Teraz przejdźmy do samego opowiadania i waszych komentarzy. Słusznie podejrzewają niktórzy, że Max tak szybko nie zniknie z kart tego opowiadania. A jest taki a nie inny, bo od dawna chciałam w jakimś ff się na nim wyżyć Wiem, że to nie jest powód i nie powinnam tak robić, ale chyba ktoś wreszcie musiał pokazać tę "mało idealną" stronę pana Evansa. Tak, jak to ujęła Liz w tej części, to już nie była miłość, tylko obsesja jej posiadania. On chciał ja mieć, nie kochać... Lizzy nie chcę cię martwić, ale twoja przemowa niestety nie dotrze do Maxa, jak zresztą ciągłe przemowy Liz czy nawet sugestie innych postaci. On ślepo brnie w jednym kierunku i w tym jednym zamiarze się nie podda. Przez co zrani innych, ale obróci się to przeciwko niemu. Nie próbujcie ratować czy tłumaczyć Maxa w tym opowiadaniu, bo nie ma to kompletnie sensu. Od początku do końca skazałam go na zagładę uczuciową...
Dokładnie. Ale już ciii...Nie! Czytajcie następne części! Bo juz niedługo... hm, tylko bez spoilerów, Max swoim zachowaniem sprawi coś dokładnie odwrotnego niż chce.
Sama Liz juz dawno sobie uświadomiła, że Alec McDowell nie jest jej obojętny i nie jest tez bynajmniej kimś "tymczasowym". Ona już czuje podświadomie, że wpadła jak śliwka w kompot. Co chyba najważniejsze, Alec też sobie to powolutku uświadamia. I mimo tego rodzacego się uczucia, które niby odmienia całkowicie życie, pozostają ciągle sobą, ten sam urok, te same odczucia i zachowania. A każdy największy ból Alec potrafi od Liz odegnać najprostszym działaniem - o czym przekonacie się w dzisiejszej części.
Lizzy ciekawa teoria na temat Aleca. Ale czy ja wiem... czy to naprawdę jest taka zasada? Chociaż na przykładzie Jensena można by to opatentować, bo na cokolwiek nie spojrzysz (oczy, uśmiech... inne partie ciała ) i tak się roztapiasz...
Hotaru, spokojnie 30 się tworzy - tzn. mam plan i zaczęłam już pisać, ale na razie brak mi czasu na to. Obiecują, ze gdy tylko dobrnę z tym do końca prześlę ci ją. Cierpliwości (czyt. będe cię ugłaskiwać rozdziałami SZD).
A dzisiaj część dość rozluźniająca, myślę że w pewien sposób urocza, chociaz w drugiej części troszkę jeszcze podenrewuję was, a sama część kończy się całkowicie zaskakująco, bo Liz ma pewien plan... W tym selu wyjaśniam coś: sprawa Berrisforda - może większość z was wie o co chodzi, ale możliwe, że sa tacy, którzy nie wiedzą. Berrisford... Rachel Berrisford. Tak, to odnosi sie do dawnej ukochanej Aleca. Tym razem będziemy mieć do czynienia z jej ojcem. Więc końcówka niech was nie zdziwi. Połączcie sobie fakty z części poprzednich i z końcówki dzisiejszej a może zaświta wam w głowie, co planuje Liz.
XXI
Drzwi się otworzyły. Cała czwórka weszła do środka na paluszkach, bojąc się, że najmniejszy dźwięk rozjuszy Liz. Bez słowa rozproszyli się po całym mieszkaniu. Hotaru zajęła strategiczną pozycję przy ladzie. Biggs ulokował się obok niej. Max wślizgnęła się do pokoju, natomiast Alec bez większego przejęcia rozparł się w drugim krańcu kanapy. Bowiem całą resztę mebla zajmowała Liz.
Leżała z dłońmi splecionymi pod głową i wyprostowanymi nogami. Ciemne oczy wbijały się w sufit. Organizmem targały jeszcze drobne wstrząsy scysji, jaka nastąpiła kilka minut temu. W jej głowie wciąż dudniły rozpaczliwe słowa Maxa. Ktoś otworzył usta, usłyszała oddech i chęć zadania pytania.
- Nie – powiedziała spokojnie – Niech nikt nie waży się o tym mówić. Nie chcę do tego wracać.
Wystarczyło jej, że ciągle czuła się równie spięta jak w samym epicentrum tej burzy. Chociaż nie... to był tylko efekt jaki sama wzbudziła. Potężne wyładowanie Burzy Parker.
Nie mogła jednak inaczej postąpić. Widząc ten szczenięcy wzrok i chłopięce rozmarzenie w jego oczach, nie mogła ot tak mu tego odebrać. On ją ciągle kochał. Problem tkwił w tym, że ona jego już nie. Tak, jak powiedziała – od dawna nie było w niej tego uczucia, ani fascynacji, ani przywiązania. Początkowo starała się złagodzić cios, mimo że sama obecność Maxa podsycała gniew i frustrację. Jednak to on przełamał tę ostateczną taflę, która ją powstrzymywała przed samym wybuchem. Czy to go bolało czy nie, wyrzuciła z siebie wszystkie zalegające od dawna trucizny i bóle. Ostrymi, stalowymi brzytwami słów pocięła na skrawki jego nadzieję. I co dla niej samej było zaskakujące, przyniosło to ulgę. Mogło to brzmieć nie wiadomo jak okrutnie, ale naprawdę poczuła się dużo lepiej zrównując Maxa z powierzchnią ziemi. Być może to głęboko zakorzeniona chęć odpłaty i zemsty, a może tak właśnie powinien się czuć ktoś w obliczu wyznania wszystkich żalów? Lodowatym potokiem zmyła z niego tę bezczelną, romantycznie mdłą chęć powrotu do niej. Trzy razy mu powtarzała, że nie chce wracać, że nie chce z nim być, że już nie ma w niej żadnych uczuć w stosunku do niego. Nie docierało. Chyba właśnie jego bezwzględny upór tak ją drażnił.
O tak. Max Evans pozornie skruszony, bezbronny nastolatek, w rzeczywistości nie znosił sprzeciwu. Nie wyobrażał sobie, że może podejmować złe decyzje, o ile już jakieś podejmował. Zaślepiony nie tylko swoją nieskończoną miłością do niej. W tym było coś więcej. Zupełnie jakby słyszała „Należysz do mnie”, kiedy wypowiadał kolejne frazy o wierności, przynależności, nieprzerwanej miłości i zapewnieniu jej szczęścia.
Ironia.
Wierność? Max w jej oczach był wierny jedynie swoim przekonaniom. Nie patrzył nawet na jej uczucia, kiedy podejmował kolejne kroki na cienkim lodzie. Nieprzerwana miłość? Nie mogła mu zarzucić, że przestał ją kochać. Tylko, że ona nie chciała takiej miłości. To nie było już to samo obezwładniające uczucie. Jakby wszystko się w niej wypaliło. Szczęście? Tego jednego od bardzo dawna nie czuła w Roswell przy Maxie. Wszystko co słownie jej zapewniał, odbierał swoimi czynami. Nie było przy nim wolności, spokoju, bezpieczeństwa i prawdziwego uśmiechu. Nie było prawdziwej Liz. Ale teraz miała nadzieję, że odzyska ten błogi spokój mieszany z ekscytacją jaki jej towarzyszył od spotkania z mutantami. W myślach błagała Boga, by Max zrezygnował i wrócił do domu, by już jej nie dręczył.
Napięcie znów zaczęło w niej narastać, potęgując stres i ścinając krew w ciele. Jęknęła. Gdyby tylko coś mogło odegnać ten stres i strach w jakiś sposób, gdyby tylko myśli o Maxie odeszły.
Elektryzujący dreszcz przeszedł przez jej całe ciało, kiedy poczuła muśnięcie na swojej stopie. Uniosła głowę, spoglądając na zielonookiego mutanta, który spokojnie masował jej śródstopie. Przyjemnie rozluźniające. Uśmiechnęła się lekko. Alec miał niesamowitą zdolność odczytywania jej nastroju i pragnień, zawsze wiedział jak poprawić samopoczucie. Sprawne palce z delikatnym naciskiem przesunęły się od pięty przez całą stopę w górę, zataczając drobne kółka. Perlisty śmiech wymknął się spomiędzy warg Liz. Alec zerknął na nią, unosząc lewy kącik ust do góry w swoim tradycyjnym uśmieszku. Jeszcze raz przesunął palec przez sam środek stopy, powodując kolejny chichot.
- Masz łaskotki? - zapytał z rozbawieniem, ale używając miękkiego szeptu
Przytaknęła, usiłując cofnąć nogę. Jednak jego dłoń chwyciła ją za kostkę a palec wskazujący drugiej ręki ponownie przesunął się po śródstopiu.
Roześmiała się ponownie. To była słodka tortura, która w mgnieniu oka odegnała niechciane myśli a skupiała wszystkie zmysły na działaniu zniewalającego mutanta. Drgnął, pochylając swoje ciało nad nią.
- Gdzieś jeszcze połaskotać? - wibrujący głos wywołał gęsią skórkę na skórze Liz
Głębokie westchnienie wydobyło się z jej ust, kiedy przesunął palce pod jej kolanem a potem przebiegł nimi wyżej. Chyba całkowicie zapomniał, że nie są sami. Hotaru i Biggs przyglądali im się ze zdumieniem i otwartymi ustami. Wiedzieli, że ta dwójka działa na siebie w ten sposób, ale aż takiego zatracenia w fascynacji się nie spodziewali.
Tymczasem Alec praktycznie leżał na Liz, wsuwając dłoń na jej brzuch i lekko dotykając opuszkami palców skórę wokół pępka. Fala słodkiego śmiechu zmieszała się z wręcz kocim mruknięciem. Zielonooki uśmiechnął się i pochylił głowę, chcąc posmakować jej śmiechu.
- Ugh... Nie na mojej kanapie, bo zwymiotuję – Guevara wkroczyła do pokoju i posłała im spojrzenie pełne niesmaku
Szmaragdowe oczy uniosły się w jej stronę. Był to raczej wzrok znudzenia i nieprzychylności. Tak, Alec zdecydowanie nie lubił gdy mu przeszkadzano.
- Max, twój celibat daje się nam wszystkim we znaki – powiedział z nutą irytacji – Logan powinien cię wreszcie przelecieć.
Żądza mordu, która pojawiła się w oczach 452 nie była tak szybka i efektywna, jak reakcja Liz. Drobna dłoń z pełnym impetem wymierzyła cios w potylicę chłopaka. Zaskoczony jęknął i przesunął na nią zdumiony wzrok. Brunetka zmarszczyła brwi i dość chłodnym tonem stwierdziła:
- Może i masz ulepszone DNA, ale twój mózg zatrzymał się na poziomie przedszkola.
Alec uniósł wyzywająco jedną brew, wpatrując się w ciemne iskrzące oczy. Przesunął palce po jej brzuchu, wywołując falę nieopanowanego śmiechu, który starała się zdusić w sobie. Jednak odruchy organizmu były silniejsze i po chwili ponownie się roześmiała.
- Przestań...- jęknęła przez śmiech
Zielonookiego tylko bardziej to pobudziło. Specjalnie połaskotał ją kolejny raz, czując jak drobne ciało wije się pod nim. Uwielbiał ją w ten sposób torturować. Chociaż pragnął, by w ten sposób się pod nim napinała w innej sytuacji.
- Alec... przestań... w tej chwili... - jej słowa co chwilę przerywały dawki chichotu
- Nie – powiedział z rozbawieniem – Najpierw przeprosisz i powiesz, że mnie uwielbiasz.
Na chwilę przerwał łaskotanie i z błyskiem w oczach czekał na jej słowa. W kilku łapczywych oddechach nabrała powietrza i nie odrywając od niego wzroku uśmiechnęła się przebiegle i prawie krzyknęła:
- Nigdy!
- Nigdy? - jego głos sugerował nadchodzące niebezpieczeństwo
Kiedy potrząsnęła głową, całkiem pewna swojego stwierdzenia, lewy kącik jego ust uniósł się w cynicznym uśmieszku.
- Spróbujemy to zmienić – szepnął wprost do jej ucha
Drzwi trzasnęły, na chwilę przyciągając ich uwagę w swoją stronę. W mieszkaniu nie było nikogo prócz nich Nawet nie zauważyli, jak wszyscy się zmyli. Zielone oczy powróciły na jej twarz, pełne iskrzącego pragnienia. Liz napięła całe ciało, czując, że teraz nastąpi koniec jej pewności a nadejdzie zwycięstwo Aleca. Byli sami i jak zwykle on miał przewagę.
- A teraz powiedz, że mnie uwielbiasz – mruknął, muskając ustami jej szyję
- Nie – już się śmiała
Bez żadnego uprzedzenia połaskotał ją po brzuchu, z pełnią satysfakcji obserwując jak się rumieni, usiłując powstrzymać śmiech i ukryć podniecenie.
Kolejne spazmy nieopanowanego chichotu wstrząsnęły jej ciałem. Miała wrażenie, że za chwilę eksploduje od śmiechu lub od narastającego gorąca.
- Przestań... Alec... - jej oczy wypełniły słodkie łzy rozbawienia – Proszę... Przestań!
- Powiedz, że mnie uwielbiasz – zażądał
Sam się już śmiał, chociaż nie miał łaskotek.
- Nie... - jęknęła
- Powiedz. - jego usta ponownie musnęły skórę jej szyi
Złośliwie przesunął opuszki palców wokół jej pępka, gnębiąc ją jeszcze bardziej. Śmiech wydobył się z jej ust, a wszystkie mięśnie skręciły się. Nie mogła wytrzymać dłużej. Jakkolwiek mogła ucierpieć na tym jej duma, musiała skapitulować.
- Uwielbiam cię – jęknęła, a gorąca łza spłynęła po jej policzku
Uśmieszek tryumfu przebiegł po jego ustach. Powstrzymał dłoń przed kolejnymi atakami na jej wrażliwe nerwy. Wilgotne usta wpił w skórę jej szyi. Mruknięcie wydobywające się z jej gardła tylko napędziło hormony i pragnienia. Przesunął usta wzdłuż jej szyi i linii podbródka, aż do krańca różowych warg, pozostawiając ścieżkę gorących pocałunków. Wtopił zielone spojrzenie w jej oczy i z satysfakcją zapytał:
- Tak trudno było to przyznać? Tę oczywistą prawdę. - jego ton był drażniący i kuszący jednocześnie – Uwielbiasz mnie.
Zmrużyła oczy. Chciała mu odebrać tę nutę pewności siebie. Prychnęła i usiłując go od siebie lekko odepchnąć, syknęła:
- Żebyś się nie zdziwił.
- Daj spokój. I tak wszyscy wiedzą, że mnie pragniesz.
Przewróciła oczami. Wolała nie kwestionować tego, bo i tak nic by to nie dało. Przesunęła się nieco w bok, sugerując tym samym, by położył się obok. Tym razem zrobił to bez oporów, obejmując ją ramieniem. Prawą dłoń wciąż trzymał na jej brzuchu, lekko leniwie zataczając koła. Liz wtuliła się w jego ciepłe ciało. Kiedy z nim była, niepotrzebna była żadna kołdra. Wystarczyła jej temperatura jego ciała. Zresztą jej własna temperatura przy nim wzrastała.
Przymknęła powieki, wsłuchując się w miarowy oddech Aleca i bicie jego serca.
Już nie zaprzeczała, że coś czuje. Ani przed sobą ani przed innymi, ani tym bardziej przed nim samym. To głównie dzięki niemu przetrwała te najcięższe dni w Seattle i dała sobie radę w konfrontacji z Maxem. To niesamowite uczucie, kiedy ma się pewność, że wszystko będzie dobre, cokolwiek się nie stanie. Uzupełniające się sprzeczności. Czuła się przy nim bezpiecznie, choć z każdym jego spojrzeniem stawała się bezbronna i uległa. Zresztą on niebezpieczeństwo miał wbudowane w swój kod genetyczny. Mimo wszystko wiele mu zawdzięczała. Życie, radość, siłę i wiarę w nowe uczucie, w możliwość szczęścia.
Musiała mu się odwdzięczyć.
I nawet wiedziała jak.
* * *
Otworzyła zaspane oczy. Pierwszym widokiem, jaki ujrzała był spokojnie leżący obok niej Alec. Miał zamknięte powieki. Jakby spał.
- A tak się chwalił swoim DNA rekina – mruknęła pod nosem i uniosła się, chcąc wstać
Kiedy ręka Aleca ciaśniej ją oplotła i przytwierdziła do kanapy, a na ustach pojawił się tendencyjny uśmieszek, jasne było, że wcale nie spał. Pozwoliła mu na jeszcze kilka chwil błogiej ciszy i lenistwa, po czym energicznie wstała.
Nowy dzień. Nowa energia życia. Nowe plany.
W pośpiechu nalała sobie mleka i wcisnęła do kieszeni zwitek banknotów – jej resztka funduszy z Roswell. Alec ze zdziwieniem przyglądał się jej.
- Spieszę się – rzuciła krótko
Zgarnęła z lady parę kluczy i wciskając je w rękę zielonookiego, dodała:
- To klucze H. Zamknij za sobą – pocałowała go – Na razie.
Zszokowany mutant jeszcze przez długą chwilę wpatrywał się w przedpokój. Nigdy nie rozumiał kobiet, ale Liz zaskakiwała go najbardziej. Mieściło się w niej tyle sprzeczności i potrafiła tak różnie reagować. Wczorajszy wieczór był wybuchem wulkanu złości, który potem zmienił się w szemrzący potok śmiechu a dzisiaj świrowała, jak Hotaru na widok ciasta czekoladowego.
Coś mu jednak kazało obawiać się takiego nastroju.
* * *
Liz przejrzała się jeszcze raz w witrynie sklepowej. Tak. Zdecydowanie. Teraz wyglądała odpowiednio, by móc podjąć swoje działanie. Kremowa garsonka leżała jak ulał. Czuła się, jakby szła na spotkanie z ministrem lub kimś innym ważnym. Ale miała zamiar szybko zrzucić te ciuchy z siebie po wykonanej misji. Z lekkim uśmiechem zerknęła na torbę z resztą zakupów. Pokręciła głową. Musiała chyba dostać jakiegoś zaćmienia umysłu, bo kupiła kolejne czarne spodnie, tym razem dobierając do nich taką samą kurtkę. Uniosła ponownie wzrok, by po raz ostatni przejrzeć się w szybie.
Zesztywniała, a elegancka torebka zsunęła jej się z ramienia. Kilka kroków za nią ktoś stał, wpatrując się w nią z niepokojem i bólem. Jęknęła, zaciskając powieki.
A tak liczyła na to, że wyjechał. Poprawiła torebkę i ignorując go, ruszyła w swoją stronę. Zaklęła pod nosem, gdy jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku. Szarpnęła mocno, wyrywając się.
- Zostaw mnie Max – warknęła
Zmierzył ją uważnym wzrokiem. Przyjechał tu specjalnie dla niej, na prośbę jej matki. To dla niej skłócił się ze wszystkimi. Maria zabroniła mu jechać, mówiąc że Liz nie chce go widzieć. Pozostali ją poparli. Kyle mu nawet zastąpił drogę. Ale on musiał po nią przyjechać, musiał ją odzyskać, za wszelką cenę.
- Zmieniłaś się - przyznał smutnym tonem
Posłała mu zimne spojrzenie. Tak, zmieniła się i to bardzo. Przecież właśnie po to tu przyjechała. By się zmienić, by zapomnieć, by być sobą.
- Nie – odparła chłodno – Teraz jestem sobą.
Ścisnęła torbę z zakupami i obróciła się na pięcie, odchodząc. Nie miała najmniejszej ochoty na tę rozmowę. Ostatniej nocy wyznała wszystko, co miała do powiedzenia.
Max jednak nie dawał za wygraną. Ponownie chwycił ja za rękę. Musiała z nim porozmawiać. Musiała zrozumieć, że on ją kocha i ona kocha jego, choćby nie wiadomo jak bardzo temu zaprzeczała. Jego umysł opanowała jedna maniakalna myśl, że to mutanci ją nastawili przeciwko niemu.
- To przez nich. Przez niego – rozpacz przekształciła się w złość – Widziałem jak na ciebie patrzy – wzrok Liz przesiąkł przerażeniem – To ten mutant chce mi cię odebrać.
Dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Jak on śmiał oskarżać innych o to, że nie chce z nim być? Oddech Liz przyspieszył a mięśnie napięły się. Jeśli już chciał kogoś obwiniać, to powinien spojrzeć w lustro. Ciepło w jego tęczówkach zamieniło się w gniew.
- On ma na imię Alec – syknęła, wyrywając się z uścisku – A ty nie masz o niczym pojęcia. Powtarzam ci po raz ostatni... Nie zbliżaj się do mnie.
To powiedziawszy, pospiesznie odeszła, starając się nie myśleć o tym, że mógłby ją dogonić. Gwałtowny oddech wrócił do normy dopiero przy wyjściu z centrum handlowego.
Umysł sam wyrzucił drażniące wspomnienie Maxa i skierował jej myśli w odpowiednie miejsce. Musiała zająć się czymś innym, by o tym wszystkim zapomnieć.
Alec.
Uśmiechnęła się, wyciągając z torebki komórkę. Teraz należało powrócić do swojego planu, który od rana chodził jej po głowie. To był dobry sposób, aby odepchnąć od siebie własne problemy. Przymknęła oczy, powtarzając w pamięci cyfry, które z trudem zdobyła. Wstukała je i czekała na sygnał. Kiedy niski baryton zabrzmiał po drugiej stronie, zaczęła wdrażać swój plan.
- Pan Berrisford?
c.d.n.