Wiem, mnóstwo czasu upłynęło od ostatniej aktualizacji... Poprzednio zaś skupiłam się na
Nie z tej bajki, nie zaś na przepisywaniu niemal gotowego opowiadania. Wierzcie mi, kiedy widzę ponad 30 zapisanych gęsto kartek i uświadamiam sobie, że dokończenie tej historii bedzie wymagało jeszcze drugie tyle... Ogarnia mnie lekkie zniechęcenie na myśl o przepisywaniu tego wszystkiego! Ale po tych wszystkich imieninach, które ciągnęły się do środy (na szczęście już nie ja sprzątałam...), przekopaniu całego stosu papierów, zwiezionych z Koszalina (nie ma co, Panda to jednak mała ciężarówka
) znalazłam w końcu to, co napisałam przed i krótko po egzaminach. Lektura Serendipity i Home Series wyjęła kolejne dni z mojego życiorysu, ale mimo wszystko... mamy wakacje! Tak więc w dwa wieczorki przetłumaczyłam Where It All Began (w końcu... ale i tak mam wrażenie, że popełniłam świętkoradztwo), które wymaga jeszcze ostatnich szlifów i bedziecie mogli się nim nacieszyć. Zaś kolejne chapterki bedą się pojawiały tak często, jak bedę nadążała z przepisywaniem stosu drobno zapisanego papieru. Nawiasem, widać po nim, że podczas pisania miałam oczy jak Chińczyk - zbyt często moje pismo na tych kartkach wygląda równie niezrozumiale jak chińskie symbole.
Elu - dokończę na dniach ten fanart z Tess do Gravity. Majesty trochę mi przeszła... i spodziewaj się meila z przepisem w najbłiższej przyszłosci. Dorwałam w końcu koleżankę od pączków
Dla czytającyh ten chapterk - LOK to skrót od Liga Ochrony Kapusiów...
Chapterek 14
Ocknęła się na zimnej posadzce łazienki, słysząc wołanie Kala. Ból głowy nie zelżał ani trochę.
Wstała z wysiłkiem i odkrzyknęła, ze wszystko jest ok. potem odkręciła wodę w wannie. Zrzuciła ubrania i zanurzyła się w chłodnej wodzie. Cała.
Oddychała pod powierzchnią.
Wynurzyła się. Usiadła w wodzie. Obejrzała każdy centymetr swojego ciała.
To nie było możliwe... a jednak w jakiś sposób jej ciało wróciło do stanu sprzed 6 lat. Jedyna zmiana, która wyraźnie mówiła, że to nie paranoiczny sen, mieściła się w górnej części jej tułowia. Jej piersi wciąż wyraźnie mówiły, że urodziła synka i nadal go karmi. Ale teraz...nawet one bolały... i były zabójczo wrażliwe.
Myślałam, że zapalenie mam już za sobą... - pomyślała kwaśno. Dolegliwości po urodzeniu małego Jima nijak miały się do tych, które przeżywały ludzkie matki. W dodatku Jimmy urodził się mały, bardzo mały... tak mały, że musieli zapłacić bardzo słono lekarzowi i położnej za milczenie. Jedyną dolegliwością, która naprawdę dała się jej we znaki było zapalenie brodawek.
Jimmy nie tolerował zwyczajnego pożywienia i pierwsze miesiące były pod tym względem po prostu koszmarem. Ostatnio było jednak znacznie lepiej. Znaleźli mieszankę, która do pewnego stopnia zastępowała jej mleko.
A tera... wyszła z wody, stanęła przed lustrem i przyjrzała się sobie z uwagą.
Cokolwiek się stało, musiało być głęboko obcego. Jej organizm zmienił swoja strukturę molekularną w ciągu kilku minut, a jednocześnie pamiętał o tym, ze żywi jej synka. Jeśli to było normalne, to ona była mesjaszem.
Serena odgarnęła kosmyk włosów, opadający na jej czoło. Gest nie uszedł niczyjej uwagi. Popijała swoja kawę, patrząc na zegar. Minęły dwie godziny. Liz wciąż tkwiła w łazience. Tess spała. Gorączka nieznacznie spadła. Serena spodziewała się, że do rana uda im się ją zbić i stan dziewczyny ustabilizuje się.
- Ona jest jedną z was, prawda? - spytała Kala. Chłopak spojrzał zaskoczony na lekarkę.
- Co masz na myśli?
- Anomalie genetyczne! - wyjaśniła - Wiem, ze z genami Liz jest coś nie tak. Sama to przyznała, kiedy spytałam ją, dlaczego ma tak stępiony smak. Ty też używałeś tabasco na stołówce w szpitalu... mniej, ale jednak. Tutaj też stoją butelki. W lodówce jest cała bateria sosu, cytryn,. Mocno czekoladowego tortu...
Wzruszył tylko ramionami, starając się nie pokazywać po sobie emocji. Cokolwiek mówiła jej Liz, mogło być niebezpieczne. Lubił Serenę i wierzył święcie, że Liz jej do pewnego stopnia ufała... uważała za przyjaciółkę. I dlatego nie sądził, by jej powiedziała. Wyjawienie prawdy uczyniłoby Serenę częścią sekretu i sprowadziłoby wiele niebezpieczeństw. Najmniejsze ze strony FBI.
- Nie wiem, co pani odpowiedzieć!
- Po prostu prawdę. Dlaczego chorej na białaczkę dziewczyny nie weźmiesz do szpitala, skoro widać na kilometr, iż bardzo się o nią boicie? Każdy normalny człowiek wie, że jej stan wymaga hospitalizacji. A już szczególnie Liz, która jest przecież bardzo doświadczonym ratownikiem medycznym, wie to na pewno.
- Bo zabija ją szybciej niż choroba! - głos Liz był zimny. Stała w drzwiach kuchni i wcale nie wyglądała dobrze. Trzęsły się jej ręce. Skóra nie miała praktycznie koloru. I nosiła okulary.
- Wiem, ze się boicie... ale co najmniej was zbadają... i skończy się na medycznym zamieszaniu.
- Myślałam, że należysz do Mensy, a nie LOK-u!
- Myślałam, że jesteś inteligentna.
Kal wyczuł, jak temperatura w kuchni rośnie. Spojrzał na Liz. Wydawało mu się, że jest wypruta, zużyta od mocy. Czyżby jej użyła? Do czego w takim razie potrzebowała takiej siły, by wyczuwał taką pustkę? Co ją zużyło tak, że traciła kontrolę na tą marną resztką, która blokowała jej uczucia?
Musiał uderzyć w Serenę. Ona powodowała jej zdenerwowanie. Jeśli się nie zamknie, ugotują się żywcem w kuchni.
- Mówisz o dziewczynie, która w wieku 6 lat złamała zielony kod Aer? - spytał ze złośliwym uśmieszkiem, duma z przyjaciółki oczywiście świeciła w nim.
Serena ucichła i po prostu rozdziawiła buzię. Kod Aera wymyślono trzynaście lat temu i cały proces kosztował ogromne pieniądze. Żadna maszyna licząca, nawet te najnowsze, ani geniusz ludzki nie złamał tego kodu. Nigdy! Były nim zakodowane m.in. nazwiska najgłębiej zakonspirowanych tajnych agentów, numery startowe wyrzutni rakietowych... i inne absolutnie bezcenne informacje.
I jeśli miała być szczera wobec siebie i dwójki niezwykłych geniuszy w tym pomieszczeniu... tak, Liz jako Nasi zajmowała się też łamaniem kodów. Ale coś takiego?
Z drugiej strony nigdy się nie dowiedziała, jak Nasi spotkała Nasedo i dlaczego ten cholerny geniusz komputerowy tak zaufał młodej dziewczynie, dla której komputery najwyraźniej nie były wszystkim?
- To ni jest rozsądne mówić mi o tym fakcie! - potrząsnęła głową. Kal miał tylko ochotę wyć. Czy ta kobieta nie wie, kiedy trzeba się zamknąć? - Zresztą i tak nie uwierzę...
- Wierz sobie w co chcesz... - Liz była zmęczona całą tą sytuacją. Nie tylko nie była w stanie zablokować niepokoju, który wypływał z niej... przede wszystkim jednak jej blokady przyjmowania emocji innych chwiały się w posadach. Lada chwila mogły runąć, a wówczas jej świadomość zostałaby zalana emocjami wszystkiego, co żyło w promieniu kilkuset metrów. - Guzik mnie to obchodzi. Ważne, że masz trzymać buzię na kłódkę. Tess ucieka od 11 lat i udaje się jej zachować życie. Ty.. - groźba zawisła w powietrzu; Liz w ułamku sekundy zmieniła się w zimną, bezwzględną Nasi - ... tego nie zmienisz.
Odwróciła się do Kala.
- Daj kluczyki.
- Chcesz prowadzić w takim stanie? - przeraził się nie na żarty.
Gdybyś wiedział, w jakim stanie bywałam... Nie pozwoliła jednak, by smutek i przygnębienie nią zawładnęło. Czuła na krawędzi świadomości iskierki przerażenia.
Z wysiłkiem spojrzała w jego oczy. Na ułamek sekundy złoto połączyło się w idealnej harmonii. W jakimś sensie pożyczał jej siłę. Nie chciała nawet wiedzieć, jak to robił... ale była mu wdzięczna. Wiedziała już, ze stanie po jej stronie. Jak zawsze.
Dlaczego tego dotąd nie dostrzegała?
- Chyba wiem, co poprawi stan psychiczny Tess...
- Więc oby zadziałało.. - szepnął miękko, wyciągając z kieszeni kluczyki i dokumenty wozu. Liz mogła się trzymać życia jednym cienkim włoskiem, ale i tak by zrobiła dokładnie to, co uważała za słuszne. Mógł jedynie albo przyglądać się bezczynnie albo jej pomóc. A on... już dawno, w poprzednim życiu dokonał tego wyboru.
Liz bez większego wysiłku zlokalizowała dom Evansów. To był naprawdę piękny, obszerny budynek. Ale się temu nie dziwiła. Philip Evans był przecież prawnikiem.
Jakkolwiek dom był już pogrążony w ciemnościach; nie znała położenia pokoju Maxa, zadzwoniła wiec do drzwi... Przestępując z nogi na nogę, spojrzała na zegarek. Druga w nocy. Jak dla niej - środek dnia. Całkiem niezła pora na wizytę.
Zaczekała chwilę i jeszcze raz zadzwoniła do drzwi. U wylotu alei ukazał się policyjny wóz. Zmrużyła z niechęcią oczy. To nie był dobry dzień.
- Dobry wieczór! - mruknęła do wysiadającego z radiowozu policjanta. Usiłowała sobie przypomnieć jego nazwisko z raportu... Chryste... jak mu było? Banson? Pluson? Ciort go wiedział! - Nie wie pan, gdzie są Evansowie?
- Dobry wieczór! - zastępca szeryfa zachował rezerwę, przyglądając się jednak z ciekawością dziewczynie. Wyglądała na zmęczoną i smutną. - Co się stało?
- Szukam Evansów... - powiedziała poirytowana. Zaraz jednak ugryzła się w język. Traciła nad sobą kontrolę. Niedobrze, skoro facetowi zacięła się płyta.
- Wyjechali na weekend do rodziny.
Mogła tylko westchnąć ciężko.
- Razem z dziećmi?
- Nie, powinni być w domu.
- Jak widać ich nie ma...
Co za ciołek! Wiem, że ludzie bywają różni... ich poziom inteligencji również... ale niech wszystkie moce oszczędza mi dzisiaj jego!
- Jak się nazywasz? - spytała, wpadając w ton Jima.
- Hanson.
- Aha, jesteś zastępcą Jima... nie ma go w mieście, ale jeśli zaraz mi tu nie znajdziesz Maxa Evansa, popełnię harakiri! - mruknęła ze słodkim uśmiechem.
Sugestia okazała się wystarczająco silna. Liz odetchnęła z ulgą, kiedy policjant posłusznie poszedł do radiowozu i zaczął rozmawiać z dyżurującym.
Liz nigdy nie spodziewała się, ale w niecały kwadrans później doniesiono przez radio, że Max Evans bawi na imprezie u brata. Służby policyjne w Roswell działały jak w zegarku. Ciekawe, ile pracy zajęło to tacie?
Wysłuchała od Hansona adresu ze zdumieniem.
Naprzeciwko jej mieszkania!
Krew zawrzała w jej żyłach, ale szybko ją stłumiła.
Obcy opiekun wymusił na niej powrót do Roswell, zamieszkanie w tej nieciekawej okolicy, mimo, że miała małego synka.
Isabel Evans miała dwóch braci. Jeden z nich tęsknił za dziewczynką o niezwykłych oczach. Miał moc, która zniknęła nagle w dniu wypadku w Albequerque.
Jak u Kala i Tess. Ale u nich powróciła z niemal zdwojona siłą.
Naprawdę wspaniale... drugi z braci - Michael musiał być obcym.
Każda z ewentualności była nie do przyjęcia. A kandydatów było dwoje:
1. Michael Guerin, który podobno nie żył, a jej zadaniem w Roswell było , a jej zadaniem w Roswell było
2. Obcy, obok którego urodziła się Tess. Ale wewnętrzne przekonanie mówił jej, ze kiedyś już go spotkała i ma zapisanego go w ukrytej pamięci... i to nie zdarzyło się na pewno w Roswell.
Kwadrans później załomotała do drzwi Michaela. Mimo późnej pory wciąż paliło się światło, więc była jakaś szansa, że w końcu znajdzie Evansa.
Drzwi otworzyły się z impetem i stanęła w nich rozczochrana blondynka o zielonych, oburzonych oczach. Pierwszy jej odruch było wrzasnąć ze złości na brunetkę. Usta pił jednak zaraz drugiemu. Liz Parker, jakkolwiek mogła być wredna i kumplować się z Tess Harding, to teraz potrzebowała raczej pomocy psychiatry.
- Co się stało?
- Zastałam Maxa Evansa?
Zaskoczona Maria skinęła głową i wpuściła do środka późnego gościa.
- Słyszałam, że ucięłaś sobie pogawędkę z moją mamą. Coś jest...
- Wszystko z nią w porządku. Mogę pogadać z Maxem?
DeLuca wydała westchnienie ulgi.
- Zaraz go obudzę... - zatrzymała siew drzwiach sypialni - ... ale mimo wszystko chcę wiedzieć, o co chodziło!
- Słuchaj, Maria! Jeśli Jim i Amy zechcą, byś wiedziała, to ci sami powiedzą!
Wywołała tym natychmiastową reakcje huraganu.
- A ja nie przyszłam tu o 2 w nocy, by dyskutować o klanie Valentich. Muszę ściągnąć Maxa do Hardingów, zanim będzie za późno!
- Za późno na co? - aksamitny, choć zaspany głos zapowiedział swojego właściciela, zanim ten pojawił się w drzwiach sypialni tylko w samych dżinsach. - Co się stało?
- Tess ma bardzo wysoka gorączkę.
- No i co z tego? - wtrącił Michael. Spał na kanapie, po czubki włosów przykryty kocem. Awantura go nie obchodził. Marzył o przyzwoitym śnie.
Liz zignorowała go, chociaż miała wielką ochotę przyjrzeć mu się uważnie... coś głęboko w niej krzyczało do niej, że to jest Michael Guerin. Ale... chyba po raz pierwszy w życiu mało obchodził ją Michael.... a przynajmniej nie na tyle, by zrezygnować z wcześniejszego planu. Zanim spotkała Kala i Tess on był centrum jej świata. Marzyła o tym, by przeżył i schronił się od FBI... Teraz ze smutkiem pomyślała, że z dawnego dziecięco zaufania wobec drugiego obcego niewiele zostało. Na jakimś poziomie pragnęła odnowić ich dawne więzi, absolutne zaufanie, które w niej pokładał... a z drugiej strony, kiedy spotkała Valentich, wiedziała już, że odczuwa w sobie emocje innych, jeśli ich nie zablokuje. Dlatego mówiła do niego w swym umyśle. Dlatego się rozumieli, uważali za swoich, bo w pewnym sensie on na pewno też to czuł.
Teraz czuła niesamowite mrowienie w żołądku. Zupełnie jakby stado motyli zerwało się do lotu. Przez żyły płynęła męska irytacja i potrzeba odpoczynku, a także słaba ciekawość, co znowu Tess wymyśliła... chociaż ją lubił, nie potrafił przebaczyć podeptania serca brata.
Odetchnęła głęboko, zamykając swój umysł z emocji innych w tym pokoju. Jakkolwiek Michael był jej dziecięcym przyjacielem, pierwszym obcym, jakiego tutaj spotkała, nie mogła liczyć na to, że dawne uczucia powrócą, a wszystko będzie świetnie, ponieważ byli razem. Nie. To nie na tym polegało.
Świat był okrutny.
Michael nie odczuwał niczego wobec niej.
Cała jej dusza wrzeszczała do niego, a jego obchodził spokojny sen.
Tylko dlaczego na jakimś poziomie, głęboko w niej, jakiś cichy dziecięcy głosik zapewniał ją, że tak miało być? Że tak jest lepiej dla nich wszystkich?
Że tak miała się ułożyć ich historia?
Z wysiłkiem skierowała swoje myśli na właściwe tory. Nie mogła pozwolić, by jej własne problemy zagłuszyły jej działania i racjonalne myślenie. Przyjechała tutaj w jednym określonym celu: przywieźć Tess Maxa.
- Może nie dożyć rana, nie rozumiesz?
- Co?!? - wszyscy poderwali się na nogi, hałas był niemiłosierny. Liz skrzywiła się tylko i zaczekała kilka sekund, aż dojdą do ładu.
- Miała wypadek? - spytał blady ze strachu Max. Musiała mu przyznać jednak rację. Trochę się martwił o Tess. Takiej reakcji nie można było zagrać. Zaraz jednak powrócił gniew... za wszystko, co wiedziała o nim i losach jego związku z przyjaciółką.
- Dobrze wiesz, że nie... Zostawiłeś ją w czasie, kiedy potrzebowała każdego wsparcia... - mówiła wolno, wyraźnie. Nie mogła pozwolić, by kiełkująca sympatia dla tego chłopaka ją zmieniła. Jej słowa odbijały się echem w pokoju. Spokojny głos miał w sobie siłę, której na co dzień otoczenie Liz nie oglądało. Bezwiednie, oddziaływała na nich nawet bez mocy. W ich umysłach kształtowało się coś na kształt szacunku dla jej determinacji i woli. - ... i załamała się, kiedy powinna walczyć z chorobą. Teraz walczymy o każde jej oddech i jeśli twoje pojawienie się wleje w nią ducha walki, to się tam pojawisz. Ale najpierw się ubierz!