Ależ wy jesteście niecierpliwe...
![Confused :?](./images/smilies/icon_confused.gif)
Kolejna częśc będzie jak uznam za stosowne ją wkleić
Lizzy świetne banerki. Oba mi się podobają, chociaż bardziej ten pierwszy - ale to ze względu na pojawienie się tam Tess i Zac'a. Natomiast drugi to niesamowicie oryginalny pomysł, przyznaję. Czekam na dalsze twoje dzieła
Eh, ja nie mam jakiejś wyznaczonej liczby komentarzy. Po prostu chciałabym, aby się pojawiało ich troszkę, a nie, że tylko ze dwie osoby coś napiszą.
"Kiedy kolejna część, kiedy kolejna część...?" A macie krwiopijcy
VII
Langley nie potrzebował światła, żeby doskonale widzieć w ciemności. To jedno z jego uzdolnień pozwalało mu na taką swobodę. Wolał siedzieć w mroku i wpatrywać się przed siebie niż w oświetlonym pomieszczeniu czekać aż ktoś się zjawi. Poza tym lubił obserwować, a gdy kolejni „nowi” mieszkańcy domu przewijali się przez hall, nie widzieli go. Zanurzył się głębiej w fotelu, ściskając w prawej dłoni kieliszek z drinkiem. I może nie czuł jego smaku, ale lubił udawać, że to jego ulubiony drink. Z pobliskiej jadalni wyszła jakaś osoba. Po charakterze kroków i ich kierunku, Kal od razu rozpoznał kto to.
- Zac – przywitał go chłodnym ale spokojnym tonem
Mężczyzna bez słowa przeszedł obok niego i usiadł na kanapie. Od kilkunastu minut niespokojnie krążył po całym domu, przeczuwając, że coś jest nie tak. Tylko jeszcze nie wiedział co dokładnie. Nie był kosmitą, nie miał rozwiniętych zmysłów, ale jednak jakiś wewnętrzny głos mu podpowiadał, że coś się stało lub stanie. Oderwał się od tych myśli dopiero na głos Kala.
- I co o nich sądzisz?
Pytanie było proste, nieskomplikowane, raczej bez żadnych dwuznaczności. A mimo to Zac zastanawiał się czy nie ma w tym ukrytego podstępu. Znał na tyle dobrze Langley'a, żeby wiedzieć co może czasem chodzić po głowie tego kosmity. Co o nich sądził? Znał ich zaledwie kilka godzin, nie mógł wydawać osądów. A może właśnie mógł... Może na tym polegało opiniowanie ludzi. Po dłuższym czasie mogli już się zmieniać, zacząć grac, jego spostrzegawczość mogłaby się stępić. A tak, w przeciągu kilku godzin można poznać całą brutalną prawdę o innych. I musiał powiedzieć, co o nich sądzi. I musiał powiedzieć całkowitą prawdę. Chociaż on tak dobrze niw widział w mroku, doskonale wiedział, gdzie skierować swój wzrok.
- Są bardzo różni. Zszargani emocjonalnie.
Wydawało mu się, że Kal prychnął. Na początku nie wiedział dlaczego, potem zrozumiał, że chodzi mu o indywidualne opinie. Musiał je usłyszeć od niego, bo sam nie mógł ich oceniać. A musiał wiedzieć na czym stoi.
- Hmm... - Zac zastanawiał się od kogo zacząć – Tess jest bardzo wystraszona i słaba. Ponoć była praktycznie z nich najsilniejsza, ale chyba coś nią zachwiało.
Coś. Zac doskonale wiedział co. Umiał obserwować i się przysłuchiwać. Problemem drobnej blondynki była ognista postać Liz, która nagle wtargnęła w jej życie. Gdyby ktoś zupełnie obcy na to patrzył, stwierdziłby, że chodzi tylko i wyłącznie o Maxa, że to taka kocia walka. Prawda była taka, że Tess nie chciała tracić Maxa nie tylko ze względu na swoje uczucie. Owszem, bardzo go kochała, co było widać. Ale myśl o tym, że razem z Maxem może utracić swoją pozycję w tym gronie, przerażała ją jeszcze bardziej.
- Michael jest zbyt porywczy, bardzo agresywny. Podejrzewam, że więcej działa niż myśli. A Isabel... cóż... ona boi się samej siebie. Tego kim jest.
Tej dwójce najmniej się przyglądał. Ale za każdym razem gdy tylko to robił, natrafiał na ich spojrzenie. I za każdym razem w ich oczach tkwiło to samo. U Michaela burza, która lada chwila mogła zostać uwolniona, a u Isabel wieczny strach. Czasami zastanawiał się co było gorsze. Nie wiedział.
- A Max? - Langley zadał to pytanie ostrzejszym tonem
Między nim a Maxem nigdy nie było żadnych dogodnych układów. Kiedy byli mali, słuchali go, a on miał pewną kontrolę nad nimi. Wraz z wiekiem oni zaczęli sobie uświadamiać jaką oni mają kontrolę nad nim. Jaką Max ma kontrolę. Kal nie raz zastanawiał się jak najłatwiej mógłby się pozbyć niewygodnego władcy. Nie wdrażał żadnego planu w życie tylko z jednego powodu – wciąż miał skrawki kontroli, bo Max nie umiał sobie czasami bez niego poradzić. Za każdym razem, gdy tylko były jakieś kłopoty, Kal był o tym od razu informowany. I to dawało mu pewną przewagę.
- Moim zdaniem jest zbyt ostrożny. Powinien być rozważny, owszem. Ale jego niepewność, wahania, nieporadność, to zguba prawdziwego króla.
Był pewien, że w tym momencie Kal zmrużył oczy. Czasami tego nie rozumiał. Chciał się pozbyć Maxa i jednocześnie nie lubił, gdy go ktoś określał mianem złego króla. Z wszystkich historii jakie Zac usłyszał, wiedział, że w poprzednim życiu Zan nie był też najlepszym królem. Tłumaczył więc takie postępowanie Langley'a zwykłą lojalnością albo szczegółem zapisanym w genach. Jaka była prawda? Tego nie wiedział. Tego chyba nikt nie wiedział. Nawet Kal. Nastąpiła chwilowa cisza, aż padło pytanie, którego Zac się nie spodziewał.
- A ta dziewczyna?
Ta dziewczyna. Liz. Przed oczami Zac'a momentalnie przesunął się jej obraz. Na pozór zwykła nastolatka, z burzą hormonów i mnóstwem problemów na głowie. Obecnie problemem głównym był Max. Zac rozumiał uczucie Liz, co wcale nie znaczyło, że ją popierał. Takie ślepe zauroczenie, które raniło nie tylko ją samą ale i kilka osób wokół, nie było dobre. W jego mniemaniu powinna starać się od tego odciągnąć, od uczuć, przestać kochać kogoś kogo nie może mieć. I w tym samym momencie przypomniał sobie siebie samego. Kiedyś też tak miał. Nie mógł przestać kochać, chociaż wiedział, że to już nie jest to samo. Zacisnął powieki na samo wspomnienie o swojej żonie. Zaraz po jej śmierci wpadł w tak głęboką depresję, że potrafił rozmawiać z nią jakby żyła. Potrafił też doprowadzać się do stanu, z którego wyciągać mogli go tylko lekarze. Kiedy teraz myślał o Liz, od razu jakieś wewnętrzne ostrzeżenie dawało mu znaki. Nie chciał, żeby sobie zmarnowała życie nieustanną nadzieją i cierpieniem. Nie chciał, żeby musiała się z tego wyciągać z pomocą specjalistów. Nie była na tyle silna, żeby samej sobie z tym poradzić. Uśmiechnął się lekko. Na samym początku, gdy ją zobaczył, wydała mu się najsłabsza i najbardziej krucha. Z każdą kolejną godziną utwierdzał się w przekonaniu, że wcale taka nie była.
- Mówiąc szczerze, to ona jest z nich najsilniejsza.
Kal dostrzegł dziwny błysk, jaki przedarł się przez zielonkawą część tęczówek mężczyzny. Kiedyś już to u niego zauważył. Ale wtedy żyła jeszcze Serena. Może i był nieczułym kosmitą, potrafił jednak odczytać taki znak. Przechylił swój kieliszek, wypijając do końca drinka.
- Uważaj na to gdzie kierujesz swoje uczucia Grey. - rzucił, wstając
* * *
Max szedł spokojnym krokiem, jakby obawiając się, że gwałtowne lub szybkie poruszanie wywoła jakąś katastrofę. Tego wieczora już się przekonał, że powinien rozważyć wszystkie opcje jakie mogą nastąpić, nim zabierze się do rozmawiania z kimś. Nie... Nim zabierze się do rozmawiania z Liz Parker. Tak, jak bardzo chciał zapomnieć o tym co się stało i wrócić do swojego normalnego życia, tak bardzo odczuwał wciąż pocałunek. Chciał ją odsunąć, mówiąc to wszystko, oświadczając, że nic kompletnie nie czuje. Ale ona chyba wiedziała lepiej od niego co się dzieje. Nie wspominał nic o swojej fascynacji, którą w nim wzbudziła, a mimo to znalazła słaby punkt i wykorzystała to na swoją korzyść. Zacisnął dłoń na poręczy, wspinając się po schodach. Niczym krótkie urywki wizji wrócił do niego cały pocałunek. Opuszki jej palców, jej miękkie usta, jej zapach... Musiał się zatrzymać, żeby nie stracić równowagi. Kiedy stanął tuż przed drzwiami, jakiś podświadomy głos zaczął wykrzykiwać, żeby stąd odszedł. Tylko, że Max nie potrafił nigdy wsłuchać się w swoje wnętrze. Może właśnie to doprowadzało do wszelkich katastrof i problemów. Gdyby kilkanaście minut temu posłuchał swojego wewnętrznego głosu, za nic w świecie nie poszedłby szukać Liz. Przekręcił klamkę, wchodząc spokojnie do pokoju. Światło było zgaszone, ale kiedy tylko zamknął drzwi, zapaliło się. Krew powoli ścinała mu się w żyłach. Niepewny wzrok odnalazł jedynie siedzącą na łóżku Tess. Siedziała prosto, ze wzrokiem wbitym w niego. Kamienna twarz, zero uczuć. Szare oczy spochmurniały, jakby zaraz miała nastąpić w nich burza. Nieświadomy niczego Max uśmiechnął się lekko, podchodząc do niej. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć jej ramienia, ale ona tylko poderwała się z miejsca jak oparzona.
- Coś się stało?
Jego głos był pełen niepokoju. Ale umysł nie pozwalał sobie nawet przyswoić myśli, że to mogłaby być jego wina. Tylko i wyłącznie jego wina. Wpatrywał się w plecy Tess, czekając na jakąkolwiek podpowiedź. Niepewność całkowicie nim zawładnęła, gdy tylko dziewczyna się obróciła. Po jej policzkach spływały łzy. Ale nie tak, jak ostatnio. Tym razem były to bardziej krople gniewu i frustracji. Pięści miała zaciśnięte, a usta niebezpiecznie rozchylone. Jedyne co się u niej nie zmieniło to spojrzenie. Zawsze patrzyła na niego tak samo, z takim samym uczuciem, tą samą miłością. Mogła być na niego wściekła, ale w jej oczach zawsze odnalazł uczucie i przebaczenie.
- Max, nie rób ze mnie idiotki. - powiedziała przez łzy, starając się brzmieć na wściekłą i groźną – Widziałam was.
- Nas? - przez chwilę chłopak nie rozumiał
Ale po kilku sekundach dotarło do niego. Znów powróciło krótkie, przyjemne wspomnienie. Tylko, że cała przyjemność z niego wyparowała w tym momencie. Widziała, jak Liz go całowała. Widziała jak odwzajemniał pocałunek. Świadomość ocknęła się nagle. Oto stał teraz przed największym błędem jaki popełnił w życiu. Nie wiedział jak do tego doszło. Czy to przez niepewność czy przez fascynację... Ale stało się. Praktycznie złamał serce jedynej osoby, na której mu tak bardzo zależało, która oddała dla niego wszystko i była zmuszona do stawiania czoła tylu sytuacjom, którym on sam by nie podołał.
- Przepraszam. - tylko to krótkie, przyciszone słowo wydobyło się z jego ust
Ona wciąż się w niego wpatrywała. Prawie ją zabił, wbił jej nóż w plecy i to kilkakrotnie. A jeszcze kilka godzin temu przyrzekał, że kocha tylko ją i zawsze będzie. Czy to mogło się zmienić w ciągu tak krótkiego czasu? Spojrzała na niego ponownie. Była wściekła sama na siebie. Powinna odejść, powinna go zostawić, powinna dać sobie spokój, powinna go uderzyć z całych sił i nie pozwolić mu się nigdy więcej do siebie zbliżyć. Powinna...
- Jestem głupia... - jęknęła
Jej ciało błyskawicznie znalazło się tuż przy nim, wtulając w jego ramiona. Nie potrafiła tak po prostu od tego odejść. Pozbawić samą siebie jego ciepła i jego szeptu. Chociażby nie wiadomo ile krzywd jej wyrządził, ona wciąż go kochała. I za to nienawidziła samej siebie. A może przeczuwała, że to wszystko, to całe piekło jakie się właśnie wokół niej rozpętało, to tylko przejściowa burza. Burza, po której wzejdzie słońce i zaświeci tylko dla niej.
* * *
Liz z samego rana weszła do kuchni, rozglądając się uważnie. Szukała telefonu, licząc na to, że będzie uda jej się z niego skorzystać bez niepotrzebnych świadków. Ale ledwo wyciągnęła dłoń po słuchawkę, usłyszała zimny, przeszywający głos, który momentalnie ją obrócił.
- Gdzie dzwonisz?
Dziewczyna rzuciła Kal'owi skołowane spojrzenie. Sama nie wiedziała co chciała udowodnić. To, że się go nie boi czy to, że się bardzo boi? Pochyliła nieco głowę, ale nie na tyle, żeby wyglądać jak winna morderstwa trzeciego stopnia.
- Jeszcze nigdzie. - odpowiedziała – Ale chciałam zadzwonić do mojej przyjaciółki.
O tak, miała zamiar zadzwonić do Marii i powiedzieć jej, że jednak tak szybko nie wróci. Poza oczywiście wyjaśnieniami miała ogromną ochotę ją po prostu usłyszeć. Dowiedzieć się co u niej, posłuchać jej trajkotania, jej głosu. Brakowało jej tego. A teraz, kiedy jeszcze wpakowała się w coś takiego, tym bardziej potrzebowała jakiejś odskoczni.
- Po co?
Po co? Najchętniej by jej wszystko powiedziała, od A do Z, włącznie ze wszystkimi kosmicznymi wątkami. Chciałaby ponarzekać na to jaki gospodarz jest obleśny i przerażający. Chciałaby powiedzieć jak sytuacja się skomplikowała i jak pocałowała Maxa. Musiała to z siebie wyrzucić, a nie miała komu o tym powiedzieć.
- Maria wie z kim wyjechałam i w jakim celu, więc sądzę, że powinna wiedzieć, że dojechaliśmy cali i zdrowi. - jej ton zaczynał stawać się chłodny
Usta kosmity otworzyły się, prawdopodobnie, żeby ją uciszyć, zabronić jej nawet zbliżania się do telefonu lub żeby jej grozić użyciem swoich zdolności. Jednak Kal nie zdołał nic powiedzieć, bo wtrącił się ktoś z boku.
- Może lepiej będzie jeśli pojadę po tą Marię?
Liz momentalnie obróciła głowę. W progu stał Zac, przyglądając się jej uważnie. A umysł brunetki zamiast analizować jego propozycję, zamiast włączyć funkcję radości, że ktoś ją popiera, kierował jej myśli w zupełnie innym kierunku. W kierunku samego mężczyzny. Nieświadomie przygryzła wargę, wlepiając oczy w jego na wpół rozpięto koszulę. Dopiero jego kolejne słowa wyrwały ją z transu hormonów.
- Skoro Maria wie, to dla jej dobra i naszego, lepiej będzie jeśli ją tu przywiozę.
Langley nie odezwał się ani słowem, tylko pokręcił głową i wyszedł klnąc pod nosem. Zostali sami. Po przeciwnych stronach kuchni, wpatrując się w siebie, jakby widzieli się pierwszy raz. I to pogrążało Liz coraz bardziej. Za każdym razem gdy na niego spoglądała, czuła się, jakby patrzyła na niego po raz pierwszy. Jakby był największą niespodzianką, jaka ją spotkała. Jakby mogła coś do niego czuć...
* * *
Liz siedziała na blacie kuchennym, obierając kolejną pomarańczę. Uwielbiała ten zapach, który potem na długo pozostawał na jej dłoniach. Wszyscy byli rozproszeni po domu, a ona tylko liczyła na to, że nikomu nie zachce się wejść do kuchni. Potrzebowała samotności. Chwili wytchnienia. Zac trzy dni temu pojechał do Roswell. Ona była skazana na siedzenie tutaj i przyglądanie się co jakiś czas jak Tess i Max nie mogą się od siebie oderwać. Za pierwszym razem, tych kilka dni temu, gdy tylko zeszli na śniadanie, coś ją mocno zabolało. Wiedziała co. Pewien wieczór zakończył się dla niej praktycznie euforią. Za to ranek przyniósł śmierć. Byli razem i nic nie mogło tego zmienić. I to chyba bolało jeszcze bardziej. Doskonale wiedziała, że zawsze będą razem, że nic tego nie zmieni, a mimo to ciągle jej uczucie pozostawało a nawet narastało. A potem powróciły słowa Zac'a, że powinna się od tego uwolnić. Czasami bardzo chciała zapomnieć co czuje i stać się znów zwykłą, rozluźnioną nastolatką, bez niepotrzebnego balastu uczuciowego. Tylko, że im bardziej się starała to przerwać, tym mocniej pragnęła być przy nim. To stało się jak nieprzyjemne uzależnienie. Przełknęła kawałek pomarańczy, zagłębiając się w kwaśnym odmęcie własnego cierpienia.
Stłumić chciałam ból myśli nieprzerwany
sięgnęłam po niebezpieczny owoc zakazany
Kwaśna mieszanka wypełniła pustkę mą
wlałam całą gorycz swoją w truciznę tą
Każdy kolejny kęs przynosił jeszcze więcej bólu i skołatanych myśli. Żeby się tego wszystkiego pozbyć, musiała wykonać jeden ruch. To było najcięższe. Wykonać ten jeden drobny kroczek ku wolności. Najbardziej bała się chyba tego, że nie będzie w stanie utrzymać równowagi i spadnie w dół prosto w jego ramiona. A kiedy to nastąpi już nie będzie się umiała opierać. Kwaśny sok zabulgotał w jej żyłach, domagając się ostatecznej decyzji. Liz przymknęła powieki. Jakkolwiek nie postąpi, będzie to dla niej tylko kolejnym krokiem do emocjonalnej śmierci. Zsunęła się powoli z blatu, chowając skórki pomarańczy do kieszeni. Wolała mieć przy sobie ten destabilizujący zapach, bo mimo wszystko, tylko on potrafił kontrolować jej zmysły.
* * *
Spotkała Maxa w połowie drogi do wyjścia. Może to był przypadek, a może on tez chciał już ostatecznie przeciąć to wszystko. Sytuacja się ułożyła na korzyść Liz. Wiedziała, że gdyby go tu nie spotkała w hallu, to poszła by dalej i stchórzyła. I znów dławiła się kwaśnawą posoką, nie pozwalając jej spłynąć w dół do swoich żył. Stali w milczeniu, czekając na to, które rozpocznie pierwsze.
- Max – Liz wreszcie wydobyła z siebie głos
Nie przerywał jej. Wolał, żeby to ona mówiła. Tak, wolał żeby w ogóle mówiła. Bo gdy mówiła, były mniejsze szanse na to, że dojdzie do czegoś nieplanowanego. A jej wystarczyło to jedno słowo, żeby wszystko się z niej uwolniło i wytoczyło wzburzonym, kwasnym, pomarańczowym potokiem.
- Przepraszam – jęknęła – Przepraszam za to, że... że się w tobie zakochałam. Ja wiem, że ty jesteś z Tess, że ją kochasz. Dlatego przepraszam. I... ja zapomnę, oduczę się. - lekko się uśmiechnęła, ale był to raczej ten rodzaj uśmiechu, który prowadzi za sobą łzy – Kochaj ją mocno...
Obróciła się i wykonała krok w przód, chcąc uciec szybko. Ale zastygła w miejscu, gdy zobaczyła na progu Zac'a. Normalnie, zastanawiałaby się, kiedy wszedł i ile z ich rozmowy słyszał. Jednak jego oczy były tym razem niesamowicie szare, a wyraz twarzy kamienny. Coś się musiało stać...
c.d.n.