ADIP - trylogia - nowa część - 20

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Sun May 30, 2004 2:02 pm

Tym razem się nie pomyliłam i przyniosłam właściwy plik :oops: Uprzedzajac pytania o kolejne częśći, to będą sie pojawiać mniej wiecej raz na tydzień... a po 8 czerwca prawdopodobnie częściej (o ile wszystki9e egzaminy pójdą dobrze :roll: ).
Alex Whitman, no proszę, proszę... Jestem ciekawa co jeszcze wymyślisz. Ale wciąz nie mogę sie przyzwyczaić do Alexa w takiej roli.
No cóż, Alex w tym opowiadaniu gra bardzo nietypową dla siebie rolę... jeszcze zobaczysz, czy też - przeczytasz.



Chapterek 13 b


Liz ostrożnie położyła dłoń na rozpalonym czole Tess. Musiała uważać. Każdy ruch sprawiał ból i każde dotknięcie było niczym uderzenie gwoździ.

- Czterdzieści i trzy kreski... - mruknęła. Ed odetchnął głęboko, podnosząc telefon. Kal odwrócił wzrok. Nie chciał na to patrzeć. Zabranie Tess do szpitala oznaczało po prostu... katastrofę.

- Cholerny Sean... - wydusił przez zęby. Ten facet, kimkolwiek był, zdenerwował bardzo jego "siostrę". Przez niego nastąpiło gwałtowne pogorszenie... a przecież jej stan i tak był poważny. Umierała na raty, gasnąc z dnia na dzień. To tylko utwierdzało dodatkowo Tess w wewnętrznym przekonaniu, że została porzucona w Chicago, by umrzeć. Z jej DNA było coś nie tak. Jej zdolności były całkowicie zależne od układu nerwowego. Czasami chorowała... a jej krew przypominała zielone nie wiadomo co. Tymczasem Kal i Nasedo... w duchu uważała ich za ideał obcego... zwłaszcza Nasedo.

- Co? - Ed znieruchomiał w zaniepokojeniu, zapominając, że miał wykręcić numer pogotowia. Liz wyszła zaraz po zmierzeniu gorączki.

- Sean... taki blondyn. To on zdenerwował Tess.

W Hardingu zakipiała złość. Gniew niczym lawa rozgrzewał jego tętnice, palił od środka i nakazywał działanie... jakiekolwiek, byleby temu sukinsynowi nie uszło na sucho to, co zrobił jego córce.

- Kal? - Liz wetknęła głowę do pokoju - Serena właśnie parkuje pod domem. Idź po nią. Ona zna ciebie z odwiedzin w szpitalu, więc...

- Kiedy zdążyłaś po nią zadzwonić? - zdumiał się - Albequerque jest niezły kawałek stąd!

Oczy Liz pociemniały.

- Tess była w łazience, a ty poszedłeś zapłacić rachunek w Crashdown.

- Jesteś jasnowidzem! - pocałował ją z wdzięcznością w czubek głowy. Spojrzał na Eda, który wydawał się być lekko zdezorientowany. - Serena to świetny lekarz. I będzie trzymała buzię zamkniętą.

Wiedział o tym po tygodniach, które Liz spędziła w szpitalu. Jakimś cudem Serena wiedziała, ze cos z krwią Liz jest nie tak... nie zadawała pytań, tylko po prostu pomagała. Odkrył to, kiedy chciał podmienić próbki krwi Liz... a Serena go przyłapała. Nietrudno było wejść do jej głowy na jawie....

Tess leżała na łóżku. Mimo bardzo wysokiej gorączki zachowała przytomność.

- Mówię ci: nigdy nie choruj. To beznadziejna sprawa.... - uśmiechnęła się blado do Liz - ... w naszym przypadku.

- Wiem! - skinęła głową, marszcząc brwi: świat wirował jej przed oczami. Była naprawdę zmęczona. - Chorowałam od ósmego do ostatniego dnia ciąży.

- Jakoś nie bardzo wierzę... - głos Tess słabł. Liz usiadła na podłodze przy łóżku i ujęła jej dłoń. Obrazy przelewały się przez jej głowę... były pełne Maxa Evansa... szczęśliwego dzieciństwa z Edem... chicagowskiej ulicy... inkubatora oglądanego od wewnątrz... o nagle...

- Nasedo! - rozpaczliwy krzyk rozbrzmiał w jej głowie. Ocknęła się na podłodze, z szeroko otwartymi oczami wpatrując się w dawno zapomniane wspomnienia...

Błysk
Muzyka sączyła się cicho z głośników. Kołysali się w jej rytm... w rytm miękkiego głosu Sarah McLachlan. Echa jej miłosnych piosenek rozbrzmiewały w ich głowach.
Tess wtuliła nosek w szyję Maxa, z przyjemnością wdychając jego zapach. Ramiona Maxa mocniej objęły ją, jakby bał się, że ucieknie daleko... ale nie zamierzała. Była szczęśliwa. Znalazła swoje miejsce, znalazła swój dom. Tu, na Ziemi...

Błysk

Liz podniosła się, otrząsając się. Ciemne plamy migotały jej przed oczyma, a w ustach zaschło.

Tess spała. Pochylał się nad nią ojciec. W korytarzu słyszała zaś głos Sereny.

- Co ja robię w fotelu? - szepnęła.

- Uśpiłaś Tess... potem chyba sama zasnęłaś z otwartymi oczami... zaniosłem cię przed chwilą na fotel. Jak się czujesz?

- Nieźle... - wychrypiała. Zastanawiała się, co widziała przed chwilą. Nigdy, przenigdy nie otrzymywała wizji od Tess, jeśli sama Tess tego sobie nie życzyła. Tym bardziej tak osobistych... praktycznie czuła się, jakby to ja w rytm melodii kołysał Max.

Podniosła się z fotela i podreptała do łazienki. Ciemne plamy powoli znikały, przynosząc jednak w zamian koszmarny ból głowy.

- Przecież nie mam komu odpowiadać: kochanie, nie dzisiaj... - wykrzywiła twarz do swojego odbicia w lustrze. Zaniepokojona jednak momentalnie tym, co zobaczyła, cofnęła się przerażona.

Całą szyje pokrywały drobniutkie blizny. Wzdłuż lewego policzka ciągnęła się zaś jedna, od której promieniście ciągnęły się cztery inne.

Pamiętała, od czego powstała. Nadziała się na żelastwo w trakcie wypadku, który uwolnił ją od niewoli u Pierce'a.

Jej oczy płonęły wszelkimi odcieniami złota, nie pozostawiając skrawka przestrzeni innej barwy. Kości policzkowe nieco uniosły się. Dzięki tej drobnej zmianie była jak inna osoba.

To były rysy, które bez trudu odnajdywała w twarzyczce Jimmyego. Jej rysy. Dawne rysy. Zanim miała wypadek i zanim ratując ją Piercea i zarazem lecząc, nie zrobiono jej operacji plastycznej.

- Dlaczego teraz? Dlaczego? - wyszlochała, osuwając się na podłogę. Odpowiedział jej jedynie dźwięk spadających kropel wody...
Last edited by Hotaru on Thu Jul 15, 2004 11:12 pm, edited 1 time in total.
Image

_liz
Fan...atyk
Posts: 1041
Joined: Fri Aug 15, 2003 4:07 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by _liz » Sun May 30, 2004 3:21 pm

Mialam taki dobry humorek, a ty mnie przygnębiasz... :( Żeby to jeszcze był czysty smutek, ale ja chyba zaczynam jak twoi bohaterowie mieszać żal z gniewem. Nie, nie na twoje opowiadanie! to takie ogólne stwierdzenie. Ale nic, poczekam do nastepnej części, tym razem cierpliwie, bo sama nie będę miała na nic czasu.
Image

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Sun Jun 20, 2004 1:46 pm

Wiem, mnóstwo czasu upłynęło od ostatniej aktualizacji... Poprzednio zaś skupiłam się na Nie z tej bajki, nie zaś na przepisywaniu niemal gotowego opowiadania. Wierzcie mi, kiedy widzę ponad 30 zapisanych gęsto kartek i uświadamiam sobie, że dokończenie tej historii bedzie wymagało jeszcze drugie tyle... Ogarnia mnie lekkie zniechęcenie na myśl o przepisywaniu tego wszystkiego! Ale po tych wszystkich imieninach, które ciągnęły się do środy (na szczęście już nie ja sprzątałam...), przekopaniu całego stosu papierów, zwiezionych z Koszalina (nie ma co, Panda to jednak mała ciężarówka 8) ) znalazłam w końcu to, co napisałam przed i krótko po egzaminach. Lektura Serendipity i Home Series wyjęła kolejne dni z mojego życiorysu, ale mimo wszystko... mamy wakacje! Tak więc w dwa wieczorki przetłumaczyłam Where It All Began (w końcu... ale i tak mam wrażenie, że popełniłam świętkoradztwo), które wymaga jeszcze ostatnich szlifów i bedziecie mogli się nim nacieszyć. Zaś kolejne chapterki bedą się pojawiały tak często, jak bedę nadążała z przepisywaniem stosu drobno zapisanego papieru. Nawiasem, widać po nim, że podczas pisania miałam oczy jak Chińczyk - zbyt często moje pismo na tych kartkach wygląda równie niezrozumiale jak chińskie symbole.
Elu - dokończę na dniach ten fanart z Tess do Gravity. Majesty trochę mi przeszła... i spodziewaj się meila z przepisem w najbłiższej przyszłosci. Dorwałam w końcu koleżankę od pączków :)

Dla czytającyh ten chapterk - LOK to skrót od Liga Ochrony Kapusiów...


Chapterek 14

Ocknęła się na zimnej posadzce łazienki, słysząc wołanie Kala. Ból głowy nie zelżał ani trochę.
Wstała z wysiłkiem i odkrzyknęła, ze wszystko jest ok. potem odkręciła wodę w wannie. Zrzuciła ubrania i zanurzyła się w chłodnej wodzie. Cała.

Oddychała pod powierzchnią.

Wynurzyła się. Usiadła w wodzie. Obejrzała każdy centymetr swojego ciała.

To nie było możliwe... a jednak w jakiś sposób jej ciało wróciło do stanu sprzed 6 lat. Jedyna zmiana, która wyraźnie mówiła, że to nie paranoiczny sen, mieściła się w górnej części jej tułowia. Jej piersi wciąż wyraźnie mówiły, że urodziła synka i nadal go karmi. Ale teraz...nawet one bolały... i były zabójczo wrażliwe.

Myślałam, że zapalenie mam już za sobą... - pomyślała kwaśno. Dolegliwości po urodzeniu małego Jima nijak miały się do tych, które przeżywały ludzkie matki. W dodatku Jimmy urodził się mały, bardzo mały... tak mały, że musieli zapłacić bardzo słono lekarzowi i położnej za milczenie. Jedyną dolegliwością, która naprawdę dała się jej we znaki było zapalenie brodawek.

Jimmy nie tolerował zwyczajnego pożywienia i pierwsze miesiące były pod tym względem po prostu koszmarem. Ostatnio było jednak znacznie lepiej. Znaleźli mieszankę, która do pewnego stopnia zastępowała jej mleko.

A tera... wyszła z wody, stanęła przed lustrem i przyjrzała się sobie z uwagą.

Cokolwiek się stało, musiało być głęboko obcego. Jej organizm zmienił swoja strukturę molekularną w ciągu kilku minut, a jednocześnie pamiętał o tym, ze żywi jej synka. Jeśli to było normalne, to ona była mesjaszem.


Serena odgarnęła kosmyk włosów, opadający na jej czoło. Gest nie uszedł niczyjej uwagi. Popijała swoja kawę, patrząc na zegar. Minęły dwie godziny. Liz wciąż tkwiła w łazience. Tess spała. Gorączka nieznacznie spadła. Serena spodziewała się, że do rana uda im się ją zbić i stan dziewczyny ustabilizuje się.

- Ona jest jedną z was, prawda? - spytała Kala. Chłopak spojrzał zaskoczony na lekarkę.

- Co masz na myśli?

- Anomalie genetyczne! - wyjaśniła - Wiem, ze z genami Liz jest coś nie tak. Sama to przyznała, kiedy spytałam ją, dlaczego ma tak stępiony smak. Ty też używałeś tabasco na stołówce w szpitalu... mniej, ale jednak. Tutaj też stoją butelki. W lodówce jest cała bateria sosu, cytryn,. Mocno czekoladowego tortu...

Wzruszył tylko ramionami, starając się nie pokazywać po sobie emocji. Cokolwiek mówiła jej Liz, mogło być niebezpieczne. Lubił Serenę i wierzył święcie, że Liz jej do pewnego stopnia ufała... uważała za przyjaciółkę. I dlatego nie sądził, by jej powiedziała. Wyjawienie prawdy uczyniłoby Serenę częścią sekretu i sprowadziłoby wiele niebezpieczeństw. Najmniejsze ze strony FBI.

- Nie wiem, co pani odpowiedzieć!

- Po prostu prawdę. Dlaczego chorej na białaczkę dziewczyny nie weźmiesz do szpitala, skoro widać na kilometr, iż bardzo się o nią boicie? Każdy normalny człowiek wie, że jej stan wymaga hospitalizacji. A już szczególnie Liz, która jest przecież bardzo doświadczonym ratownikiem medycznym, wie to na pewno.

- Bo zabija ją szybciej niż choroba! - głos Liz był zimny. Stała w drzwiach kuchni i wcale nie wyglądała dobrze. Trzęsły się jej ręce. Skóra nie miała praktycznie koloru. I nosiła okulary.

- Wiem, ze się boicie... ale co najmniej was zbadają... i skończy się na medycznym zamieszaniu.

- Myślałam, że należysz do Mensy, a nie LOK-u!

- Myślałam, że jesteś inteligentna.

Kal wyczuł, jak temperatura w kuchni rośnie. Spojrzał na Liz. Wydawało mu się, że jest wypruta, zużyta od mocy. Czyżby jej użyła? Do czego w takim razie potrzebowała takiej siły, by wyczuwał taką pustkę? Co ją zużyło tak, że traciła kontrolę na tą marną resztką, która blokowała jej uczucia?

Musiał uderzyć w Serenę. Ona powodowała jej zdenerwowanie. Jeśli się nie zamknie, ugotują się żywcem w kuchni.

- Mówisz o dziewczynie, która w wieku 6 lat złamała zielony kod Aer? - spytał ze złośliwym uśmieszkiem, duma z przyjaciółki oczywiście świeciła w nim.

Serena ucichła i po prostu rozdziawiła buzię. Kod Aera wymyślono trzynaście lat temu i cały proces kosztował ogromne pieniądze. Żadna maszyna licząca, nawet te najnowsze, ani geniusz ludzki nie złamał tego kodu. Nigdy! Były nim zakodowane m.in. nazwiska najgłębiej zakonspirowanych tajnych agentów, numery startowe wyrzutni rakietowych... i inne absolutnie bezcenne informacje.

I jeśli miała być szczera wobec siebie i dwójki niezwykłych geniuszy w tym pomieszczeniu... tak, Liz jako Nasi zajmowała się też łamaniem kodów. Ale coś takiego?

Z drugiej strony nigdy się nie dowiedziała, jak Nasi spotkała Nasedo i dlaczego ten cholerny geniusz komputerowy tak zaufał młodej dziewczynie, dla której komputery najwyraźniej nie były wszystkim?

- To ni jest rozsądne mówić mi o tym fakcie! - potrząsnęła głową. Kal miał tylko ochotę wyć. Czy ta kobieta nie wie, kiedy trzeba się zamknąć? - Zresztą i tak nie uwierzę...

- Wierz sobie w co chcesz... - Liz była zmęczona całą tą sytuacją. Nie tylko nie była w stanie zablokować niepokoju, który wypływał z niej... przede wszystkim jednak jej blokady przyjmowania emocji innych chwiały się w posadach. Lada chwila mogły runąć, a wówczas jej świadomość zostałaby zalana emocjami wszystkiego, co żyło w promieniu kilkuset metrów. - Guzik mnie to obchodzi. Ważne, że masz trzymać buzię na kłódkę. Tess ucieka od 11 lat i udaje się jej zachować życie. Ty.. - groźba zawisła w powietrzu; Liz w ułamku sekundy zmieniła się w zimną, bezwzględną Nasi - ... tego nie zmienisz.

Odwróciła się do Kala.

- Daj kluczyki.

- Chcesz prowadzić w takim stanie? - przeraził się nie na żarty.

Gdybyś wiedział, w jakim stanie bywałam... Nie pozwoliła jednak, by smutek i przygnębienie nią zawładnęło. Czuła na krawędzi świadomości iskierki przerażenia.

Z wysiłkiem spojrzała w jego oczy. Na ułamek sekundy złoto połączyło się w idealnej harmonii. W jakimś sensie pożyczał jej siłę. Nie chciała nawet wiedzieć, jak to robił... ale była mu wdzięczna. Wiedziała już, ze stanie po jej stronie. Jak zawsze.

Dlaczego tego dotąd nie dostrzegała?

- Chyba wiem, co poprawi stan psychiczny Tess...

- Więc oby zadziałało.. - szepnął miękko, wyciągając z kieszeni kluczyki i dokumenty wozu. Liz mogła się trzymać życia jednym cienkim włoskiem, ale i tak by zrobiła dokładnie to, co uważała za słuszne. Mógł jedynie albo przyglądać się bezczynnie albo jej pomóc. A on... już dawno, w poprzednim życiu dokonał tego wyboru.


Liz bez większego wysiłku zlokalizowała dom Evansów. To był naprawdę piękny, obszerny budynek. Ale się temu nie dziwiła. Philip Evans był przecież prawnikiem.

Jakkolwiek dom był już pogrążony w ciemnościach; nie znała położenia pokoju Maxa, zadzwoniła wiec do drzwi... Przestępując z nogi na nogę, spojrzała na zegarek. Druga w nocy. Jak dla niej - środek dnia. Całkiem niezła pora na wizytę.

Zaczekała chwilę i jeszcze raz zadzwoniła do drzwi. U wylotu alei ukazał się policyjny wóz. Zmrużyła z niechęcią oczy. To nie był dobry dzień.

- Dobry wieczór! - mruknęła do wysiadającego z radiowozu policjanta. Usiłowała sobie przypomnieć jego nazwisko z raportu... Chryste... jak mu było? Banson? Pluson? Ciort go wiedział! - Nie wie pan, gdzie są Evansowie?

- Dobry wieczór! - zastępca szeryfa zachował rezerwę, przyglądając się jednak z ciekawością dziewczynie. Wyglądała na zmęczoną i smutną. - Co się stało?

- Szukam Evansów... - powiedziała poirytowana. Zaraz jednak ugryzła się w język. Traciła nad sobą kontrolę. Niedobrze, skoro facetowi zacięła się płyta.

- Wyjechali na weekend do rodziny.

Mogła tylko westchnąć ciężko.

- Razem z dziećmi?

- Nie, powinni być w domu.

- Jak widać ich nie ma...

Co za ciołek! Wiem, że ludzie bywają różni... ich poziom inteligencji również... ale niech wszystkie moce oszczędza mi dzisiaj jego!

- Jak się nazywasz? - spytała, wpadając w ton Jima.

- Hanson.

- Aha, jesteś zastępcą Jima... nie ma go w mieście, ale jeśli zaraz mi tu nie znajdziesz Maxa Evansa, popełnię harakiri! - mruknęła ze słodkim uśmiechem.

Sugestia okazała się wystarczająco silna. Liz odetchnęła z ulgą, kiedy policjant posłusznie poszedł do radiowozu i zaczął rozmawiać z dyżurującym.


Liz nigdy nie spodziewała się, ale w niecały kwadrans później doniesiono przez radio, że Max Evans bawi na imprezie u brata. Służby policyjne w Roswell działały jak w zegarku. Ciekawe, ile pracy zajęło to tacie?

Wysłuchała od Hansona adresu ze zdumieniem.

Naprzeciwko jej mieszkania!

Krew zawrzała w jej żyłach, ale szybko ją stłumiła.

Obcy opiekun wymusił na niej powrót do Roswell, zamieszkanie w tej nieciekawej okolicy, mimo, że miała małego synka.

Isabel Evans miała dwóch braci. Jeden z nich tęsknił za dziewczynką o niezwykłych oczach. Miał moc, która zniknęła nagle w dniu wypadku w Albequerque.

Jak u Kala i Tess. Ale u nich powróciła z niemal zdwojona siłą.

Naprawdę wspaniale... drugi z braci - Michael musiał być obcym.

Każda z ewentualności była nie do przyjęcia. A kandydatów było dwoje:

1. Michael Guerin, który podobno nie żył, a jej zadaniem w Roswell było , a jej zadaniem w Roswell było
2. Obcy, obok którego urodziła się Tess. Ale wewnętrzne przekonanie mówił jej, ze kiedyś już go spotkała i ma zapisanego go w ukrytej pamięci... i to nie zdarzyło się na pewno w Roswell.


Kwadrans później załomotała do drzwi Michaela. Mimo późnej pory wciąż paliło się światło, więc była jakaś szansa, że w końcu znajdzie Evansa.

Drzwi otworzyły się z impetem i stanęła w nich rozczochrana blondynka o zielonych, oburzonych oczach. Pierwszy jej odruch było wrzasnąć ze złości na brunetkę. Usta pił jednak zaraz drugiemu. Liz Parker, jakkolwiek mogła być wredna i kumplować się z Tess Harding, to teraz potrzebowała raczej pomocy psychiatry.

- Co się stało?

- Zastałam Maxa Evansa?

Zaskoczona Maria skinęła głową i wpuściła do środka późnego gościa.

- Słyszałam, że ucięłaś sobie pogawędkę z moją mamą. Coś jest...

- Wszystko z nią w porządku. Mogę pogadać z Maxem?

DeLuca wydała westchnienie ulgi.

- Zaraz go obudzę... - zatrzymała siew drzwiach sypialni - ... ale mimo wszystko chcę wiedzieć, o co chodziło!

- Słuchaj, Maria! Jeśli Jim i Amy zechcą, byś wiedziała, to ci sami powiedzą!

Wywołała tym natychmiastową reakcje huraganu.

- A ja nie przyszłam tu o 2 w nocy, by dyskutować o klanie Valentich. Muszę ściągnąć Maxa do Hardingów, zanim będzie za późno!

- Za późno na co? - aksamitny, choć zaspany głos zapowiedział swojego właściciela, zanim ten pojawił się w drzwiach sypialni tylko w samych dżinsach. - Co się stało?

- Tess ma bardzo wysoka gorączkę.

- No i co z tego? - wtrącił Michael. Spał na kanapie, po czubki włosów przykryty kocem. Awantura go nie obchodził. Marzył o przyzwoitym śnie.

Liz zignorowała go, chociaż miała wielką ochotę przyjrzeć mu się uważnie... coś głęboko w niej krzyczało do niej, że to jest Michael Guerin. Ale... chyba po raz pierwszy w życiu mało obchodził ją Michael.... a przynajmniej nie na tyle, by zrezygnować z wcześniejszego planu. Zanim spotkała Kala i Tess on był centrum jej świata. Marzyła o tym, by przeżył i schronił się od FBI... Teraz ze smutkiem pomyślała, że z dawnego dziecięco zaufania wobec drugiego obcego niewiele zostało. Na jakimś poziomie pragnęła odnowić ich dawne więzi, absolutne zaufanie, które w niej pokładał... a z drugiej strony, kiedy spotkała Valentich, wiedziała już, że odczuwa w sobie emocje innych, jeśli ich nie zablokuje. Dlatego mówiła do niego w swym umyśle. Dlatego się rozumieli, uważali za swoich, bo w pewnym sensie on na pewno też to czuł.

Teraz czuła niesamowite mrowienie w żołądku. Zupełnie jakby stado motyli zerwało się do lotu. Przez żyły płynęła męska irytacja i potrzeba odpoczynku, a także słaba ciekawość, co znowu Tess wymyśliła... chociaż ją lubił, nie potrafił przebaczyć podeptania serca brata.

Odetchnęła głęboko, zamykając swój umysł z emocji innych w tym pokoju. Jakkolwiek Michael był jej dziecięcym przyjacielem, pierwszym obcym, jakiego tutaj spotkała, nie mogła liczyć na to, że dawne uczucia powrócą, a wszystko będzie świetnie, ponieważ byli razem. Nie. To nie na tym polegało.
Świat był okrutny.

Michael nie odczuwał niczego wobec niej.

Cała jej dusza wrzeszczała do niego, a jego obchodził spokojny sen.

Tylko dlaczego na jakimś poziomie, głęboko w niej, jakiś cichy dziecięcy głosik zapewniał ją, że tak miało być? Że tak jest lepiej dla nich wszystkich?

Że tak miała się ułożyć ich historia?

Z wysiłkiem skierowała swoje myśli na właściwe tory. Nie mogła pozwolić, by jej własne problemy zagłuszyły jej działania i racjonalne myślenie. Przyjechała tutaj w jednym określonym celu: przywieźć Tess Maxa.

- Może nie dożyć rana, nie rozumiesz?

- Co?!? - wszyscy poderwali się na nogi, hałas był niemiłosierny. Liz skrzywiła się tylko i zaczekała kilka sekund, aż dojdą do ładu.

- Miała wypadek? - spytał blady ze strachu Max. Musiała mu przyznać jednak rację. Trochę się martwił o Tess. Takiej reakcji nie można było zagrać. Zaraz jednak powrócił gniew... za wszystko, co wiedziała o nim i losach jego związku z przyjaciółką.

- Dobrze wiesz, że nie... Zostawiłeś ją w czasie, kiedy potrzebowała każdego wsparcia... - mówiła wolno, wyraźnie. Nie mogła pozwolić, by kiełkująca sympatia dla tego chłopaka ją zmieniła. Jej słowa odbijały się echem w pokoju. Spokojny głos miał w sobie siłę, której na co dzień otoczenie Liz nie oglądało. Bezwiednie, oddziaływała na nich nawet bez mocy. W ich umysłach kształtowało się coś na kształt szacunku dla jej determinacji i woli. - ... i załamała się, kiedy powinna walczyć z chorobą. Teraz walczymy o każde jej oddech i jeśli twoje pojawienie się wleje w nią ducha walki, to się tam pojawisz. Ale najpierw się ubierz!
Last edited by Hotaru on Thu Jul 15, 2004 11:20 pm, edited 2 times in total.
Image

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Tue Jun 22, 2004 10:43 am

Chapterek 15

Stali jak sparaliżowani, póki Maria nie zapytała cicho, z głęboki smutkiem:

- Na co choruje Tess?

Liz stoicko usiadła na zwolnionej przez Michaela kanapie. Spojrzała wymownie na Maxa. Poszedł w końcu wdziać na siebie coś więcej. Dopiero wówczas się odezwała.

- Białaczka.

Słowo zawisło ciężko w powietrzu. Maria oddychała płytko, szybko. Nawet Michael zareagował.

- Rak... o jasny gwint... Maxwell, coś ty narobił... - i zniknął w sypialni. DeLuca metodycznie zaczęła składać koc i poduszkę. Liz doskonale rozumiała jej reakcje. Nie miała co zrobić z rękami.

- Jezu... nie mogę uwierzyć, że to się dzieje. - obszukała kieszenie, ale nie znalazła żadnego olejku - To jakiś koszmar. Zaraz się obudzę...

- Marne szanse! - Liz zanurzyła dłonie we włosach, a łokcie oparła na kolanach. Trwała tak długa chwilę, póki Max nie wyszedł ubrany z sypialni.

- Masz swój samochód?

- Tak. Daj kluczyki komuś innemu, albo po prostu je zostaw. Moim będzie szybciej.

Nie protestował. Wyszli na ciepłą noc. Obserwował ich z okna sypialni Michael, który zastanawiał się, dlaczego przy tej dziewczynie czuł się tak nieswojo. Może to była niechęć skierowana do Maxa, a może coś innego. Wiedział jednak, że coś jest bardzo nie tak.


Liz usiadła przy kuchennym stole. Sięgnęła po plecak, wyjęła laptop o zainstalowała zwyczajny ekran. Nie należało straszyć niewtajemniczonych.

Sprawdziła pocztę.

- Alex Whitman? Kto to, u licha?

Skąd miał adres, którego używała tylko do kontaktów z prawnikiem?

Otworzyła plik.

Co do...

- Nasedo!

Spojrzała znad klawiatury na Kala, który jak zwykle czegoś chciał w najmniej odpowiedniej chwili.

- Czego?

- Muszę jechać.

- Ok. do zobaczenia.

- Dbaj o Tess. O siebie też. Na razie...

Wyszedł, zostawiając ją z otwartym plikiem poczty.

Wpatrywała się w wiadomość, nie bardzo wiedząc, co począć.

Dlaczego jej to przysłał?

Przeczytała jeszcze raz krótki tekst. Potem wykasowała plik.

Alexander Whitman. Młodszy syn wiceprezydenta Whitmana.

Co on mógł wiedzieć?

Dlaczego chciał pomóc?

Wstukała do przeglądarki jego nazwisko. Po chwili miała tysiące odnośników do stron. W końcu znalazła jego zdjęcie.

Kubek wypadł jej z dłoni.

- To ty? - szepnęła w niedowierzaniu.

Miała przed sobą zdjęcie obcego... jedynej hybrydy, której nie znaleźli dotychczas. Trybiki w jej pamięci ruszyły pełną parą. To był on. Był w komplecie inkubatorów z Tess.

Mój ojciec zsabotażuje przesłuchanie w Kongresie. Chcą zablokować wydział za wszelką cenę.

Czy pisząc te słowa wiedział, ze pisze do kogoś takiego jak on sam? Wiedział, że jest hakerem.

Wiedział, że jest kosmitką?

Odetchnęła głęboko. Wyłączyła komputer. Zsunęła się z krzesełka i zeszła na parter. Podniosła słuchawkę telefonu, połączyła się z lotniskiem i potwierdziła rezerwacje biletów do Waszyngtonu.

Pierwotnie nie zamierzała uczestniczyć w przesłuchaniu. Nie chciała zostawić Tess. Teraz jednak musiała zmienić plany.


Ranek był pogodny, słoneczny. Gorączka Tess opadła, ale nie pozostała bez śladu. Obcy organizm jeszcze raz zwalczył atak choroby.... ale jak długo będzie się tak działo? Liz nie chciała myśleć o takiej ewentualności. Zwłaszcza, że żadna chemia nie mogła tutaj pomóc... już przecież próbowali. O przeszczepie szpiku też nie można było mówić. Kto niby miał być dawcą?

Serena spała w fotelu. Max siedziała na brzegu łóżka, trzymając dłoń Tess. Spojrzała na niego, przypominając sobie, co czuła w wizji... jak czuła się kołysana w jego ramionach. Gwałtownie zatęskniła za tym uczuciem.

Usiadła pod ścianą i obserwowała go. Jego usta poruszały się, jakby szeptał bezgłośnie słowa modlitwy. Podziwiała silny zarys szczęki, długie rzęsy i lekko odstające uszy. Był przystojny. Pociągający. Nawet z tymi uszami.

Doszedłszy do tej pokrzepiającej konkluzji, odprężyła się nieco. Zamknęła oczy. Skupiła myśli na problemach. Pierce. Był solą w jej oku. Ale tak naprawdę to zależało jej na pogrążeniu Wydziału. Nawet ze słów Pierce'a wynikało bowiem, że ścigał i dręczył Obcych. Nie musiała szukać w bazie danych... ale i tak znalazła. Ludzie czy nie, Pierce i większość jego poprzedników było chorymi psychopatami i mordowali z czystej przyjemności.

- Dlaczego mi się tak przyglądałaś?

- Hm? - wyrwał ja z zamyslenia.

- Przyglądałaś mi się. Przed chwilą. Pewnie zastanawiałaś się, jakim jestem psychicznym...

- Wcale nie.

- Doprawdy?

- Zamierzasz mi wmawiać, co myślałam? - nie otworzył oczu, ale jej ton był chłodniejszy.

Zaczerwienił się. Czuła to. Jego energia kotłowała się. Wcześniej był już nieswój... ale teraz poczuł się po prostu głupio.

Roswell to chyba wylęgarnia normalnych ludzi. Co jest z tym miastem?

- Przepraszam... - wyjąkał.

- Za co? - otworzyła jedno oko i łypnęła na niego. Zmieszał się jeszcze bardziej. Nawet koniuszki jego uszu przybrały lekko różowawy kolor. W jej skali szarości było to jeszcze bardziej widoczne. Tymczasem Max pewnie dziękował Wszechmogącemu, że wokół panują ciemności i pali się tylko nocna lampka!

Nie miała serca uświadamiać go, ze nawet jeśli w pokoju byłyby jakieś okna, dla niej, Tess i Kala różnicy to nie sprawiało. Po co chłopaka peszyć jeszcze bardziej.

- Że zachowuję się jak kretyn.

Nie mogła się nie uśmiechnąć. Max Evans naprawdę miał cos tak rzadkiego wśród młodych chłopców, jak charakter.

Evans, czemu nie stanąłeś na mojej drodze?

- Cóż... Nie wiem dokładnie co zaszło miedzy Tess a tobą, ale żeby wierzyć obcemu facetowi, a nie ukochanej dziewczynie... na to trzeba być naprawdę kretynem.

Skrzywił się. W dwóch prostych zdaniach ujęła całą sytuację. Klarownie, prosto, obiektywnie. Szkoda, ż ktos taki nei otrzeźwił go kilka miesięcy temu. Być może Tess nie leżałaby teraz, walcząc o życie.

- Długo znasz Tess? - zapytał po kilku minutach milczenia. Ciekaw był, skąd się znały. Pokaz jej przywiązania i determinacji już widział.

- Nasedo! - Ed wcisnął głowę do pokoju. Liz podniosła się. - Przyszli Michael i Isabel Evans. Co z nimi zrobić?

- Wpuść ich. - przetarła oczy. Podeszła do pompy. Skontrolowała maszynę, lek i wlew. Potem spojrzała na Maxa. - Wszystko w porządku. Możesz z nimi porozmawiać.... nic się w tym czasie nie stanie.

Niepewnie spojrzał na pana Hardinga.

- Idź, synu. Wyjaśnij im sytuację...

Kiedy wyszedł, spojrzał na Nasedo.

- Naprawdę sądzisz, ze nie wiedział o chorobie Tess?

Potarła brew.

- Kto to wie? To on namówił ją, by zrobiła badania, kiedy zauważył niepokojące objawy... Kiedy pokłócili się ostatecznie, na pewno mu powiedziała, ze jest chora... ale nie sądzę, by powiedziała, na co.

- Zabrzmiało to pewnie jak szantaż! - zmartwił się.

- Taaak... kolejny kamyk do stosu nieporozumień. Możemy tylko spekulować.

- Spekulacje nie brzmią dobrze.

- Głupota i unoszenie się dumą nie brzmią lepiej.

- Poczekaj, aż sama się przekonasz, jak to jest być zakochanym.

- Prędzej uwierzę w szczęście, niż się zakocham.

Pokręcił głową.

- Nikt nie jest w stanie tego kontrolować. Miłość przychodzi i zaślepia. Jedyny problem, żeby serce nie wybrało najgorzej.

Słabe echo wspomnień premkneło przez jej głowę.

- Ja nie jestem człowiekiem... - szepneła, pochylając głowę - ... a w Kalu się nie zakocham.

- Dlaczego nie? - zapytał z ciekawością.

- Zbytnio podoba mi się to, co nas łączy teraz. Nie chcę zamieniać tego na coś tak ulotnego. Poza tym... ona ma swoje wady. Remontuje mi mieszkanie, kiedy ma wyrzuty sumienia i jest nadopiekuńczy. Czasami aż mnie przydusza.

- Boi się ciebie stracić.

- Ja jego też... ale to nie powód, bym się go wstydziła...

- Słucham?
- Nic... nie ważne. Chodźmy stąd, bo jeszcze obudzimy Tess.

- Co powiesz na śniadanie?

- Brzmi nieźle.

Ich głosy ucichły w korytarzu. Serena otworzyła oczy, zupełnie przytomna w ułamku sekundy.

Ja nie jestem człowiekiem...

Więc czym do diabła? Czym jesteś, Liz?
Last edited by Hotaru on Thu Jul 15, 2004 11:22 pm, edited 2 times in total.
Image

User avatar
Liz16
Fan
Posts: 534
Joined: Fri Apr 16, 2004 9:10 pm
Location: Warszawa
Contact:

Post by Liz16 » Tue Jun 22, 2004 11:26 am

No no, Liz tutaj była nie ostrożna i teraz mogą być kłopoty, ale może Serena okaże się godna aż takiego zaufania :D A Liz tak wogóle to zakocha się w kimś czy nie??

Czekam na następną część ;)
Image

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Mon Jun 28, 2004 1:21 pm

Chapterek 16


Zaprosili na śniadanie Evansów. Michael i Isabel byli wyraźnie poruszeni, wciąż w szoku. Oboje spędzili bezsenną noc, roztrząsając oskarżenie wobec Maxa, iż wiedział o białaczce, a mimo to rozstał się z Tess. Nie mieściło im się to w głowach, że Max mógłby być zdolny do takiego okrucieństwa... a potem jeszcze głosić wszem i wobec, że to ona go zdradziła.

Ranek co prawda przyniósł inne spojrzenie na sprawę, bardziej trzeźwe. Michael doszedł do wniosku, że w sprawę musiał i tak być uwikłany Sean DeLuca. Facet, z którym podobno Tess zdradziła Maxa. W dosłownym sensie.

Razem z Isabel postanowili jednak, ze najpierw pojadą do Hardingów. Byli to winni Tess. Oni też się przecież od niej odwrócili. Jeśli teraz mogli w jakikolwiek sposób pomóc, to zamierzali być na miejscu. Swoje wątpliwości i pytania musieli po prostu odłożyć na bok.

Pan Harding robił jajecznicę. Trójka Evansów siedziała w milczeniu przy stole, każde pogrążone we własnych smutnych rozmyślaniach.

Isabel skubała rąbek czerwonej sukienki. Sytuacja naprawdę ją przerastała. Nie wiedziała, co myśleć. Nawet nie chciała myśleć. Płonęła z pragnienia, by cos zrobić. Za każdym spojrzeniem na zmęczoną twarz gospodarza jej serce po prostu truchlało. Co ten mężczyzna musiał przeżywać przez ostatnie miesiące... Nie potrafiła sobie nawet w przybliżeniu tego wyobrazić. Co czuł, każdego ranka budząc się ze świadomością, ze to może być ostatni wschód słońca dla jego ukochanej córki? Tess była adoptowana, ale po stokroć bardziej kochana niż jakiekolwiek inne dziecko w Roswell. Niejeden raz zazdrościła Tess bezwarunkowej akceptacji, jaką cieszyła się ze strony ojca.

Wiedziała, że w skrytości ducha Michael również tak czuł. Szczególnie w czasach jego problemów... kiedy nie mógł powiedzieć rodzicom prawdy , a oni chcieli ją odkryć za wszelka cenę. Według Michaela Tess miała wszystko to, czego on sam nie mógł mieć. I teraz dręczył się dawną zazdrością. Jego dłonie, wciśnięte głęboko w kieszenie spodni, drżały równie mocno, co jej własne, kiedy nie skubała materiału sukienki.

Do kuchni weszła Liz. Wyglądała dużo lepiej. Uczesała się i umalowała. Na nosek wcisnęła okulary. Nie miała bowiem soczewek... a kto to wie, ile tak naprawdę z wczesnego dzieciństwa pamiętał Michael.

Bez słowa zaczęła wyjmować z lodówki produkty. Na stole kolejno wylądowało mleko, tabasco, marmolada, masło, owoce. Zamknęła lodówkę. Włączyła toster i zaczęła wyciągać z szafki naczynia.

- Idziesz do szpitala? - spytał Harding.

- Czemu zawdzięczam to pytanie?

- Wyglądasz koszmarnie. Dasz radę?

- I tak się czuję. - wzruszyła ramionami. Nie mogła mu powiedzieć,. Że przez jej głowę przelatywały wspomnienia, które z trudem pojmowała. - Ale sytuacja jest taka, a nie inna.

- Jesteś zbyt konserwatywna.

Nie mogła się nie uśmiechnąć.

- Taaa. Bardzo.

- Co to było z łazienką?

- Bariera.

- Eh... dziwna pora.

Parsknęła śmiechem.

- Gdyby to ode mnie zależało, nigdy by nie nadeszła.

- Zmieniam zdanie. Ty nie jesteś konserwatywna. Jesteś uparta jak osioł! - uśmiechnął się.

Zasiedli do śniadania. Na początku ciężar konwersacji spoczywał głownie na Liz i Hardingu. Ale później Isabel ze zdumieniem spostrzegła, jak czar dziewczyny i jej iście mistrzowskie podejście powoli wciągając również jej braci. W duchu przyznała, że jest najbardziej niezwykłą osobą, jaką poznała. Przebijała nawet ja szalonego-brata-kosmitę.


Weszła cichutko do separatki synka. Skinęła głową ochroniarzowi.

- Spał przez całą noc?

- Nadrabiał chyba za cały dzień! - pielęgniarka uśmiechnęła się - Zupełnie, jakby przeczuwał, że dzisiaj zabiera go pani stąd.

- Jest bardzo mądry! - potwierdziła, ale serce jej ścisnęło się mocno, kiedy patrzyła na niego.

Spał tak spokojnie, zupełnie nieświadom brutalnej rzeczywistości, która powoli zaciskała wokół niego pętlę. Jak długo będzie jeszcze w stanie chronić go przed skutkami genetycznych komplikacji? Jak długo jego oddech będzie spokojny, a buzia uśmiechnięta?

Wzięła go na ręce. Sapnął przez sen z zadowoleniem i wtulił się w jej ramię. Zdjęła z półki kocyk. Okryła go. Wyszła na korytarz. Oddział powoli budził się do życia, przygotowując się do porannego obchodu.

Podpisała wszystkie wymagane dokumenty i zwolniła ochronę. Taksówką wróciła do domu. To był czas dla niej i Jimmy'ego.



Jak tak dalej pójdzie z komentarzami, to opowiadanie nie będzie aktualizowane... na bieżąco :wink:
Last edited by Hotaru on Thu Jul 15, 2004 11:25 pm, edited 1 time in total.
Image

User avatar
Liz16
Fan
Posts: 534
Joined: Fri Apr 16, 2004 9:10 pm
Location: Warszawa
Contact:

Post by Liz16 » Mon Jun 28, 2004 1:35 pm

Hotaru tak nie może być, że nie będzie aktualizowane, ja się nie zgadzam :twisted: Proszę pisz dalej i napisz jak to będzie z Sereną???? Zdrać nam trochę więcej :D :wink:
Image

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Mon Jun 28, 2004 2:04 pm

Co będzie z Sereną, już dawno zostało przesądzone. I napisane, tylko nie przepisane do worda... na razie stukam na 18 części, a zostało jeszcze sporo do przepisania. No i inne ff, które mam do przepisania, łącznie z wiecznie zalegającą ostatnia częścią Somewhere... oraz aktualnie rozpoczętym Defektem. Notabene, z tego ostatniego - z fanartu - jestem zadowolona najbardziej.

Image

Wiem, że niby są wakacje, niby mam wiecej czasu... tylko, że ja siedzę i czytam dzieła innych, zamiast samej pisać. Może bedzie lepiej, jak się w końcu ukaże aktualizacja To Love Again, na którą czekam i czekam i czekam... [/img]
Image

User avatar
Liz16
Fan
Posts: 534
Joined: Fri Apr 16, 2004 9:10 pm
Location: Warszawa
Contact:

Post by Liz16 » Mon Jun 28, 2004 2:18 pm

OOoooooo, to biorę się za czytanie Defektu, widzę, że zapowiada się ciekawie, W ręce Pierce'a trafiają Liz i Michael.....super. Już lecę czytać.

A co do fanartu to świetny. Jak tak oglądam różne wasze dzieła to sama muszę się wziąć ale nie wiem za co najpierw, jak to zacząć :(
Image

User avatar
Renya
Fan
Posts: 524
Joined: Fri Dec 12, 2003 12:17 am
Location: Brwinów
Contact:

Post by Renya » Wed Jun 30, 2004 9:03 pm

Nie było mnie z miesiąc, zaległości mnóstwo.
Jak widać, wiadomo od czego zaczęłam, od opo. Hotaru. I proszę bez gróźb - aktualizacje muszą być i basta!!!
Po przeczytaniu zaległych części na szybko, mam kompletny miszmasz w głowie. Za dużo dobrego. Widać, że postać Liz wybija się na pierwszy plan, ale nie przytłacza, może dlatego, że nie jest tak idelana, czasami jest naprawdę zgryźliwa.
Mam nadzieję, że więcej niezapowiedzianych przerw już nie będę miała, bo bardzo, bardzo źle wpływał na mnie brak forum i opowiadań.

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Thu Jul 15, 2004 11:27 pm

Chapterek 17 oraz dwa następne: 18 i 19 na Komnacie. Miłego czytania!
Image

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Thu Aug 12, 2004 1:09 pm

Coś dla rozrywki, obiecanego wczorajszym wieczorkiem... Może nie przesuwa bardzo akcji do przodu, ale niejako "prostuje" kilak skomplikowanych relacji.

Chapterek 20
Image

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 67 guests