuła gdy przyciskał ją coraz mocniej do siebie.
Pamiętała to, kiedy z Maxem była ten pierwszy raz. Jego twarz mignęła przed jej oczami równie mocno co jarząca się jaskrawymi kolorami wina.
„Karl, nie.” Zaprotestowala odpychając go z większa determinacją. “Przestań.”
Spojrzał na nią przelotnie oczami o wiele ciemniejszymi nież zwykle, z włosami w nieladzie “Oboje wiemy, że ty też tego chcesz Liz.” Wyszeptał mrukliwie szybko oddychając „Widzę to w twoich oczach.”
W jej oczach? On mógł to zobaczyć w jej oczach?
Nie mógł. Wcale go nie chciala. Był inny za którym płakała I do którego rwało się jej serce.
W jej slowa po raz pierwszy wdarł się ceiń paniki „Nie,nie chcę. Nie chcę tego Karl.”
Lecz jej słowa odbiły się jak groch od ściany równocześnie z ręką Karla, która sięgnęła jej piersi. Wtedy zdecydowała się na bardiej drastyczne środki i spoliczkowała go.
W jednej sekundzie zamarł. Coś mignęło w jego oczach – wrażliwość, gdniew czy wstyd? Lecz nie puścił jej. Zamiast tego wzmocnił uścisk. “Jak śmiałaś?”
Jego glos był niski i niebezpieczny. Przeraziła się.
Szarpała się próbując wyrwać się z jego objęć, lecz nie udało się jej ruszyć nawet o centymetr. Przycisnął swoje wargi do jej ust i przez sekundę Liz znów była w swoim rodzinnym mieście, w w ukrytym opokoju Mariii Jima, z Maxem, którego usta tak mocno przylgnęły do jej warg, którego język dotykał jej własnego.
Ból przeszył jej umysł. Narastało w niej zdesperowanie. Zaczęła bronić sie mocniej. Nagle znaleźli się na podłodze, jego prawa ręka przesuwała się po jej ciele, lewą przytrzymywał ją. Starała się go kopnąć, lecz nie wyglądało na to, by jego plecy odczuwały te kopniaki, zdawał się wcale nie czuć jak jej pięśći uderzały w jego klatkę piersiową.
W końcu, kiedy jego dłoń starał się ściągnąćz niej ubranie, zebrala w sobie całą siłę i ponownie uderzyla w twarz. Przez moment czas zdawał się stanąć w miejscu dokładnie kiedy zauważyła lepki płyn ściekający z jego nosa na jej sukienkę. Złość zwężyła jego oczy, zaczął charczeć, a ona zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek wcześniej tak się bała. Podni,ósł klano i oparł je o jej brzuch, jak tylko mocno mógł.
Krzyczała ze strachu i bólu, panika oślepiała ją. Próbowała rękami dosięgnąćbrzucha, zwinęła się w odruchu, który mógł zmniejszyć jej ból, by ochronić rosnące w niej dziecko. Uderzył ja w twarz. Fala szaleństwa zalewała jego oczy.
„Proszę Karl” błagała go, podczas gdy jej serce szaleńczo tlukło się o żebra. Niechciała płakać, nie chciała daćmu tej satysfakcji, lecz kiedy poniownie ją uderzył jego ręka zostawiła na jej policzku palący ślad, wtedy łzy popłynęły z jej oczu.
„Karl?”
Poprzez szumiącą w jej uszach krew i własne jęki ledwo mogła usłyszeć glos Petersena.
Zamykając oczy marzyła o tym, by było już po wszystkim, jej palce zacisnęły się wokół brzucha kiedy poczuła krew spływającą pomiędzy jej nogami.
Karl ucichł a jego ruchy uspokoiły się.
Słowa, które zaczęła wypowiadać w chwilę później zdawały się być wypowiadane przez wieczność, lecz ucichły zanim jej serce uderzyło dwa razy. Czuła jak Karl jest z niej ściągany, ślady w miejscach, w których ją uderzył lub przetrzymywał bolały. Krzyczeli, yła tego pewna, lecz do niej docierały tylko fragmenty wyrzucanych z siebie słów, dźwięki, które były niewiele lepiej słyszalne od szeptu.
A potem delikatna dłoń Petersena zaczęła przesuwać włosy zjej twarzy. A oże to był Karl? Jej oczy otworzyły się szeroko napotykając smutne, zakłopotane spojrzenie. Usta w przypominającej kształtem serce twarzy poruszaly się, skupiła się na nich starając się zrozumieć co próbowały powiedzieć.
Bez skutku.
„Moje dziecko…” wyszeptała w końcu, a jej głos zdominował każdy inny odgłos w pomieszczeniu. „moje dziecko…”
Jego usta poruszyły się ponownie i mogla dosłyszeć jak powtarza jej słowa, a w jego oczach pojawiła się dobrze ukrywane zaskoczenie.
„Moje dziecko…” ciało kurczyło się kiedy krzyk wydarł się z jej gardła.
Ręka delikatnie ściagnęła jej dłoń oplecioną wokół brzucha. Pozwoliła im socząć na drewnianej podłodze strychu szopy, delikatnie trzęsąc się pod wpływem rozdzierającego ją smutku.
„…w porządku Liz…”
Cieżko oddychała wciaając w płuca hausty powietrza. Jej przepona brzuszna zaprotestowała boleśnie kiedy poruszyli nią. Przeszył ja ból. Skrzywiła się, jej umysł błagał o Maxa, błagał o widok jej matki.
„…dobre. Będzie dobrze.”
Chciałą zaufać Petersenowi.
Naprawdę, chciaął.
Lecz krew spływająca pomiędzy jej nogami i bolesny skowyt w jej głowie stawał temu na przeszkodzie.
Polska, marzec 1943
Jego cialo wystawione na zimy strumień powietrza mimowolnie przeszły dreszcze. Senne otumanienie, które opanowało jego umysł w pociągu szybko wyparowało pod wpływem mrozu boleśnie przywracając go do rzeczywistości. Zdając sobie sprawę z własnej nagości objał się ramionami na próżno starając się schować nagie ciało jednocześnie strzegoc je od zimna.
Wszyscy wokół niego milczeli.
Nikt nie ośmielił się odezwać.
Drżąć obserwował swój oddech uciekający do nieba w postaci małych kłębiastych obłoczków. Uciekający z obozu, z którego on sam chciał uciec.
Odwrócił głowę w bok patrząc na stojącego obok niego mężczyznę. Gęsia skórka pokryła suchą, plamistą skórę, a Max zastanawial się, co też ten stary mężczyzna mógł zrobić, że zasłużył sobie na ten obóz. Patrząc na wschodzące słońce, marszcząć od jego światła oczy, szukal znajomej twarzy pomimo tego iż wiedział, że takowej nie znajdzie. Kobiety biegaly w kółko, nagie. Młode i stare, zdrowe i chore, były rozdzielane. Dzieci wydzierane matkom płakały.
Kobiety oddzielane od mężczyzn płakały, płakały te rozdzielane z córkami i synami.
Mężczyźni płakali.
On milczał starając się popatrzeć na całą sytuację z zewnątrz, starając się udawać, że wcale go tam nie było, że był jedynie Świadkiem Boga. Ale ostry wiatr i drżący obok niego starzec szybko przywrócili go rzeczywistości.
Kiedy wartownicy machnęli ręką dając znak, by luzie się zatrzymali blisko dwadzieścia nagich kobiet o okrwawionych stopach pokrytych kurzem zamarło w miejscu. Większość z nich była stara, a rozkaz biegania zmusił je do wysiłku, po którym całe się trzęsły. W większości słabe i bezbronne zostały zaprowadzone do innej grupy kobiet. Starych.
Jedna z kobiet, około pięćdziesięciu lat, z najbardziej charakterystyczną twarzą, twarzą, która utknęła w pamięci Maxa na długo, rzuciła za siebie zdesperowane spojrzenie I starała się odepchnąćod siebie pilnującego ją strażnika. Ten szarpnął nią mocno, zachwiała się i upadła.
Dłonie mężczyzny stojącego obok niego bezwiednie zaciskały się w pięść.
Bez słowa wyjaśnienie strażnicy zaprowadzili mężczyzn do piaszczystego koła. Znali zasady, więc zaczęli biec. Tak szybko i tak dlugo, jak tylko byli w stanie. Starsi mężczyźni z pewnością by spobie poradzili, gdyby nie wymagano od nich zbyt ciężkich prac – to był jedyny sensowny powód tego całego przesiewu.
Mężczyzna stojący koło niego, ten z plamistą skórą, biegł, dopóki w końcu strażnik noszący mundur Waffen-SS nie wyciągnął go z kręgu i nie odepchnął na prawą stronę.
Max starał się ponownie zobaczyć potem mężczyznę, potym jak ubrali się i jak zaprowadzono ich do baraków. Ponownie zobaczył twarz upewniającą go w tym czego doświadczał, niezdecydowane spojrzenie w oczach mężczyzny. Jego żona była w jego ramionach. Ten widok ogrzał serce Maxa, uśmiechnął się słabo do starszego mężczyzny czująć z jego powodu żal.
Bez względu na to, jak bardzo potrzebował Liz z jej słodkim zapachem włosów i z jej błyszczącymi oczami, nie chciałby by była teraz z nim.
Musi przejść przez to sam, z jej wspomnieniem jako przewodnikiem.
Niemcy, marzec 1943
Ponownie usiadła na parapecie spoglądając wzrokiem jak najdalej w pole rozciągające się za oknem. Nietknięta angielska książka spoczywała na jej udach. Należała do george’a Petersena, rolnika który zajmował się nią i jej matką. Kiedy usłyszał, że uczyła się angielskiego wyciągnął zakurzoną książkę spoczywającą na strychu, ztarł z iej pajęczyny i uśmiechając się dał ją Liz. Wcześniejszy prezent urodzinowy. Tak powiedział. Nie mogła go zawieźć, nie tej twarzy w kształcie serca I nie tych uśmiechniętych oczu. Przyjęła prezent.
To był romans.
Romeo i Julia.
Nie czytała jej starając się by jej głód wiedzy pozostawał niezaspokojony. Nie będzie czytać. Obiecała to sobie. Nigdy. Wiedziała, jak ksiażka sie kończy, wiec czytanie jej byłoby czystą torturą dla jaj I tak nadwyrężonej duszy. Pomysł na zakończenie jej ciemnych dni, nieszczęść I bólu był zbyt kuszący, zbyt wspaniały, by mu się oprzeć.
A ona nie potrafiła. Nie powinna tego robić.
Jej matka… jej matka sama by nie przeżyła.
Ostry ból przeszył jej ją na wylot na samą myśl o tym, jaką kobietą stała się jej matka, a jaką silną osobą była wcześniej. Silną, ufną i kochajacą. Po tym jak przez całe dnie płakała z powodu deportacji ojca, matka zachorowała, fizycznie. Cały czas kaszlała. Pomimo iż próbowała ukryć swój stan przed Liz, ta wiedziała co się dzieje widząc krew na rękach matki, która zasłaniala nimi usta. Petersem nalegał, by spala w gospodarstwie, w ciepłym, wygodnym łóżku, pod okiem służby. Matka z ociąganiem przyznała mu rację, lecz wg Petersena nie mogła żałować tej decyzji.
Poowli wracała do zdrowia, tak mówił Liz, lecz jej sylwetka zmarniała, trywialne rzeczy takie jak stanie czy jedzenie, kosztowały ją sporo wysiłku.
Czas…
Liz patrzyła na pola, potem na niebo, na słońce, które własnie stało w swoim najwyższym punkcie, na chmury płynące spokojnie nad jej głową delikatnie odznaczając swoją wędrówke poprzez cień przesuwający się na łąkach pod nimi.
Teraz miala mnóstwo czasu.
Stłumiony dźwięk kroków kierujących się w dół przykuł jej uwagę. Zdrętwiała. Znajomy głos dobiegł do góry, jednak pomimo tego rozpoznania jej serce boleśnie tłukło się o żebra.
„Mam nadzieje ,ze lubisz ziemniaki” Karl powiedział hasło, zaśmiał się i wdrapał się po drabinie na górę. Niósł z soba tacę z jedzeniem, główie ziemniaki z pola. Położył ją na parapecie.
Uśmiechnęła się do syna rolnika podziwiając ten goszczący w jego oczach błysk. „Gdybym wcześniej nie lubiła ziemniaków, to teraz z pewnością nauczyłabym się je kochać. Umarłabym z głodu, gdyby nie one.”
„Czy to zawoalowana skarga?” spytał Karl na pozór udając szok, który jednak nie dał się uprawomocnić przez uśmiech na jego twarzy. „Te ja wyhodowałem panienko!”
„Hmm…” zamruczala i nabiła ziemniaka na widelec, po czym wzięła maly kęs „Wiesz przecież, że je uwielbiam.”
„No mam nadzieję.” Zażartował i oparł się o framuge okna. „a co patrzysz?” A potem zauważył książkę na jej kolanach i z ciekawością wziął ją do ręki. „Czytasz to?”
Przełykając jedzenie potrząsnęła w zaprzeczeniu glową “Nie”.
„Romeo i Julia…” powiedział w zadumie „To ten sam Romeo i Julia? Tylko angielska wersja, tak?”
„Tak.” Odparła w zamysleniu skupiona na posiłku „Szekspira.”
Ponownie oparł plecy o framugę. Poczuła się nieswojo czując jego klatkę piersiową opierającą się lekko o jej plecy, jego oddech na jej szyi. Wyciągnął ręce i dotknął złotych liter na okładce. „Gdzie ją znalazłaś?”
„Dał mi ją twój ojciec” odparła patrząć na niego. Lecz natychmiast, kiedy tylko zorientowala się jak blisko jest jego twarz, odwróciłą głowę.
„Naprawdę?” Karl pokręcił głową z niedowierzaniem, lekko zaskoczony „Nawet nie wiedziałem, że taką ma.”
Podniosla książkę i podała mu ją „Możesz ją wziąć’ powiedziała modląc siew duchu, by wziął książkę i odszedł. „Nie mam zamiaru czytać jej w najbliższym czasie.”
„nie, skąd. Zatrzymaj ją.” Aprotestował spowrotem pchajać książkę w jej ręce. „mój angielski jest zbyt biedny, żeby czytać taką klasykę jak Romeo i Julia.”
Patrząc na niego odłożyła książkę na bok i jadła dalej. Ręce Karla, które wcześniej opierały się o framugę okienną mignęły obok jej włosow. Poczuła ucisk w gardle.
„Naprawdę jesteś piękna” powiedział opuszkami palców dotykając jej szyi „jedyna w swoim rodzaju.”
Niewiedzą w jaki sposób ma mu okazać, iż kompletnie nie jest nim zainteresowana uchylila się przed kolejnym jego dotykiem i ześlizgnęła z parapetu. „Karl…” zaczęła z wahaniem i ponownie usunęła się z drogiego rąk, które tym razem zmierzały ku jej policzkom. „proszę cię, nie…”
Zignorował jej słowa i przyciągnął ja bliżej siebie pozwalając sobie na to, by jego usta musnęły jej policzek, szczękę, szyję.
„Karl…”
Nie chciala go urazić, w końcu on i jego ojciec ofiarowali jej i jej matce schronienie, ale z całą pewnością nie chciała tego. Z dłoniami opartymi o jego klatkę piersiową starała się go od siebie odepchnąć, zwiększyć miedzy nimi dystans, lecz był zbyt silny i nawet nie drgnął.
Gdy wciąż ją trzymał zdała sobie boleśnie sprawę z tego, że jego ręce posuwają się za daleko, że ma erekcję, którą czuła gdy przyciskał ją coraz mocniej do siebie.
Pamiętała to, kiedy z Maxem była ten pierwszy raz. Jego twarz mignęła przed jej oczami równie mocno co jarząca się jaskrawymi kolorami wina.
„Karl, nie.” Zaprotestowala odpychając go z większa determinacją. “Przestań.”
Spojrzał na nią przelotnie oczami o wiele ciemniejszymi nież zwykle, z włosami w nieladzie “Oboje wiemy, że ty też tego chcesz Liz.” Wyszeptał mrukliwie szybko oddychając „Widzę to w twoich oczach.”
W jej oczach? On mógł to zobaczyć w jej oczach?
Nie mógł. Wcale go nie chciala. Był inny za którym płakała I do którego rwało się jej serce.
W jej slowa po raz pierwszy wdarł się ceiń paniki „Nie,nie chcę. Nie chcę tego Karl.”
Lecz jej słowa odbiły się jak groch od ściany równocześnie z ręką Karla, która sięgnęła jej piersi. Wtedy zdecydowała się na bardiej drastyczne środki i spoliczkowała go.
W jednej sekundzie zamarł. Coś mignęło w jego oczach – wrażliwość, gdniew czy wstyd? Lecz nie puścił jej. Zamiast tego wzmocnił uścisk. “Jak śmiałaś?”
Jego glos był niski i niebezpieczny. Przeraziła się.
Szarpała się próbując wyrwać się z jego objęć, lecz nie udało się jej ruszyć nawet o centymetr. Przycisnął swoje wargi do jej ust i przez sekundę Liz znów była w swoim rodzinnym mieście, w w ukrytym opokoju Mariii Jima, z Maxem, którego usta tak mocno przylgnęły do jej warg, którego język dotykał jej własnego.
Ból przeszył jej umysł. Narastało w niej zdesperowanie. Zaczęła bronić sie mocniej. Nagle znaleźli się na podłodze, jego prawa ręka przesuwała się po jej ciele, lewą przytrzymywał ją. Starała się go kopnąć, lecz nie wyglądało na to, by jego plecy odczuwały te kopniaki, zdawał się wcale nie czuć jak jej pięśći uderzały w jego klatkę piersiową.
W końcu, kiedy jego dłoń starał się ściągnąćz niej ubranie, zebrala w sobie całą siłę i ponownie uderzyla w twarz. Przez moment czas zdawał się stanąć w miejscu dokładnie kiedy zauważyła lepki płyn ściekający z jego nosa na jej sukienkę. Złość zwężyła jego oczy, zaczął charczeć, a ona zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek wcześniej tak się bała. Podni,ósł klano i oparł je o jej brzuch, jak tylko mocno mógł.
Krzyczała ze strachu i bólu, panika oślepiała ją. Próbowała rękami dosięgnąćbrzucha, zwinęła się w odruchu, który mógł zmniejszyć jej ból, by ochronić rosnące w niej dziecko. Uderzył ja w twarz. Fala szaleństwa zalewała jego oczy.
„Proszę Karl” błagała go, podczas gdy jej serce szaleńczo tlukło się o żebra. Niechciała płakać, nie chciała daćmu tej satysfakcji, lecz kiedy poniownie ją uderzył jego ręka zostawiła na jej policzku palący ślad, wtedy łzy popłynęły z jej oczu.
„Karl?”
Poprzez szumiącą w jej uszach krew i własne jęki ledwo mogła usłyszeć glos Petersena.
Zamykając oczy marzyła o tym, by było już po wszystkim, jej palce zacisnęły się wokół brzucha kiedy poczuła krew spływającą pomiędzy jej nogami.
Karl ucichł a jego ruchy uspokoiły się.
Słowa, które zaczęła wypowiadać w chwilę później zdawały się być wypowiadane przez wieczność, lecz ucichły zanim jej serce uderzyło dwa razy. Czuła jak Karl jest z niej ściągany, ślady w miejscach, w których ją uderzył lub przetrzymywał bolały. Krzyczeli, yła tego pewna, lecz do niej docierały tylko fragmenty wyrzucanych z siebie słów, dźwięki, które były niewiele lepiej słyszalne od szeptu.
A potem delikatna dłoń Petersena zaczęła przesuwać włosy zjej twarzy. A oże to był Karl? Jej oczy otworzyły się szeroko napotykając smutne, zakłopotane spojrzenie. Usta w przypominającej kształtem serce twarzy poruszaly się, skupiła się na nich starając się zrozumieć co próbowały powiedzieć.
Bez skutku.
„Moje dziecko…” wyszeptała w końcu, a jej głos zdominował każdy inny odgłos w pomieszczeniu. „moje dziecko…”
Jego usta poruszyły się ponownie i mogla dosłyszeć jak powtarza jej słowa, a w jego oczach pojawiła się dobrze ukrywane zaskoczenie.
„Moje dziecko…” ciało kurczyło się kiedy krzyk wydarł się z jej gardła.
Ręka delikatnie ściagnęła jej dłoń oplecioną wokół brzucha. Pozwoliła im socząć na drewnianej podłodze strychu szopy, delikatnie trzęsąc się pod wpływem rozdzierającego ją smutku.
„…w porządku Liz…”
Cieżko oddychała wciaając w płuca hausty powietrza. Jej przepona brzuszna zaprotestowała boleśnie kiedy poruszyli nią. Przeszył ja ból. Skrzywiła się, jej umysł błagał o Maxa, błagał o widok jej matki.
„…dobre. Będzie dobrze.”
Chciałą zaufać Petersenowi.
Naprawdę, chciaął.
Lecz krew spływająca pomiędzy jej nogami i bolesny skowyt w jej głowie stawał temu na przeszkodzie.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Taa..., trzeci raz już się zabieram do skomentowania tych części, ale wszystko co napiszę, w porównaniu z powyższym, wydaje się takie płytkie, i nie oddające tego co czułam czytając to tłumaczenie.
Wszystko co dotyczy II wojny i tego co się wtedy wyprawiało z ludnością nie odpowiadającą obrazkowi "rasy panów" Hitlera, i nie mowię tu tylko o ludnosci żydowskiej, jest czymś obok czego człowiek, w którym jest chociaż odrobina jakiegoś uczucia nie może przejść obojętnie. Zawsze po takim chociażby "liźnięciu" odrobiny tej tematyki zostaje, jeżeli chodzi o mnie, smutek i coś na kształt zaniepokojenia, że to wszystko wydarzyło się i może się jeszcze wydarzyć...
I zawsze wtedy mam przed oczami cytat z "Medalionów" Z. Nałkowskiej "Ludzie ludziom zgotowali ten los".
I to jest najsmutniejsze.
Niewyobrażalne zło i nieludzkie cierpienia oto charakterystyka tamtego okresu.
Dziękuję!
Wszystko co dotyczy II wojny i tego co się wtedy wyprawiało z ludnością nie odpowiadającą obrazkowi "rasy panów" Hitlera, i nie mowię tu tylko o ludnosci żydowskiej, jest czymś obok czego człowiek, w którym jest chociaż odrobina jakiegoś uczucia nie może przejść obojętnie. Zawsze po takim chociażby "liźnięciu" odrobiny tej tematyki zostaje, jeżeli chodzi o mnie, smutek i coś na kształt zaniepokojenia, że to wszystko wydarzyło się i może się jeszcze wydarzyć...
I zawsze wtedy mam przed oczami cytat z "Medalionów" Z. Nałkowskiej "Ludzie ludziom zgotowali ten los".
I to jest najsmutniejsze.
Niewyobrażalne zło i nieludzkie cierpienia oto charakterystyka tamtego okresu.
Dziękuję!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Rozdział 40
Niemcy, Kwiecień 1943
Głośny dźwięk rozdzwonionych kościelnych dzwonów obudził ją. Niski tembr wypelnił jej uszy i sprawił, że mocno zacisnęła powieki, zamin zdecydowala się otworzyć oczy i spojrzeć na otaczający ją świat. Łóżko, w którym spała, pokój w którym się znajdowała, wszystko zdawało się być nowe. Nie potrafiła dokładnie przypomnieć sobie co się stało, gdzie była, kim była. Przestraszyła się. Chciałą wstać i uciec, uciec z dala od ciemnego pokoju, antycznego łoża z zatęchłymi kocami, lecz przewlekły ból w jej podbrzuszu powstrzymał ją bardzo szybko.
Ręka powędrowała ku brzuchowi, który nagle wydał się taki pusty. Wtedy zaczęło wszystko wracać.
Karl.
Nadciągająca fala mdłości była bliska przejęcia nad nią kontroli, ale zdławiła ból wracających wspomnień. Jej dłoń sięgnęła po szalik i dotknęła szorstkiego materiału, zacisnęła się na nim, coraz mocniej i mocniej dopóki kostki jej dłoni nie zbielały z wysiłku i bólu, który mógł zdominować ten w jej podbrzuszu. Zaledwie parę łez pojawiło się w jej oczach, a jeszcze mniej zdołało pokonać ich barierę by spłynąć w dół jej policzków. Ich liczba przeczyła potwornej pustce, jaką poczuła.
Jej prawa dłoń spoczywała na brzuchu delikatnie gładząc go do momentu, w którym jej odrętwiałe palce nie rozpoznały materiału pod swoimi opuszkami. Wypukłośćświadcząca o jej ciąży nadal była, lecz jej brzuch… Skrzywiła się w bólu, a niepokonany jek jej umysłu nie pozwalał jej się skupić. Jej brzuch… wydawał się być zimnym, ciężkim i pustym pojemnikiem umieszczonym w niej, wiedziała, że nie ma już dziecka.
Wiedziała o tym. Tak samo wiedziała, jak wtredy, kiedy zrozumiała, że jest w ciąży.
Zmusiła się by zdławić wolający o wolność jęk, lecz udało mu się prześliznąćpomiędzy jej wargami i zabrzmieć niedorzecznie głośno w cichym pokoju. Ból narastał dokuczając coraz bardziej, rosnąc w siłę, coraz bardziej. By powstrzymać się od płaczu wciągnęła głęboki haust powietrza, zrobiła wydech i ponownie wdech. Starałasie skoncentrować na oddychaniu, na otoczeniu, nie na tym, co odczuwała, nie na chłoszczącym jej ciało bólu.
Poój był mały i raczej skromny. Światło poranka słabymi strumieniami przedostawało się do jego wnętrza poprzez zabrudzone, małe okno. W powietrzu wirowały drobiny kurzu nakreślając ścieżkę pomiędzy oknem a dużym, dębowym biurkiem. Strumień światła otaczał stojący na nim wazon Zawierający parę kwiatów, które kiedyś musiały być piękne, lecz było to bardzo dawno tremu.
Nad wejściem wisiał mały drewniany krucyfiks. Lekko przekrzywiony wyglądał jakby zaraz miał spaść. Ukoronowana cierniami głowa zamarła w bezruchu, na twarzy Jezusa rysowały się głębokie linie smutku. Poprzez nagły atak bólu rozpoznała ten widok – klasa pana Rendalla miała podobny krucyfiks, tak samo ponury i tak samo posępny jak ten.
Gdzie była?
Wiercąc się w miejscu usiłowala się podnieść chociażby do tego stopnia, by móc zobczyć miejsce, w którym się znajdowała. Ale ból…ten ból. Ból tkwiący w niej, palacy jej wnętrzności wspierany przez płomienie zdawał się ją pochłaniać. Pokój natychmiast zniknął, zastąpiła go ciemność. Zamknęła oczy starając się złapać trochę powietrza w płuca, ignorując walące w piersiach serce, domagające się więcej tlenu dla wściekle krążącej w żyłach krwi.
Ściszony głos zdawał się zabłąkać w jej okolicach. Dochodziły do niej fragmenty jakiejś rozmowy toczącej się za drzwiami pokoju. Jacyś ludzie przechodzili przez korytarz śmiejąc się z siebie nawzajem.
Kobiety.
Wszystkie głosy jakie słyszała były kobiecymi głosami.
Własnie miała zamiar obrócić się na drugi bok i pogrążyć głowę w poduszkach starając się jednocześnie uciec od bólu, głosów jak i zmieszania, jednak kroki na korytarzu stawały się niebezpiecznie głośne.
Wstrzymując oddech mocniej zacisnęła koc wokół swojego ciała. Wszystko co miała na sobie to koszula nocna. Patrzyła z przerażeniem jak drzwi się otwierają.
Do pokoju weszła drobna kobieta. Jej ciało okrywał szary habit. Śpiewała cos pod nosem w nieznanym języku – po łacinie jak zdawało się Liz - potem zapaliła świecę, wyjęła uschnięte kwaity z wazonu i w ich miejsce włożyła świeże.
Liz nerwowo odkaszlnęła.
Kobieta obróciłą się szybko na pięcie a jej wzrok napotkał oczy Liz. Na jej ustach pojawił się uśmiech. Nosiła znajomy Liz czepiec i nagle wszystko stało się jasne. Pomimo zmęczenia umysłu zrozumiała, że jest w klasztorze.
Oczywiście nic nie mialo sensu. Co niby robiła w klasztorze otoczona Chrześcijanami?
„Dzień dobry Elizabeth” grzecznie powiedziała zakonnica, a jej uśmiech z ust przeniósł się na jej oczy. Coś w ich było znajomego, coś, czego Liz nie mogla zrozumieć. Już je wcześniej widziała, ale nie mogła sobie przypomnieć ani kiedy, ani gdzie.
Układając kwiaty w wazonie zakonnica napełniła pojemnik wodą i głęboko wciągnęła zapach kwiatów w płuca. „Wyglądasz zdecydowanie lepiej niż wczoraj.” Powiedziała stawiając wazon na biurku i podchodząc do Liz. „jestes głodna?”
Zdając sobie sprawę, że gapi się na zakonnicę Liz zamknęła usta i szybko przeszukiwała pamięć w celu odnalezienia potrzebnych słów. WTak wiele pytań kłębiło się w niej, że nie wiedziała ani o co najpierw spytać, ani co najpierw powiedzieć.
Widząc w oczach Liz niezdecydowanie, zakonnica usiadła na brzegu łózka, które zadrżało pod ich wspólną wagą. „Jestem siostra Agnieszka.” Przedstawiła się jednocześnie delikatnie odkrywając czoło Liz z przykrywających je włosów. „Jesteś klasztorze w Bbenhausen”.
„Ja…” wydukała Liz. Ból głowy nie ustępował. Pod wpływem ciepłego dotyku ręki Agnieszki delikatnie głaszczącej jej czoło emocje uformowaly się w jedną wielką gulę rosnącą w jej gardle. „Dlaczego?…” Jej zakłopotanie rosło z każdą sekundą jak starała się wydusić z siebie coś więcej, pytania, które kłębiły się w jej głowie. „Gdzie jest moja…moja matka?”
Agnieszka uśmiechnęła się ponownie, I był to jedyny raz, kiedy w jej uśmiechu dostrzegła smutek. „Twoja mama czuje się dobrze. Nadal jest przy rodzinie Petersenów. Myśleli, że będie tak lepiej dla ciebie, kiedy my się tobą zaopiekujemy. Po tym, co zaszło…” Agnieszka zamilkła starając się najwyraźniej uniknąć poruszania tego tematu.
Liz, wdzięczna jej za to, potaknęła jednocześnie walcząc z bólem, jaki ten niewielki ruch spowodował. „Jak długo tu…tutaj jestem?” To pytanie zakłopotało ją, ponieważ postać Agnieszki wydawała jej się być znajoma.
„Od trzech dni” odparła Agnieszka. „Spałaś, kiedy george Cię przyniósł i od tego momentu nie odzyskałaś w pełni przytomności. Oże i otworzyłaś raz lub dwa razy oczy kiedy podawałam ci wodę. Wtedy bardzo gorączkowałaś, prawie bredziłaś w delirium.” Agnieszka lekko zaśmiała się wypełniając tym rzadko spotykanym ostatnio dźwiękiem cichy pokój. Majaczyłaś ciągle powtarzając coś o niedźwiedziach i zamrożonych rybach. Nie mogłam zrozumieć pojedynczego słowa.”
Z zaczerwienionymi policzkami Liz uczyniła wysiłek by usiąść. Zadowolona skorzystała z pomocnej, wyciągniętej ku niej ręki Agnieszki. „Straciłam je, prawda?” spytała znacząco spoglądając na brzuch, prawie będąc pewna odpowiedzi. Jednak ktoś musiał to potwierdzić.
W oczach Agnieszki pojawiło się współczucie „Tak. Modliliśmy się za ciebie i twoje maleństwo, ale nie udało mu się przetrwać.” Zamilkła. Na jej twarzy pojawił się żal. “Przykro mi Elizabeth.”
Liz, walcząc z zawrotami głowy zamknęła oczy. Lecz to nie pomogło. Jej żołądek zdawał się fikać kozły, głodny domagał się opieki, zawstydzona objęła go dłońmi.
Agnieszka dosłyszała burczenie i domyślając się jego przyczyny uśmiechnęła się. „pozwól, że przyniosę ci coś do zjedzenia.” Powiedziała. Nie jadłaś nic przywoitego odkąd tu trafiłaś.”
Potem położyła wierzch dłoni na czole Liz, by sprawdzić, czy nie ma gorączki. Wstała i podeszła do drzwi. Już miała zamknąćza sobą drzwi, jednak najwyraźniej rozmyśliła się i pozostawiła je uchylone.
„Nasza śpiąca królewna się obudziła matko.” Doleciało do uszu Liz, a zaraz potem do pokoju weszła starsza od Agnieszki kobieta.
To nie jej zmarszczki na twarzy czy wiek wywołały w Liz poczucie ogromnego szacunku do niej. To były jej oczy – mądre, wierzące i kochające, odbijające miłość, wolnego ducha, k™óry świecił jasno poprzez nie. To właśnie sprawiło, że iż od razu zaczęła ją podziwiać.
Wdzięcznie pochyliła w dół głowę, co jak sądziła było godziwym wyrazem szacunku.
Matka Przełożona zamknęła za sobą drzwi i uśmiechnęła się. Wtedy jej twarz stała się jeszcze bardziej pomarszczona i powykrzywiana niż wcześniej. Lecz tym samym zyskała jeszcze wiecej szacunku u Liz.
„Witaj Elizabeth” powiedziała przeorysza zbliżając się do niej. „Ufam, że Agnieszka dobrze się tobą zajęła?”
Liz potaknęła nie będąc pewna co jeszcze może zrobić. Wszystko było takie… takie dziwne, ironiczne właściwie. I oto była tu. Żydówka w chrześcijańskim klasztorze, w pokoju, w którym Chrystus spoglądał na nią i gzdie modliła się do swego Boga, błagając go, by ja ocalił, by przyjął ją w swoje objęcia.
To nie miało żadnego sensu.
Niemcy, kwiecień 1943r.
Zagryzła wargi nie dając po sobie poznać bólu, jaki sprawiła jej Agnieszka starając się rozczesać jej włosy.
„Ostrożnie, ostrożnie” Matka Veronica delikatnie strofowała zakonnicę. Lekko uśmiechając się obserwowała zmagania koleżanki. „Nie zapomnij o końcówkach z przodu glowy moja droga.”
Agnieszka potaknęła w milczeniu wcierając we włosy Liz więcej farby. Uśmiechnęła się do niej przyglądając się jak ta zagryza wargę już przewidując kolejne posunięcie palców Agnieszki plączących się w jej włosach. „Masz piękne włosy Elizabeth’ powiedziała Agnieszka z przebłyskiem podziwu. „Takie długie i lśniące. Przykrycie ich czepcem byłoby wstydem.”
Liz słabo uśmiechnęła się gdy napięcie zelżało. „Dziękuję.”
„Poza tym lepiej wyglądaz jako brunetka” Agnieszka zaśmiała się lekko potrząsając głową. „A teraz zamknij oczy kochanie.”
Posłusznie wykonując każde polecenie Liz zamknęła oczy i pozwoliła Agnieszce wetrzeć w brwi trochę farby.
„No i wszystko zrobione.” Powiedziła w końcu Agnieszka. Wstała I zaczęła przyglądać sie swemu dziełu. „nieźle, prawda?”
Liz z wahaniem otworzyła oczy i spojrzała w lustro, które podała jej matka Veronica. Spoglądała na nią kompletnie obca osoba, lecz to nie kolor włosów czynił ją obcą.
Coś się zmieniło, coś o wiele głębszego niż tak bardzo zewnętrza cecha jak kolor włosów.
Niemcy, Kwiecień 1943
Głośny dźwięk rozdzwonionych kościelnych dzwonów obudził ją. Niski tembr wypelnił jej uszy i sprawił, że mocno zacisnęła powieki, zamin zdecydowala się otworzyć oczy i spojrzeć na otaczający ją świat. Łóżko, w którym spała, pokój w którym się znajdowała, wszystko zdawało się być nowe. Nie potrafiła dokładnie przypomnieć sobie co się stało, gdzie była, kim była. Przestraszyła się. Chciałą wstać i uciec, uciec z dala od ciemnego pokoju, antycznego łoża z zatęchłymi kocami, lecz przewlekły ból w jej podbrzuszu powstrzymał ją bardzo szybko.
Ręka powędrowała ku brzuchowi, który nagle wydał się taki pusty. Wtedy zaczęło wszystko wracać.
Karl.
Nadciągająca fala mdłości była bliska przejęcia nad nią kontroli, ale zdławiła ból wracających wspomnień. Jej dłoń sięgnęła po szalik i dotknęła szorstkiego materiału, zacisnęła się na nim, coraz mocniej i mocniej dopóki kostki jej dłoni nie zbielały z wysiłku i bólu, który mógł zdominować ten w jej podbrzuszu. Zaledwie parę łez pojawiło się w jej oczach, a jeszcze mniej zdołało pokonać ich barierę by spłynąć w dół jej policzków. Ich liczba przeczyła potwornej pustce, jaką poczuła.
Jej prawa dłoń spoczywała na brzuchu delikatnie gładząc go do momentu, w którym jej odrętwiałe palce nie rozpoznały materiału pod swoimi opuszkami. Wypukłośćświadcząca o jej ciąży nadal była, lecz jej brzuch… Skrzywiła się w bólu, a niepokonany jek jej umysłu nie pozwalał jej się skupić. Jej brzuch… wydawał się być zimnym, ciężkim i pustym pojemnikiem umieszczonym w niej, wiedziała, że nie ma już dziecka.
Wiedziała o tym. Tak samo wiedziała, jak wtredy, kiedy zrozumiała, że jest w ciąży.
Zmusiła się by zdławić wolający o wolność jęk, lecz udało mu się prześliznąćpomiędzy jej wargami i zabrzmieć niedorzecznie głośno w cichym pokoju. Ból narastał dokuczając coraz bardziej, rosnąc w siłę, coraz bardziej. By powstrzymać się od płaczu wciągnęła głęboki haust powietrza, zrobiła wydech i ponownie wdech. Starałasie skoncentrować na oddychaniu, na otoczeniu, nie na tym, co odczuwała, nie na chłoszczącym jej ciało bólu.
Poój był mały i raczej skromny. Światło poranka słabymi strumieniami przedostawało się do jego wnętrza poprzez zabrudzone, małe okno. W powietrzu wirowały drobiny kurzu nakreślając ścieżkę pomiędzy oknem a dużym, dębowym biurkiem. Strumień światła otaczał stojący na nim wazon Zawierający parę kwiatów, które kiedyś musiały być piękne, lecz było to bardzo dawno tremu.
Nad wejściem wisiał mały drewniany krucyfiks. Lekko przekrzywiony wyglądał jakby zaraz miał spaść. Ukoronowana cierniami głowa zamarła w bezruchu, na twarzy Jezusa rysowały się głębokie linie smutku. Poprzez nagły atak bólu rozpoznała ten widok – klasa pana Rendalla miała podobny krucyfiks, tak samo ponury i tak samo posępny jak ten.
Gdzie była?
Wiercąc się w miejscu usiłowala się podnieść chociażby do tego stopnia, by móc zobczyć miejsce, w którym się znajdowała. Ale ból…ten ból. Ból tkwiący w niej, palacy jej wnętrzności wspierany przez płomienie zdawał się ją pochłaniać. Pokój natychmiast zniknął, zastąpiła go ciemność. Zamknęła oczy starając się złapać trochę powietrza w płuca, ignorując walące w piersiach serce, domagające się więcej tlenu dla wściekle krążącej w żyłach krwi.
Ściszony głos zdawał się zabłąkać w jej okolicach. Dochodziły do niej fragmenty jakiejś rozmowy toczącej się za drzwiami pokoju. Jacyś ludzie przechodzili przez korytarz śmiejąc się z siebie nawzajem.
Kobiety.
Wszystkie głosy jakie słyszała były kobiecymi głosami.
Własnie miała zamiar obrócić się na drugi bok i pogrążyć głowę w poduszkach starając się jednocześnie uciec od bólu, głosów jak i zmieszania, jednak kroki na korytarzu stawały się niebezpiecznie głośne.
Wstrzymując oddech mocniej zacisnęła koc wokół swojego ciała. Wszystko co miała na sobie to koszula nocna. Patrzyła z przerażeniem jak drzwi się otwierają.
Do pokoju weszła drobna kobieta. Jej ciało okrywał szary habit. Śpiewała cos pod nosem w nieznanym języku – po łacinie jak zdawało się Liz - potem zapaliła świecę, wyjęła uschnięte kwaity z wazonu i w ich miejsce włożyła świeże.
Liz nerwowo odkaszlnęła.
Kobieta obróciłą się szybko na pięcie a jej wzrok napotkał oczy Liz. Na jej ustach pojawił się uśmiech. Nosiła znajomy Liz czepiec i nagle wszystko stało się jasne. Pomimo zmęczenia umysłu zrozumiała, że jest w klasztorze.
Oczywiście nic nie mialo sensu. Co niby robiła w klasztorze otoczona Chrześcijanami?
„Dzień dobry Elizabeth” grzecznie powiedziała zakonnica, a jej uśmiech z ust przeniósł się na jej oczy. Coś w ich było znajomego, coś, czego Liz nie mogla zrozumieć. Już je wcześniej widziała, ale nie mogła sobie przypomnieć ani kiedy, ani gdzie.
Układając kwiaty w wazonie zakonnica napełniła pojemnik wodą i głęboko wciągnęła zapach kwiatów w płuca. „Wyglądasz zdecydowanie lepiej niż wczoraj.” Powiedziała stawiając wazon na biurku i podchodząc do Liz. „jestes głodna?”
Zdając sobie sprawę, że gapi się na zakonnicę Liz zamknęła usta i szybko przeszukiwała pamięć w celu odnalezienia potrzebnych słów. WTak wiele pytań kłębiło się w niej, że nie wiedziała ani o co najpierw spytać, ani co najpierw powiedzieć.
Widząc w oczach Liz niezdecydowanie, zakonnica usiadła na brzegu łózka, które zadrżało pod ich wspólną wagą. „Jestem siostra Agnieszka.” Przedstawiła się jednocześnie delikatnie odkrywając czoło Liz z przykrywających je włosów. „Jesteś klasztorze w Bbenhausen”.
„Ja…” wydukała Liz. Ból głowy nie ustępował. Pod wpływem ciepłego dotyku ręki Agnieszki delikatnie głaszczącej jej czoło emocje uformowaly się w jedną wielką gulę rosnącą w jej gardle. „Dlaczego?…” Jej zakłopotanie rosło z każdą sekundą jak starała się wydusić z siebie coś więcej, pytania, które kłębiły się w jej głowie. „Gdzie jest moja…moja matka?”
Agnieszka uśmiechnęła się ponownie, I był to jedyny raz, kiedy w jej uśmiechu dostrzegła smutek. „Twoja mama czuje się dobrze. Nadal jest przy rodzinie Petersenów. Myśleli, że będie tak lepiej dla ciebie, kiedy my się tobą zaopiekujemy. Po tym, co zaszło…” Agnieszka zamilkła starając się najwyraźniej uniknąć poruszania tego tematu.
Liz, wdzięczna jej za to, potaknęła jednocześnie walcząc z bólem, jaki ten niewielki ruch spowodował. „Jak długo tu…tutaj jestem?” To pytanie zakłopotało ją, ponieważ postać Agnieszki wydawała jej się być znajoma.
„Od trzech dni” odparła Agnieszka. „Spałaś, kiedy george Cię przyniósł i od tego momentu nie odzyskałaś w pełni przytomności. Oże i otworzyłaś raz lub dwa razy oczy kiedy podawałam ci wodę. Wtedy bardzo gorączkowałaś, prawie bredziłaś w delirium.” Agnieszka lekko zaśmiała się wypełniając tym rzadko spotykanym ostatnio dźwiękiem cichy pokój. Majaczyłaś ciągle powtarzając coś o niedźwiedziach i zamrożonych rybach. Nie mogłam zrozumieć pojedynczego słowa.”
Z zaczerwienionymi policzkami Liz uczyniła wysiłek by usiąść. Zadowolona skorzystała z pomocnej, wyciągniętej ku niej ręki Agnieszki. „Straciłam je, prawda?” spytała znacząco spoglądając na brzuch, prawie będąc pewna odpowiedzi. Jednak ktoś musiał to potwierdzić.
W oczach Agnieszki pojawiło się współczucie „Tak. Modliliśmy się za ciebie i twoje maleństwo, ale nie udało mu się przetrwać.” Zamilkła. Na jej twarzy pojawił się żal. “Przykro mi Elizabeth.”
Liz, walcząc z zawrotami głowy zamknęła oczy. Lecz to nie pomogło. Jej żołądek zdawał się fikać kozły, głodny domagał się opieki, zawstydzona objęła go dłońmi.
Agnieszka dosłyszała burczenie i domyślając się jego przyczyny uśmiechnęła się. „pozwól, że przyniosę ci coś do zjedzenia.” Powiedziała. Nie jadłaś nic przywoitego odkąd tu trafiłaś.”
Potem położyła wierzch dłoni na czole Liz, by sprawdzić, czy nie ma gorączki. Wstała i podeszła do drzwi. Już miała zamknąćza sobą drzwi, jednak najwyraźniej rozmyśliła się i pozostawiła je uchylone.
„Nasza śpiąca królewna się obudziła matko.” Doleciało do uszu Liz, a zaraz potem do pokoju weszła starsza od Agnieszki kobieta.
To nie jej zmarszczki na twarzy czy wiek wywołały w Liz poczucie ogromnego szacunku do niej. To były jej oczy – mądre, wierzące i kochające, odbijające miłość, wolnego ducha, k™óry świecił jasno poprzez nie. To właśnie sprawiło, że iż od razu zaczęła ją podziwiać.
Wdzięcznie pochyliła w dół głowę, co jak sądziła było godziwym wyrazem szacunku.
Matka Przełożona zamknęła za sobą drzwi i uśmiechnęła się. Wtedy jej twarz stała się jeszcze bardziej pomarszczona i powykrzywiana niż wcześniej. Lecz tym samym zyskała jeszcze wiecej szacunku u Liz.
„Witaj Elizabeth” powiedziała przeorysza zbliżając się do niej. „Ufam, że Agnieszka dobrze się tobą zajęła?”
Liz potaknęła nie będąc pewna co jeszcze może zrobić. Wszystko było takie… takie dziwne, ironiczne właściwie. I oto była tu. Żydówka w chrześcijańskim klasztorze, w pokoju, w którym Chrystus spoglądał na nią i gzdie modliła się do swego Boga, błagając go, by ja ocalił, by przyjął ją w swoje objęcia.
To nie miało żadnego sensu.
Niemcy, kwiecień 1943r.
Zagryzła wargi nie dając po sobie poznać bólu, jaki sprawiła jej Agnieszka starając się rozczesać jej włosy.
„Ostrożnie, ostrożnie” Matka Veronica delikatnie strofowała zakonnicę. Lekko uśmiechając się obserwowała zmagania koleżanki. „Nie zapomnij o końcówkach z przodu glowy moja droga.”
Agnieszka potaknęła w milczeniu wcierając we włosy Liz więcej farby. Uśmiechnęła się do niej przyglądając się jak ta zagryza wargę już przewidując kolejne posunięcie palców Agnieszki plączących się w jej włosach. „Masz piękne włosy Elizabeth’ powiedziała Agnieszka z przebłyskiem podziwu. „Takie długie i lśniące. Przykrycie ich czepcem byłoby wstydem.”
Liz słabo uśmiechnęła się gdy napięcie zelżało. „Dziękuję.”
„Poza tym lepiej wyglądaz jako brunetka” Agnieszka zaśmiała się lekko potrząsając głową. „A teraz zamknij oczy kochanie.”
Posłusznie wykonując każde polecenie Liz zamknęła oczy i pozwoliła Agnieszce wetrzeć w brwi trochę farby.
„No i wszystko zrobione.” Powiedziła w końcu Agnieszka. Wstała I zaczęła przyglądać sie swemu dziełu. „nieźle, prawda?”
Liz z wahaniem otworzyła oczy i spojrzała w lustro, które podała jej matka Veronica. Spoglądała na nią kompletnie obca osoba, lecz to nie kolor włosów czynił ją obcą.
Coś się zmieniło, coś o wiele głębszego niż tak bardzo zewnętrza cecha jak kolor włosów.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
To może i dobrze?... ale nadal mam przeświadczenie, że wojna toczy się gdzieś obok...
Fakty każdy zna, więc skupienie się na emocjach, przeżyciach bohaterów nie wychodzi temu opowiadaniu na złe. A te małe wtrącenia dot. wojny są wystarczające do wyobrażenia sobie bezsensowaności tamtych czasów.
W każdym bądź razie szczęście LEO, że to tłumaczysz bo dzięki temu pojawiasz się na forum i jest to znak, że gdzieś tam jesteś...
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Rozdział 41
Polska, Kwiecień 1943
„Kim ona jest?”
Max z ociąganiem otworzył oczy. Natychmiast zatracił resztki rzeczywistości, którą sobie stworzył. Z oczami nadal przyzwyczającymi się do braku światła w baraku strał się lepiej dostrzec sylwetkę Trevora, który gapił się na niego. „Jaki kto?” spytał udając, że nie ma pojęcia co ma na mysli Trevor.
Trevor wydusił z siebie stłumiony śmiech i obrócił się na bok kładąc głowę ponad ramieniem. „Ta dziewczyna, o kótrj ciągle fantazjujesz. Bo to dziewczyna, prawda?”
Pomimo bólu w pustym żołądku Max pozwolił sobie na lekki śmiech. Potaknął. Nie mówił Trevorowi nic z tego, co ten by tak chciał wiedzieć. Ułożył głowę podobnie do niego. Szepty wypełniały pomieszczenie. Widocznie nie tylko oni nie spali. Dzisiejszy dzień był dosyć spokojny, a ludzie nie byli aż tak wyczerpani jak zwykle.
Kiedy Max nie odpowiadał Trevor skrzywił się i podniósł głowę. Leżał na górnym łóżku obok łózka Maxa i keidy poruszył się jego łóżko skrzypnęło w proteście. Mężczyzna leżący pod nim stęknął. Max odwrócił się.
„Więc… może zdradzisz mi jej imię?” zapytał Trevor bardziej nachalnie. Białka jego oczu odbijały światło płynące z większego baraku.
Max zagapił się na sufit odległy od jego twarzy zaledwie o kilka centymetrów i dostrzegł znajomy widok. Widok plam i krost nie przynosił ulgi tak, jak wcześniej. Poczuł się porzucony. „Liz” powiedział w końcu z ociąganiem. “ma na imię Liz.”
Trevor zdawala sie nie rozumieć, iż Max niechętnie mówi o niej. Zadowolony z siebie potaknął i podsumował „Wiedziałem. Wiedziałem, że jest jakaś dziewczyna.” Przez chwilę milczał bezsprzecznie gratulując sobie swojej domyślności „Czy ona…” machnął ręką i zamilkł szukając w pamięci jej imienia a następnie kontynuował „ Czy Liz wie, że tu jesteś?”
Max lekko zesztywniał starając się rozszyfrować plamy na suficie, znaleźć w nich jakiś wzór, jakąś logikę „Nie wiem.’ Odparł w końcu z ewidentnym bólem w głosie „Złapali ją, tak myślę.”
Trezor wysłuchał go, zagapił się, w końcu jego oczy zacisnęły się i pomiędzy nimi na chwilę zapanowała cisza. „Przykro mi” powiedział w końcu i odwrócił się na plecy.
Max zakładając, że ich rozmowa dobiegła końca obrócił się na drugi bok dajac odpocząć napiętym mięśniom. Wolał śnić i fantazjować o Liz, niż o niej mówić, o niej i o nim.
Jednak Trezor nie dawał za wygraną „Czemu?” spytał. Kiedy Max długo nie odpowiadał sprecyzował swoje pytanie „To znaczy… czemu ją zabrali? Co zrobiła?”
Drętwiejąc starał się powstrzymać opanowujące go dreszcze. Place zacisnęły się na cienkim kocu. W nocy w baraku było niewiarygodnie zimno. Gorzej niż pierwszego spędzonego tu dnia. Teraz, w środku Kwietnia, było lodowato tak, jak nigdy wcześniej, ale jego palce jego palce nie był już sine, a mróz nie przeszkadzał w zaśnięciu. Max odwrócił się i spojrzał na Trevora. „Była Żydowką” powiedział spokojnie, jakby wszystko wyjaśniał dziecku.
„Oh.” Odparł Trevor naturalnie przyjmując wyjaśnienie.
Dziwne, jak w ich podświadomości liczyla się opinia społeczeństwa. Bycie Żydem było wystarczającym powodem do aresztowania, traktowano je na równi z byciem homoseksualistą, Cyganem, komunistą…
„To przez to tu jesteś, prawda?” Trezor zdawał się szybko to sobie przyswajać. Potakując przesunął ręką po łysej głowie, podrapał ciemne brwi dochodząc do wniosku, że wszystko zrozumiał. „Pomagałeś jej.”
Max delikatnie, ledwie zauważalnie, potrząsnął głową w zaprzeczeniu. Nie był w stanie jej pomóc. Jego wtrącanie się mogło pomóc jej kilka miesięcy temu, ale nie na samym końcu, wtedy okazało się, że jego pomoc jest żadna. „Ale starałem się.” Powiedział, a ton jego głosu przy samym końcu zdania stał się posępny. Jakby słabo starał się usprawiedliwić. Jakby sam starał się wybronić. “Starałem się.”
Trevor potaknął ponownie, jakby miał pojęcie o czym mówił Max, jakby rozumiał opowiadaną przez Maxa historię. W umyśle Maxa kłębiły się gorzkie myśli, lecz nadaremnie starał się je uciszyć. Znał tylko trevora, który był jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać i nie chciał stracić jedynego przyjaciela, jakiego miał w tym miejscu.
„Czy była tego warta?”
Tym razem zesztywniały nie tylko mięśnie jego ramion i nóg, ale również serce, co zabolało znacznie bardziej. „Zginąłbym dla niej.” Powiedział i powiedział to szczerze. Zginąłby dla niej.
Na ustach Trevora wykwitł słaby uśmiech podziwu, a jego oczy zdawały się również go odbijać.
„zazdroszczę ci Max” powiedział szczerze starając się, by ta szczerość pokonala smutek goszczący w jego głosie. „naprawdę.”
Max nie wiedział co na to odpowiedzieć. Wiec po prostu potaknął. Podłożył ręce pod głowę. „A ty, czemu ty tu jesteś?” zapytał po krótkiej chwili milczenia rzucając z ukosa spojrzenie w kierunku Trevora.
Ten lekko prychnął wprawiając powietrze zatęchłe w jego płucach w bardziej gwałtowny ruch, po czym wypuścił je nosem. „Złapali mnie jak roznosiłem komunistyczną bibułę. Dorzucili oszczerstwo do listy zarzutów. Mieli cynk.” Rzucił zamyślony, a potem z wahaniem spojrzał na Maxa. “Dzień wcześniej spotkałem tę kobietę. Piękną… Długie, falujące włosy, błyszczące zielone oczy… rzuciła parę obelg w stronę Hitlera, a ja…” wstrzymał oddech a na twarzy pojawił się gorzki uśmiech. „A ja byłem na tyle durny, że jej przytaknąłem…”
Max zmarszczył brwi „Prowokator?” słyszał o nich wcześniej, ale nie wierzył w to, co wydawało mu się plotką.
„ Nie jestem pewien” Trezor wzruszył ramionami, jego oczy były obojętne „ale tak mi się wydaje.”
Niepewny jak powinien sformułować to pytanie, w końcu jednak zdecydował się zacząć…”ja długo…”
„pięć, może sześć miesięcy…? Dokończył trezor zanim Max zdążył dokończyć zdanie. „nie wiem… Wydaje mi się, jakbym był tu wieki…”
Max uśmiechnął się smutno. Szepty wokół nich umilkły. Większość mężczzn spała już. Zdając sobie sprawę z własnego zmęczenia Max przeciągnął siię, ziewnął, pogładził łysą czaszkę. Tak bardzo było mu ciężko przyzwyczaić się do braku włosów, a kiedy wiał ostry wiatr, zimno dawało sie o wiele bardziej we znaki. „’Branoc Trezor” wyszeptał, ponownie ziewnął.
Słyszał jak Trezor odwraca się w łóżku „Dobranoc” odpowiedział ledwo słyszalnym głosem, stłamszonym dodatkowo przez wyleniały koc.
Wzywając w myślach twarz Liz, jej zapach, śmiech, Max wczołgał się głębiej pod koc, zamknął oczy modląc się, by mógł się obudzić w innym miejscu, w innych czasach.
Niemcy, kwiecień 1943r.
Jej ręce niewprawnie wyrywały chwasty, nie miała takiej wprawy jak Agnieszka, która doskonale wiedziała co robi. Spoglądając na boki spojrzała oficjalnym wzrokiem na roślinę i rzuciła nią za plecy. Palec jej zdrętwiały, były zmarznięte i prawie alarmująco żółte. Rzuciła spojrzeniem na kawałek plewionej ziemi i zadecydowała, że zakończyła pracę. Że może iść dalej. Podnosząc się poczuła mrowienie w prawej nodze, wiec delikatnie nią potrząsnęła lekko podenerwowana, że noga znowu przysnęła. Szarpnała się z zamotanym habitem, który ciężki i drapiący dawał jednak ciepło i poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy rozległ się dźwięk kościelnych dzwonów większość zakonnic podniosła się zaczęła codzienną podróż do kościoła na popołudniowe modły.
Agnieszka zgarbiła się i w końcu wstała, a na jej twarzy zagościł uśmiech „Idziesz Elizabeth?”
Potakując wytarła ręce w habit udając, ż enie dostrzega dezaprobaty we wzroku Agnieszki. „Będę tu” obiecała „ja tylko… potrzebuję trochę czasu w samotności. Możesz powiedzieć to Matce Weronice,.”
Agnieszka zmarszczyła brwi, a w końcu podnosząc jedną z dezaprobatą. „oczywiście. Nie wydaje mi się jednak, żeby byłą z tego powodu zadowolona.”
Liz zacisnąła wargi czując się winną, starając się wymyślić jakąś wymówkę, ale żadna nie przchodziła jej na myśl. „Proszę, powiedz, że przepraszam.”
Agnieszka, uśmiechając się słabo, przytaknęła. „Powiem” rzekła poczym obróciła się na pięcie, zbrala materiał habitu i poszła typowo zakonnym krokiem, by dołączyć do innych idących sióstr.
Liz, nie wiedząc co powinna zrobićzłączyła dłonie, zacisnęła palce, ponownie je rozłączyła i położyla po bokach ciała. Spacerowala w kółko bez celu zadowolona, że Am czas dla siebie, jednak nadal szukala sposobu na jego spędzenie. Konary starego dębu zwieszały się nad jej głową. Bezwiednie przystanęła pod drzewem. Usiadla opierając plecy o pień drzewa , maksymalnie odchyliła głowę w tył i zagapiła się patrząc w błękitne niebo rozpościerające się nad nią. Wiatr przeganiał po niebie chmury, którym w końcu udało się przesłonić słońce.
Siedziała tam dosyć długo, nie była pewna ile konkretnie czasu tak spędziła, ale zimno ziemi przenikało przez jej habit, a chmury nadal starały się nie przepuścić słonecznych promieni. Nie wstawała dopóki kościelne dzwony ponownie nie rozbrzmiały głosząc zakończenie wieczornych modlitw.
Dotknęła dłonią szorstkiej kory pnia, zebrała rąbek sukna, wetknęła pod czepiec spadające kosmyki włosów. Oczy przemknęły po ziemi napotykając w końcu na koniec: duży, bialy i lśniący lekko w słaym świetle, które zdołało jednak przedrzeć się przez kwietniowe chmury. Podniosla go. Zobaczyła światło, szare żyłki przebiegające przez kamień, kilkakrotnie otaczające go szybkim ruchem. Z jakiegoś powodu ani go nie upuściła ani nie odłożyła, lecz wytarla do czysta, obróciła w dłoniach i w końcu wsunęła do keiszenie habitu.
Polska, Kwiecień 1943
„Kim ona jest?”
Max z ociąganiem otworzył oczy. Natychmiast zatracił resztki rzeczywistości, którą sobie stworzył. Z oczami nadal przyzwyczającymi się do braku światła w baraku strał się lepiej dostrzec sylwetkę Trevora, który gapił się na niego. „Jaki kto?” spytał udając, że nie ma pojęcia co ma na mysli Trevor.
Trevor wydusił z siebie stłumiony śmiech i obrócił się na bok kładąc głowę ponad ramieniem. „Ta dziewczyna, o kótrj ciągle fantazjujesz. Bo to dziewczyna, prawda?”
Pomimo bólu w pustym żołądku Max pozwolił sobie na lekki śmiech. Potaknął. Nie mówił Trevorowi nic z tego, co ten by tak chciał wiedzieć. Ułożył głowę podobnie do niego. Szepty wypełniały pomieszczenie. Widocznie nie tylko oni nie spali. Dzisiejszy dzień był dosyć spokojny, a ludzie nie byli aż tak wyczerpani jak zwykle.
Kiedy Max nie odpowiadał Trevor skrzywił się i podniósł głowę. Leżał na górnym łóżku obok łózka Maxa i keidy poruszył się jego łóżko skrzypnęło w proteście. Mężczyzna leżący pod nim stęknął. Max odwrócił się.
„Więc… może zdradzisz mi jej imię?” zapytał Trevor bardziej nachalnie. Białka jego oczu odbijały światło płynące z większego baraku.
Max zagapił się na sufit odległy od jego twarzy zaledwie o kilka centymetrów i dostrzegł znajomy widok. Widok plam i krost nie przynosił ulgi tak, jak wcześniej. Poczuł się porzucony. „Liz” powiedział w końcu z ociąganiem. “ma na imię Liz.”
Trevor zdawala sie nie rozumieć, iż Max niechętnie mówi o niej. Zadowolony z siebie potaknął i podsumował „Wiedziałem. Wiedziałem, że jest jakaś dziewczyna.” Przez chwilę milczał bezsprzecznie gratulując sobie swojej domyślności „Czy ona…” machnął ręką i zamilkł szukając w pamięci jej imienia a następnie kontynuował „ Czy Liz wie, że tu jesteś?”
Max lekko zesztywniał starając się rozszyfrować plamy na suficie, znaleźć w nich jakiś wzór, jakąś logikę „Nie wiem.’ Odparł w końcu z ewidentnym bólem w głosie „Złapali ją, tak myślę.”
Trezor wysłuchał go, zagapił się, w końcu jego oczy zacisnęły się i pomiędzy nimi na chwilę zapanowała cisza. „Przykro mi” powiedział w końcu i odwrócił się na plecy.
Max zakładając, że ich rozmowa dobiegła końca obrócił się na drugi bok dajac odpocząć napiętym mięśniom. Wolał śnić i fantazjować o Liz, niż o niej mówić, o niej i o nim.
Jednak Trezor nie dawał za wygraną „Czemu?” spytał. Kiedy Max długo nie odpowiadał sprecyzował swoje pytanie „To znaczy… czemu ją zabrali? Co zrobiła?”
Drętwiejąc starał się powstrzymać opanowujące go dreszcze. Place zacisnęły się na cienkim kocu. W nocy w baraku było niewiarygodnie zimno. Gorzej niż pierwszego spędzonego tu dnia. Teraz, w środku Kwietnia, było lodowato tak, jak nigdy wcześniej, ale jego palce jego palce nie był już sine, a mróz nie przeszkadzał w zaśnięciu. Max odwrócił się i spojrzał na Trevora. „Była Żydowką” powiedział spokojnie, jakby wszystko wyjaśniał dziecku.
„Oh.” Odparł Trevor naturalnie przyjmując wyjaśnienie.
Dziwne, jak w ich podświadomości liczyla się opinia społeczeństwa. Bycie Żydem było wystarczającym powodem do aresztowania, traktowano je na równi z byciem homoseksualistą, Cyganem, komunistą…
„To przez to tu jesteś, prawda?” Trezor zdawał się szybko to sobie przyswajać. Potakując przesunął ręką po łysej głowie, podrapał ciemne brwi dochodząc do wniosku, że wszystko zrozumiał. „Pomagałeś jej.”
Max delikatnie, ledwie zauważalnie, potrząsnął głową w zaprzeczeniu. Nie był w stanie jej pomóc. Jego wtrącanie się mogło pomóc jej kilka miesięcy temu, ale nie na samym końcu, wtedy okazało się, że jego pomoc jest żadna. „Ale starałem się.” Powiedział, a ton jego głosu przy samym końcu zdania stał się posępny. Jakby słabo starał się usprawiedliwić. Jakby sam starał się wybronić. “Starałem się.”
Trevor potaknął ponownie, jakby miał pojęcie o czym mówił Max, jakby rozumiał opowiadaną przez Maxa historię. W umyśle Maxa kłębiły się gorzkie myśli, lecz nadaremnie starał się je uciszyć. Znał tylko trevora, który był jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać i nie chciał stracić jedynego przyjaciela, jakiego miał w tym miejscu.
„Czy była tego warta?”
Tym razem zesztywniały nie tylko mięśnie jego ramion i nóg, ale również serce, co zabolało znacznie bardziej. „Zginąłbym dla niej.” Powiedział i powiedział to szczerze. Zginąłby dla niej.
Na ustach Trevora wykwitł słaby uśmiech podziwu, a jego oczy zdawały się również go odbijać.
„zazdroszczę ci Max” powiedział szczerze starając się, by ta szczerość pokonala smutek goszczący w jego głosie. „naprawdę.”
Max nie wiedział co na to odpowiedzieć. Wiec po prostu potaknął. Podłożył ręce pod głowę. „A ty, czemu ty tu jesteś?” zapytał po krótkiej chwili milczenia rzucając z ukosa spojrzenie w kierunku Trevora.
Ten lekko prychnął wprawiając powietrze zatęchłe w jego płucach w bardziej gwałtowny ruch, po czym wypuścił je nosem. „Złapali mnie jak roznosiłem komunistyczną bibułę. Dorzucili oszczerstwo do listy zarzutów. Mieli cynk.” Rzucił zamyślony, a potem z wahaniem spojrzał na Maxa. “Dzień wcześniej spotkałem tę kobietę. Piękną… Długie, falujące włosy, błyszczące zielone oczy… rzuciła parę obelg w stronę Hitlera, a ja…” wstrzymał oddech a na twarzy pojawił się gorzki uśmiech. „A ja byłem na tyle durny, że jej przytaknąłem…”
Max zmarszczył brwi „Prowokator?” słyszał o nich wcześniej, ale nie wierzył w to, co wydawało mu się plotką.
„ Nie jestem pewien” Trezor wzruszył ramionami, jego oczy były obojętne „ale tak mi się wydaje.”
Niepewny jak powinien sformułować to pytanie, w końcu jednak zdecydował się zacząć…”ja długo…”
„pięć, może sześć miesięcy…? Dokończył trezor zanim Max zdążył dokończyć zdanie. „nie wiem… Wydaje mi się, jakbym był tu wieki…”
Max uśmiechnął się smutno. Szepty wokół nich umilkły. Większość mężczzn spała już. Zdając sobie sprawę z własnego zmęczenia Max przeciągnął siię, ziewnął, pogładził łysą czaszkę. Tak bardzo było mu ciężko przyzwyczaić się do braku włosów, a kiedy wiał ostry wiatr, zimno dawało sie o wiele bardziej we znaki. „’Branoc Trezor” wyszeptał, ponownie ziewnął.
Słyszał jak Trezor odwraca się w łóżku „Dobranoc” odpowiedział ledwo słyszalnym głosem, stłamszonym dodatkowo przez wyleniały koc.
Wzywając w myślach twarz Liz, jej zapach, śmiech, Max wczołgał się głębiej pod koc, zamknął oczy modląc się, by mógł się obudzić w innym miejscu, w innych czasach.
Niemcy, kwiecień 1943r.
Jej ręce niewprawnie wyrywały chwasty, nie miała takiej wprawy jak Agnieszka, która doskonale wiedziała co robi. Spoglądając na boki spojrzała oficjalnym wzrokiem na roślinę i rzuciła nią za plecy. Palec jej zdrętwiały, były zmarznięte i prawie alarmująco żółte. Rzuciła spojrzeniem na kawałek plewionej ziemi i zadecydowała, że zakończyła pracę. Że może iść dalej. Podnosząc się poczuła mrowienie w prawej nodze, wiec delikatnie nią potrząsnęła lekko podenerwowana, że noga znowu przysnęła. Szarpnała się z zamotanym habitem, który ciężki i drapiący dawał jednak ciepło i poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy rozległ się dźwięk kościelnych dzwonów większość zakonnic podniosła się zaczęła codzienną podróż do kościoła na popołudniowe modły.
Agnieszka zgarbiła się i w końcu wstała, a na jej twarzy zagościł uśmiech „Idziesz Elizabeth?”
Potakując wytarła ręce w habit udając, ż enie dostrzega dezaprobaty we wzroku Agnieszki. „Będę tu” obiecała „ja tylko… potrzebuję trochę czasu w samotności. Możesz powiedzieć to Matce Weronice,.”
Agnieszka zmarszczyła brwi, a w końcu podnosząc jedną z dezaprobatą. „oczywiście. Nie wydaje mi się jednak, żeby byłą z tego powodu zadowolona.”
Liz zacisnąła wargi czując się winną, starając się wymyślić jakąś wymówkę, ale żadna nie przchodziła jej na myśl. „Proszę, powiedz, że przepraszam.”
Agnieszka, uśmiechając się słabo, przytaknęła. „Powiem” rzekła poczym obróciła się na pięcie, zbrala materiał habitu i poszła typowo zakonnym krokiem, by dołączyć do innych idących sióstr.
Liz, nie wiedząc co powinna zrobićzłączyła dłonie, zacisnęła palce, ponownie je rozłączyła i położyla po bokach ciała. Spacerowala w kółko bez celu zadowolona, że Am czas dla siebie, jednak nadal szukala sposobu na jego spędzenie. Konary starego dębu zwieszały się nad jej głową. Bezwiednie przystanęła pod drzewem. Usiadla opierając plecy o pień drzewa , maksymalnie odchyliła głowę w tył i zagapiła się patrząc w błękitne niebo rozpościerające się nad nią. Wiatr przeganiał po niebie chmury, którym w końcu udało się przesłonić słońce.
Siedziała tam dosyć długo, nie była pewna ile konkretnie czasu tak spędziła, ale zimno ziemi przenikało przez jej habit, a chmury nadal starały się nie przepuścić słonecznych promieni. Nie wstawała dopóki kościelne dzwony ponownie nie rozbrzmiały głosząc zakończenie wieczornych modlitw.
Dotknęła dłonią szorstkiej kory pnia, zebrała rąbek sukna, wetknęła pod czepiec spadające kosmyki włosów. Oczy przemknęły po ziemi napotykając w końcu na koniec: duży, bialy i lśniący lekko w słaym świetle, które zdołało jednak przedrzeć się przez kwietniowe chmury. Podniosla go. Zobaczyła światło, szare żyłki przebiegające przez kamień, kilkakrotnie otaczające go szybkim ruchem. Z jakiegoś powodu ani go nie upuściła ani nie odłożyła, lecz wytarla do czysta, obróciła w dłoniach i w końcu wsunęła do keiszenie habitu.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 44 guests