T: Gorzkie fusy [by Tasyfa]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Co ja tu widzę? Nowa fanka twórczości Tasyfy! Ba! Dreamerka! Bardzo się cieszę... Muszę popracować nad spostrzegawczością, bo prawdę mówiąc dopiero dziś zauważyłam wasze posty Do Twórczości nie zaglądałam już “od wieków” (a szkoda, bo tyle się tu dzieje), a maile informujące o postach w tym temacie, przestały przychodzić. To zdaje się jakiś znak A wracając do “Gorzkich fusów”...
Uff... Trochę to trwało, wiem... Cóż poradzę? Studia są najważniejsze. Doszło do tego kilka problemów technicznych i wyszło, jak wyszło. Na szczęście, udało się i możecie już przeczytać przed ostatnią część “Gorzkich fusów”. Zapraszam.
Rozdział siódmy
~~ Lato 2020 ~~
Wracam po pracy wolnym krokiem, zagubiony w myślach. Jak zwykle. Czasami pogoda bywa beznadziejna. Wtedy kursuję w te i z powrotem między biurem, a domem wykorzystując ten czas na planowanie fabuły kolejnej książki i układanie dialogów. Kryje się w tym coś na kształt wolności – pozwalam postaciom żyjącym w mojej głowie, by mówiły, co chcą, poczym układam ich wypowiedzi w zwięzłą formę zapisaną na papierze.
Chociaż prawdę mówiąc nazywanie mojego miejsca pracy biurem jest nieco naciągane. Kilka lat temu, w jakimś magazynie, przeczytałem artykuł o pisarzach wynajmujących biura by mieć oddzielne, zdefiniowane miejsce do pracy. Ma to podobno pomóc w pozbyciu się wielu problemów, które mogą pojawiać się, gdy pisze się w domu, jak na przykład niemożność napisania czegokolwiek, bo twoją uwagę rozprasza telewizor lub choćby obecność członka rodziny, z którym chętnie by się porozmawiało. Ale artykuł dotyczył, oczywiście, autorów żyjących w Nowym Jorku. W Roswell nie ma przecież ogromnych biurowców. Co jest w Roswell to, na szczęście, ‘Rosemount’ Hendersonów. Osobiście, uważam, że jestem dużo szczęśliwszy pracując w słonecznym gabinecie z widokiem na ogród, niż byłbym w jakimś wieżowcu.
Rabatka kwiatowa przed domem moich sąsiadów rozkwitła, a ja oddycham pełną piersią. Choć kwiaty nie są tak pachnące, jak wiosną lilie rosnące za domem, nadal poprawiają mi nastrój.
Na kilka kroków przed drzwiami, czuję to: czyjąś obecność w moim domu. Pozornie, w moim kroku nic się nie zmienia, ale ostrożność wybucha w sposób, jaki nie miał miejsca od dwudziestu lat. Stawiam ciche kroki na ganku, używając mocy do otwarcia zamka.
Dopiero, kiedy wchodzę do środka odczuwam ulgę. Znajomy zapach perfum roznosi się w powietrzu. „Liz?”
Nie słyszę odpowiedzi i szybko odkrywam, że Liz śpi, zwinięta w kłębek na kanapie, z kotem leżącym obok niej na kocu. Musiała usłyszeć ciche miauczenie Parker, skoro jej powieki zaczęły mrugać, „Max?”
„Tak, to ja. Czemu nie zadzwoniłaś, skarbie? Wróciłbym wcześniej.”
„Miałam taki zamiar.” Ziewa siadając. „Nie dotarłam do telefonu.”
„Widzę. Jesteś głodna? Ja jadłem, ale jestem pewien, że znajdzie się coś dla ciebie.”
„Nie, jadłam kanapkę na lotnisku. Jestem tylko bardzo zmęczona.” Znów ziewa.
Latanie wpływa na Liz niesamowicie usypiająco. Spędziłem z nią wiele czasu w samolotach i rzadko nie spała. Delikatnie odsuwam koc, ignorując prychanie Parker i obejmuję Liz. Przytula się do mnie, kiedy niosę ją na górę, nie zwracając uwagi na bóle w plecach. Nie jest cięższa; to ja się postarzałem.
Jej brew wygina się w zdumieniu, kiedy kładę ją na środku łóżka. „To twój pokój.”
„Tak, nadal nie mam pokoju dla gości. Możesz tu zostać dzisiejszej nocy, a ja-”
Przeczy ruchem głowy uśmiechając się. „Myślę, że mogę ci zaufać w kwestii ewentualnego wykorzystania mnie, gdy będę spała, Max. Połóż się.”
Pochylam się by ją pocałować, zapamiętując jej smak. Nigdy nie mogę się nią wystarczająco nacieszyć, gdy jesteśmy razem, ale wiem, że to nie dlatego, iż nie posiadłem jej jeszcze w pełni. Sprawy między nami nadal toczyły się powoli od czasu tamtego wieczoru prawdy, dwa i pół roku temu. Nasz związek nadal należy do tych daleko dystansowych - geograficznie rzecz ujmując. Ale chociaż nie mieszkamy razem, psychicznie jesteśmy bardzo silnie związani, między nami nie stoją już żadne przeszkody.
„Mm,” wzdycha. „Zostaniesz trochę? Tęskniłam.”
„Jestem tuż przy tobie.” Wsuwam się pod przykrycie, nie zważając na fakt, że nie jestem w jakimkolwiek stopniu zmęczony. Liz uśmiecha się, wtulając się plecami w mój brzuch, kiedy moje ramiona obejmują ją. „Mmm, wspaniałe uczucie.”
„Czuję się, jakbym miała na sobie dodatkowy koc. Jesteś taki ciepły.”
„No popatrz.” Zasypuję jej szyję pocałunkami, sprawiając, że zaczyna się wiercić i chichotać.
„Fakt, w ten sposób również mnie rozgrzewasz. A teraz przestań i pozwól mi zasnąć, Max.”
Składam ostatni pocałunek za jej uchem. „Kocham cię.”
Ściska moje przedramię, a w jej głosie słyszę, że się uśmiecha. „Ja również.”
Jej oddech wyrównuje się, ale ja pozostaję w bezruchu, rad pozwalając mojemu umysłowi odpłynąć, kiedy trzymam ją w uścisku. Odpłynąć do dnia, kiedy wszystko się zmieniło.
To nie był nasz pierwszy pocałunek na jej balkonie w Noc sylwestrową. Nie był to nawet czas, który spędziłem na Florydzie opiekując się nią po śmierci Dana nawet, jeśli stanowił ogromną pokusę. Wszystko zaczęło się znacznie wcześniej, podczas rozmowy z mężczyzną, który wkrótce miał się stać najlepszym przyjacielem, a który zdradził mi powalającą prawdę.
„Byłem u Liz w dniu, w którym dostarczono książkę. Obserwowałem, jak odpakowywała przesyłkę – najwyraźniej rozpoznała adres nadawcy. Z niespotykaną ostrożnością otwierała książkę by nie zniszczyć grzbietu, ani okładki, aż przerzuciła kartki do pożądanej strony. A kiedy przeczytała te słowa, Max... wtedy Liz promieniała. Dzisiaj wygląda pięknie, ale gdy otrzymała od ciebie ten prezent, zdawała się lśnić, jak nigdy dotąd.”
Moje złudzenia rozpłynęły się w potoku słów Alexa, paraliżując mnie. Zastygłem w bezruchu na długi czas, zastanawiając się, czy przez swój upór nie skazałem Liz na niepełne życie. Zastanawiając się, czy kiedykolwiek będę zdolny dostrzec jej prawdziwe uczucia bez tej pomocy – bez kogoś, kto zmuszałby mnie do przyjrzenia się moim obawom.
Czas, kiedy Liz załamała się po śmierci Dana w końcu, uciszył wszystkie moje wątpliwości dotyczące ich małżeństwa. To był ten sam rodzaj emocjonalnego rozpadu, jaki Liz z mojego poprzedniego życia, przeżyła po śmierci Alexa i to uświadomiło mi, bardziej niż cokolwiek innego, jak bardzo kochała Dana. Co za ironia, że tym razem jej śledztwo, które prowadziła podczas żałoby dotyczyło mnie.
A potem, po powrocie do Roswell, czekałem. Aż Liz uleczy rany. Aż będę w stanie kontrolować mój rozpaczliwy strach, że ją zniszczę. Aż rozpoznam jakiś znak, mówiący, że Liz jest gotowa wysłuchać całej prawdy. I odnalazłem go, kiedy pewnego zimowego poranka zastukała do mych drzwi, o wiele za wcześnie.
Bez czapki.
*~*~*~*~*~*~*~*
Promienie słońca padają na moją twarz. Wykrzywiam ją w grymasie i odwracam głowę by uciec przed blaskiem. Mój nos zatapia się w słodkim jedwabiu. Zaskoczony otwieram oczy. Wciąż tulę Liz.
„Nie śpisz?” Jej wyraźny głos uświadamia mi, że obudziła się już jakiś czas temu.
„Teraz już tak. Mogłaś mnie obudzić.” Odpowiadam, ale moje ramiona zaciskają się mocniej wywołując jej śmiech.
„Jest mi zbyt wygodnie by się poruszyć.”
„To dobrze.” Wtulam się w nią, a potem zaczynam śmiać czując łaskotanie na plecach. Najwyraźniej mój kot nic sobie nie robi z faktu, że nie jestem sam w moim łóżku. „Zostałem wciśnięty pomiędzy dwie Parkerówny.”
Liz śmieje się ze mnie. „Biedaczek.”
„Ani trochę. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca, w którym miałbym się teraz znaleźć.” Obraca się do mnie twarzą, po czym obdarowuje palącym pocałunkiem, który niemal odbiera mi ostatni oddech. „Podoba mi się sposób, w jaki mówisz ‘Dzień dobry’.”
Uśmiecha się, gładząc palcami mój policzek. „Muszę cię prosić, byś coś dla mnie zrobił, Max.”
„O co chodzi, Liz?”
„Na razie żadnych pytań, dobrze? Wiem, że przyjechałam bardzo wcześnie, i że chcesz mnie zapytać o mnóstwo rzeczy, ale wstrzymaj się, proszę. Muszę najpierw poukładać kilka spraw w swojej głowie, zanim powiem ci cokolwiek. I pozostałym – jeszcze nie chcę by całe Roswell dowiedziało się, że tu jestem.” Jej palce zaznaczają obrys moich ust. „I musiałam cię zobaczyć.”
Całuję jej dłoń, potem usta w geście obietnicy. „Ufam ci skarbie, i jestem bardzo cierpliwym człowiekiem.” To wywołuje jej uśmiech, a ja całuję uniesione kąciki jej ust. „Będę przy tobie, kiedy poczujesz się gotowa do rozmowy.”
Mimo, że pytania nie zostały zadane, wciąż błądzą w moich myślach. Liz nie tylko przyjechała tydzień wcześniej, ale zwykle nie zostaje ze mną, przynajmniej jeszcze nie. Nie przywozi również ogromnych walizek, jak Isabel, a przecież na dole stoi bagaż pełny ubrań i kosmetyków na około miesiąc czasu. To wszystko sprawia, że czuję się niepewnie. Ale po tym wszystkim, przez co przeszliśmy by dotrzeć do tego miejsca, jestem szczęśliwy. Wierząc Liz na słowo, poobserwuję ją w ciszy jeszcze przez jakiś czas.
*~*~*~*~*~*~*~*
Samotne mieszkanie przez długi okres czasu sprawia, że człowiek nabiera pewnych nawyków. A może to tylko ja, który zwykle w sobotnie wieczory czytam, albo rozwiązuję krzyżówkę, jeśli nie odwiedzam rodziców lub wychodzę gdzieś zjeść późny obiad. Tym razem jednak, nie rozwiązuję krzyżówki, bo zapomniałem kupić nowego zbioru łamigłówek. Moje przyzwyczajenia zostały wyparte przez pewną osobę. Ale mam swoją powieść, więc rozsiadam się w fotelu zatapiając w jej lekturze, przytrzymując otwarte strony jedną dłonią, w drugiej trzymając filiżankę z kawą.
Liz siedzi skulona w narożu kanapy ze swoją książką i moim kotem leżącym na jej nogach. Podkręciłem ogrzewanie dwa dni temu, kiedy przyjechała, a mimo to nadal marznie. W tle słychać przytłumione radio wprowadzające miły nastrój. Obecność Liz tutaj zaskakująco sprawia, że czuję się swobodnie. Przyznaję, że już kiedyś mieszkaliśmy razem przez kilka tygodni, ale to było u niej. To, co innego, kiedy ona mieszka tutaj. W mojej łazience są kolorowe kosmetyczki, a damskie ubrania rozproszone są po całym domu. Kiedyś to mogło mnie przerażać. Teraz, kiedy nasz związek nabiera prędkości, czuję się nieco zdezorientowany, ale patrzę wprzód. To jakby proces, którego kontynuowania pragnę do czasu nastąpienia jakiegoś logicznego końca.
Po pewnym czasie dostrzegam, że Liz przestała czytać i po prostu wpatruje się przed siebie trzymając kawę w dłoniach. Zaginam róg książki i zamykam ją. „Ziemia do Liz.”
„Słodko to brzmi w twoich ustach,” droczy się, ale jej uśmiech jest zbyt niewyraźny, by móc go określić tym mianem.
„Cóż mogę powiedzieć? Moje życie to sama ironia.” Utrzymuję ciepły ton, ale nadal nie dostrzegam u niej prawdziwego uśmiechu. Nagle, nawet jego cień się rozpływa.
„Max, przypuszczam, że zorientowałeś się już, iż zamierzam tu zostać przez jakiś czas.” Nie patrzy na mnie, ale wyraz jej twarzy zdradza determinację i myślę, że może jest gotowa by porozmawiać.
„Tak. Mogę spytać, na jak długo?” Niemal wstrzymuję oddech, czekając na jej odpowiedź.
Jej usta wykrzywiają się. „Trzy do sześciu miesięcy.”
Trzy do sześciu-o Boże. To brzmi jak czas dany umierającemu. „Jesteś chora.” Beznamiętne i niestosowne słowa padają z moich ust.
Liz potakuje, jej włosy spadają na twarz. „Tak. Rak szpiku kostnego. Nie operacyjny, jak mi powiedziano, a chemioterapia i naświetlania tylko nieznacznie wydłużyłyby mój czas. Na wszelki wypadek zostawiłam kilka pudeł w piwnicy mojej ciotki, która zachowuje się, jak mój agent od sprzedaży domu. Nie powiedziałam jej, dlaczego, a jedynie, że chcę wrócić do domu.”
Rak szpiku. Sydney Davis umierała z powodu tej choroby, zanim Michael przywiózł mnie do dziecięcego szpitala w Phoenix, pewnego Bożego Narodzenia. Pamiętam, jak bardzo była zagubiona w tym białym łóżku i jej cieniutkie żebra pod moimi dłońmi. Ciepłą, flanelową piżamę, którą miała na sobie ochraniającą przed zimnem, jakiego doświadczyło jej małe ciało.
A teraz ciepła filiżanka tulona w delikatnych, zimnych dłoniach Liz.
„Liz, wiesz, że mogę cię uzdrowić, ale...” Wiele razy wracałem do tych wspomnień i zrozumiałem, że emocjonalny wstrząs młodej Liz z powodu Tess znacznie przyspieszył pogorszenie jej stanu. Jednak nie wiem, co to oznacza, w praktyce. To mogą być dodatkowe dwa tygodnie; kolejnych dziesięć lat. Tak, czy inaczej, to za wcześnie.
„Ale jest cena, którą trzeba za to zapłacić. Wiem; widziałam to.” Znów potakuje, odkładając filiżankę na stolik i oplatając kolana rękoma. „Musiałam to jakoś ubrać w słowa, zanim-zanim poproszę cię, byś to zrobił.”
„Jesteś pewna?”
„Chcę moje trzy lata, Max. Przynajmniej trzy zdrowe lata zanim...” wzdryga się, podnosząc głowę by spotkać mój wzrok, gdy klękam obok niej. Nie wiem, co dostrzega na mojej twarzy, ale czuję się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch i to chyba widać, bo Liz wydaje ten cichy dźwięk i obejmuje mnie. Przywieramy do siebie w niekończącej się chwili, a potem pomagam jej ułożyć się na kanapie, przeganiając wciąż leżącego na niej kota. Liz obdarza mnie niewyraźnym uśmiechem, a ja kładę jedną dłoń na jej klatce piersiowej, drugą wsuwając pod jej szyję. Zamykam oczy.
Obrazy natychmiast zaczynają wirować w mojej głowie. Początkowo ignoruję je, skupiając się na fragmentach jej ciała, którym coś dolega. Mimo jej drobnej budowy, nie jest pięciolatką i czuję pot spływający po moich plecach, kiedy szukam uszkodzeń i naprawiam je. Wspomnienia Liz kuszą mnie, bym odłożył na bok uleczanie i zagłębił się w nich.
Wreszcie jestem pewien, że zniszczyłem wszystkie komórki rakowe. Chcę kolejny raz sprawdzić jej system, aby mieć stuprocentową pewność, że już nic jej nie dolega, ale nie mam już więcej sił, aby zrobić to teraz. Minęło wiele czasu odkąd tak silnie wykorzystywałem swoje moce. Jutro upewnię się, raz jeszcze, czy wszystko jest w porządku. Wykonałem swoje zadanie, więc pozwalam sobie przez chwilę zatopić się w jej duszy, zastanawiając się, które z moich filmów są tam wyświetlane.
Klatki z życia Liz przewijają się przed moimi oczyma całkowicie wciągając mnie w jej świat. Spoglądam na zimy spędzane w Bostonie. Setki obrazów Alexa i Marii. Alex po swojej pierwszej randce z Sarah; pomoc w wyborze pierścionka dla niej. Ten sławny uśmiech, który pojawia się na jego twarzy, kiedy Sarah mówi ‘tak’ podczas przyjęcia z okazji Halloween, które zorganizowały Liz i Maria po to, żeby mógł bez ogródek założyć wypożyczoną zbroję rycerską. Jego widoczna radość nieco goi moje rany zadane jego słowami, które czasem prześladowały mnie od dnia ślubu Liz.
Pojawiają się obrazy Dana... jest ich wiele. To dziwne, ale ich widok nie sprawia mi bólu. Poczułem dziwną więź z Danem Greenwoodem, kiedy odszedł. Jego poświęcenie było większe niż moje, ale z tego samego powody: by Liz Parker mogła żyć. Myślę, że w jakiś sposób wiedział o moich uczuciach do Liz i nie sądzę, że jego duch miał by coś przeciwko widząc, że coś się między nami dzieje. Jak ja, chciałby by Liz była szczęśliwa.
Są i moje obrazy. Zbyt wiele by ułożyć je w porządku, choć nie sięgają czasów jej przyjaciół z dzieciństwa. Pojawia się nawet przebłysk migoczącego monitora, podczas gdy jej palce przebiegają po klawiaturze w odpowiedzi na mój email.
Stopniowo powracam do świadomości i otwieram oczy. Powieki Liz pozostają zamknięte, jej oddech jest spokojny i miarowy. Smutny uśmiech pojawia się na mojej twarzy, kiedy zdaję sobie sprawę, że musiała zasnąć, zaraz po tym, jak zacząłem.
Okrywam ją dokładnie drugim kocem i gaszę światło. Na zewnątrz zapanował mrok. Kiedy zagrożenie chorobą minęło, Liz zacznie wracać do zdrowia i przez jakiś czas będzie odzyskiwała siły. Zrobiłem wszystko, co mogłem i chcę krzyczeć ze złości, że to za mało. Wszystko, co stało się od czasu strzelaniny w Crashdown, wszystko, przez co przeszliśmy z Liz i tak odbiera nam los. Po ciemku odkładam swoją książkę i wchodzę po schodach, wiedząc, że w łóżku wreszcie znajdę ukojenie.
c.d.n.
Uff... Trochę to trwało, wiem... Cóż poradzę? Studia są najważniejsze. Doszło do tego kilka problemów technicznych i wyszło, jak wyszło. Na szczęście, udało się i możecie już przeczytać przed ostatnią część “Gorzkich fusów”. Zapraszam.
Rozdział siódmy
~~ Lato 2020 ~~
Wracam po pracy wolnym krokiem, zagubiony w myślach. Jak zwykle. Czasami pogoda bywa beznadziejna. Wtedy kursuję w te i z powrotem między biurem, a domem wykorzystując ten czas na planowanie fabuły kolejnej książki i układanie dialogów. Kryje się w tym coś na kształt wolności – pozwalam postaciom żyjącym w mojej głowie, by mówiły, co chcą, poczym układam ich wypowiedzi w zwięzłą formę zapisaną na papierze.
Chociaż prawdę mówiąc nazywanie mojego miejsca pracy biurem jest nieco naciągane. Kilka lat temu, w jakimś magazynie, przeczytałem artykuł o pisarzach wynajmujących biura by mieć oddzielne, zdefiniowane miejsce do pracy. Ma to podobno pomóc w pozbyciu się wielu problemów, które mogą pojawiać się, gdy pisze się w domu, jak na przykład niemożność napisania czegokolwiek, bo twoją uwagę rozprasza telewizor lub choćby obecność członka rodziny, z którym chętnie by się porozmawiało. Ale artykuł dotyczył, oczywiście, autorów żyjących w Nowym Jorku. W Roswell nie ma przecież ogromnych biurowców. Co jest w Roswell to, na szczęście, ‘Rosemount’ Hendersonów. Osobiście, uważam, że jestem dużo szczęśliwszy pracując w słonecznym gabinecie z widokiem na ogród, niż byłbym w jakimś wieżowcu.
Rabatka kwiatowa przed domem moich sąsiadów rozkwitła, a ja oddycham pełną piersią. Choć kwiaty nie są tak pachnące, jak wiosną lilie rosnące za domem, nadal poprawiają mi nastrój.
Na kilka kroków przed drzwiami, czuję to: czyjąś obecność w moim domu. Pozornie, w moim kroku nic się nie zmienia, ale ostrożność wybucha w sposób, jaki nie miał miejsca od dwudziestu lat. Stawiam ciche kroki na ganku, używając mocy do otwarcia zamka.
Dopiero, kiedy wchodzę do środka odczuwam ulgę. Znajomy zapach perfum roznosi się w powietrzu. „Liz?”
Nie słyszę odpowiedzi i szybko odkrywam, że Liz śpi, zwinięta w kłębek na kanapie, z kotem leżącym obok niej na kocu. Musiała usłyszeć ciche miauczenie Parker, skoro jej powieki zaczęły mrugać, „Max?”
„Tak, to ja. Czemu nie zadzwoniłaś, skarbie? Wróciłbym wcześniej.”
„Miałam taki zamiar.” Ziewa siadając. „Nie dotarłam do telefonu.”
„Widzę. Jesteś głodna? Ja jadłem, ale jestem pewien, że znajdzie się coś dla ciebie.”
„Nie, jadłam kanapkę na lotnisku. Jestem tylko bardzo zmęczona.” Znów ziewa.
Latanie wpływa na Liz niesamowicie usypiająco. Spędziłem z nią wiele czasu w samolotach i rzadko nie spała. Delikatnie odsuwam koc, ignorując prychanie Parker i obejmuję Liz. Przytula się do mnie, kiedy niosę ją na górę, nie zwracając uwagi na bóle w plecach. Nie jest cięższa; to ja się postarzałem.
Jej brew wygina się w zdumieniu, kiedy kładę ją na środku łóżka. „To twój pokój.”
„Tak, nadal nie mam pokoju dla gości. Możesz tu zostać dzisiejszej nocy, a ja-”
Przeczy ruchem głowy uśmiechając się. „Myślę, że mogę ci zaufać w kwestii ewentualnego wykorzystania mnie, gdy będę spała, Max. Połóż się.”
Pochylam się by ją pocałować, zapamiętując jej smak. Nigdy nie mogę się nią wystarczająco nacieszyć, gdy jesteśmy razem, ale wiem, że to nie dlatego, iż nie posiadłem jej jeszcze w pełni. Sprawy między nami nadal toczyły się powoli od czasu tamtego wieczoru prawdy, dwa i pół roku temu. Nasz związek nadal należy do tych daleko dystansowych - geograficznie rzecz ujmując. Ale chociaż nie mieszkamy razem, psychicznie jesteśmy bardzo silnie związani, między nami nie stoją już żadne przeszkody.
„Mm,” wzdycha. „Zostaniesz trochę? Tęskniłam.”
„Jestem tuż przy tobie.” Wsuwam się pod przykrycie, nie zważając na fakt, że nie jestem w jakimkolwiek stopniu zmęczony. Liz uśmiecha się, wtulając się plecami w mój brzuch, kiedy moje ramiona obejmują ją. „Mmm, wspaniałe uczucie.”
„Czuję się, jakbym miała na sobie dodatkowy koc. Jesteś taki ciepły.”
„No popatrz.” Zasypuję jej szyję pocałunkami, sprawiając, że zaczyna się wiercić i chichotać.
„Fakt, w ten sposób również mnie rozgrzewasz. A teraz przestań i pozwól mi zasnąć, Max.”
Składam ostatni pocałunek za jej uchem. „Kocham cię.”
Ściska moje przedramię, a w jej głosie słyszę, że się uśmiecha. „Ja również.”
Jej oddech wyrównuje się, ale ja pozostaję w bezruchu, rad pozwalając mojemu umysłowi odpłynąć, kiedy trzymam ją w uścisku. Odpłynąć do dnia, kiedy wszystko się zmieniło.
To nie był nasz pierwszy pocałunek na jej balkonie w Noc sylwestrową. Nie był to nawet czas, który spędziłem na Florydzie opiekując się nią po śmierci Dana nawet, jeśli stanowił ogromną pokusę. Wszystko zaczęło się znacznie wcześniej, podczas rozmowy z mężczyzną, który wkrótce miał się stać najlepszym przyjacielem, a który zdradził mi powalającą prawdę.
„Byłem u Liz w dniu, w którym dostarczono książkę. Obserwowałem, jak odpakowywała przesyłkę – najwyraźniej rozpoznała adres nadawcy. Z niespotykaną ostrożnością otwierała książkę by nie zniszczyć grzbietu, ani okładki, aż przerzuciła kartki do pożądanej strony. A kiedy przeczytała te słowa, Max... wtedy Liz promieniała. Dzisiaj wygląda pięknie, ale gdy otrzymała od ciebie ten prezent, zdawała się lśnić, jak nigdy dotąd.”
Moje złudzenia rozpłynęły się w potoku słów Alexa, paraliżując mnie. Zastygłem w bezruchu na długi czas, zastanawiając się, czy przez swój upór nie skazałem Liz na niepełne życie. Zastanawiając się, czy kiedykolwiek będę zdolny dostrzec jej prawdziwe uczucia bez tej pomocy – bez kogoś, kto zmuszałby mnie do przyjrzenia się moim obawom.
Czas, kiedy Liz załamała się po śmierci Dana w końcu, uciszył wszystkie moje wątpliwości dotyczące ich małżeństwa. To był ten sam rodzaj emocjonalnego rozpadu, jaki Liz z mojego poprzedniego życia, przeżyła po śmierci Alexa i to uświadomiło mi, bardziej niż cokolwiek innego, jak bardzo kochała Dana. Co za ironia, że tym razem jej śledztwo, które prowadziła podczas żałoby dotyczyło mnie.
A potem, po powrocie do Roswell, czekałem. Aż Liz uleczy rany. Aż będę w stanie kontrolować mój rozpaczliwy strach, że ją zniszczę. Aż rozpoznam jakiś znak, mówiący, że Liz jest gotowa wysłuchać całej prawdy. I odnalazłem go, kiedy pewnego zimowego poranka zastukała do mych drzwi, o wiele za wcześnie.
Bez czapki.
*~*~*~*~*~*~*~*
Promienie słońca padają na moją twarz. Wykrzywiam ją w grymasie i odwracam głowę by uciec przed blaskiem. Mój nos zatapia się w słodkim jedwabiu. Zaskoczony otwieram oczy. Wciąż tulę Liz.
„Nie śpisz?” Jej wyraźny głos uświadamia mi, że obudziła się już jakiś czas temu.
„Teraz już tak. Mogłaś mnie obudzić.” Odpowiadam, ale moje ramiona zaciskają się mocniej wywołując jej śmiech.
„Jest mi zbyt wygodnie by się poruszyć.”
„To dobrze.” Wtulam się w nią, a potem zaczynam śmiać czując łaskotanie na plecach. Najwyraźniej mój kot nic sobie nie robi z faktu, że nie jestem sam w moim łóżku. „Zostałem wciśnięty pomiędzy dwie Parkerówny.”
Liz śmieje się ze mnie. „Biedaczek.”
„Ani trochę. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca, w którym miałbym się teraz znaleźć.” Obraca się do mnie twarzą, po czym obdarowuje palącym pocałunkiem, który niemal odbiera mi ostatni oddech. „Podoba mi się sposób, w jaki mówisz ‘Dzień dobry’.”
Uśmiecha się, gładząc palcami mój policzek. „Muszę cię prosić, byś coś dla mnie zrobił, Max.”
„O co chodzi, Liz?”
„Na razie żadnych pytań, dobrze? Wiem, że przyjechałam bardzo wcześnie, i że chcesz mnie zapytać o mnóstwo rzeczy, ale wstrzymaj się, proszę. Muszę najpierw poukładać kilka spraw w swojej głowie, zanim powiem ci cokolwiek. I pozostałym – jeszcze nie chcę by całe Roswell dowiedziało się, że tu jestem.” Jej palce zaznaczają obrys moich ust. „I musiałam cię zobaczyć.”
Całuję jej dłoń, potem usta w geście obietnicy. „Ufam ci skarbie, i jestem bardzo cierpliwym człowiekiem.” To wywołuje jej uśmiech, a ja całuję uniesione kąciki jej ust. „Będę przy tobie, kiedy poczujesz się gotowa do rozmowy.”
Mimo, że pytania nie zostały zadane, wciąż błądzą w moich myślach. Liz nie tylko przyjechała tydzień wcześniej, ale zwykle nie zostaje ze mną, przynajmniej jeszcze nie. Nie przywozi również ogromnych walizek, jak Isabel, a przecież na dole stoi bagaż pełny ubrań i kosmetyków na około miesiąc czasu. To wszystko sprawia, że czuję się niepewnie. Ale po tym wszystkim, przez co przeszliśmy by dotrzeć do tego miejsca, jestem szczęśliwy. Wierząc Liz na słowo, poobserwuję ją w ciszy jeszcze przez jakiś czas.
*~*~*~*~*~*~*~*
Samotne mieszkanie przez długi okres czasu sprawia, że człowiek nabiera pewnych nawyków. A może to tylko ja, który zwykle w sobotnie wieczory czytam, albo rozwiązuję krzyżówkę, jeśli nie odwiedzam rodziców lub wychodzę gdzieś zjeść późny obiad. Tym razem jednak, nie rozwiązuję krzyżówki, bo zapomniałem kupić nowego zbioru łamigłówek. Moje przyzwyczajenia zostały wyparte przez pewną osobę. Ale mam swoją powieść, więc rozsiadam się w fotelu zatapiając w jej lekturze, przytrzymując otwarte strony jedną dłonią, w drugiej trzymając filiżankę z kawą.
Liz siedzi skulona w narożu kanapy ze swoją książką i moim kotem leżącym na jej nogach. Podkręciłem ogrzewanie dwa dni temu, kiedy przyjechała, a mimo to nadal marznie. W tle słychać przytłumione radio wprowadzające miły nastrój. Obecność Liz tutaj zaskakująco sprawia, że czuję się swobodnie. Przyznaję, że już kiedyś mieszkaliśmy razem przez kilka tygodni, ale to było u niej. To, co innego, kiedy ona mieszka tutaj. W mojej łazience są kolorowe kosmetyczki, a damskie ubrania rozproszone są po całym domu. Kiedyś to mogło mnie przerażać. Teraz, kiedy nasz związek nabiera prędkości, czuję się nieco zdezorientowany, ale patrzę wprzód. To jakby proces, którego kontynuowania pragnę do czasu nastąpienia jakiegoś logicznego końca.
Po pewnym czasie dostrzegam, że Liz przestała czytać i po prostu wpatruje się przed siebie trzymając kawę w dłoniach. Zaginam róg książki i zamykam ją. „Ziemia do Liz.”
„Słodko to brzmi w twoich ustach,” droczy się, ale jej uśmiech jest zbyt niewyraźny, by móc go określić tym mianem.
„Cóż mogę powiedzieć? Moje życie to sama ironia.” Utrzymuję ciepły ton, ale nadal nie dostrzegam u niej prawdziwego uśmiechu. Nagle, nawet jego cień się rozpływa.
„Max, przypuszczam, że zorientowałeś się już, iż zamierzam tu zostać przez jakiś czas.” Nie patrzy na mnie, ale wyraz jej twarzy zdradza determinację i myślę, że może jest gotowa by porozmawiać.
„Tak. Mogę spytać, na jak długo?” Niemal wstrzymuję oddech, czekając na jej odpowiedź.
Jej usta wykrzywiają się. „Trzy do sześciu miesięcy.”
Trzy do sześciu-o Boże. To brzmi jak czas dany umierającemu. „Jesteś chora.” Beznamiętne i niestosowne słowa padają z moich ust.
Liz potakuje, jej włosy spadają na twarz. „Tak. Rak szpiku kostnego. Nie operacyjny, jak mi powiedziano, a chemioterapia i naświetlania tylko nieznacznie wydłużyłyby mój czas. Na wszelki wypadek zostawiłam kilka pudeł w piwnicy mojej ciotki, która zachowuje się, jak mój agent od sprzedaży domu. Nie powiedziałam jej, dlaczego, a jedynie, że chcę wrócić do domu.”
Rak szpiku. Sydney Davis umierała z powodu tej choroby, zanim Michael przywiózł mnie do dziecięcego szpitala w Phoenix, pewnego Bożego Narodzenia. Pamiętam, jak bardzo była zagubiona w tym białym łóżku i jej cieniutkie żebra pod moimi dłońmi. Ciepłą, flanelową piżamę, którą miała na sobie ochraniającą przed zimnem, jakiego doświadczyło jej małe ciało.
A teraz ciepła filiżanka tulona w delikatnych, zimnych dłoniach Liz.
„Liz, wiesz, że mogę cię uzdrowić, ale...” Wiele razy wracałem do tych wspomnień i zrozumiałem, że emocjonalny wstrząs młodej Liz z powodu Tess znacznie przyspieszył pogorszenie jej stanu. Jednak nie wiem, co to oznacza, w praktyce. To mogą być dodatkowe dwa tygodnie; kolejnych dziesięć lat. Tak, czy inaczej, to za wcześnie.
„Ale jest cena, którą trzeba za to zapłacić. Wiem; widziałam to.” Znów potakuje, odkładając filiżankę na stolik i oplatając kolana rękoma. „Musiałam to jakoś ubrać w słowa, zanim-zanim poproszę cię, byś to zrobił.”
„Jesteś pewna?”
„Chcę moje trzy lata, Max. Przynajmniej trzy zdrowe lata zanim...” wzdryga się, podnosząc głowę by spotkać mój wzrok, gdy klękam obok niej. Nie wiem, co dostrzega na mojej twarzy, ale czuję się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch i to chyba widać, bo Liz wydaje ten cichy dźwięk i obejmuje mnie. Przywieramy do siebie w niekończącej się chwili, a potem pomagam jej ułożyć się na kanapie, przeganiając wciąż leżącego na niej kota. Liz obdarza mnie niewyraźnym uśmiechem, a ja kładę jedną dłoń na jej klatce piersiowej, drugą wsuwając pod jej szyję. Zamykam oczy.
Obrazy natychmiast zaczynają wirować w mojej głowie. Początkowo ignoruję je, skupiając się na fragmentach jej ciała, którym coś dolega. Mimo jej drobnej budowy, nie jest pięciolatką i czuję pot spływający po moich plecach, kiedy szukam uszkodzeń i naprawiam je. Wspomnienia Liz kuszą mnie, bym odłożył na bok uleczanie i zagłębił się w nich.
Wreszcie jestem pewien, że zniszczyłem wszystkie komórki rakowe. Chcę kolejny raz sprawdzić jej system, aby mieć stuprocentową pewność, że już nic jej nie dolega, ale nie mam już więcej sił, aby zrobić to teraz. Minęło wiele czasu odkąd tak silnie wykorzystywałem swoje moce. Jutro upewnię się, raz jeszcze, czy wszystko jest w porządku. Wykonałem swoje zadanie, więc pozwalam sobie przez chwilę zatopić się w jej duszy, zastanawiając się, które z moich filmów są tam wyświetlane.
Klatki z życia Liz przewijają się przed moimi oczyma całkowicie wciągając mnie w jej świat. Spoglądam na zimy spędzane w Bostonie. Setki obrazów Alexa i Marii. Alex po swojej pierwszej randce z Sarah; pomoc w wyborze pierścionka dla niej. Ten sławny uśmiech, który pojawia się na jego twarzy, kiedy Sarah mówi ‘tak’ podczas przyjęcia z okazji Halloween, które zorganizowały Liz i Maria po to, żeby mógł bez ogródek założyć wypożyczoną zbroję rycerską. Jego widoczna radość nieco goi moje rany zadane jego słowami, które czasem prześladowały mnie od dnia ślubu Liz.
Pojawiają się obrazy Dana... jest ich wiele. To dziwne, ale ich widok nie sprawia mi bólu. Poczułem dziwną więź z Danem Greenwoodem, kiedy odszedł. Jego poświęcenie było większe niż moje, ale z tego samego powody: by Liz Parker mogła żyć. Myślę, że w jakiś sposób wiedział o moich uczuciach do Liz i nie sądzę, że jego duch miał by coś przeciwko widząc, że coś się między nami dzieje. Jak ja, chciałby by Liz była szczęśliwa.
Są i moje obrazy. Zbyt wiele by ułożyć je w porządku, choć nie sięgają czasów jej przyjaciół z dzieciństwa. Pojawia się nawet przebłysk migoczącego monitora, podczas gdy jej palce przebiegają po klawiaturze w odpowiedzi na mój email.
Stopniowo powracam do świadomości i otwieram oczy. Powieki Liz pozostają zamknięte, jej oddech jest spokojny i miarowy. Smutny uśmiech pojawia się na mojej twarzy, kiedy zdaję sobie sprawę, że musiała zasnąć, zaraz po tym, jak zacząłem.
Okrywam ją dokładnie drugim kocem i gaszę światło. Na zewnątrz zapanował mrok. Kiedy zagrożenie chorobą minęło, Liz zacznie wracać do zdrowia i przez jakiś czas będzie odzyskiwała siły. Zrobiłem wszystko, co mogłem i chcę krzyczeć ze złości, że to za mało. Wszystko, co stało się od czasu strzelaniny w Crashdown, wszystko, przez co przeszliśmy z Liz i tak odbiera nam los. Po ciemku odkładam swoją książkę i wchodzę po schodach, wiedząc, że w łóżku wreszcie znajdę ukojenie.
c.d.n.
-
- Gość
- Posts: 38
- Joined: Mon Jun 28, 2004 10:11 pm
- Location: Koło
- Contact:
Gorzkie fusy
Olkuś po prostu nie mam słów, dzieki za "Gorzkie..."
Pozdrowienia!!!
P.S. cieszę się, że jestem pierwsza i mam nadzieję,iż jednak Liz nie umrze.
Optymistycznie nastawiona!!!
Pozdrowienia!!!
P.S. cieszę się, że jestem pierwsza i mam nadzieję,iż jednak Liz nie umrze.
Optymistycznie nastawiona!!!
marta86-16roswellianka
Olka, widzę że nocna nasiadówka wreszcie zaowocowała kolejną częścią.
Czyli sprawdza się stare porzekadło....nie można uciec od swojego przeznaczenia. Wiemy, że uleczenie Liz przez Maxa i późniejsza choroba zagrażająca jej życiu była powodem podjęcia decyzji o cofnięciu się w czasie gdzie Max pozwolił jej żyć bez niego. Sytuacja się powtarza. Znów musi jej pomóc co oznacza trzy lata podarowane im przez los, trzy lata które muszą poświęcić tylko sobie. I cóż to za okrutne przeznaczenie które wskazuje że powinni być razem a potem ich rozdziela.
Ogromnie ciepłe, nostalgiczne i refleksyjne opowiadanie...niosące poczucie utraty, bezsilność i wobec losu.
Dzięki.
Czyli sprawdza się stare porzekadło....nie można uciec od swojego przeznaczenia. Wiemy, że uleczenie Liz przez Maxa i późniejsza choroba zagrażająca jej życiu była powodem podjęcia decyzji o cofnięciu się w czasie gdzie Max pozwolił jej żyć bez niego. Sytuacja się powtarza. Znów musi jej pomóc co oznacza trzy lata podarowane im przez los, trzy lata które muszą poświęcić tylko sobie. I cóż to za okrutne przeznaczenie które wskazuje że powinni być razem a potem ich rozdziela.
Ogromnie ciepłe, nostalgiczne i refleksyjne opowiadanie...niosące poczucie utraty, bezsilność i wobec losu.
Dzięki.
Liz mówiła ..."Chcę moje trzy lata Max, przynajmnie trzy zdrowe lata zanim..." no właśnie wiemy że po trzech latach od momentu uleczenia jej pojawiły się pierwsze oznaki choroby (odcinek "Change"). I Liz chciała miec dla siebie przynajmniej trzy lata podczas których była zdrowa, w poprzednim życiu. Tak ja to rozumiem.
Dokładnie. To się wiąże Liz i Max wiedzieli, że po trzech latach w Liz mogą zacząć być widoczne zmiany spowodowane jego uleczeniem. Ale to było kiedyś, w tamtym życiu. Stąd Liz powiedziała "przynajmniej", bo przecież nie mogą przewidzieć, ile tym razem minie czasu, aż konsekwencje ingerencji Maxa będą widoczne. Liz jest już dorosłą kobietą, więc może to nastąpić szybciej, bo jej organizm nie przyswaja się już do nowych "warunków" tak szybko, jak w młodości. A może Liz dostanie więcej niż 3 lata. Może... (gdybajcie sobie, ja już wiem... )
Jakie to szczęście, że ja już wiem.
A teraz chciałabym poruszyć inną kwestię. Nie jestem pewna, czy było to wcześniej wyjaśnione czy nie. Uzdrawiając Liz, Max wspomniał o Sidney. Co się stało z nią i pozostałymi dziećmi, czy również wystąpiły u nich te sama symptomy co u Liz. Po zastanowieniu uświadomiłam sobie, że Liz została uzdrowiona jako pierwsza, więc nie wiemy co by się stało z Kyle'em, szeryfem, dziećmi ze szpitala, bo Max cofnął się w czasie, kiedy stan zdrowia Liz bardzo się pogorszył. A w tej rzeczywistości Kyle nie został postrzelony. Nadal jednak otwarta pozostaje kwestia dzieci. Max ich chyba nie uzdrowił, prawda? Nie przypominam sobie jakiejkolwiek wzmianki o chorych dzieciach.
Dobra zostawmy te dzieci w spokoju. Kolejna kwestia. A co z Future Liz? Przecież stała obok Future Maxa zanim ten cofnął się w czasie w TEOTW? Nie wiem jak wam, ale mnie wydawała się całkiem zdrowa. Nie zwróciłam na to uwagi czytając po raz pierwszy, a może zwróciłam, tylko byłam tak poruszona, że zostawiłam te pytania w spokoju. Nie wiem, w każdym razie tym razem nie dają mi spokoju.
Nie skomentowałam tej części, ale jest ku temu powód. Moje reflekse dotyczą nie tylko tej części, ale również następnej, więc poczekam aż Olka skończy tłumaczyć i wtedy je przedstawię.
A teraz chciałabym poruszyć inną kwestię. Nie jestem pewna, czy było to wcześniej wyjaśnione czy nie. Uzdrawiając Liz, Max wspomniał o Sidney. Co się stało z nią i pozostałymi dziećmi, czy również wystąpiły u nich te sama symptomy co u Liz. Po zastanowieniu uświadomiłam sobie, że Liz została uzdrowiona jako pierwsza, więc nie wiemy co by się stało z Kyle'em, szeryfem, dziećmi ze szpitala, bo Max cofnął się w czasie, kiedy stan zdrowia Liz bardzo się pogorszył. A w tej rzeczywistości Kyle nie został postrzelony. Nadal jednak otwarta pozostaje kwestia dzieci. Max ich chyba nie uzdrowił, prawda? Nie przypominam sobie jakiejkolwiek wzmianki o chorych dzieciach.
Dobra zostawmy te dzieci w spokoju. Kolejna kwestia. A co z Future Liz? Przecież stała obok Future Maxa zanim ten cofnął się w czasie w TEOTW? Nie wiem jak wam, ale mnie wydawała się całkiem zdrowa. Nie zwróciłam na to uwagi czytając po raz pierwszy, a może zwróciłam, tylko byłam tak poruszona, że zostawiłam te pytania w spokoju. Nie wiem, w każdym razie tym razem nie dają mi spokoju.
Nie skomentowałam tej części, ale jest ku temu powód. Moje reflekse dotyczą nie tylko tej części, ale również następnej, więc poczekam aż Olka skończy tłumaczyć i wtedy je przedstawię.
"Największy ze wszystkich błędów to dojście do przekonania, że nie popełnia się żadnego." - Thomas Carlyle
Na początek Olu dzięki za kolejną część. Przyznam, że coraz bardziej to zagmatwane...Najpierw ni z gruszki ni z pietruszki ta rozmowa w noc sylwestrową (nareszcie!!!). Tyle lat ciszy i cierpienia i nagle BUM! Wybuch szczerości? Musze to chyba przeczytac jeszcze raz, bo nie do końca zrozumiałam powody, które do tego doprowadziły. Teraz ta dziwna ostrożność w ich stosunkach i choroba Liz, która tak ich wytrąca z równowagi...Przecież Max może ją uleczyć. Dlaczego mają takie wątpliwości? I czego ciągle tak się boją?
Milla, dla mnie ten cały popłoch ze zmianami w organizmie Liz jest conajmniej zbyteczny Owszem, początkowo można się było obawiać, bo była to nowość. No i Liz źle znosiła obecnośc Maxa (niesłychane! ). Ale potem? Nabrała mocy, co można uznać za zaletę. Przeszła jej także alergia na ukochanego. A rzeczywiście w wersji z TEOTW nie wyglądała na schorowaną. Jedyną zmianą, którą zauważyłam była grzywka No i wreszcie najważniejsze: gdyby z Liz miało stać się coś złego, FM na pewno by o tym wiedział. Zmiany w jej organizmie nie zależały przeciez od sytuacji na świecie czy nieobecności Tess. Więc gdyby coś było nie tak, FM powiedziałby o tym teraźniejszej Liz. Po to, żeby jej ścisłemu umysłowi dać czas na oswojenie się z tym. Czy macie jakieś zastrzeżenia do tej teorii?
Milla, dla mnie ten cały popłoch ze zmianami w organizmie Liz jest conajmniej zbyteczny Owszem, początkowo można się było obawiać, bo była to nowość. No i Liz źle znosiła obecnośc Maxa (niesłychane! ). Ale potem? Nabrała mocy, co można uznać za zaletę. Przeszła jej także alergia na ukochanego. A rzeczywiście w wersji z TEOTW nie wyglądała na schorowaną. Jedyną zmianą, którą zauważyłam była grzywka No i wreszcie najważniejsze: gdyby z Liz miało stać się coś złego, FM na pewno by o tym wiedział. Zmiany w jej organizmie nie zależały przeciez od sytuacji na świecie czy nieobecności Tess. Więc gdyby coś było nie tak, FM powiedziałby o tym teraźniejszej Liz. Po to, żeby jej ścisłemu umysłowi dać czas na oswojenie się z tym. Czy macie jakieś zastrzeżenia do tej teorii?
Caroleen, chyba jednak musisz wrócic do pierwszej części, albo przynajmniej do opisu opowiadania. Tasyfa napisała je bazując na fałszywych spopjlerach zakończenia 3 serii, które były puszczane w Stanach. Zmiany wywołane uleczeniem Liz przez Maxa miały się nasilać i Liz umierała. Dlatego Max urzył Granolithu, cofnął się w czasie, zapobiegł strzelaninie i dalej żył w tej nowej rzeczywistości nie nawiązując kontaktu z Liz. Liz wyjeżdża na Harvard, a Max zostaje sam w Roswell. Na podstawie tego Tasyfa stworzyła dalszy ciąg wydarzeń.
"Największy ze wszystkich błędów to dojście do przekonania, że nie popełnia się żadnego." - Thomas Carlyle
Ach, no i jeszcze coś... Kiedy powiedziałaś mi, że Liz w tamtej rzeczywistości umierała i dlatego Max postanowił zmienić przeszłość, pomyślałam sobie jedno. Jak on musi się teraz czuć? Zabrał jej i sobie kilka(naście) najpiękniejszych lat ich życia, po to żeby ja ocalić. A ona i tak zachorowała...I i tak musi ją uleczyć...Tyle tylko, że trochę później. To smutne bardzo, bo pomijajac to w jaki sposób sytuacja się rozwiąże, na tym etapie można stwierdzić, że krańcowe poświęcenie poszło w jakiejś części na darmo. Bo co lepsze? Czy umierająca młodo, ale za to przy boku kochanego i kochającego mężczyzny Liz, czy jej śmierć kilka lat później, ale bez tego wszystkiego co ich łączyło? Ja nie wiem.
Tak, tak! Ja też! Nie będzie litości...Olka, zabiję jak dowiemy się po dwóch miesiącach
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Hm... co za ból! Chcą mnie zamordować, a ja jeszcze tyle mam do zrobienia Za dwa tgodnie najpewniej zabiorę się za ost. część. Mam teaz ogromne kolokwium i ćwiczenia do poprawy i jeszcze trochę... Ech. Chyba się będę musiałą sprężyć
Kiedy czytałam to opowiadanie caroleen zadawałam sobie to samo pytanie. Na szczęście Tasyfa nie pozostawiła go bez odpowiedzi.Bo co lepsze? Czy umierająca młodo, ale za to przy boku kochanego i kochającego mężczyzny Liz, czy jej śmierć kilka lat później, ale bez tego wszystkiego co ich łączyło? Ja nie wiem.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 36 guests