T: Objawienie-Revelations [by EmilyluvsRoswell]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Wg mnie Emily albo jest psychologiem albo doskonale zna ludzkie charaktery. Rozmowa Liz z Maxem, odwrócenie się do niego, popatrzenie wreszcie na Maxa jak na jedną osobę - wymieszanie teraźniejszości i przyszłości, obarczenie go także winą za to co się stało, nie tylko Maxa z Przyszłości ale także tego Maxa, który jest obok niej, to majstersztyk. Liz przestaje wreszcie nieść na sobie piętno winy. Chce, żeby Max także przejął część odpowiedzialności za to co się stało...Próbuje zacierać różnice pomiedzy Maxem z Przyszłości a teraźniejszością spowadzając je do do osoby MAXA.
To ważna część - miejmy nadzieję że coś z tego dotrze do jego upartej łepetyny.
To ważna część - miejmy nadzieję że coś z tego dotrze do jego upartej łepetyny.
No tak- wreszcie. Max i to jego cholerne "muszę ochraniać wszystkich dookoła"- nie wiadomo czy go uściskać, czy huknąć po głowie. Ten gość zawsze żył w przekonaniu, ze Liz, Michael i Isabel będą wprost konać ze szczęścia, widząc go ukatrupionego albo ledwo żywego na torturach...bo przeciez to wszystko dla nich!!! Wieczny męczennik
Dzięki
Dzięki
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
No to jedziemy, maddie, według życzenia
OBJAWIENIA - część 28
Liz siedziała na łóżku, na podciągniętych kolanach trzymała Zandera. Ściskał ją kurczowo za palec i patrzył z napiętą uwagą na jej twarz. Uśmiechała się do niego, gdy skupiał na niej ciemne oczy i marszczył drobne usta.
- Co będziemy dzisiaj robić, hm ? Jest przyjemnie i ciepło. A może uciekniemy ? – szepnęła. Pochyliła się i całowała go śmiejąc się, kiedy zaplątał łapkę w jej włosach. Wyciągała długie kosmyki z paluszków i końcami włosów łaskotała go w policzek – Flirtujesz z mamusią ? – droczyła się z nim.
Małe usta wygięły się w szerokim uśmiechu i Liz śmiała się do niego serdecznie. Spędzanie w ten sposób poranków stawało się ich przyzwyczajeniem. Po karmieniu i zabiegach pielęgnacyjnych, chłopczyk stawał się coraz bardziej towarzyski. Przerwy między kolejnymi drzemkami były teraz dłuższe, w czasie których Liz mówiła do niego i śpiewała dziecinne piosenki. Świat zmniejszył się do rozmiarów ich obojga – i Maxa, kiedy nie był w szkole albo w pracy – schowany w bezpiecznych ścianach jej pokoju.
Zander machał pulchną piąstką i miękko gruchał.
- Co to znaczy ? – pytała Liz pochylając się żeby go znowu ucałować – Co chcesz powiedzieć mamusi ? – uszczypnęła go delikatnie w brzuszek – Nie mogę się doczekać aż zaczniesz mówić ale wiem co chodzi po główce.
- Chyba chce powiedzieć, że potrzebne ci towarzystwo - powiedział Max.
Liz spojrzała w górę. Stał przy oknie i obserwował ją z rozbawieniem. Od czasu spotkania z rodzicami, przez kilka dni był tak poważny - przychodził do niej i odchodził przez balkon, schodząc z drogi ojcu - że teraz przyjemnie było zobaczyć go w innym nastroju.
- Hej, myślałam że pracujesz – obserwowała jak łatwo wskakuje do pokoju, stopy cicho uderzyły o dywan.
- Brody zwolnił mnie na cały dzień – wzruszył ramionami - Doszedłem do wniosku, że zrobię sobie wolne między egzaminami.
- To miło z jego strony.
Podszedł bliżej i wsunął ręce w kieszenie dżinsów – Więc ma się ochotę na małą ucieczkę ? – zapytał pochylając głowę.
Liz westchnęła dziwiąc się skąd wiedział o czym z taką desperacją myślała przed chwilą. Żeby wyjść, gdziekolwiek.
– Nie mogę, Max. Nie chcę prosić matki o przypilnowanie Zandera – powiedziała.
Ściągnął usta – Liz, myślisz że nie wiem o tym ? Zabierzemy go ze sobą.
- Zabrać go z nami ? – zerknęła na dziecko, patrzące na nią z wyraźną radością – Niedługo zacznie zasypiać.
- No to co ? Przecież zabierając go na przejażdżkę nie będziemy mu przeszkadzać.
- Jeepem ? – była zaskoczona. Dobrze pamiętała w jakim ślimaczym tempie się poruszali, kiedy odwoził ją od Michaela do domu, po urodzeniu Zandera.
- Nakryję go – uspokoił ją. Gdzieś masz tutaj fotelik dla dziecka, prawda ?
- Uhm. W ubikacji.
Max podszedł do łóżka – Wrzuć do torby kilka pieluszek, jakieś drobiazgi dla niego i chodź. Szarpnął drzwi do łazienki i wyciągnął z opakowania fotelik.
- Ja...
- Nie męczyło cię przesiadywanie tutaj ? Czy nie o tym mi mówiłaś ?
- Tak mówiłam – zgodziła się gładząc główkę Zandera. Uśmiechnęła się, kiedy wdzięczył się do niej. Mrugał oczami, ciemne rzęsy poruszały się nad policzkami. Stawał się śpiący.
- Liz ? – nalegał łagodnie Max.
Popatrzyła do góry i zrozumiała, że czeka na nią, z dziecięcym fotelikiem w jednej ręce i torbą w drugiej.- Dobrze, masz rację. Chodźmy.
Tylko kilka minut zajęło jej spakowanie rzeczy i ubranie Zandera w lekką kurteczkę. Z torbą zarzuconą przez ramię, zawahała się przed drzwiami pokoju. W przeciwieństwie do Maxa, nie była w stanie zupełnie unikać spotkań z rodzicami, ale ich kontakty były pełnie napięcia. Nie chciała się teraz natknąć na nich, wychodząc z Maxem i dzieckiem.
- Nie bój się – patrzył na nią ze współczuciem. Był tuż za nią i trzymał na ramieniu Zandera – Kiedy tu wchodziłem oboje byli w kawiarni.
Przycisnęła z jękiem czoło do drzwi – Jestem przewrażliwiona.
- Nie, nie jesteś. Po prostu starasz się unikać zadrażnień. No idź.
Liz zostawiła na lodówce informację dla rodziców i zeszła z Maxem ze schodów. Wyszli niezauważeni kierując się aleją w dół. Tam gdzie Max zawsze parkował jeepa, stała Toyota jego matki.
- Pożyczyłeś od mamy samochód ?
Postawił fotelik na masce i szukał w kieszeni kluczyków – Nie ja, Isabel. Potem zamieniliśmy się.
- Myślałam, że Isabel próbuje pogodzić cię z rodzicami – Liz odebrała mu Zandera żeby mógł przymocować fotelik do siedzenia samochodu.
- Bo tak jest – zgodził się – Ale widocznie jej mediacje są rozciągnięte w czasie i wielowymiarowe – mruknął.
- Co to znaczy ?
- Że tak jak zależy jej na wygładzeniu naszych nieporozumień, tak również zdaje sobie sprawę jak bardzo byłaś wyizolowana w swoim pokoju także przez nas, przygotowujących się do egzaminów.
Liz zmarszczyła brwi podejrzewając, że chyba w tym było coś więcej niż dawał jej do zrozumienia – Więc przejażdżka to pomysł Isabel.
Max westchnął i sięgnął po Zandera. Włożył dziecko do fotelika, przypiął pasami bezpieczeństwa. Zamknął drzwi i odwrócił się do niej – Nie, to nie był pomysł Isabel tylko mój. Sądzę, że ona rozumie konieczność dania sobie więcej swobody i zrobienie wysiłku żeby odseparować się od władzy rodziców. Nie trudno było liczyć na jej pomoc.
- Och. Wybacz.
- Nie martw się. Wsiadaj do samochodu.
Ponieważ Zander był przymocowany z przodu, Liz wskoczyła na tylne siedzenie. To było dziwne, a jednak ciekawe uwolnienie. Znalazła przyjemność w obserwowaniu Maxa, jak kieruje samochodem, podziwiać jego umiejętność poruszania się miękko na drodze, patrzeć na rozluźnione linie ramion. Chwilami łapał jej spojrzenie we wstecznym lusterku lub rzucał wzrokiem na śpiącego Zandera, który zasnął jak tylko ruszyli.
- Gdzie jedziemy ? – zapytała kiedy w końcu wyjechali poza Roswell.
- Do Buckley Point. Mam w bagażniku coś do zjedzenia. Myślę że to będzie miły dzień. Możemy pokazać Zanderowi kaczki.
Liz uśmiechnęła się – Pod warunkiem, że się obudzi.
Wzruszył ramionami – Jak nie, to pośpi na kocu a my możemy trochę porozmawiać.
Ładna pogoda zwabiła do parku sporo ludzi ale Max dosyć łatwo znalazł wolne miejsce do parkowanie. Delikatnie odczepił fotelik z Zanderem od siedzenia, wyjął koszyk z jedzeniem, dla Liz zostawiając torbę dziecka. Szli w stronę jeziora, ścieżką wijącą się między drzewami a promienie słońca przebijały się między liśćmi. Liz oddychała głęboko rozkoszując się świeżym powietrzem, po dusznej atmosferze mieszkania.
- Jak ci się tu podoba ? – zapytał Max. Wskazał spore, pokryte trawą miejsce w odległości dziesięciu jardów od wody i wystarczająco odległe od innych ludzi.
- Doskonale – Liz rozłożyła na ziemi koc.
Max postawił z boku koszyk, ukląkł i położył fotelik z dzieckiem na środku koca – Już jesteśmy, maluszku.
Liz patrzyła jak wyciąga się obok dziecka. Podłożył obie dłonie pod głowę i zapatrzył się w niebo. Światło odbijało się w jego bursztynowych oczach, przybierając ich barwę. Zerknął na nią i wygiął brwi.
- Nie usiądziesz ?
- Jasne – zsunęła buty i stąpała boso po krawędzi koca. Usiadła po drugiej stronie Zandrea podwijając pod siebie nogi.
- Nie jesteś głodna ?
Zastanowiła się – Nie. A ty ?
- Nie – zamknął oczy i wziął głęboki oddech - Czy mi się wydaje, czy tu rzeczywiście łatwiej oddychać ? – zamruczał.
- Nie wydaje ci się – zgodziła się miękko. Opadła niżej i zwinęła się blisko dziecka. Unosiło się z niego pocieszające ciepło które napełniało radością jej serce. Przekonywała siebie, że czuje się tak dobrze również dlatego że Max był z nimi – ale to nie miało żadnego znaczenia.
- Zmęczona ? – usłyszała nad sobą pytanie.
Powoli otwierała oczy. Max odwrócił się w jej stronę, podpierał jedną ręką głowę i ponad drobnym ciałkiem dziecka, przyglądał jej się.
- Ciągle – westchnęła, zamykając oczy. Ciężko było myśleć, że patrzył na nią w taki sposób. Ciężko było pamiętać, że nie może wyciągnąć ręki, żeby go dotknąć – O czy chciałeś porozmawiać ?
- O różnych rzeczach – odpowiedział – Nie ma pośpiechu.
Otworzyła jedno oko i popatrzyła na niego – Proszę, powiedz że masz pomysł na porozumienie się z rodzicami.
- Może – powiedział ostrożnie.
- Och, nie – jęknęła - To nie brzmi dobrze.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Wiem – obserwowała chmury popędzane wiatrem – Więc ?
- Liz, wiem że musimy omówić wiele spraw – westchnął – Nie możemy teraz posiedzieć spokojnie kilka minut, zanim zaczniemy się przez nie przedzierać ?
- Listonosz mi nie przyniesie wiadomości, Max. Jesteś jedynym prowadzącym to spotkanie.
- To nie jest spotkanie – poprawił ją łagodnie – Po prostu pomyślałem, że byłoby przyjemnie wyjechać na kilka godzin, rozumiesz ? Nic więcej. Spędzenie miłego popołudnia w parku.
Zakryła twarz rękami i odetchnęła głośno. Opuściła ręce, odwróciła się do niego i uśmiechnęła niepewnie – Przepraszam – szepnęła. Tu jest cudownie, Max. A ja jestem taka zmęczona i...
- Spięta ? – skończył za nią – Wiem. Odpoczywaj, Liz. Zamknij oczy i prześpij się trochę, dobrze ? Jesteśmy tu razem z Zanderem. Wszystko będzie dobrze.
Jego głos był głęboki, melodyjny, uspokajający ją tymi kilkoma słowami – Na pewno ? – zapytała a jej powieki były takie ciężkie.
- Na pewno.
Liz zamknęła oczy, spokój otoczenia zaczynał ją morzyć. Dźwięki dochodzące z parku – odgłosy ptaków, ciche rozmowy, powiewy wiatru między drzewami – składały się razem w miękką kołysankę. I sen, tak bardzo upragniony zaczął zabierać ją ze sobą.
********
Obudziła się czując, że jest sama. Strach migotał przez chwilę, zanim nie usłyszała niosącego się głosu Maxa. Podniosła się i rozglądnęła, w końcu dostrzegając go w pobliżu wody. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, tyłem do niej, trzymając w objęciach dziecko.
Wstała, włożyła buty i schodziła na dół żeby dołączyć do nich. Nie rozumiała dlaczego nie usłyszała jak Zander się obudził. Nigdy nie krzyczał jak był głodny ale dawał wyraźnie znać i domagał się tego natychmiast. Zrobiła kilka kroków i pojęła dlaczego nie prosił jeść.
Max karmił dziecko. Odkąd Isabel podarowała jej odciągacz do pokarmu, Liz podawała Zanderowi raz dziennie butelkę, wypróbowując nową metodę karmienia. Zapomniała, że dzisiaj , na wszelki wypadek wpakowała do torby jedną butelkę. Nie wiedziała, że Max to dostrzegł. Ale na pewno tak było bo teraz siedział tam, przytrzymując butelkę podczas gdy Zander jadł łapczywie. Dziecko patrzyło na niego szeroko otwartymi, ciemnymi oczkami podczas gdy Max coś mu opowiadał.
- Jak będziesz troszkę większy, będziesz mógł nakarmić kaczuszki. One lubią chleb. Jak będziesz zachowywał się cicho , wtedy podejdą i będą jadły z ręki. Lubiłem to robić. Isabel zawsze się bała, że poszczypią jej palce, ale kaczuszki są mądrzejsze niż ci się wydaje. Potrafią odróżnić chleb od palców. Bez kłopotu – mówił.
Liz poczuła ostre szarpnięcie obok serca i zaczęła szybko mrugać, żeby powstrzymać łzy. Nie spodziewała się nigdy, że zobaczy coś tak słodkiego jak widok Maxa gwarzącego o kaczkach z trzytygodniowym niemowlęciem. W tej chwili nie marzyła o niczym innym jak podbiec, otoczyć ich ramionami i zatrzymać czas.
Wiedziała, że nie zrobiła żadnego ruchu, dźwięku ale to chyba nie było konieczne. Max popatrzył do góry i złapał jej wzrok. Uśmiechnął się do niej.
- Hej. Nie chcieliśmy cię obudzić.
- Nie obudziłeś – kucnęła obok nich i ujęła w dłoń stopkę Zandera. Kopnął nią niepewnie, wyraźnie zajęty swoim obiadem.
- Dobrze spałaś ?
- Tak – westchnęła – I czuję się lepiej – To było tylko niewinne kłamstwo bo na nadrobienie snu nie wystarczyłoby jej tygodnia.
Max zmrużył lekko oczy jakby wiedział, że mijała się z prawdą żeby mu zrobić przyjemność, ale nic nie powiedział.
- Kaczki jeszcze nie przypłynęły do was ? – zapytała.
- Pływają w pewnej odległości. Za dużo jest małych kaczątek żeby ryzykować spotkanie z ludźmi – skinął głową w kierunku środka jeziora gdzie pływała duża dzika kaczka, niedaleko niej taplało się pięć pstrokatych małych kacząt trzepoczących się z zapamiętaniem, a za nimi mama kaczka usiłująca zaprowadzić porządek.
- Są takie śliczne !
Max uśmiechnął się – Jedno z tych małych jest trochę nieposłuszne, zostaje w tyle i szuka czegoś ciekawie. Jest najzabawniejszy. Matka usiłuje zapanować nad nim, poszturchuje go od czasu do czasu i popycha do przodu.
- Nie zazdroszczę żadnej matce posiadania jednocześnie pięciorga dzieci – mruknęła Liz.
- Rosną dużo szybciej niż ludzkie dzieci – powiedział uśmiechając się - Zwrócił teraz uwagę na Zandera, który już nie ssał. Wyjął mu z buzi smoczek i przesunął nim po ustach sprawdzając czy nie chce jeszcze. Ale dziecko uśmiechnęło się szeroko, aż trochę mleka wypłynęło na policzek.
Liz śmiała się – Chyba się już najadł.
- Na to wygląda – Postawił butelkę na trawie i powycierał mu umazaną buzię.
Wrócili z powrotem na koc i Liz usiadła, żeby potrzymać go do odbicia. Świeże powietrze i nowe otoczenie zaczęły go morzyć. Za chwilę mała główka zaciążyła na jej ramieniu, a oczka zamknęły się.
- Za dużo wrażeń – mruczała układając go do spania.
- To dobrze. Mamy teraz czas na zjedzenie - zaproponował Max wypakowując koszyk.
Zabrał proste jedzenie – kurczak na zimno, pokrojone warzywa, kilka brzoskwiń – ale Liz smakowało wybornie. Przez ostatnie tygodnie chwytała cokolwiek, w biegu, kiedy miała chwilę wolnego czasu, nie zwracając uwagi na to co je. Cudownie było tak siedzieć i delektować się jedzeniem.
- Jest naprawdę miło, Max. Dziękuję.
- To nic wielkiego – powiedział wycierając ręce w papierowy ręcznik.
- A ma się uczucie jakby było – powiedziała. Zobaczyła jak oczy mu trochę pociemniały a twarz stała się poważna – Co ?
- Przypomniałem sobie co mówiłaś tamtej nocy. O wyjeździe na Florydę. Ja...wiem, że potrzebujesz oderwać się od swoich rodziców, ale nie mogę teraz odejść. Niepokoją mnie sprawy związane z Nicholasem. Jeżeli nie pojadę do Nowego Yorku, muszę mieć możliwość pilnowania tego wszystkiego na miejscu. Tutaj w Roswell.
- Larek – skinęła głową – Poprzez Brodiego kontaktuje się tobą
- Tak – patrzył na nią chwilę, jak gdyby oceniał jej reakcję – Wytrzymasz do końca lata ? Może do tamtego czasu sprawy posuną się bardziej...do przodu. Możemy wyjechać krótko przed rozpoczęciem szkoły.
- Co może się zmienić w tym czasie ? – zapytała ostrożnie.
- Nicholas się nie rozpłynie. Wszystko jedno czy ja zjawię się u niego czy on przybędzie tutaj, w końcu i tak będę musiał się z nim zmierzyć. Nawet jeżeli nie wie nic o Zanderze będzie chciał odzyskać Granolith.
- Może jeszcze odczeka.
Max wzruszył ramionami, popatrzył przed siebie – Niedługo zrozumie co się stało z Tess.
- Co wie Larek ?
- Tylko tyle, że Nicholas ciągle przebywa w Nowym Yorku.
- Nie, chodzi mi o to, dlaczego nagle zainteresowałeś się nim.
- Powiadomiłem go ogólnie o zdradzie Tess. Wie o Zanderze. Nie było możliwości żeby zataić te informacje bo znał je Brody.
- Ufasz mu ?
- W tamtym życiu, oprócz Ratha był najbliższym przyjacielem Zana – mówił spokojnie Max – Sporo mi pomógł w czasie Szczytu. Zaufałem mu.
Jego słowa przypomniały o czymś Liz – Max, wiem, że Tess pomagała ci wchodzić do twoich wspomnień. Co widziałeś ?
- Nie wiele, jeżeli mogę w to wierzyć – parsknął – Przecież to ona była moim przewodnikiem.
- Och. Racja.
Położył się na kocu i patrzył w niebo. Liz zastanawiała się czy wyobraża sobie gwiazdy które są widoczne tylko nocą – Coś czułem. Wrażenia ludzi. Przeważnie Isabel i Michaela.
- Jesteś rozczarowany ? Że nie mogłeś zapamiętać więcej ?
- Nie bardzo – przyznał – Jakaś cząstka mnie pragnie zupełnie odrzucić tę całą przeszłość. Byłoby wtedy znacznie łatwiej. Na nieszczęście moja przeszłość poplątała się z teraźniejszością – Popatrzył na nią – Więc zgadzasz się na to ? Na odłożenie wyjazdu ?
Liz skinęła głową – Fajne będzie wyjechać zanim zacznie się szkoła. Tym bardziej, że do tego czasu wiele spraw może się uspokoi.
- A na razie możemy częściej spędzać czas, jak dzisiaj. Jest wiele miejsc gdzie możemy pójść z Zanderem. Mogę go także zabierać do siebie, a ty będziesz spędzać więcej czasu na przykład z Marią.
- Myślisz, że to się uda ? – zapytała ostrożnie.
- Musimy na to liczyć.
- Masz jakiś pomyśł w sprawie naszych rodziców ?
Max lekko zmarszczył brwi - Dasz mi na to trochę więcej czasu ?
- Myślałam, że już coś wiesz.
- Tak, ale po kolei. Chcę się jeszcze paru sprawom przyjrzeć, dobrze ?
- A mam jakiś wybór ? – westchnęła.
- Nie – powiedział łagodząc swoją odpowiedź uśmiechem. Podniósł się i zaczął zbierać do koszyka resztki z pikniku – Teraz druga część popołudnia.
- Jeszcze więcej ?
- Tak, ale nie ekscytuj się tak – ostrzegł – Zawiadomiłem wszystkich o spotkaniu u Michaela.
- Widzisz, wiedziałam, że zostanę wplatana w jakieś spotkanie.
- To tylko część spotkania.
- Jak spędzimy resztę ?
- Znasz Michaela, prawdopodobnie skończy się na chińskim żarciu – powiedział Max – Pomyśleliśmy, że dobrze by było się spotkać. Tak jak dawniej.
- Tak, można by było – zgodziła się Liz. Zignorowała fakt, że ostatni raz wszyscy zebrali się przy urodzeniu Zandera – Więc nie ma żadnego kryzysu o którym nie wiem ?
- Nie – zapewnił ją. Klęknął i podniósł dziecko – Ten sam stary, zgrany zespół.
******
- Wiesz, to jest niesamowite.
- Co jest niesamowite ? – zapytała Maria.
Liz poprawiła na rękach Zandera, próbując wyrównać jego ciężar. Kiedy leżał bezwładnie śpiąc, miała wrażenie że jego głowa waży ze sto funtów. W końcu zrezygnowała i położyła go na środku łóżka Michaela.
- To ! – wstała i rozglądnęła się po pokoju – Nie mogę uwierzyć, że tak nie dawno urodziłam tu dziecko.
- To świetnie, biorąc pod uwagę że prawie przy tym umierałaś. Więc wybacz ale daleko mi do sentymentów – odpowiedziała Maria – On nie potrzebuje kocyka ?
- Jest dość ciepło – oceniła Liz – Nie lubię go przykrywać, kiedy zostawiam go samego w pokoju. Zaczyna być ruchliwy i boję się, że się zaplącze – przegryzła wargę i zmarszczyła brwi obserwując dziecko. Jest wystarczająco ciepło czy nie ? Może powinna go zabrać ze sobą do pozostałych. Ale wtedy nie będzie mógł spać i myślę...
- Ziemia do Liz – Maria pomachała jej ręką przed twarzą.
- Hm ?
Maria wyszczerzyła zęby – Ma się dobrze. Przecież tak powiedziałaś. Chodźmy.
Liz uśmiechnęła się do przyjaciółki i wzięła ją pod rękę. Brakowało jej tego – poczucia bliskości z ludźmi, którzy znali ją tak dobrze. Uśmiech trochę zbladł kiedy doszło do niej, że już nie bardzo może liczyć na własnych rodziców. Zbyt dużo tajemnic...
- Przysięgam, że jak Michael zapomni o wiosennym zestawie, rozbiję mu na głowie butelkę Tabasco – powiedziała Maria wyprowadzając z sypialni Liz.
- Po twojej interwencji jest bardziej rozluźniony – Liz wiedziała, że ta aluzja niewiele miała wspólnego z zestawem potraw – No wiesz, nie chciał wyjechać do Nowego Yorku. Tylko był lojalny i popierał Maxa.
- Dokładnie. Gdyby powiedział mi o co chodzi, mogłabym mu pomóc znaleźć jakiś sens w byciu królewskim chłopakiem na posyłki.
Liz przewróciła oczami – No dobrze, nigdzie nie jadą więc to już nie ma znaczenia – przymknęła drzwi.
- Wiecie, że już jesteśmy ? – powiadomił Michael.
Liz i Maria odwróciły się – Maria z otwartymi ustami a Liz próbując powstrzymać śmiech. Max i Michael troskliwie rozpakowywali chińskie jedzenie, układając pojemniczki na kuchennej ladzie. W tym czasie Isabel rozkładała na ławie papierowe ręczniki.
- Isabel, powycieramy ją jak zjemy – powiedziała Liz – Nie rób sobie kłopotu z przykrywaniem stołu.
- Nie boję się o stół – mruczała – Bóg jeden wie co na nim leżało. Nie sądzę, żeby Michael wycierał go od ostatniego razu.
- Ja także – odpowiedział jej.
- Kyle będzie ? – Maria wyciągała talerze i podawała je Liz.
- Przyjdzie później – odpowiedział Max – Musi jeszcze wstąpić do domu wziąć prysznic. Będzie potem.
- Zostawcie coś dla niego – ostrzegła Isabel, kiedy Michael sięgał po pojemniki.
- Chwileczkę, to Kyle pracuje ? – zdziwiła się Liz - Gdzie? I kiedy?
Maria i Isabel wymieniły spojrzenia - Um, pracuje w garażu u Pete’a – wyjaśniła jej Maria – Zaczął w tym tygodniu.
- Liz, ciągle masz jeszcze podrażniony smak ? - zapytał Max odwracając jej uwagę. W jego oczach migotało rozbawienie. Kiedy nieśmiało skinęła głową, mrugnął i podał jej ostrą musztardę.
- A to dla ciebie, Blondasku – Michael rzucił Marii wiosenny zestaw.
Wszyscy skupili się wokół kuchennego blatu, zaglądając do pudełek, podbierając sobie pojemniczki z sosem sojowym, bawiąc się pałeczkami do jedzenia. Kiedy wykładali wszystko na talerze usłyszeli pukanie do drzwi. Michael otworzył Kylowi, który zaraz zaczął narzekać na brak smażonego ryżu i piwa. W końcu usiedli przy ławie - Liz i Maria na kanapie, Isabel i Kyle na krzesłach a Max i Michael na podłodze, dyskutując i wyrzucając sobie brak krzeseł do siedzenia.
- Ok, Evans - powiedział Kyle, który po chwilowym zapale zaczął zwalniać – Najpierw interesy, potem przyjemność.
- Dlaczego ? – zapytała Isabel.
- Bo kiedy oddamy się przyjemnościom nigdy nie wrócimy do interesów – odpowiedział.
Michael parsknął śmiechem – To chyba zwyczaj buddystów.
Max postawił pusty talerz na stole i oparł się o kanapę – Kyle ma rację. Chciałbym wyjaśnić wszystkim, na czym stoimy jeżeli chodzi o Nicholasa. Razem z Liz rozmawialiśmy o tym wcześniej ale musimy zastanowić się co robić dalej.
- Wal – mruknęła Maria, marszcząc brwi, kiedy Liz ją szturchnęła.
Max nie zwrócił na to uwagi – Wszyscy wiemy, że jestem w kontakcie z Larekiem.
- To ten gość który wchodzi do głowy twojego szefa, tak ? – zapytał Kyle.
- Tak . Ma w pobliżu Kivara szpiega, który ma na oku kontakty pomiędzy Antariańskim dworem a Nicholasem. Niestety ten szpieg nie ma zbyt wiele informacji. Wie na pewno, że Nicholas przebywa ciągle w Nowym Yorku i czeka aż przez emisariusza Kivar się z nim skontaktuje.
- Przez emisariusza, co to znaczy ? – zapytała Liz.
- W taki sam sposób jak Larek używa Brodiego, żeby nawiązać kontakt ze mną – wyjaśnił Max – Kivar ma na Ziemi ludzi i używa ich jak marionetek, kiedy chce z kimś tutaj porozmawiać.
- Więc, ten ktoś kogo wykorzystuje do kontaktu z Nicholasem, będzie lub był w Nowym Yorku – powiedział Michael – Ale nie umiemy znaleźć tej łasiczki – dokończył.
- Dlaczego wobec tego nie chciałeś tam pojechać, żeby zapolować na niego – powiedziała Liz.
Michael przykuł ją spojrzeniem – Nie zrozum mnie źle, Liz – Jedyna rzecz jaka mnie powstrzymywała to kłopot ze zlokalizowaniem go. Gdybyśmy się dowiedzieli gdzie jest, pierwszy byłbym na lotnisku – odwrócił się ze złością do Marii, jakby chciała z nim polemizować. O dziwo, trzymała buzię zamkniętą.
Max westchnął – Racja. Nie był przekonany do mojego planu bo nie przemyślałem wszystkiego dokładnie.
- Gadanie o zmianie zadań – mruknął Kyle.
- Ale po rozmowie z Liz a potem z Michaelem, zgodziłem się pozostać w Roswell. Na razie – dodał Max.
- To znaczy że jeżeli zawęzisz krąg poszukiwań, wyjedziesz do Nowego Yorku – stwierdziła Isabel.
- Dokładnie – odpowiedział.
- Max, jeżeli tak się stanie, chcę iść z tobą – powiedziała Isabel – Znam Nicholasa lepiej niż ty. I wiem jak do niego dotrzeć.
Max westchnął – Za wcześnie żeby się tym niepokoić, Iz. Jedno jest pewne. Któreś z nas będzie musiało zostać. Nie zostawię Liz i Zandera, który jest najbardziej narażony. No i trzeba zastanowić się nad Granolithem. Jestem przekonany, że Kivar będzie chciał go dorwać w swoje ręce.
- Sądzisz, że wie gdzie on się znajduje ? – zapytała Maria – Jeżeli Tess zawarła umowę z Nicholasem, być może mu powiedziała.
Max potrząsnął głową – Mogła zawrzeć układ z Nicholasem, ale na pewno mu nie ufała. Oprócz siebie nie ufała nikomu. Granolith był jej kartą przetargową. Jak nie mogła mnie dorwać, miała przynajmniej to.
- No więc dobrze. Nie spuszczamy z oka Nicholasa i mamy nadzieję że Larek dostarczy nam bardziej dokładnych informacji o nim – powiedziała Isabel – To wszystko ? Cały plan na lato ?
- A co jeszcze byś chciała ? Plan inwazji ? – zapytał Michael.
- Jestem z Isabel- powiedział Kyle – Trochę to rozczarowuje.
Max popatrzył na Liz – Dobrze. Przejdźmy do stosunków z naszymi rodzicami. Razem z Liz będziemy chcieli skorzystać z twoich prób mediacji, Isabel. To cię trochę zajmie.
- Max, ty musisz to zacząć naprawiać. Rozmawiaj z mamą – namawiała go Isabel – Przecież chce wam pomóc przy dziecku. Wiem, ze w czasie tamtej rozmowy trochę wam podpadli ale to nie wynikało ze złej woli. Porozmawiaj z nią.
- Isabel, tu nie chodzi tylko o waszą matkę. W czwórkę zmówili się przeciwko nam. Chcieli nam odebrać Zandera.
- Liz, nie tego chcieli, i ty to wiesz – opowiedziała – Wiem, że to był głupi pomysł. Sądzę nawet że oni sami sobie z tego zdają sprawę. Chcieli po prostu dać wam wybór żebyście nie tracili możliwości studiowania. Słyszałam wczoraj jak przez telefon moja matka rozmawiała z twoją. Naprawdę mieli dobre intencje i teraz nie wiedzą jak sobie z tym poradzić, rozumiesz ?
Liz westchnęła – Wiem. Przynajmniej się staram zrozumieć. Bez tych kosmicznych przykrywek wyglądamy jak para nieodpowiedzialnych nastolatków. Mimo to, boli. Myślisz, że gdyby chociaż trochę nam ufali, posunęli by się tak daleko ? Powinni znać nas lepiej. A może rzeczywiście sądzą, że straciliśmy do końca zdrowy rozsądek ?
- Chyba zwracasz się do nieodpowiedniej osoby – odezwał się Michael. Kiedy Liz odwróciła się do niego poruszył się niecierpliwie – Nie twierdzę, że jestem ekspertem ale patrzę na twoich rodziców inaczej, Liz – Mają swoje wady ale kochają i martwią się o ciebie. Rozumiem, że twój tato ma po dziurki w nosie Maxa. Czuje się jak zrozpaczony, osaczony chłopak, który dostał z powrotem rozsypującą się córkę.
- Michael ! – krzyknęła Maria, waląc go po głowie.
- Co ?
- Maria, daj spokój – powiedziała Liz – Ona ma rację – popatrzyła na Maxa, który przyglądał jej się z uwagą – Porozmawiam z nimi znowu.
Przytaknął jej – W porządku. Ja także – przesunął wzrok na Isabel – Ale to nie znaczy, że wszystko wróci do poprzedniego stanu.
- Tego nie powiedziałam – zgodziła się.
*******
Zanim Zander się obudził wszyscy skończyli deser i zaczęli zbierać się do domu. Isabel wyszła pierwsza, za nią Kyle. Liz w sypialni przebierała dziecko, kiedy weszła Maria.
- Odwiezie mnie Gwiezdny Chłopak – powiedziała, siadając na krawędzi łóżka. Pogłaskała Zandera po policzku - Nie mogę wyjść z podziwu jak on szybko rośnie. Jest taki słodki, Liz.
- Wiem – przytaknęła, całując główkę syna. Szybko pozapinała dół śpioszek i poklepała go po siedzeniu.
- Więc, jak Max sobie z tym radzi ? Wygląda na to, że zaczyna wchodzić w rolę tatusia.
Liz wzruszyła ramionami – Radzi sobie wspaniale z Zanderem – zgodziła się – I chyba go...lubi – uśmiechnęła się lekko kiedy oczy dziecka zaczęły się przymykać – Powinnaś go dzisiaj zobaczyć jak mu opowiadał o karmieniu kaczuszek. To było takie śliczne – przełożyła go na ręku delikatnie, żeby mogła usiąść na łóżku i oprzeć się o zagłówek.
- Ale ? – przyciskała ją Maria.
- Wiem, że nie uważa Zandera za swoje dziecko – mówiła cicho głaszcząc główkę dziecka uspokajającym ruchem, skłaniając go do spania – Nie oczekuję tego od niego. Nie wyobrażam sobie co musi czuć za każdym razem, patrząc w oczy Zandera i przegląda się w nich jak w swoich. To musi być takie niesamowite.
- W porządku – powiedziała powoli Maria – Nie ma ojcowskich uczuć, a ty to rozumiesz.
- Robi więcej niż kiedykolwiek mogłam marzyć. Opiekuje się nim. I pomaga mi radzić sobie – westchnęła.
- No dalej, Lizzie. To ja – przekonywała ją Maria – To nie jest cała prawda, tak ? – przysunęła się bliżej i objęła Liz – Pomijając tamto.
- Nie. Nie jest tak do końca prawda – przyznała Liz. Położyła głowę na ramieniu Marii – Patrzę na niego i jest mi tak ciężko myśleć do czego to wszystko doszło. Jak zaczęły się te wszystkie kłopoty. Chcę żeby pokochał Zandera. Żeby poczuł, że jest jego. Chcę tego dla ich obojga.
- I co jeszcze ?
- I chcę, żeby patrzył na mnie w taki sposób jak zawsze – zakończyła, czując ukłucie łez – Boże Maria, jak mi jego brakuje.
- Rozmawialiście o tamtej nocy ? Kiedy się załamałaś po rozmowie z rodzicami ?
Liz potrząsnęła głową - Boję się zacząć, a on także do tego nie wraca.
- Może czeka aż ty pierwsza zaczniesz.
- Nie wiem. Może.
- Liz, mówiłaś że trzymał cię na kolanach i pocieszał, kiedy płakałaś. Tak nie robi człowiek, któremu byłabyś obojętna.
- Nie był obojętny, Maria. Byłam po prostu załamana a on mnie pocieszał. Przecież nie ma skóry nosorożca.
- Może to tylko kwestia czasu – sugerowała Maria – A gdyby chodziło o czas, to na razie przestań się tym martwić.
- Boję się, że tak może pozostać.
- Myślisz, że on się nie boi, Lizzie ? Wiesz, że nikogo nie obwiniam. Gdybym to zrobiła obdzieliłabym tą winą was oboje, ale to do nikąd nie doprowadzi.
- Maria – jęczała.
- Nie, posłuchaj. Zapomnij o tym całym nieszczęsnym Maxie z Przyszłości. Rozmawiamy o twoim związku, tutaj. Oboje jesteście dobrzy we wzajemnym oskarżaniu się. Czasem twoje powody były cholernie szlachetne a czasem po prostu głupie. Ale jesteś wyjątkowa, chica w pakowaniu się w kłopoty i ryzykujesz w trudach wychodzenia z nich.
- Co mam zrobić jak on nie jest gotowy ?
Maria szybko ją uściskała – Odczekaj miesiąc, a potem spróbuj znowu. Max cię kocha, Liz. I właściwie jest gotowy. Ty w tym czasie musisz upewnić go, że nigdzie nie odejdziesz, a on naprawdę jest tym kogo pragniesz.
Usłyszały ciche uderzenie w drzwi – Proszę – krzyknęła Liz.
Michael wsunął do pokoju głowę – Hej. Gotowa ? – zapytał Marię.
- Tak – zsunęła nogi z łóżka – Zaraz – poczekała aż zamknął drzwi i odwróciła się do Liz – Rozumiesz ?
Liz skinęła głową – Świetnie.
- Porozmawiaj z nim.
- Porozmawiam. Ewentualnie – Zmusiła się do uśmiechu - Jest lepiej niż wcześniej. Potrzebujemy tylko czasu.
- Czas. To najlepsze. Boże, Liz on dwa razy uratował ci życie. A ty teraz skazujesz się na powolne umieranie i doświadczasz tego coraz bardziej. To nie jest twoje przeznaczenie, trzeba sobie pomóc. Jeżeli mi nie wierzysz, zapytaj Kyla. Dostarczy ci jakieś cytaty – potrząsnęła głową – Wychodzę, porozmawiamy jutro – Pochyliła się, ucałowała czoło Zandera i jak burza wyskoczyła z pokoju, zostawiając Liz oniemiałą.
Cdn.
OBJAWIENIA - część 28
Liz siedziała na łóżku, na podciągniętych kolanach trzymała Zandera. Ściskał ją kurczowo za palec i patrzył z napiętą uwagą na jej twarz. Uśmiechała się do niego, gdy skupiał na niej ciemne oczy i marszczył drobne usta.
- Co będziemy dzisiaj robić, hm ? Jest przyjemnie i ciepło. A może uciekniemy ? – szepnęła. Pochyliła się i całowała go śmiejąc się, kiedy zaplątał łapkę w jej włosach. Wyciągała długie kosmyki z paluszków i końcami włosów łaskotała go w policzek – Flirtujesz z mamusią ? – droczyła się z nim.
Małe usta wygięły się w szerokim uśmiechu i Liz śmiała się do niego serdecznie. Spędzanie w ten sposób poranków stawało się ich przyzwyczajeniem. Po karmieniu i zabiegach pielęgnacyjnych, chłopczyk stawał się coraz bardziej towarzyski. Przerwy między kolejnymi drzemkami były teraz dłuższe, w czasie których Liz mówiła do niego i śpiewała dziecinne piosenki. Świat zmniejszył się do rozmiarów ich obojga – i Maxa, kiedy nie był w szkole albo w pracy – schowany w bezpiecznych ścianach jej pokoju.
Zander machał pulchną piąstką i miękko gruchał.
- Co to znaczy ? – pytała Liz pochylając się żeby go znowu ucałować – Co chcesz powiedzieć mamusi ? – uszczypnęła go delikatnie w brzuszek – Nie mogę się doczekać aż zaczniesz mówić ale wiem co chodzi po główce.
- Chyba chce powiedzieć, że potrzebne ci towarzystwo - powiedział Max.
Liz spojrzała w górę. Stał przy oknie i obserwował ją z rozbawieniem. Od czasu spotkania z rodzicami, przez kilka dni był tak poważny - przychodził do niej i odchodził przez balkon, schodząc z drogi ojcu - że teraz przyjemnie było zobaczyć go w innym nastroju.
- Hej, myślałam że pracujesz – obserwowała jak łatwo wskakuje do pokoju, stopy cicho uderzyły o dywan.
- Brody zwolnił mnie na cały dzień – wzruszył ramionami - Doszedłem do wniosku, że zrobię sobie wolne między egzaminami.
- To miło z jego strony.
Podszedł bliżej i wsunął ręce w kieszenie dżinsów – Więc ma się ochotę na małą ucieczkę ? – zapytał pochylając głowę.
Liz westchnęła dziwiąc się skąd wiedział o czym z taką desperacją myślała przed chwilą. Żeby wyjść, gdziekolwiek.
– Nie mogę, Max. Nie chcę prosić matki o przypilnowanie Zandera – powiedziała.
Ściągnął usta – Liz, myślisz że nie wiem o tym ? Zabierzemy go ze sobą.
- Zabrać go z nami ? – zerknęła na dziecko, patrzące na nią z wyraźną radością – Niedługo zacznie zasypiać.
- No to co ? Przecież zabierając go na przejażdżkę nie będziemy mu przeszkadzać.
- Jeepem ? – była zaskoczona. Dobrze pamiętała w jakim ślimaczym tempie się poruszali, kiedy odwoził ją od Michaela do domu, po urodzeniu Zandera.
- Nakryję go – uspokoił ją. Gdzieś masz tutaj fotelik dla dziecka, prawda ?
- Uhm. W ubikacji.
Max podszedł do łóżka – Wrzuć do torby kilka pieluszek, jakieś drobiazgi dla niego i chodź. Szarpnął drzwi do łazienki i wyciągnął z opakowania fotelik.
- Ja...
- Nie męczyło cię przesiadywanie tutaj ? Czy nie o tym mi mówiłaś ?
- Tak mówiłam – zgodziła się gładząc główkę Zandera. Uśmiechnęła się, kiedy wdzięczył się do niej. Mrugał oczami, ciemne rzęsy poruszały się nad policzkami. Stawał się śpiący.
- Liz ? – nalegał łagodnie Max.
Popatrzyła do góry i zrozumiała, że czeka na nią, z dziecięcym fotelikiem w jednej ręce i torbą w drugiej.- Dobrze, masz rację. Chodźmy.
Tylko kilka minut zajęło jej spakowanie rzeczy i ubranie Zandera w lekką kurteczkę. Z torbą zarzuconą przez ramię, zawahała się przed drzwiami pokoju. W przeciwieństwie do Maxa, nie była w stanie zupełnie unikać spotkań z rodzicami, ale ich kontakty były pełnie napięcia. Nie chciała się teraz natknąć na nich, wychodząc z Maxem i dzieckiem.
- Nie bój się – patrzył na nią ze współczuciem. Był tuż za nią i trzymał na ramieniu Zandera – Kiedy tu wchodziłem oboje byli w kawiarni.
Przycisnęła z jękiem czoło do drzwi – Jestem przewrażliwiona.
- Nie, nie jesteś. Po prostu starasz się unikać zadrażnień. No idź.
Liz zostawiła na lodówce informację dla rodziców i zeszła z Maxem ze schodów. Wyszli niezauważeni kierując się aleją w dół. Tam gdzie Max zawsze parkował jeepa, stała Toyota jego matki.
- Pożyczyłeś od mamy samochód ?
Postawił fotelik na masce i szukał w kieszeni kluczyków – Nie ja, Isabel. Potem zamieniliśmy się.
- Myślałam, że Isabel próbuje pogodzić cię z rodzicami – Liz odebrała mu Zandera żeby mógł przymocować fotelik do siedzenia samochodu.
- Bo tak jest – zgodził się – Ale widocznie jej mediacje są rozciągnięte w czasie i wielowymiarowe – mruknął.
- Co to znaczy ?
- Że tak jak zależy jej na wygładzeniu naszych nieporozumień, tak również zdaje sobie sprawę jak bardzo byłaś wyizolowana w swoim pokoju także przez nas, przygotowujących się do egzaminów.
Liz zmarszczyła brwi podejrzewając, że chyba w tym było coś więcej niż dawał jej do zrozumienia – Więc przejażdżka to pomysł Isabel.
Max westchnął i sięgnął po Zandera. Włożył dziecko do fotelika, przypiął pasami bezpieczeństwa. Zamknął drzwi i odwrócił się do niej – Nie, to nie był pomysł Isabel tylko mój. Sądzę, że ona rozumie konieczność dania sobie więcej swobody i zrobienie wysiłku żeby odseparować się od władzy rodziców. Nie trudno było liczyć na jej pomoc.
- Och. Wybacz.
- Nie martw się. Wsiadaj do samochodu.
Ponieważ Zander był przymocowany z przodu, Liz wskoczyła na tylne siedzenie. To było dziwne, a jednak ciekawe uwolnienie. Znalazła przyjemność w obserwowaniu Maxa, jak kieruje samochodem, podziwiać jego umiejętność poruszania się miękko na drodze, patrzeć na rozluźnione linie ramion. Chwilami łapał jej spojrzenie we wstecznym lusterku lub rzucał wzrokiem na śpiącego Zandera, który zasnął jak tylko ruszyli.
- Gdzie jedziemy ? – zapytała kiedy w końcu wyjechali poza Roswell.
- Do Buckley Point. Mam w bagażniku coś do zjedzenia. Myślę że to będzie miły dzień. Możemy pokazać Zanderowi kaczki.
Liz uśmiechnęła się – Pod warunkiem, że się obudzi.
Wzruszył ramionami – Jak nie, to pośpi na kocu a my możemy trochę porozmawiać.
Ładna pogoda zwabiła do parku sporo ludzi ale Max dosyć łatwo znalazł wolne miejsce do parkowanie. Delikatnie odczepił fotelik z Zanderem od siedzenia, wyjął koszyk z jedzeniem, dla Liz zostawiając torbę dziecka. Szli w stronę jeziora, ścieżką wijącą się między drzewami a promienie słońca przebijały się między liśćmi. Liz oddychała głęboko rozkoszując się świeżym powietrzem, po dusznej atmosferze mieszkania.
- Jak ci się tu podoba ? – zapytał Max. Wskazał spore, pokryte trawą miejsce w odległości dziesięciu jardów od wody i wystarczająco odległe od innych ludzi.
- Doskonale – Liz rozłożyła na ziemi koc.
Max postawił z boku koszyk, ukląkł i położył fotelik z dzieckiem na środku koca – Już jesteśmy, maluszku.
Liz patrzyła jak wyciąga się obok dziecka. Podłożył obie dłonie pod głowę i zapatrzył się w niebo. Światło odbijało się w jego bursztynowych oczach, przybierając ich barwę. Zerknął na nią i wygiął brwi.
- Nie usiądziesz ?
- Jasne – zsunęła buty i stąpała boso po krawędzi koca. Usiadła po drugiej stronie Zandrea podwijając pod siebie nogi.
- Nie jesteś głodna ?
Zastanowiła się – Nie. A ty ?
- Nie – zamknął oczy i wziął głęboki oddech - Czy mi się wydaje, czy tu rzeczywiście łatwiej oddychać ? – zamruczał.
- Nie wydaje ci się – zgodziła się miękko. Opadła niżej i zwinęła się blisko dziecka. Unosiło się z niego pocieszające ciepło które napełniało radością jej serce. Przekonywała siebie, że czuje się tak dobrze również dlatego że Max był z nimi – ale to nie miało żadnego znaczenia.
- Zmęczona ? – usłyszała nad sobą pytanie.
Powoli otwierała oczy. Max odwrócił się w jej stronę, podpierał jedną ręką głowę i ponad drobnym ciałkiem dziecka, przyglądał jej się.
- Ciągle – westchnęła, zamykając oczy. Ciężko było myśleć, że patrzył na nią w taki sposób. Ciężko było pamiętać, że nie może wyciągnąć ręki, żeby go dotknąć – O czy chciałeś porozmawiać ?
- O różnych rzeczach – odpowiedział – Nie ma pośpiechu.
Otworzyła jedno oko i popatrzyła na niego – Proszę, powiedz że masz pomysł na porozumienie się z rodzicami.
- Może – powiedział ostrożnie.
- Och, nie – jęknęła - To nie brzmi dobrze.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Wiem – obserwowała chmury popędzane wiatrem – Więc ?
- Liz, wiem że musimy omówić wiele spraw – westchnął – Nie możemy teraz posiedzieć spokojnie kilka minut, zanim zaczniemy się przez nie przedzierać ?
- Listonosz mi nie przyniesie wiadomości, Max. Jesteś jedynym prowadzącym to spotkanie.
- To nie jest spotkanie – poprawił ją łagodnie – Po prostu pomyślałem, że byłoby przyjemnie wyjechać na kilka godzin, rozumiesz ? Nic więcej. Spędzenie miłego popołudnia w parku.
Zakryła twarz rękami i odetchnęła głośno. Opuściła ręce, odwróciła się do niego i uśmiechnęła niepewnie – Przepraszam – szepnęła. Tu jest cudownie, Max. A ja jestem taka zmęczona i...
- Spięta ? – skończył za nią – Wiem. Odpoczywaj, Liz. Zamknij oczy i prześpij się trochę, dobrze ? Jesteśmy tu razem z Zanderem. Wszystko będzie dobrze.
Jego głos był głęboki, melodyjny, uspokajający ją tymi kilkoma słowami – Na pewno ? – zapytała a jej powieki były takie ciężkie.
- Na pewno.
Liz zamknęła oczy, spokój otoczenia zaczynał ją morzyć. Dźwięki dochodzące z parku – odgłosy ptaków, ciche rozmowy, powiewy wiatru między drzewami – składały się razem w miękką kołysankę. I sen, tak bardzo upragniony zaczął zabierać ją ze sobą.
********
Obudziła się czując, że jest sama. Strach migotał przez chwilę, zanim nie usłyszała niosącego się głosu Maxa. Podniosła się i rozglądnęła, w końcu dostrzegając go w pobliżu wody. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, tyłem do niej, trzymając w objęciach dziecko.
Wstała, włożyła buty i schodziła na dół żeby dołączyć do nich. Nie rozumiała dlaczego nie usłyszała jak Zander się obudził. Nigdy nie krzyczał jak był głodny ale dawał wyraźnie znać i domagał się tego natychmiast. Zrobiła kilka kroków i pojęła dlaczego nie prosił jeść.
Max karmił dziecko. Odkąd Isabel podarowała jej odciągacz do pokarmu, Liz podawała Zanderowi raz dziennie butelkę, wypróbowując nową metodę karmienia. Zapomniała, że dzisiaj , na wszelki wypadek wpakowała do torby jedną butelkę. Nie wiedziała, że Max to dostrzegł. Ale na pewno tak było bo teraz siedział tam, przytrzymując butelkę podczas gdy Zander jadł łapczywie. Dziecko patrzyło na niego szeroko otwartymi, ciemnymi oczkami podczas gdy Max coś mu opowiadał.
- Jak będziesz troszkę większy, będziesz mógł nakarmić kaczuszki. One lubią chleb. Jak będziesz zachowywał się cicho , wtedy podejdą i będą jadły z ręki. Lubiłem to robić. Isabel zawsze się bała, że poszczypią jej palce, ale kaczuszki są mądrzejsze niż ci się wydaje. Potrafią odróżnić chleb od palców. Bez kłopotu – mówił.
Liz poczuła ostre szarpnięcie obok serca i zaczęła szybko mrugać, żeby powstrzymać łzy. Nie spodziewała się nigdy, że zobaczy coś tak słodkiego jak widok Maxa gwarzącego o kaczkach z trzytygodniowym niemowlęciem. W tej chwili nie marzyła o niczym innym jak podbiec, otoczyć ich ramionami i zatrzymać czas.
Wiedziała, że nie zrobiła żadnego ruchu, dźwięku ale to chyba nie było konieczne. Max popatrzył do góry i złapał jej wzrok. Uśmiechnął się do niej.
- Hej. Nie chcieliśmy cię obudzić.
- Nie obudziłeś – kucnęła obok nich i ujęła w dłoń stopkę Zandera. Kopnął nią niepewnie, wyraźnie zajęty swoim obiadem.
- Dobrze spałaś ?
- Tak – westchnęła – I czuję się lepiej – To było tylko niewinne kłamstwo bo na nadrobienie snu nie wystarczyłoby jej tygodnia.
Max zmrużył lekko oczy jakby wiedział, że mijała się z prawdą żeby mu zrobić przyjemność, ale nic nie powiedział.
- Kaczki jeszcze nie przypłynęły do was ? – zapytała.
- Pływają w pewnej odległości. Za dużo jest małych kaczątek żeby ryzykować spotkanie z ludźmi – skinął głową w kierunku środka jeziora gdzie pływała duża dzika kaczka, niedaleko niej taplało się pięć pstrokatych małych kacząt trzepoczących się z zapamiętaniem, a za nimi mama kaczka usiłująca zaprowadzić porządek.
- Są takie śliczne !
Max uśmiechnął się – Jedno z tych małych jest trochę nieposłuszne, zostaje w tyle i szuka czegoś ciekawie. Jest najzabawniejszy. Matka usiłuje zapanować nad nim, poszturchuje go od czasu do czasu i popycha do przodu.
- Nie zazdroszczę żadnej matce posiadania jednocześnie pięciorga dzieci – mruknęła Liz.
- Rosną dużo szybciej niż ludzkie dzieci – powiedział uśmiechając się - Zwrócił teraz uwagę na Zandera, który już nie ssał. Wyjął mu z buzi smoczek i przesunął nim po ustach sprawdzając czy nie chce jeszcze. Ale dziecko uśmiechnęło się szeroko, aż trochę mleka wypłynęło na policzek.
Liz śmiała się – Chyba się już najadł.
- Na to wygląda – Postawił butelkę na trawie i powycierał mu umazaną buzię.
Wrócili z powrotem na koc i Liz usiadła, żeby potrzymać go do odbicia. Świeże powietrze i nowe otoczenie zaczęły go morzyć. Za chwilę mała główka zaciążyła na jej ramieniu, a oczka zamknęły się.
- Za dużo wrażeń – mruczała układając go do spania.
- To dobrze. Mamy teraz czas na zjedzenie - zaproponował Max wypakowując koszyk.
Zabrał proste jedzenie – kurczak na zimno, pokrojone warzywa, kilka brzoskwiń – ale Liz smakowało wybornie. Przez ostatnie tygodnie chwytała cokolwiek, w biegu, kiedy miała chwilę wolnego czasu, nie zwracając uwagi na to co je. Cudownie było tak siedzieć i delektować się jedzeniem.
- Jest naprawdę miło, Max. Dziękuję.
- To nic wielkiego – powiedział wycierając ręce w papierowy ręcznik.
- A ma się uczucie jakby było – powiedziała. Zobaczyła jak oczy mu trochę pociemniały a twarz stała się poważna – Co ?
- Przypomniałem sobie co mówiłaś tamtej nocy. O wyjeździe na Florydę. Ja...wiem, że potrzebujesz oderwać się od swoich rodziców, ale nie mogę teraz odejść. Niepokoją mnie sprawy związane z Nicholasem. Jeżeli nie pojadę do Nowego Yorku, muszę mieć możliwość pilnowania tego wszystkiego na miejscu. Tutaj w Roswell.
- Larek – skinęła głową – Poprzez Brodiego kontaktuje się tobą
- Tak – patrzył na nią chwilę, jak gdyby oceniał jej reakcję – Wytrzymasz do końca lata ? Może do tamtego czasu sprawy posuną się bardziej...do przodu. Możemy wyjechać krótko przed rozpoczęciem szkoły.
- Co może się zmienić w tym czasie ? – zapytała ostrożnie.
- Nicholas się nie rozpłynie. Wszystko jedno czy ja zjawię się u niego czy on przybędzie tutaj, w końcu i tak będę musiał się z nim zmierzyć. Nawet jeżeli nie wie nic o Zanderze będzie chciał odzyskać Granolith.
- Może jeszcze odczeka.
Max wzruszył ramionami, popatrzył przed siebie – Niedługo zrozumie co się stało z Tess.
- Co wie Larek ?
- Tylko tyle, że Nicholas ciągle przebywa w Nowym Yorku.
- Nie, chodzi mi o to, dlaczego nagle zainteresowałeś się nim.
- Powiadomiłem go ogólnie o zdradzie Tess. Wie o Zanderze. Nie było możliwości żeby zataić te informacje bo znał je Brody.
- Ufasz mu ?
- W tamtym życiu, oprócz Ratha był najbliższym przyjacielem Zana – mówił spokojnie Max – Sporo mi pomógł w czasie Szczytu. Zaufałem mu.
Jego słowa przypomniały o czymś Liz – Max, wiem, że Tess pomagała ci wchodzić do twoich wspomnień. Co widziałeś ?
- Nie wiele, jeżeli mogę w to wierzyć – parsknął – Przecież to ona była moim przewodnikiem.
- Och. Racja.
Położył się na kocu i patrzył w niebo. Liz zastanawiała się czy wyobraża sobie gwiazdy które są widoczne tylko nocą – Coś czułem. Wrażenia ludzi. Przeważnie Isabel i Michaela.
- Jesteś rozczarowany ? Że nie mogłeś zapamiętać więcej ?
- Nie bardzo – przyznał – Jakaś cząstka mnie pragnie zupełnie odrzucić tę całą przeszłość. Byłoby wtedy znacznie łatwiej. Na nieszczęście moja przeszłość poplątała się z teraźniejszością – Popatrzył na nią – Więc zgadzasz się na to ? Na odłożenie wyjazdu ?
Liz skinęła głową – Fajne będzie wyjechać zanim zacznie się szkoła. Tym bardziej, że do tego czasu wiele spraw może się uspokoi.
- A na razie możemy częściej spędzać czas, jak dzisiaj. Jest wiele miejsc gdzie możemy pójść z Zanderem. Mogę go także zabierać do siebie, a ty będziesz spędzać więcej czasu na przykład z Marią.
- Myślisz, że to się uda ? – zapytała ostrożnie.
- Musimy na to liczyć.
- Masz jakiś pomyśł w sprawie naszych rodziców ?
Max lekko zmarszczył brwi - Dasz mi na to trochę więcej czasu ?
- Myślałam, że już coś wiesz.
- Tak, ale po kolei. Chcę się jeszcze paru sprawom przyjrzeć, dobrze ?
- A mam jakiś wybór ? – westchnęła.
- Nie – powiedział łagodząc swoją odpowiedź uśmiechem. Podniósł się i zaczął zbierać do koszyka resztki z pikniku – Teraz druga część popołudnia.
- Jeszcze więcej ?
- Tak, ale nie ekscytuj się tak – ostrzegł – Zawiadomiłem wszystkich o spotkaniu u Michaela.
- Widzisz, wiedziałam, że zostanę wplatana w jakieś spotkanie.
- To tylko część spotkania.
- Jak spędzimy resztę ?
- Znasz Michaela, prawdopodobnie skończy się na chińskim żarciu – powiedział Max – Pomyśleliśmy, że dobrze by było się spotkać. Tak jak dawniej.
- Tak, można by było – zgodziła się Liz. Zignorowała fakt, że ostatni raz wszyscy zebrali się przy urodzeniu Zandera – Więc nie ma żadnego kryzysu o którym nie wiem ?
- Nie – zapewnił ją. Klęknął i podniósł dziecko – Ten sam stary, zgrany zespół.
******
- Wiesz, to jest niesamowite.
- Co jest niesamowite ? – zapytała Maria.
Liz poprawiła na rękach Zandera, próbując wyrównać jego ciężar. Kiedy leżał bezwładnie śpiąc, miała wrażenie że jego głowa waży ze sto funtów. W końcu zrezygnowała i położyła go na środku łóżka Michaela.
- To ! – wstała i rozglądnęła się po pokoju – Nie mogę uwierzyć, że tak nie dawno urodziłam tu dziecko.
- To świetnie, biorąc pod uwagę że prawie przy tym umierałaś. Więc wybacz ale daleko mi do sentymentów – odpowiedziała Maria – On nie potrzebuje kocyka ?
- Jest dość ciepło – oceniła Liz – Nie lubię go przykrywać, kiedy zostawiam go samego w pokoju. Zaczyna być ruchliwy i boję się, że się zaplącze – przegryzła wargę i zmarszczyła brwi obserwując dziecko. Jest wystarczająco ciepło czy nie ? Może powinna go zabrać ze sobą do pozostałych. Ale wtedy nie będzie mógł spać i myślę...
- Ziemia do Liz – Maria pomachała jej ręką przed twarzą.
- Hm ?
Maria wyszczerzyła zęby – Ma się dobrze. Przecież tak powiedziałaś. Chodźmy.
Liz uśmiechnęła się do przyjaciółki i wzięła ją pod rękę. Brakowało jej tego – poczucia bliskości z ludźmi, którzy znali ją tak dobrze. Uśmiech trochę zbladł kiedy doszło do niej, że już nie bardzo może liczyć na własnych rodziców. Zbyt dużo tajemnic...
- Przysięgam, że jak Michael zapomni o wiosennym zestawie, rozbiję mu na głowie butelkę Tabasco – powiedziała Maria wyprowadzając z sypialni Liz.
- Po twojej interwencji jest bardziej rozluźniony – Liz wiedziała, że ta aluzja niewiele miała wspólnego z zestawem potraw – No wiesz, nie chciał wyjechać do Nowego Yorku. Tylko był lojalny i popierał Maxa.
- Dokładnie. Gdyby powiedział mi o co chodzi, mogłabym mu pomóc znaleźć jakiś sens w byciu królewskim chłopakiem na posyłki.
Liz przewróciła oczami – No dobrze, nigdzie nie jadą więc to już nie ma znaczenia – przymknęła drzwi.
- Wiecie, że już jesteśmy ? – powiadomił Michael.
Liz i Maria odwróciły się – Maria z otwartymi ustami a Liz próbując powstrzymać śmiech. Max i Michael troskliwie rozpakowywali chińskie jedzenie, układając pojemniczki na kuchennej ladzie. W tym czasie Isabel rozkładała na ławie papierowe ręczniki.
- Isabel, powycieramy ją jak zjemy – powiedziała Liz – Nie rób sobie kłopotu z przykrywaniem stołu.
- Nie boję się o stół – mruczała – Bóg jeden wie co na nim leżało. Nie sądzę, żeby Michael wycierał go od ostatniego razu.
- Ja także – odpowiedział jej.
- Kyle będzie ? – Maria wyciągała talerze i podawała je Liz.
- Przyjdzie później – odpowiedział Max – Musi jeszcze wstąpić do domu wziąć prysznic. Będzie potem.
- Zostawcie coś dla niego – ostrzegła Isabel, kiedy Michael sięgał po pojemniki.
- Chwileczkę, to Kyle pracuje ? – zdziwiła się Liz - Gdzie? I kiedy?
Maria i Isabel wymieniły spojrzenia - Um, pracuje w garażu u Pete’a – wyjaśniła jej Maria – Zaczął w tym tygodniu.
- Liz, ciągle masz jeszcze podrażniony smak ? - zapytał Max odwracając jej uwagę. W jego oczach migotało rozbawienie. Kiedy nieśmiało skinęła głową, mrugnął i podał jej ostrą musztardę.
- A to dla ciebie, Blondasku – Michael rzucił Marii wiosenny zestaw.
Wszyscy skupili się wokół kuchennego blatu, zaglądając do pudełek, podbierając sobie pojemniczki z sosem sojowym, bawiąc się pałeczkami do jedzenia. Kiedy wykładali wszystko na talerze usłyszeli pukanie do drzwi. Michael otworzył Kylowi, który zaraz zaczął narzekać na brak smażonego ryżu i piwa. W końcu usiedli przy ławie - Liz i Maria na kanapie, Isabel i Kyle na krzesłach a Max i Michael na podłodze, dyskutując i wyrzucając sobie brak krzeseł do siedzenia.
- Ok, Evans - powiedział Kyle, który po chwilowym zapale zaczął zwalniać – Najpierw interesy, potem przyjemność.
- Dlaczego ? – zapytała Isabel.
- Bo kiedy oddamy się przyjemnościom nigdy nie wrócimy do interesów – odpowiedział.
Michael parsknął śmiechem – To chyba zwyczaj buddystów.
Max postawił pusty talerz na stole i oparł się o kanapę – Kyle ma rację. Chciałbym wyjaśnić wszystkim, na czym stoimy jeżeli chodzi o Nicholasa. Razem z Liz rozmawialiśmy o tym wcześniej ale musimy zastanowić się co robić dalej.
- Wal – mruknęła Maria, marszcząc brwi, kiedy Liz ją szturchnęła.
Max nie zwrócił na to uwagi – Wszyscy wiemy, że jestem w kontakcie z Larekiem.
- To ten gość który wchodzi do głowy twojego szefa, tak ? – zapytał Kyle.
- Tak . Ma w pobliżu Kivara szpiega, który ma na oku kontakty pomiędzy Antariańskim dworem a Nicholasem. Niestety ten szpieg nie ma zbyt wiele informacji. Wie na pewno, że Nicholas przebywa ciągle w Nowym Yorku i czeka aż przez emisariusza Kivar się z nim skontaktuje.
- Przez emisariusza, co to znaczy ? – zapytała Liz.
- W taki sam sposób jak Larek używa Brodiego, żeby nawiązać kontakt ze mną – wyjaśnił Max – Kivar ma na Ziemi ludzi i używa ich jak marionetek, kiedy chce z kimś tutaj porozmawiać.
- Więc, ten ktoś kogo wykorzystuje do kontaktu z Nicholasem, będzie lub był w Nowym Yorku – powiedział Michael – Ale nie umiemy znaleźć tej łasiczki – dokończył.
- Dlaczego wobec tego nie chciałeś tam pojechać, żeby zapolować na niego – powiedziała Liz.
Michael przykuł ją spojrzeniem – Nie zrozum mnie źle, Liz – Jedyna rzecz jaka mnie powstrzymywała to kłopot ze zlokalizowaniem go. Gdybyśmy się dowiedzieli gdzie jest, pierwszy byłbym na lotnisku – odwrócił się ze złością do Marii, jakby chciała z nim polemizować. O dziwo, trzymała buzię zamkniętą.
Max westchnął – Racja. Nie był przekonany do mojego planu bo nie przemyślałem wszystkiego dokładnie.
- Gadanie o zmianie zadań – mruknął Kyle.
- Ale po rozmowie z Liz a potem z Michaelem, zgodziłem się pozostać w Roswell. Na razie – dodał Max.
- To znaczy że jeżeli zawęzisz krąg poszukiwań, wyjedziesz do Nowego Yorku – stwierdziła Isabel.
- Dokładnie – odpowiedział.
- Max, jeżeli tak się stanie, chcę iść z tobą – powiedziała Isabel – Znam Nicholasa lepiej niż ty. I wiem jak do niego dotrzeć.
Max westchnął – Za wcześnie żeby się tym niepokoić, Iz. Jedno jest pewne. Któreś z nas będzie musiało zostać. Nie zostawię Liz i Zandera, który jest najbardziej narażony. No i trzeba zastanowić się nad Granolithem. Jestem przekonany, że Kivar będzie chciał go dorwać w swoje ręce.
- Sądzisz, że wie gdzie on się znajduje ? – zapytała Maria – Jeżeli Tess zawarła umowę z Nicholasem, być może mu powiedziała.
Max potrząsnął głową – Mogła zawrzeć układ z Nicholasem, ale na pewno mu nie ufała. Oprócz siebie nie ufała nikomu. Granolith był jej kartą przetargową. Jak nie mogła mnie dorwać, miała przynajmniej to.
- No więc dobrze. Nie spuszczamy z oka Nicholasa i mamy nadzieję że Larek dostarczy nam bardziej dokładnych informacji o nim – powiedziała Isabel – To wszystko ? Cały plan na lato ?
- A co jeszcze byś chciała ? Plan inwazji ? – zapytał Michael.
- Jestem z Isabel- powiedział Kyle – Trochę to rozczarowuje.
Max popatrzył na Liz – Dobrze. Przejdźmy do stosunków z naszymi rodzicami. Razem z Liz będziemy chcieli skorzystać z twoich prób mediacji, Isabel. To cię trochę zajmie.
- Max, ty musisz to zacząć naprawiać. Rozmawiaj z mamą – namawiała go Isabel – Przecież chce wam pomóc przy dziecku. Wiem, ze w czasie tamtej rozmowy trochę wam podpadli ale to nie wynikało ze złej woli. Porozmawiaj z nią.
- Isabel, tu nie chodzi tylko o waszą matkę. W czwórkę zmówili się przeciwko nam. Chcieli nam odebrać Zandera.
- Liz, nie tego chcieli, i ty to wiesz – opowiedziała – Wiem, że to był głupi pomysł. Sądzę nawet że oni sami sobie z tego zdają sprawę. Chcieli po prostu dać wam wybór żebyście nie tracili możliwości studiowania. Słyszałam wczoraj jak przez telefon moja matka rozmawiała z twoją. Naprawdę mieli dobre intencje i teraz nie wiedzą jak sobie z tym poradzić, rozumiesz ?
Liz westchnęła – Wiem. Przynajmniej się staram zrozumieć. Bez tych kosmicznych przykrywek wyglądamy jak para nieodpowiedzialnych nastolatków. Mimo to, boli. Myślisz, że gdyby chociaż trochę nam ufali, posunęli by się tak daleko ? Powinni znać nas lepiej. A może rzeczywiście sądzą, że straciliśmy do końca zdrowy rozsądek ?
- Chyba zwracasz się do nieodpowiedniej osoby – odezwał się Michael. Kiedy Liz odwróciła się do niego poruszył się niecierpliwie – Nie twierdzę, że jestem ekspertem ale patrzę na twoich rodziców inaczej, Liz – Mają swoje wady ale kochają i martwią się o ciebie. Rozumiem, że twój tato ma po dziurki w nosie Maxa. Czuje się jak zrozpaczony, osaczony chłopak, który dostał z powrotem rozsypującą się córkę.
- Michael ! – krzyknęła Maria, waląc go po głowie.
- Co ?
- Maria, daj spokój – powiedziała Liz – Ona ma rację – popatrzyła na Maxa, który przyglądał jej się z uwagą – Porozmawiam z nimi znowu.
Przytaknął jej – W porządku. Ja także – przesunął wzrok na Isabel – Ale to nie znaczy, że wszystko wróci do poprzedniego stanu.
- Tego nie powiedziałam – zgodziła się.
*******
Zanim Zander się obudził wszyscy skończyli deser i zaczęli zbierać się do domu. Isabel wyszła pierwsza, za nią Kyle. Liz w sypialni przebierała dziecko, kiedy weszła Maria.
- Odwiezie mnie Gwiezdny Chłopak – powiedziała, siadając na krawędzi łóżka. Pogłaskała Zandera po policzku - Nie mogę wyjść z podziwu jak on szybko rośnie. Jest taki słodki, Liz.
- Wiem – przytaknęła, całując główkę syna. Szybko pozapinała dół śpioszek i poklepała go po siedzeniu.
- Więc, jak Max sobie z tym radzi ? Wygląda na to, że zaczyna wchodzić w rolę tatusia.
Liz wzruszyła ramionami – Radzi sobie wspaniale z Zanderem – zgodziła się – I chyba go...lubi – uśmiechnęła się lekko kiedy oczy dziecka zaczęły się przymykać – Powinnaś go dzisiaj zobaczyć jak mu opowiadał o karmieniu kaczuszek. To było takie śliczne – przełożyła go na ręku delikatnie, żeby mogła usiąść na łóżku i oprzeć się o zagłówek.
- Ale ? – przyciskała ją Maria.
- Wiem, że nie uważa Zandera za swoje dziecko – mówiła cicho głaszcząc główkę dziecka uspokajającym ruchem, skłaniając go do spania – Nie oczekuję tego od niego. Nie wyobrażam sobie co musi czuć za każdym razem, patrząc w oczy Zandera i przegląda się w nich jak w swoich. To musi być takie niesamowite.
- W porządku – powiedziała powoli Maria – Nie ma ojcowskich uczuć, a ty to rozumiesz.
- Robi więcej niż kiedykolwiek mogłam marzyć. Opiekuje się nim. I pomaga mi radzić sobie – westchnęła.
- No dalej, Lizzie. To ja – przekonywała ją Maria – To nie jest cała prawda, tak ? – przysunęła się bliżej i objęła Liz – Pomijając tamto.
- Nie. Nie jest tak do końca prawda – przyznała Liz. Położyła głowę na ramieniu Marii – Patrzę na niego i jest mi tak ciężko myśleć do czego to wszystko doszło. Jak zaczęły się te wszystkie kłopoty. Chcę żeby pokochał Zandera. Żeby poczuł, że jest jego. Chcę tego dla ich obojga.
- I co jeszcze ?
- I chcę, żeby patrzył na mnie w taki sposób jak zawsze – zakończyła, czując ukłucie łez – Boże Maria, jak mi jego brakuje.
- Rozmawialiście o tamtej nocy ? Kiedy się załamałaś po rozmowie z rodzicami ?
Liz potrząsnęła głową - Boję się zacząć, a on także do tego nie wraca.
- Może czeka aż ty pierwsza zaczniesz.
- Nie wiem. Może.
- Liz, mówiłaś że trzymał cię na kolanach i pocieszał, kiedy płakałaś. Tak nie robi człowiek, któremu byłabyś obojętna.
- Nie był obojętny, Maria. Byłam po prostu załamana a on mnie pocieszał. Przecież nie ma skóry nosorożca.
- Może to tylko kwestia czasu – sugerowała Maria – A gdyby chodziło o czas, to na razie przestań się tym martwić.
- Boję się, że tak może pozostać.
- Myślisz, że on się nie boi, Lizzie ? Wiesz, że nikogo nie obwiniam. Gdybym to zrobiła obdzieliłabym tą winą was oboje, ale to do nikąd nie doprowadzi.
- Maria – jęczała.
- Nie, posłuchaj. Zapomnij o tym całym nieszczęsnym Maxie z Przyszłości. Rozmawiamy o twoim związku, tutaj. Oboje jesteście dobrzy we wzajemnym oskarżaniu się. Czasem twoje powody były cholernie szlachetne a czasem po prostu głupie. Ale jesteś wyjątkowa, chica w pakowaniu się w kłopoty i ryzykujesz w trudach wychodzenia z nich.
- Co mam zrobić jak on nie jest gotowy ?
Maria szybko ją uściskała – Odczekaj miesiąc, a potem spróbuj znowu. Max cię kocha, Liz. I właściwie jest gotowy. Ty w tym czasie musisz upewnić go, że nigdzie nie odejdziesz, a on naprawdę jest tym kogo pragniesz.
Usłyszały ciche uderzenie w drzwi – Proszę – krzyknęła Liz.
Michael wsunął do pokoju głowę – Hej. Gotowa ? – zapytał Marię.
- Tak – zsunęła nogi z łóżka – Zaraz – poczekała aż zamknął drzwi i odwróciła się do Liz – Rozumiesz ?
Liz skinęła głową – Świetnie.
- Porozmawiaj z nim.
- Porozmawiam. Ewentualnie – Zmusiła się do uśmiechu - Jest lepiej niż wcześniej. Potrzebujemy tylko czasu.
- Czas. To najlepsze. Boże, Liz on dwa razy uratował ci życie. A ty teraz skazujesz się na powolne umieranie i doświadczasz tego coraz bardziej. To nie jest twoje przeznaczenie, trzeba sobie pomóc. Jeżeli mi nie wierzysz, zapytaj Kyla. Dostarczy ci jakieś cytaty – potrząsnęła głową – Wychodzę, porozmawiamy jutro – Pochyliła się, ucałowała czoło Zandera i jak burza wyskoczyła z pokoju, zostawiając Liz oniemiałą.
Cdn.
Eluuuuś!!! Jedna z moich ukochanych części!!!
Tutaj nie można już nic dodać... Ale wciąż czekam na najpiękniejsze zdanie z całego opowiadania z 31 części...Dziecko patrzyło na niego szeroko otwartymi, ciemnymi oczkami podczas gdy Max coś mu opowiadał.
- Jak będziesz troszkę większy, będziesz mógł nakarmić kaczuszki. One lubią chleb. Jak będziesz zachowywał się cicho , wtedy podejdą i będą jadły z ręki. Lubiłem to robić. Isabel zawsze się bała, że poszczypią jej palce, ale kaczuszki są mądrzejsze niż ci się wydaje. Potrafią odróżnić chleb od palców. Bez kłopotu – mówił.
załapałam się na dwie części na raz, super no i Liz w końcu przestała być cicho i powiedziała to co należało już dawno powiedzieć, ale lepiej późno niż wcale chociaż w następnej części znowu się nieco wycisza i dalej chce czekać aż inicjatywa wyjdzie od Maxa, no ale zobaczymy dalej, ważne że Max (chociaż może i zdawał sobie sprawę z tego jak Liz cierpi) teraz wie jaki ogrom tego cierpienia musiała znosić
Zycie jest jak pudełko czekoladek,nigdy nie wiesz co ci się trafi
Widzę, że kaczuszki zrobiły furorę ale co tam, ja też się rozkrochmaliłam, szczególnie jak wyobraziłam sobie Maxa i Isabel w wieku sześciu lat, zachwycających się kaczkami (w serialu były gołębie) .
Dzisiaj, tradycyjnie, w połowie tygodnia kolejna część.
OBJAWIENIA - część 29
W normalne dni Liz lubiła poranny prysznic. Był jedyną możliwością kiedy mogła pobyć sama w ciągu dnia , pozwalał spokojnie wędrować myślom, dawał szansę odprężenia kiedy mocny strumień wody usuwał napięcie z ramion. Do dzisiaj, bo teraz w głowie kotłowały jej się hiszpańskie czasowniki i matematyczne wzory. Przygotowywała się do pójścia na egzamin i żaden prysznic nie był w stanie jej uspokoić. Przeżywała to wszystko jak w najgorszych koszmarach, które ją wykańczały. Najgorszy był ten, gdzie wpadała na egzamin nie ubrana i spóźniona w chwili kiedy ze szkoły wysypywał się tłum uczniów śmiejących się niej.
Była pewna że zda. Mimo, że opieka nad dzieckiem wypełniała jej cały dzień, uczyła się bez końca i wiedziała, że doskonale opanowała materiał. Ale gdzieś tam, w zakamarkach umysłu odzywał się jakiś głos, który drwił sobie z jej pragnienia otrzymania świadectwa z grubym, czerwonym Fs. Liz zawsze należała do wyróżniających się uczniów i myśl otrzymania gorszej oceny przerażała ją. Nie tylko dlatego, że chciała być dumna ze swoich dokonań ale przede wszystkim nie chciała dać powodu rodzicom do wypominania jej że Zander był pomyłką. Nawet jeżeli wiązało się to z nadludzkim wysiłkiem, Liz Parker była zdeterminowana aby udowodnić że tak nie jest.
Z włosami owiniętymi w ręcznik, wytarta, szybko wskoczyła w szlafrok. Otworzyła drzwi łazienki żeby sprawdzić dziecko i zamarła na widok pustego łóżka. Podniosła oczy i dostrzegła ojca spacerującego po pokoju, tulącego do siebie Zandera.
- Co się stało ? – zapytała. Przeszła przez pokój i wyciągnęła ręce po synka.
Był zaskoczony – Nic. Zaczął grymasić – ręce zacisnął wokół dziecka jakby nie miał ochoty go oddać – Lizzie, już się uspokoił. Ja tylko...- westchnął – chciałem go zobaczyć. Od kilku dni byłaś taka odległa.
- Czyja to wina ? – rzuciła ale opuściła ręce.
- Wiem, skarbie – zatrzymał się, przytulając mocniej Zandera – Przepraszam za tamten wieczór.
Kiwnęła szybko głową. Potrzeba było czegoś więcej niż kilka słów żalu, żeby zetrzeć wspomnienia z tamtego spotkania.
- Pamiętam jak byłaś mała – ciągnął zamyślony – to było tak niedawno. Nie mogę uwierzyć...- pochylił głowę i patrzył na nią – Lizzie, nie mamy zamiaru zabrać ci dziecka. Wiem jak to wyglądało w czasie naszego spotkania ale..- potrząsnął głową – Ciężko teraz patrzeć na ciebie i pamiętać że nie jesteś już tą małą dziewczynką, która wdrapywała się na kolana, prosząc o bajkę. Nie powinniśmy byli tak się zachować ale chcemy dla ciebie jak najlepiej. Wszyscy.
- Nie chodzi tylko o wasze chęci odebrania Zandera – usiadła na brzegu łóżka. Patrzyła ze słabym uśmiechem jak ojciec kołysał dziecko – Tatku, kocham cię i wiem, że kochając mnie chcesz mnie chronić, ale...musisz przestać.
- Jestem twoim ojcem, Liz. Równie dobrze mogłabyś prosić mnie żebym przestał oddychać.
- Wiem, że zawsze będziesz się niepokoił i będziesz chciał mnie wspierać. Mnie także potrzebna twoja pomoc. Ale to, że potrzebuję twojej pomocy nie świadczy o tym że staję się od razu bezradna czy nierozsądna.
- Jesteś, jesteś także nierozsądna – powiedział szybko jakby chciał to zaraz udowodnić.
- Tatusiu, pozwolisz mi skończyć ? – uśmiechnęła się drwiąco – To jest właśnie to, o czym mówię. Nie jestem niemądra. Czy urodzenie dziecka pozbawiło mnie rozumu ? Jest wiele spraw, nad którymi muszę się jeszcze zastanowić ale to są moje sprawy. Moje i Maxa. Nie wyjedziemy na studia zostawiając Zandera. Nasze życie się zmieniło. Możesz rozpaczać nad tym ale możesz również zastanowić się dlaczego tak jest i dostrzec w tym dobro – mówiła cicho – Masz pięknego wnuka, którego kochasz. Jestem ci wdzięczna za chęć pomocy ale nie możesz robić nic na siłę i do niczego nas zmuszać.
Usiadł i podał jej dziecko kiedy znowu wyciągnęła po niego ręce – Nie sądziliśmy, że odbierzesz to jakbyśmy się zmówili przeciwko wam. Mieliśmy się nim zająć gdybyś wyjechała na studia. Nie chciałem, żebyś z nich rezygnowała – westchnął – Bałem się, że z nich zrezygnujesz bo ogranicza cię dziecko. Jesteś taka błyskotliwa i utalentowana, Liz. Nie chcę żebyś zmarnowała swoją szansę.
Pokiwała wolno głową – Nie zrezygnuję ze szkoły średniej i studiów, tylko dlatego, że nie wybieram się do Harvardu. I tato ? Nie ma więcej wyborów – powiedziała zdecydowanie – przynajmniej teraz. Może po zakończeniu średniej szkoły – uśmiechnęła się lekko – Właśnie dlatego, że nie biorę pod uwagę tylko jednej uczelni w kraju – droczyła się z nim, dodając jego ulubione powiedzonko – ...nie znaczy, że nie mogę otrzymać dobrego wykształcenia.
Ojciec niechętnie pokiwał głową. Skierował wzrok na Zandera – Byłbym szczęśliwy móc się nim zaopiekować, kiedy dzisiaj będziesz zdawała egzaminy.
- Dzięki tatku, ale przyjdzie po niego Max – przytulała dziecko próbując się uspokoić, żeby jej emocje nie udzieliły się jemu – A co do Maxa, tato...
- Wiem, wiem – westchnął – Wszystko to słyszeliśmy. Zaraz mi powiesz, że to nie moja sprawa kogo kochasz. I pewnie masz rację. Ale Lizzie – utkwił w niej niebieskie, smutne oczy – nie bierz mi za złe, że martwię się o ciebie. Tyle razy cię zranił.
- Nie bardziej niż ja jego. I to prawda – powiedziała z naciskiem, kiedy usiłował zaprotestować – A nawet ja bardziej. Zawsze mieliśmy najlepsze intencje, ale potem... Mam tylko nadzieję, że z czasem ułoży się między nami lepiej.
- Więc teraz jesteście razem ? – powiedział zmęczonym głosem.
- Nie wiem czy jesteśmy – przyznała – Trochę mi to uzmysłowiłeś kiedy wyciągałeś pochopne wnioski w czasie naszego spotkania. Nawet nie możemy rozgryźć samych siebie, chociaż ty masz gotowe wzory, ubierasz je w jakieś okropne pojęcia i przestrzegasz nas przed nami samymi. Kiedy wszystko czego ja chcę to...- potrząsnęła głową wiedząc, że potok myśli może zaprowadzić ją za daleko – Wystarczy, że teraz pomaga mi przy dziecku. A co do reszty, on i ja potrzebujemy czasu.
- Do czego on potrzebuje czasu ?
- Tatku, okłamywałam go – popatrzyła na ojca – Nie łatwo mu się z tym pogodzić.
- Nawet dla ciebie ?
- Przestań tato – zaśmiała się cicho – Wiem, że kierujesz się sercem ale bądź rozsądny.
- Pragnę żebyś była szczęśliwa, skarbie.
- Wiem. Ja także. Ale mam teraz ważniejsze zmartwienia. Żeby nie wyjść na egzamin w szlafroku – powiedziała podnosząc się – Wyjdź, muszę się przebrać.
- W porządku. Powodzenia, Lizzie – klepnął ją nieśmiało po ramieniu – Zobaczymy się później.
- Do zobaczenia tatusiu, i dziękuję.
Położyła Zandera na łóżku i pobiegła do łazienki. Wyszła ubrana i za chwilę usłyszała delikatne uderzenie w okno.
- Max, cześć - z rozbawieniem patrzyła jak wskakiwał do pokoju – Czy kiedykolwiek wejdziesz znowu po schodach?
Śmiał się – Wyobrażam sobie jakbym wyniósł Zandera. Nie ma potrzeby kusić losu, paradując przed twoimi rodzicami.
- Tata właśnie tu był.
- I ? – zapytał, pakując rzeczy dziecka.
- Rozmawialiśmy – wzruszyła ramionami.
Max zacisnął usta – Dziesięć minut przed tak ważnym dla ciebie egzaminem. Jak może się nie liczyć z innymi.
- To nie było tak. Przyszedł przeprosić – chwyciła torbę swoją i Zandera, rozglądnęła się po pokoju czy czegoś nie zapomniała.
- W takim razie cieszę się – podniósł dziecko – Jesteś gotowa ?
- Tak – popatrzyła na niego rozbiegana – Jesteś pewien, że będzie dobrze ? Wrócę za kilka godzin.
- Będzie dobrze – uspokoił ją – Isabel jest także w domu. Nie musisz się martwić.
Liz zmarszczyła brwi – Nie chodzi mi o to, że sobie z nim nie poradzisz, tylko...
- Nigdy nie rozstawałaś się z nim na dłużej. Wiem – powiedział łagodnie – Liz, w porządku. Mamy pieluszki, jedzenie, ubranka na zmianę – wyliczał – Skoncentruj się na egzaminach.
- Masz rację – wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła – Będzie dobrze. Zdam wszystko. Zander będzie cały czas spał doprowadzając Isabel do szału bo nie będzie mogła się z nim bawić – uśmiechnęła się do niego z determinacją.
- Idziemy ?
- Idziemy.
********
Liz uporała się z hiszpańskim i matematyką w ciągu dwóch godzin. Z sali egzaminacyjnej wyszła z ulgą, wiedząc że został jej tylko test z fizyki. Dokumenty z zaliczeniami z angielskiego i historii przesłano z Florydy w ciągu tygodnia. Jeszcze jeden dzień i oficjalnie zostanie sklasyfikowana, jak reszta jej przyjaciół.
Kiedy podeszła do domu Evansów, drzwi otworzyła jej Isabel – Zaczekaj, aż to zobaczysz – szepnęła – To najsłodsza rzecz jaką kiedykolwiek widziałam.
- Co ?
- Cii – ostrzegła ją kładąc palec na ustach – Chodź, zobacz.
Liz poszła za nią przez holl w stronę sypialni. Isabel skinęła w stronę pokoju Maxa. Drzwi były uchylone i panowała zupełna cisza.
Zmarszczyła brwi i wsunęła głowę do pokoju. I zaraz rozpromieniła się. Pośrodku łóżka spał Zander. Jedną piąstkę miał wyciągniętą, drugą podłożył pod policzek. Ale nie to wywołało jej uśmiech. Obok niego leżał Max, tulący do siebie dziecko.
- To trwa prawie godzinę – powiedziała czule Isabel.
Wymknęły się cicho, przez korytarz weszły do jadalni.
- Zander go zmęczył ? – zapytała Liz.
- Nie, boję się że to z mojego powodu – przyznała się Isabel – Powiedziałam mamie, że Max będzie tutaj z dzieckiem więc przyjechała do domu na obiad. Wiedziałam, że w tej sytuacji spokojnie wysłucha przeprosin i nie będzie do niej skakał.
- Tak, mnie wcześniej tato także przycisnął – westchnęła Liz – I jak poszło ? Max złościł się ?
- Chyba nie. Myślę, że mu ulżyło. Chwilę rozmawiali, mama wróciła do pracy a Max wyszedł do dziecka i zniknął. Kiedy poszłam go poszukać, spał – zmrużyła oczy – A jak z tobą i ojcem ? Przypilnują jutro Zandera podczas uroczystości zakończenia roku szkolnego ?
- Mam nadzieję – uśmiechnęła się Liz – Bo ja tam będę.
Usiadły i chwilę rozmawiały, głównie o planach Isabel dotyczących tegorocznego lata i przyszłych studiów. Liz zazdrościła Isabel, że ma szansę zacząć tak od razu. Chociaż wiedziała, że ona sama następny rok spędzi przy West Roswell, było to jednak dalekie od jej wcześniejszych marzeń. Tak bardzo pragnęła rozpocząć studia właśnie teraz. Zacząć wszystko od początku i od nowa.
W czasie ich krótkiej, ściszonej rozmowy, Liz usłyszała ruch na korytarzu. Odwróciła głowę i szeroko uśmiechnęła się na widok Maxa. Wszedł ciężko do kuchni trzymając na rękach Zandera. Każdy włosek układał mu się w inną stronę i ziewał szeroko.
Przycisnęła palec do ust i dała do zrozumienia Isabel, żeby jej nie wydała. Podniosła się i przeszła na palcach przez pokój jadalny. Podeszła do kuchni z drugiej strony. Max stał przy otwartych drzwiach lodówki i wyciągał jedzenie dla dziecka. Biodrem zamknął drzwi, oparł się o blat kontuaru i ogrzewał w rękach butelkę.
Patrząc na niego poczuła, że gaśnie jej uśmiech. Nie wiedział że jest obserwowany i kiedy stał tam zupełnie bezbronny, Liz zobaczyła jak źle wygląda. Sądziła przez kilka ostatnich dni, że wziął się w garść i czuje się lepiej. Nie była taka głupia, żeby wierzyć w jego doskonałe samopoczucie ale nigdy nie przypuszczała, że zobaczy go w takim stanie. Teraz mogła przekonać się co ukrywa przed wszystkimi. Miał przygaszone oczy, surową twarz. Tylko na moment pojawił się cień zmęczonego uśmiechu kiedy Zander zaczął sapać w jego ramionach.
- Wytrzymaj jeszcze, maluszku. Byłbyś niemile zaskoczony gdybym ci tego nie zagrzał – mruczał.
- Pozwolisz mi to zrobić ? – zapytała ciepło.
Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się odruchowo – Hej, kiedy wróciłaś ?
- Niedawno. Dobrze spałeś ?
Zarumienił się lekko i odwrócił od niej wzrok – Widziałaś nas ?
- Tak. Miły widok. Dotrzymujesz mu towarzystwa – Chciała mu powiedzieć jak słodko razem wyglądali ale coś jej mówiło, że nie byłby za to wdzięczny. Z reguły „słodko” zarezerwowane było dla dzieci, nie dla dorosłych.
- Chyba byłem trochę zmęczony – powiedział przekładając Zandera – Chcesz się zobaczyć z mamusią ? – skierował się do dziecka.
Liz wyciągnęła ręce żeby go odebrać, śmiejąc się kiedy mała główka zaczęła szukać jej piersi – Lepiej podaj mi też butelkę.
Uśmiechnął się – Jeżeli chcesz go nakarmić piersią, idź do mojego pokoju.
- Nie jestem odpowiednio ubrana – pokazała na swój sweterek – Jest dobrze – usiadła na jednym z kuchennych krzeseł i przechyliła butelkę – No już, już – Kiedy zaczął się niecierpliwić, wsunęła mu smoczek do otwartej buzi.
- Hej – dała o sobie znać Isabel i pojawiła się w drzwiach kuchni – Myślałam że teraz moja kolej – odwróciła się do Maxa i z pretensją wydęła wargi – Miałeś go dla siebie cały ranek.
Max podniósł brwi – Nie wiem czy zasłużyłaś. Dlaczego miałbym cię nagradzać za to zamieszanie ? – zapytał ostro.
Isabel zarumieniła się – Wiem, że złościsz się na mnie. Powiedziałam tylko mamie, że jesteś tutaj. Przecież naprawdę było jej przykro za to wszystko co się wydarzyło wcześniej. Chyba miałam rację ?
Max westchnął – Tak, miałaś rację. Jestem zadowolony, że to sobie wyjaśniliśmy – popatrzył na Liz – Jednak jak widzisz niewiele mam tu do powiedzenia. Zwracasz się do niewłaściwej osoby, Iz.
Liz uśmiechnęła się – Naprawdę chcesz go nakarmić Isabel ? Bądź moim gościem. Wyręczysz mnie.
- Jasne, że chcę – Isabel ostrożnie wyjęła Zandera z rąk Liz, przechylając odpowiednio butelkę – Witaj słodziutki – szczebiotała do niego – Mogę pójść z nim do pokoju ? – popatrzyła na Liz.
- Pewnie. Gdzie chcesz.
Max podążył za Isabel ale zatrzymał się kiedy zauważył, że Liz się ociąga – Co się stało ?
Zmarszczyła lekko brwi – Dobrze się czujesz ?
Zamrugał oczami – Świetnie. Dlaczego ?
- Wyglądasz jakbyś był wykończony – zatrzymała się przegryzając wargę.
- Nic mi nie jest. Jestem tylko trochę zmęczony. Dochodzę do siebie po egzaminach.
- Max. Co się dzieje ? – pytała delikatnie – Powiedz mi prawdę.
Popatrzył na nią i poruszył się niecierpliwie – Nie spałem zbyt dobrze. Nie ma się czym martwić.
- Miałeś więcej koszmarów ? Jak ten o Nicholasie ?
Wzruszył ramionami – Kilka – Kiedy nie odpowiedziała, popatrzył na nią - A ty, w dalszym ciągu śnisz o tamtej, innej przyszłości ?
- Raczej nie – przyznała – Nie śnię za dużo. Pewnie dlatego, że w ogóle ostatnio mało śpię.
- Być może – odwrócił się i usiadł obok niej.
- Więc rozmawiałeś z matką ?
Max kiwnął głową zajęty obserwowanie wzorów na stole – Tak.
- Jak poszło ?
- Była naprawdę zmartwiona, że nas urazili – powiedział – Podobno sprzeciwiała się temu planowi. No wiesz – my wyjeżdżamy na studia a oni zajmują się dzieckiem. Chętnie zaproponowała nam pomoc ale nie oczekiwała że się zgodzimy.
- Dlaczego nie wyjaśniła tego pozostałym ?
- Nie przypuszczała, że zostaniemy wplatani w tą pułapkę.
Liz kiwnęła głową – Coś podobnego powiedział mój tata – Bał się, że na starcie się poddam. Dać sobie spokój z Harvardem to jak unicestwić się.
Max popatrzył na nią spod rzęs – Oczywiście nie doszło do niego, że nigdy byś tego nie zrobiła.
Poczuła coś ciepłego w żołądku – Nie – szepnęła – Oboje byśmy tego nie zrobili.
Przypatrywał jej się dłuższą chwilę – Poważnie rozważałaś możliwość pójścia do ENMU ? – zapytał w końcu.
Liz wzruszyła ramionami – Jasne. To nie jest zły pomysł. Znajduje się na miejscu. Mają tam niezłe kierunki. I kosztuje mniej niż Ivy League, chociaż to nie jest nawet zabawne – dodała przewracając oczami.
Max zgodził się – A nie masz ochoty na znalezienie czegoś gdzie indziej ?
- Oczywiście, że nie. To jest zupełnie niezła uczelnia. A co najważniejsze, daje wykształcenie.
- Chcę ci coś pokazać – powiedział – Chodź ze mną na chwilę.
- OK.
Przeszli do jego pokoju i Max usiadł przy komputerze. Zaczął przeszukiwanie plików.
- Jeszcze moment.
Siedziała na łóżku i patrzyła jak palce Maxa przebiegają po klawiaturze. Zobaczyła na ekranie kolorowy arkusz kalkulacyjny z zielonymi znakami dolarów i zakodowanymi znakami. Nie bardzo orientowała się co to jest.
- W porządku – wstał i wskazał jej swoje miejsce. Kiedy usiadła pochylił się nad nią i nacisnął klawisz – Kilka dni temu bawiłem się liczbami i to jest to do czego doszedłem.
Liz wpatrywała się w ekran. Przed nią był szczegółowy, finansowy plan – dokładnie policzone koszty za mieszkanie, jedzenie, ubrania i dodatkowa kolumna dotycząca utrzymania Zandera, włącznie z zapewnieniem mu uczelnianego funduszu. Cała analiza obejmowała dziesięć lat, z uwzględnieniem inflacji.
- Co o tym myślisz ?
Odwróciła się i popatrzyła na niego – Chyba musisz mi to wyjaśnić – powiedziała cicho.
Wzruszył ramionami i usiadł na łóżku - To jest analiza kosztów, jakie musielibyśmy ponieść gdybyśmy poszli do ENMU i bylibyśmy na własnym utrzymaniu.
Skinęła wolno głową – Wiem. Ale jak to rozumieć ? Przecież powiedziałeś, że musiałbyś pracować na dwóch etatach a ja opiekowałabym się dzieckiem.
Uciekł wzrokiem i wyglądał na onieśmielonego – Tak by to wyglądało gdybyśmy skończyli edukację na szkole średniej – przyznał.
- A tak nie będzie ? Przecież nie skończyliśmy szkoły średniej.
- Liz, gdybyś chciała iść do Harvardu, Yale lub Stanford, czy innej, renomowanej uczelni, musiałabyś skończyć jeszcze jeden rok szkoły średniej, zadbać o bardzo dobre stopnie i modlić się o wyniki przyjęcia. A ENMU ? – potrząsnął głową – Tak, to przyzwoita uczelnia – zgodził się – Ale to miejscowa filia państwowego uniwersytetu. Dobijali by się o nas. Dzieciaki po naszej szkole nie są nią zainteresowane. Może nie decydują się na Harvard, ale startują co najmniej na UNM w Albuquerque.
- Więc mówisz, że nie musimy mieć świadectwa ukończenia ostatniego roku szkoły średniej ? – zapytała.
- Mówię, że moglibyśmy dostać się tam jako absolwenci szkoły średniej, a na dyplom można machnąć ręką. Gdybyśmy chcieli.
Wciągnęła głęboko powietrze i wolno wypuściła – I zaczęlibyśmy na jesień ? Razem z Isabel ? Jeszcze tego nie rozumiem.
- Dobrze, popatrz. Przy zapewnieniu Zanderowi opieki możemy studiować w pełnym systemie dziennym. Gdybyśmy zgodzili się na pomoc naszych rodziców, ale szczerze mówiąc nie odpowiada mi to. Przynajmniej do czasu dopóki nie podrośnie. A gdybyśmy rozpoczęli w systemie połówkowym ? Chociaż pierwszy rok. Studiowalibyśmy wtedy trochę dłużej niż pięć lat. Gdybyśmy tam poszli rok wcześniej, czyli teraz, skończylibyśmy studia prawie jak wszyscy.
- W porządku, powiedziałeś że gdybyśmy studiowali w niepełnym wymiarze moglibyśmy wtedy dopasować do tego nasze plany. Musielibyśmy pracować. To kosztuje. Na przykład mieszkania – pokazała wykaz na ekranie – Spójrz na te znaczki symbolizujące dolary – westchnęła – Jak z tym sobie poradzić ?
- Na pewno będziemy musieli pracować. Ale studenckie mieszkania są dużo tańsze niż gdybyśmy wynajmowali. Mam jeszcze fundusz uczelniany. Dysponuję nim odkąd skończyłem osiemnaście lat, Liz. Wystarczy, żeby pokryć koszty nauki za nas dwoje.
- Boże – mruczała patrząc to na ekran, to na Maxa i z powrotem – Mówisz poważnie ? Naprawdę mnie także bierzesz pod uwagę ?
- A dlaczego nie ? Przecież powiedziałaś, że nie chcesz być zależna od rodziców. To sposób na usamodzielnienie się.
- Ale tak by nie było gdybyś opłacał moje studia – przypomniała mu.
- Wiesz o co mi chodzi.
Wzięła głęboki oddech. To było szalone. Wszystko. Ale widziała wyraz jego twarzy, która potwierdzała, że to prawda. Pamiętała co mówił i powtarzała je w myślach. ENMU, studiowanie w niepełnych godzinach, studenckie mieszkania...
- Poczekaj, Max – zmarszczyła brwi – Studenckie mieszkania ? To się nie uda. Nie pozwolą mi mieszkać w domu studenckim z dzieckiem.
- Nie mówiłem o domu studenckim – powiedział spokojnie.
- Więc, co ?
- W lokalach dla studenckich małżeństw można mieszkać z dziećmi.
Liz poczuła jakby podłoga usuwała jej się spod nóg. Patrzyła na niego i oczekiwała, że powie coś innego. Inaczej. – Lokale małżeńskie ? – zaśmiała się nerwowo – Chyba żartujesz ?
Potrząsnął głową – Kosztują połowę mniej od zwykłego mieszkania w Roswell.
- Max, ale my nie jesteśmy małżeństwem – powiedziała wolno.
- Nie. Moglibyśmy wystąpić o pozwolenie na zawarcie małżeństwa – nagle nie był w stanie popatrzeć jej w oczy.
Poczuła jak zaczynają drżeć jej ręce. Splotła palce i usiłowała je uspokoić, ale to nie pomagało. Drżenie przeszło na ramiona, rozchodziło się po całym ciele. I czuła dygotanie środku.
- Nie możemy – wyszeptała z trudem.
- Ale moglibyśmy – zaprzeczył – Wiem, że to dziwne ale mogło być gorzej.
- Dziwne ? Max, dwa tygodnie temu ledwo wytrzymywałeś ze mną w pokoju, a teraz sugerujesz że moglibyśmy się pobrać żeby otrzymać tańsze mieszkanie ? To nie jest dziwne, to jak cyrograf.
- Może trzeba się z tym pogodzić – wzruszył ramionami.
W pierwszym odruchu chciała go trzepnąć, dla otrzeźwienia. Ale mówił to z tak głębokim smutkiem, że zabolało ją serce – Naprawdę tak czujesz ? – zapytała miękko.
- Czasami – przyznał – Chodzi mi o to że tutaj będziemy mogli razem wychowywać dziecko. Cokolwiek stało się między nami, kochamy się – z każdym słowem głos mu się obniżał – Nie wyobrażam sobie że mógłbym poślubić kogoś innego oprócz ciebie.
Liz potrząsnęła głową, świadoma napływających do oczu łez – To nie jest wystarczający powód żeby się pobrać – szeptała – Wiem, że jesteś jeszcze obolały po tym wszystkim co się wydarzyło. Nie wybaczyłeś mi.
- Liz, ja...
- Nie, dobrze – powiedziała szybko - Rozumiem. Naprawdę Max. To była tylko chwila. Chcę bardzo wierzyć, że jakoś przez to wszystko przejdziemy, ale teraz nie jesteśmy jeszcze blisko siebie, prawda ?
Westchnął – Nie – zgodził się – Bardzo bym tego pragnął...ale nie mogę.
Serce ścisnęło się boleśnie. Wiedziała że to prawda, ale bolało tak samo – Gdybyśmy się pobrali, bylibyśmy niczym więcej jak współlokatorami, a ja nie mogę być tym dla ciebie. Jeżeli zechcesz, możemy wynająć gdzieś mieszkanie i wspólnie wychowywać Zandrea ale nie mogę zgodzić się na coś czego tam naprawdę nie będzie. Twoje małżeństwo nie może istnieć bez zaufania, a nasze jest...okaleczone. To nie było by w porządku wobec nas i Zandera. Wystarczy w naszym życiu kłamstw, Max. Nie będę już więcej tego robić.
- Wiem – jego słowa były jak oddech – Masz rację. Więc co robimy ?
- Myślę że podążymy tą samą drogą co teraz – odpowiedziała ostrożnie – Poprawimy nasze kontakty z rodzicami. Będziemy opiekować się Zanderem. Skończymy szkołę średnią – wzruszyła ramionami – A resztę pozostawimy czasowi. To jest to, czego potrzebujesz, prawda ?
- Tak.
- I to jest prawdziwe ? – naciskała go delikatnie.
Odetchnął wolno – Tak. Jest – zgodził się. Wyciągnął rękę i wycierał zabłąkaną łzę z jej policzka.
- Dziękuję ci za zatroszczenie się o to wszystko. To dużo znaczy. Że tak chętnie...- opuściła głowę – To dużo znaczy.
Jego palce zsunęły się w dół jej policzka i zatrzymały się na podbródku. Podniósł jej twarz do góry, żeby popatrzyła na niego – Brakuje...mi ciebie – powiedział - Czy to ma sens ?
- Tak – szepnęła – Łagodny kontakt z jego skórą przebiegł dreszczem wzdłuż kręgosłupa – Wspaniały sens – ujęła jego dłoń i ściągnęła w dół. Palce pieściły się, zanim powoli odsunął się od niej.
- Zajrzymy do Isabel ? - zapytał za moment.
Liz skinęła głową – Chodźmy.
Cdn.
Dzisiaj, tradycyjnie, w połowie tygodnia kolejna część.
OBJAWIENIA - część 29
W normalne dni Liz lubiła poranny prysznic. Był jedyną możliwością kiedy mogła pobyć sama w ciągu dnia , pozwalał spokojnie wędrować myślom, dawał szansę odprężenia kiedy mocny strumień wody usuwał napięcie z ramion. Do dzisiaj, bo teraz w głowie kotłowały jej się hiszpańskie czasowniki i matematyczne wzory. Przygotowywała się do pójścia na egzamin i żaden prysznic nie był w stanie jej uspokoić. Przeżywała to wszystko jak w najgorszych koszmarach, które ją wykańczały. Najgorszy był ten, gdzie wpadała na egzamin nie ubrana i spóźniona w chwili kiedy ze szkoły wysypywał się tłum uczniów śmiejących się niej.
Była pewna że zda. Mimo, że opieka nad dzieckiem wypełniała jej cały dzień, uczyła się bez końca i wiedziała, że doskonale opanowała materiał. Ale gdzieś tam, w zakamarkach umysłu odzywał się jakiś głos, który drwił sobie z jej pragnienia otrzymania świadectwa z grubym, czerwonym Fs. Liz zawsze należała do wyróżniających się uczniów i myśl otrzymania gorszej oceny przerażała ją. Nie tylko dlatego, że chciała być dumna ze swoich dokonań ale przede wszystkim nie chciała dać powodu rodzicom do wypominania jej że Zander był pomyłką. Nawet jeżeli wiązało się to z nadludzkim wysiłkiem, Liz Parker była zdeterminowana aby udowodnić że tak nie jest.
Z włosami owiniętymi w ręcznik, wytarta, szybko wskoczyła w szlafrok. Otworzyła drzwi łazienki żeby sprawdzić dziecko i zamarła na widok pustego łóżka. Podniosła oczy i dostrzegła ojca spacerującego po pokoju, tulącego do siebie Zandera.
- Co się stało ? – zapytała. Przeszła przez pokój i wyciągnęła ręce po synka.
Był zaskoczony – Nic. Zaczął grymasić – ręce zacisnął wokół dziecka jakby nie miał ochoty go oddać – Lizzie, już się uspokoił. Ja tylko...- westchnął – chciałem go zobaczyć. Od kilku dni byłaś taka odległa.
- Czyja to wina ? – rzuciła ale opuściła ręce.
- Wiem, skarbie – zatrzymał się, przytulając mocniej Zandera – Przepraszam za tamten wieczór.
Kiwnęła szybko głową. Potrzeba było czegoś więcej niż kilka słów żalu, żeby zetrzeć wspomnienia z tamtego spotkania.
- Pamiętam jak byłaś mała – ciągnął zamyślony – to było tak niedawno. Nie mogę uwierzyć...- pochylił głowę i patrzył na nią – Lizzie, nie mamy zamiaru zabrać ci dziecka. Wiem jak to wyglądało w czasie naszego spotkania ale..- potrząsnął głową – Ciężko teraz patrzeć na ciebie i pamiętać że nie jesteś już tą małą dziewczynką, która wdrapywała się na kolana, prosząc o bajkę. Nie powinniśmy byli tak się zachować ale chcemy dla ciebie jak najlepiej. Wszyscy.
- Nie chodzi tylko o wasze chęci odebrania Zandera – usiadła na brzegu łóżka. Patrzyła ze słabym uśmiechem jak ojciec kołysał dziecko – Tatku, kocham cię i wiem, że kochając mnie chcesz mnie chronić, ale...musisz przestać.
- Jestem twoim ojcem, Liz. Równie dobrze mogłabyś prosić mnie żebym przestał oddychać.
- Wiem, że zawsze będziesz się niepokoił i będziesz chciał mnie wspierać. Mnie także potrzebna twoja pomoc. Ale to, że potrzebuję twojej pomocy nie świadczy o tym że staję się od razu bezradna czy nierozsądna.
- Jesteś, jesteś także nierozsądna – powiedział szybko jakby chciał to zaraz udowodnić.
- Tatusiu, pozwolisz mi skończyć ? – uśmiechnęła się drwiąco – To jest właśnie to, o czym mówię. Nie jestem niemądra. Czy urodzenie dziecka pozbawiło mnie rozumu ? Jest wiele spraw, nad którymi muszę się jeszcze zastanowić ale to są moje sprawy. Moje i Maxa. Nie wyjedziemy na studia zostawiając Zandera. Nasze życie się zmieniło. Możesz rozpaczać nad tym ale możesz również zastanowić się dlaczego tak jest i dostrzec w tym dobro – mówiła cicho – Masz pięknego wnuka, którego kochasz. Jestem ci wdzięczna za chęć pomocy ale nie możesz robić nic na siłę i do niczego nas zmuszać.
Usiadł i podał jej dziecko kiedy znowu wyciągnęła po niego ręce – Nie sądziliśmy, że odbierzesz to jakbyśmy się zmówili przeciwko wam. Mieliśmy się nim zająć gdybyś wyjechała na studia. Nie chciałem, żebyś z nich rezygnowała – westchnął – Bałem się, że z nich zrezygnujesz bo ogranicza cię dziecko. Jesteś taka błyskotliwa i utalentowana, Liz. Nie chcę żebyś zmarnowała swoją szansę.
Pokiwała wolno głową – Nie zrezygnuję ze szkoły średniej i studiów, tylko dlatego, że nie wybieram się do Harvardu. I tato ? Nie ma więcej wyborów – powiedziała zdecydowanie – przynajmniej teraz. Może po zakończeniu średniej szkoły – uśmiechnęła się lekko – Właśnie dlatego, że nie biorę pod uwagę tylko jednej uczelni w kraju – droczyła się z nim, dodając jego ulubione powiedzonko – ...nie znaczy, że nie mogę otrzymać dobrego wykształcenia.
Ojciec niechętnie pokiwał głową. Skierował wzrok na Zandera – Byłbym szczęśliwy móc się nim zaopiekować, kiedy dzisiaj będziesz zdawała egzaminy.
- Dzięki tatku, ale przyjdzie po niego Max – przytulała dziecko próbując się uspokoić, żeby jej emocje nie udzieliły się jemu – A co do Maxa, tato...
- Wiem, wiem – westchnął – Wszystko to słyszeliśmy. Zaraz mi powiesz, że to nie moja sprawa kogo kochasz. I pewnie masz rację. Ale Lizzie – utkwił w niej niebieskie, smutne oczy – nie bierz mi za złe, że martwię się o ciebie. Tyle razy cię zranił.
- Nie bardziej niż ja jego. I to prawda – powiedziała z naciskiem, kiedy usiłował zaprotestować – A nawet ja bardziej. Zawsze mieliśmy najlepsze intencje, ale potem... Mam tylko nadzieję, że z czasem ułoży się między nami lepiej.
- Więc teraz jesteście razem ? – powiedział zmęczonym głosem.
- Nie wiem czy jesteśmy – przyznała – Trochę mi to uzmysłowiłeś kiedy wyciągałeś pochopne wnioski w czasie naszego spotkania. Nawet nie możemy rozgryźć samych siebie, chociaż ty masz gotowe wzory, ubierasz je w jakieś okropne pojęcia i przestrzegasz nas przed nami samymi. Kiedy wszystko czego ja chcę to...- potrząsnęła głową wiedząc, że potok myśli może zaprowadzić ją za daleko – Wystarczy, że teraz pomaga mi przy dziecku. A co do reszty, on i ja potrzebujemy czasu.
- Do czego on potrzebuje czasu ?
- Tatku, okłamywałam go – popatrzyła na ojca – Nie łatwo mu się z tym pogodzić.
- Nawet dla ciebie ?
- Przestań tato – zaśmiała się cicho – Wiem, że kierujesz się sercem ale bądź rozsądny.
- Pragnę żebyś była szczęśliwa, skarbie.
- Wiem. Ja także. Ale mam teraz ważniejsze zmartwienia. Żeby nie wyjść na egzamin w szlafroku – powiedziała podnosząc się – Wyjdź, muszę się przebrać.
- W porządku. Powodzenia, Lizzie – klepnął ją nieśmiało po ramieniu – Zobaczymy się później.
- Do zobaczenia tatusiu, i dziękuję.
Położyła Zandera na łóżku i pobiegła do łazienki. Wyszła ubrana i za chwilę usłyszała delikatne uderzenie w okno.
- Max, cześć - z rozbawieniem patrzyła jak wskakiwał do pokoju – Czy kiedykolwiek wejdziesz znowu po schodach?
Śmiał się – Wyobrażam sobie jakbym wyniósł Zandera. Nie ma potrzeby kusić losu, paradując przed twoimi rodzicami.
- Tata właśnie tu był.
- I ? – zapytał, pakując rzeczy dziecka.
- Rozmawialiśmy – wzruszyła ramionami.
Max zacisnął usta – Dziesięć minut przed tak ważnym dla ciebie egzaminem. Jak może się nie liczyć z innymi.
- To nie było tak. Przyszedł przeprosić – chwyciła torbę swoją i Zandera, rozglądnęła się po pokoju czy czegoś nie zapomniała.
- W takim razie cieszę się – podniósł dziecko – Jesteś gotowa ?
- Tak – popatrzyła na niego rozbiegana – Jesteś pewien, że będzie dobrze ? Wrócę za kilka godzin.
- Będzie dobrze – uspokoił ją – Isabel jest także w domu. Nie musisz się martwić.
Liz zmarszczyła brwi – Nie chodzi mi o to, że sobie z nim nie poradzisz, tylko...
- Nigdy nie rozstawałaś się z nim na dłużej. Wiem – powiedział łagodnie – Liz, w porządku. Mamy pieluszki, jedzenie, ubranka na zmianę – wyliczał – Skoncentruj się na egzaminach.
- Masz rację – wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła – Będzie dobrze. Zdam wszystko. Zander będzie cały czas spał doprowadzając Isabel do szału bo nie będzie mogła się z nim bawić – uśmiechnęła się do niego z determinacją.
- Idziemy ?
- Idziemy.
********
Liz uporała się z hiszpańskim i matematyką w ciągu dwóch godzin. Z sali egzaminacyjnej wyszła z ulgą, wiedząc że został jej tylko test z fizyki. Dokumenty z zaliczeniami z angielskiego i historii przesłano z Florydy w ciągu tygodnia. Jeszcze jeden dzień i oficjalnie zostanie sklasyfikowana, jak reszta jej przyjaciół.
Kiedy podeszła do domu Evansów, drzwi otworzyła jej Isabel – Zaczekaj, aż to zobaczysz – szepnęła – To najsłodsza rzecz jaką kiedykolwiek widziałam.
- Co ?
- Cii – ostrzegła ją kładąc palec na ustach – Chodź, zobacz.
Liz poszła za nią przez holl w stronę sypialni. Isabel skinęła w stronę pokoju Maxa. Drzwi były uchylone i panowała zupełna cisza.
Zmarszczyła brwi i wsunęła głowę do pokoju. I zaraz rozpromieniła się. Pośrodku łóżka spał Zander. Jedną piąstkę miał wyciągniętą, drugą podłożył pod policzek. Ale nie to wywołało jej uśmiech. Obok niego leżał Max, tulący do siebie dziecko.
- To trwa prawie godzinę – powiedziała czule Isabel.
Wymknęły się cicho, przez korytarz weszły do jadalni.
- Zander go zmęczył ? – zapytała Liz.
- Nie, boję się że to z mojego powodu – przyznała się Isabel – Powiedziałam mamie, że Max będzie tutaj z dzieckiem więc przyjechała do domu na obiad. Wiedziałam, że w tej sytuacji spokojnie wysłucha przeprosin i nie będzie do niej skakał.
- Tak, mnie wcześniej tato także przycisnął – westchnęła Liz – I jak poszło ? Max złościł się ?
- Chyba nie. Myślę, że mu ulżyło. Chwilę rozmawiali, mama wróciła do pracy a Max wyszedł do dziecka i zniknął. Kiedy poszłam go poszukać, spał – zmrużyła oczy – A jak z tobą i ojcem ? Przypilnują jutro Zandera podczas uroczystości zakończenia roku szkolnego ?
- Mam nadzieję – uśmiechnęła się Liz – Bo ja tam będę.
Usiadły i chwilę rozmawiały, głównie o planach Isabel dotyczących tegorocznego lata i przyszłych studiów. Liz zazdrościła Isabel, że ma szansę zacząć tak od razu. Chociaż wiedziała, że ona sama następny rok spędzi przy West Roswell, było to jednak dalekie od jej wcześniejszych marzeń. Tak bardzo pragnęła rozpocząć studia właśnie teraz. Zacząć wszystko od początku i od nowa.
W czasie ich krótkiej, ściszonej rozmowy, Liz usłyszała ruch na korytarzu. Odwróciła głowę i szeroko uśmiechnęła się na widok Maxa. Wszedł ciężko do kuchni trzymając na rękach Zandera. Każdy włosek układał mu się w inną stronę i ziewał szeroko.
Przycisnęła palec do ust i dała do zrozumienia Isabel, żeby jej nie wydała. Podniosła się i przeszła na palcach przez pokój jadalny. Podeszła do kuchni z drugiej strony. Max stał przy otwartych drzwiach lodówki i wyciągał jedzenie dla dziecka. Biodrem zamknął drzwi, oparł się o blat kontuaru i ogrzewał w rękach butelkę.
Patrząc na niego poczuła, że gaśnie jej uśmiech. Nie wiedział że jest obserwowany i kiedy stał tam zupełnie bezbronny, Liz zobaczyła jak źle wygląda. Sądziła przez kilka ostatnich dni, że wziął się w garść i czuje się lepiej. Nie była taka głupia, żeby wierzyć w jego doskonałe samopoczucie ale nigdy nie przypuszczała, że zobaczy go w takim stanie. Teraz mogła przekonać się co ukrywa przed wszystkimi. Miał przygaszone oczy, surową twarz. Tylko na moment pojawił się cień zmęczonego uśmiechu kiedy Zander zaczął sapać w jego ramionach.
- Wytrzymaj jeszcze, maluszku. Byłbyś niemile zaskoczony gdybym ci tego nie zagrzał – mruczał.
- Pozwolisz mi to zrobić ? – zapytała ciepło.
Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się odruchowo – Hej, kiedy wróciłaś ?
- Niedawno. Dobrze spałeś ?
Zarumienił się lekko i odwrócił od niej wzrok – Widziałaś nas ?
- Tak. Miły widok. Dotrzymujesz mu towarzystwa – Chciała mu powiedzieć jak słodko razem wyglądali ale coś jej mówiło, że nie byłby za to wdzięczny. Z reguły „słodko” zarezerwowane było dla dzieci, nie dla dorosłych.
- Chyba byłem trochę zmęczony – powiedział przekładając Zandera – Chcesz się zobaczyć z mamusią ? – skierował się do dziecka.
Liz wyciągnęła ręce żeby go odebrać, śmiejąc się kiedy mała główka zaczęła szukać jej piersi – Lepiej podaj mi też butelkę.
Uśmiechnął się – Jeżeli chcesz go nakarmić piersią, idź do mojego pokoju.
- Nie jestem odpowiednio ubrana – pokazała na swój sweterek – Jest dobrze – usiadła na jednym z kuchennych krzeseł i przechyliła butelkę – No już, już – Kiedy zaczął się niecierpliwić, wsunęła mu smoczek do otwartej buzi.
- Hej – dała o sobie znać Isabel i pojawiła się w drzwiach kuchni – Myślałam że teraz moja kolej – odwróciła się do Maxa i z pretensją wydęła wargi – Miałeś go dla siebie cały ranek.
Max podniósł brwi – Nie wiem czy zasłużyłaś. Dlaczego miałbym cię nagradzać za to zamieszanie ? – zapytał ostro.
Isabel zarumieniła się – Wiem, że złościsz się na mnie. Powiedziałam tylko mamie, że jesteś tutaj. Przecież naprawdę było jej przykro za to wszystko co się wydarzyło wcześniej. Chyba miałam rację ?
Max westchnął – Tak, miałaś rację. Jestem zadowolony, że to sobie wyjaśniliśmy – popatrzył na Liz – Jednak jak widzisz niewiele mam tu do powiedzenia. Zwracasz się do niewłaściwej osoby, Iz.
Liz uśmiechnęła się – Naprawdę chcesz go nakarmić Isabel ? Bądź moim gościem. Wyręczysz mnie.
- Jasne, że chcę – Isabel ostrożnie wyjęła Zandera z rąk Liz, przechylając odpowiednio butelkę – Witaj słodziutki – szczebiotała do niego – Mogę pójść z nim do pokoju ? – popatrzyła na Liz.
- Pewnie. Gdzie chcesz.
Max podążył za Isabel ale zatrzymał się kiedy zauważył, że Liz się ociąga – Co się stało ?
Zmarszczyła lekko brwi – Dobrze się czujesz ?
Zamrugał oczami – Świetnie. Dlaczego ?
- Wyglądasz jakbyś był wykończony – zatrzymała się przegryzając wargę.
- Nic mi nie jest. Jestem tylko trochę zmęczony. Dochodzę do siebie po egzaminach.
- Max. Co się dzieje ? – pytała delikatnie – Powiedz mi prawdę.
Popatrzył na nią i poruszył się niecierpliwie – Nie spałem zbyt dobrze. Nie ma się czym martwić.
- Miałeś więcej koszmarów ? Jak ten o Nicholasie ?
Wzruszył ramionami – Kilka – Kiedy nie odpowiedziała, popatrzył na nią - A ty, w dalszym ciągu śnisz o tamtej, innej przyszłości ?
- Raczej nie – przyznała – Nie śnię za dużo. Pewnie dlatego, że w ogóle ostatnio mało śpię.
- Być może – odwrócił się i usiadł obok niej.
- Więc rozmawiałeś z matką ?
Max kiwnął głową zajęty obserwowanie wzorów na stole – Tak.
- Jak poszło ?
- Była naprawdę zmartwiona, że nas urazili – powiedział – Podobno sprzeciwiała się temu planowi. No wiesz – my wyjeżdżamy na studia a oni zajmują się dzieckiem. Chętnie zaproponowała nam pomoc ale nie oczekiwała że się zgodzimy.
- Dlaczego nie wyjaśniła tego pozostałym ?
- Nie przypuszczała, że zostaniemy wplatani w tą pułapkę.
Liz kiwnęła głową – Coś podobnego powiedział mój tata – Bał się, że na starcie się poddam. Dać sobie spokój z Harvardem to jak unicestwić się.
Max popatrzył na nią spod rzęs – Oczywiście nie doszło do niego, że nigdy byś tego nie zrobiła.
Poczuła coś ciepłego w żołądku – Nie – szepnęła – Oboje byśmy tego nie zrobili.
Przypatrywał jej się dłuższą chwilę – Poważnie rozważałaś możliwość pójścia do ENMU ? – zapytał w końcu.
Liz wzruszyła ramionami – Jasne. To nie jest zły pomysł. Znajduje się na miejscu. Mają tam niezłe kierunki. I kosztuje mniej niż Ivy League, chociaż to nie jest nawet zabawne – dodała przewracając oczami.
Max zgodził się – A nie masz ochoty na znalezienie czegoś gdzie indziej ?
- Oczywiście, że nie. To jest zupełnie niezła uczelnia. A co najważniejsze, daje wykształcenie.
- Chcę ci coś pokazać – powiedział – Chodź ze mną na chwilę.
- OK.
Przeszli do jego pokoju i Max usiadł przy komputerze. Zaczął przeszukiwanie plików.
- Jeszcze moment.
Siedziała na łóżku i patrzyła jak palce Maxa przebiegają po klawiaturze. Zobaczyła na ekranie kolorowy arkusz kalkulacyjny z zielonymi znakami dolarów i zakodowanymi znakami. Nie bardzo orientowała się co to jest.
- W porządku – wstał i wskazał jej swoje miejsce. Kiedy usiadła pochylił się nad nią i nacisnął klawisz – Kilka dni temu bawiłem się liczbami i to jest to do czego doszedłem.
Liz wpatrywała się w ekran. Przed nią był szczegółowy, finansowy plan – dokładnie policzone koszty za mieszkanie, jedzenie, ubrania i dodatkowa kolumna dotycząca utrzymania Zandera, włącznie z zapewnieniem mu uczelnianego funduszu. Cała analiza obejmowała dziesięć lat, z uwzględnieniem inflacji.
- Co o tym myślisz ?
Odwróciła się i popatrzyła na niego – Chyba musisz mi to wyjaśnić – powiedziała cicho.
Wzruszył ramionami i usiadł na łóżku - To jest analiza kosztów, jakie musielibyśmy ponieść gdybyśmy poszli do ENMU i bylibyśmy na własnym utrzymaniu.
Skinęła wolno głową – Wiem. Ale jak to rozumieć ? Przecież powiedziałeś, że musiałbyś pracować na dwóch etatach a ja opiekowałabym się dzieckiem.
Uciekł wzrokiem i wyglądał na onieśmielonego – Tak by to wyglądało gdybyśmy skończyli edukację na szkole średniej – przyznał.
- A tak nie będzie ? Przecież nie skończyliśmy szkoły średniej.
- Liz, gdybyś chciała iść do Harvardu, Yale lub Stanford, czy innej, renomowanej uczelni, musiałabyś skończyć jeszcze jeden rok szkoły średniej, zadbać o bardzo dobre stopnie i modlić się o wyniki przyjęcia. A ENMU ? – potrząsnął głową – Tak, to przyzwoita uczelnia – zgodził się – Ale to miejscowa filia państwowego uniwersytetu. Dobijali by się o nas. Dzieciaki po naszej szkole nie są nią zainteresowane. Może nie decydują się na Harvard, ale startują co najmniej na UNM w Albuquerque.
- Więc mówisz, że nie musimy mieć świadectwa ukończenia ostatniego roku szkoły średniej ? – zapytała.
- Mówię, że moglibyśmy dostać się tam jako absolwenci szkoły średniej, a na dyplom można machnąć ręką. Gdybyśmy chcieli.
Wciągnęła głęboko powietrze i wolno wypuściła – I zaczęlibyśmy na jesień ? Razem z Isabel ? Jeszcze tego nie rozumiem.
- Dobrze, popatrz. Przy zapewnieniu Zanderowi opieki możemy studiować w pełnym systemie dziennym. Gdybyśmy zgodzili się na pomoc naszych rodziców, ale szczerze mówiąc nie odpowiada mi to. Przynajmniej do czasu dopóki nie podrośnie. A gdybyśmy rozpoczęli w systemie połówkowym ? Chociaż pierwszy rok. Studiowalibyśmy wtedy trochę dłużej niż pięć lat. Gdybyśmy tam poszli rok wcześniej, czyli teraz, skończylibyśmy studia prawie jak wszyscy.
- W porządku, powiedziałeś że gdybyśmy studiowali w niepełnym wymiarze moglibyśmy wtedy dopasować do tego nasze plany. Musielibyśmy pracować. To kosztuje. Na przykład mieszkania – pokazała wykaz na ekranie – Spójrz na te znaczki symbolizujące dolary – westchnęła – Jak z tym sobie poradzić ?
- Na pewno będziemy musieli pracować. Ale studenckie mieszkania są dużo tańsze niż gdybyśmy wynajmowali. Mam jeszcze fundusz uczelniany. Dysponuję nim odkąd skończyłem osiemnaście lat, Liz. Wystarczy, żeby pokryć koszty nauki za nas dwoje.
- Boże – mruczała patrząc to na ekran, to na Maxa i z powrotem – Mówisz poważnie ? Naprawdę mnie także bierzesz pod uwagę ?
- A dlaczego nie ? Przecież powiedziałaś, że nie chcesz być zależna od rodziców. To sposób na usamodzielnienie się.
- Ale tak by nie było gdybyś opłacał moje studia – przypomniała mu.
- Wiesz o co mi chodzi.
Wzięła głęboki oddech. To było szalone. Wszystko. Ale widziała wyraz jego twarzy, która potwierdzała, że to prawda. Pamiętała co mówił i powtarzała je w myślach. ENMU, studiowanie w niepełnych godzinach, studenckie mieszkania...
- Poczekaj, Max – zmarszczyła brwi – Studenckie mieszkania ? To się nie uda. Nie pozwolą mi mieszkać w domu studenckim z dzieckiem.
- Nie mówiłem o domu studenckim – powiedział spokojnie.
- Więc, co ?
- W lokalach dla studenckich małżeństw można mieszkać z dziećmi.
Liz poczuła jakby podłoga usuwała jej się spod nóg. Patrzyła na niego i oczekiwała, że powie coś innego. Inaczej. – Lokale małżeńskie ? – zaśmiała się nerwowo – Chyba żartujesz ?
Potrząsnął głową – Kosztują połowę mniej od zwykłego mieszkania w Roswell.
- Max, ale my nie jesteśmy małżeństwem – powiedziała wolno.
- Nie. Moglibyśmy wystąpić o pozwolenie na zawarcie małżeństwa – nagle nie był w stanie popatrzeć jej w oczy.
Poczuła jak zaczynają drżeć jej ręce. Splotła palce i usiłowała je uspokoić, ale to nie pomagało. Drżenie przeszło na ramiona, rozchodziło się po całym ciele. I czuła dygotanie środku.
- Nie możemy – wyszeptała z trudem.
- Ale moglibyśmy – zaprzeczył – Wiem, że to dziwne ale mogło być gorzej.
- Dziwne ? Max, dwa tygodnie temu ledwo wytrzymywałeś ze mną w pokoju, a teraz sugerujesz że moglibyśmy się pobrać żeby otrzymać tańsze mieszkanie ? To nie jest dziwne, to jak cyrograf.
- Może trzeba się z tym pogodzić – wzruszył ramionami.
W pierwszym odruchu chciała go trzepnąć, dla otrzeźwienia. Ale mówił to z tak głębokim smutkiem, że zabolało ją serce – Naprawdę tak czujesz ? – zapytała miękko.
- Czasami – przyznał – Chodzi mi o to że tutaj będziemy mogli razem wychowywać dziecko. Cokolwiek stało się między nami, kochamy się – z każdym słowem głos mu się obniżał – Nie wyobrażam sobie że mógłbym poślubić kogoś innego oprócz ciebie.
Liz potrząsnęła głową, świadoma napływających do oczu łez – To nie jest wystarczający powód żeby się pobrać – szeptała – Wiem, że jesteś jeszcze obolały po tym wszystkim co się wydarzyło. Nie wybaczyłeś mi.
- Liz, ja...
- Nie, dobrze – powiedziała szybko - Rozumiem. Naprawdę Max. To była tylko chwila. Chcę bardzo wierzyć, że jakoś przez to wszystko przejdziemy, ale teraz nie jesteśmy jeszcze blisko siebie, prawda ?
Westchnął – Nie – zgodził się – Bardzo bym tego pragnął...ale nie mogę.
Serce ścisnęło się boleśnie. Wiedziała że to prawda, ale bolało tak samo – Gdybyśmy się pobrali, bylibyśmy niczym więcej jak współlokatorami, a ja nie mogę być tym dla ciebie. Jeżeli zechcesz, możemy wynająć gdzieś mieszkanie i wspólnie wychowywać Zandrea ale nie mogę zgodzić się na coś czego tam naprawdę nie będzie. Twoje małżeństwo nie może istnieć bez zaufania, a nasze jest...okaleczone. To nie było by w porządku wobec nas i Zandera. Wystarczy w naszym życiu kłamstw, Max. Nie będę już więcej tego robić.
- Wiem – jego słowa były jak oddech – Masz rację. Więc co robimy ?
- Myślę że podążymy tą samą drogą co teraz – odpowiedziała ostrożnie – Poprawimy nasze kontakty z rodzicami. Będziemy opiekować się Zanderem. Skończymy szkołę średnią – wzruszyła ramionami – A resztę pozostawimy czasowi. To jest to, czego potrzebujesz, prawda ?
- Tak.
- I to jest prawdziwe ? – naciskała go delikatnie.
Odetchnął wolno – Tak. Jest – zgodził się. Wyciągnął rękę i wycierał zabłąkaną łzę z jej policzka.
- Dziękuję ci za zatroszczenie się o to wszystko. To dużo znaczy. Że tak chętnie...- opuściła głowę – To dużo znaczy.
Jego palce zsunęły się w dół jej policzka i zatrzymały się na podbródku. Podniósł jej twarz do góry, żeby popatrzyła na niego – Brakuje...mi ciebie – powiedział - Czy to ma sens ?
- Tak – szepnęła – Łagodny kontakt z jego skórą przebiegł dreszczem wzdłuż kręgosłupa – Wspaniały sens – ujęła jego dłoń i ściągnęła w dół. Palce pieściły się, zanim powoli odsunął się od niej.
- Zajrzymy do Isabel ? - zapytał za moment.
Liz skinęła głową – Chodźmy.
Cdn.
Eh, Eluś - czasami mam ochotę naprawdę przyłożyć mu w ten uroczo odpowiedzialny i zaradny łebek Może i przesadza z tym braniem wszystkiego na siebie, altruizm w drugą stronę, ale w gruncie rzeczy... Przecież to jest takie słodkie... On się tak ślicznie zajmuje Zanderem, ten obrazek na łóżku Maxa był przecież przeuroczy... Że w gruncie rzeczy na resztę można przymknąć oczy.
To prawda, Nan. Max wziął na siebie odpowiedzialność za Liz i dziecko i trzeba przyznać jest w tym konsekwentny. Troszczy się o ich bezpieczeństwo, opiekuje się synkiem z coraz większą czułością, myśli nawet o zapewnieniu mu przyszłości. Propozycja wspólnego studiowania, po to żeby razem wychowywać dziecko i pomóc w usamodzielnieniu się Liz rozbroiła mnie zupełnie...Tylko gdzie podział się ten jego słodki romantyzm? Gdzie miejsce na miłość ? Ukrył wszystkie uczucia do Liz głęboko w sobie, jeszcze tak bardzo zraniony, co w następnej części skomentuje (jak to Lizziett powiedziała "masz u mnie browar DeLuca" ), jakże celnie, Maria. Max, za uczuciową izolację płaci wysoką cenę.
Następna część przenosi nas o miesiąc do przodu, krótko przed dniem 4 Lipca - narodowego święta amerykanów. Max boi się zbliżającego się 7 lipca - dnia katastrofy w Roswell, przeczuwając, że coś złego w tym czasie może się wydarzyć
Lizziett, Kotek zaglądasz jeszcze czasem do nas? Brakuje nam ciebie Znając Twoje poczucie humoru, byłam pewna, że wkleisz nam tutaj jakieś kaczuszki...
Emily, po ponad trzytygodniowym milczeniu i jękach zawiedzionych fanów, wczoraj umieściła 34 cz.
Następna część przenosi nas o miesiąc do przodu, krótko przed dniem 4 Lipca - narodowego święta amerykanów. Max boi się zbliżającego się 7 lipca - dnia katastrofy w Roswell, przeczuwając, że coś złego w tym czasie może się wydarzyć
Lizziett, Kotek zaglądasz jeszcze czasem do nas? Brakuje nam ciebie Znając Twoje poczucie humoru, byłam pewna, że wkleisz nam tutaj jakieś kaczuszki...
Emily, po ponad trzytygodniowym milczeniu i jękach zawiedzionych fanów, wczoraj umieściła 34 cz.
OBJAWIENIE - część 30
- Zamówienie gotowe – wrzasnął Michael, uderzając w stojący na ladzie dzwonek.
Liz przebiegła kawiarnię i uśmiechnęła się odbierając zamówione dania – Zaraz doniosę napoje – powiedziała. Odwróciła się na pięcie i wróciła do przepełnionej sali gdzie czekano na trzy porcje Willi Smitha i Kapitana Kirka.
- Boże, mamy dzisiaj prawdziwe zoo – mamrotała Maria.
Liz przytaknęła balansując talerzami. Zoo to skromne określenie. Wydawało się jakby wszyscy turyści od Santa Fe do Teksasu zwalili się do Crashdown, żeby coś zjeść. Pozajmowane były nawet stoliki przed drzwiami wejściowymi, chociaż fale gorącego powietrza były tu wyjątkowo dokuczliwe. Wewnątrz, pomimo klimatyzacji nie było chłodniej. Pot spływał jej po plecach, do spoconego ciała przylegał nieprzyjemnie przepisowy mundurek, kiedy biegła ze swoim zamówieniem.
- Przepraszam, panienko. Nie ma ketchupu – ktoś krzyknął.
- Chwileczkę – odpowiedziała machinalnie. Szybko postawiła przyniesione porcje, uśmiechając się do czteroosobowej rodziny, zajmującej stolik z tyłu sali – Jeszcze coś podać ? – zapytała słodko.
- Mamy wszystko.
W biegu, Liz doniosła dla kogoś, kto o to prosił brakującą butelkę ketchupu i weszła za kontuar przygotować zamówione napoje. Antenki kiwały się miarowo w rytm jej szybkich ruchów i kroków, jaki sobie narzuciła, szybko, bez chwili na myślenie. Nie mogła się skarżyć. Po to przecież naciskała na ojca, żeby ustalił dla niej plan dyżurów do końca czerwca. Tydzień przed świętem Czwartego Lipca, był jednym z najpracowitszych w roku. Pomiędzy świętem a rocznicą katastrofy, Roswell nawiedzała masa turystów i nie chciała tracić okazji na otrzymanie niezłych napiwków. A skoro pani Evans zaproponowała, że przez kilka dni zaopiekuje się Zanderem, Liz wykorzystywała możliwość powrotu do pracy.
Maria wśliznęła się za ladę i chwyciła kilka filiżanek do kawy – Max dzwonił po zamówione jedzenie – powiedziała - Prosił, żeby mu je przynieść.
Liz jęknęła. Kiedy Brody usłyszał, że Max szuka dodatkowej pracy, dał mu podwyżkę i wydłużył godziny pracy. W rezultacie Max rzadko mógł wyjść z UFO Center w czasie przerwy, często pracując aż do zamknięcia. Gdyby nie pracowała, zabrałaby dziecko, przebiegła przez ulicę by upewnić się czy Max rzeczywiście jadł, ale pracowała jako kelnerka i nie dysponowała czasem.
- Chyba żartujesz. Jak do diabła mam pójść ?
- Idź. Należy ci się jakaś przerwa – powiedziała Maria - Michael, gdzie moja Sigourney Weavers ?
- Mam tylko dwie ręce – rzucił – Liz, zamówienie Maxa jest przygotowane. Lepiej już idź.
- Dobrze, już dobrze – odpowiedziała – Tylko dostarczę napoje na piąty stolik.
Po podwójne obsłudze – raz żeby przynieść dodatkowe serwetki, i jeszcze raz bo mała dziewczynka rozpaczliwie domagała się wiśniowej coli – Liz w końcu wróciła do kuchni. Chwyciła jedzenie dla Maxa, wrzuciła do szafki antenki i wybiegła tylnymi drzwiami.
Na zewnątrz zaatakowała ją fala gorąca. Słońce odbijało się od chodnika kiedy biegła aleją i skręciła w główną ulicę. Trudno było oddychać. Powietrze było ciężkie a męczący upał przenikał aż do skóry. W przeciwieństwie do tego co działo się na zewnątrz, w UFO Center panował przyjemny chłód i mrok i Liz westchnęła z ulgą zamykając za sobą drzwi. Mrugała oczami usiłując przyzwyczaić oczy do przyćmionego światła.
Max wyszedł z kabiny informacyjnej gdy pojawiła się na szczycie schodów. Przemykał między grupą turystów, których oprowadzał jeden z pracowników i podszedł do niej kiedy zeszła na dół.
- Proszę – podała mu torbę z jedzeniem – Muszę zaraz wracać. W kawiarni są tłumy.
- Właściwie to nie musisz – sprostował. Odebrał torebkę, chwycił ją za rękę i szybko pociągnął – Masz przerwę na lunch.
- Max, nie mogę zostać, mamy za mało pracowników – opierała się.
Potrząsnął głową i prowadził ją do pokoiku na zapleczu – Maria powiedziała, że sobie poradzą. Mamy dwadzieścia minut.
- Świetnie – westchnęła wchodząc. Czekała aż zamknie za nimi drzwi.
- Siadaj – przyciągnął krzesło do stołu. Zaczął rozpakowywać torebkę – Chcesz kanapki z indykiem, szynką czy z jednym i drugim ?
Zmarszczyła brwi kiedy usiadła – Ta druga porcja nie jest czasem dla Brodyego ?
- Nie. Wszystko jest dla nas. Brody zrezygnował z jedzenia kiedy się dowiedział, że zamiast Marii przyjdziesz ty.
- Jeszcze nie usechł z tęsknoty za nią ? – zaczęła mu pomagać podzielić kanapki.
- Wie, że nie ma szans ale lubi kiedy ona tu przychodzi – wzruszył ramionami – Nie ma Tabasco ? – zapytał zaglądając do pustej torebki.
- O, jest – sięgnęła do fartuszka i wyciągnęła małą butelkę – Nie chciałam cię przestraszyć – droczyła się.
Max uśmiechnął się i usiadł naprzeciwko niej. Otworzył kanapkę, polał obficie ostrym sosem i oddał jej butelkę. Używała go znacznie mniej ale i tak zawsze go to bawiło. Chwilę jedli w ciszy.
- No więc, jest jakiś powód dla którego chciałeś ze mną zjeść lunch ? – zapytała w końcu. Obserwował ją uważnie, jakby czekał na okazję żeby się czymś z nią podzielić.
To prawda, ostatnio nie rozmawiali ze sobą na poważniejsze tematy. Kiedy zadecydowali, że nie pójdą wcześniej na studia, nie wracali więcej do spraw odnośnie planów na przyszłość. Dni mijały, opiekowali się Zandrem, poprawiali kontakty z rodzicami i bez problemów dotrzymywali zawartego miedzy sobą rozejmu.
- Pracujesz Czwartego Lipca ?
- Nie. Nie ma kto zająć się Zanderem. Chyba, że ty zechcesz to zrobić. Wtedy rodzice mi coś znajdą.
Potrząsnął głową – Rzeczywiście, było by mi miło gdybyś chciała przyjść na barbecue, organizowane przez firmę mojego ojca. Urządza je każdego roku i za każdym razem rodzice ciągną tam mnie i Isabel. Ostatnio mało czasu spędzaliśmy razem i w tym roku chyba powinienem się tam zjawić.
- Kto tam będzie ? – zabrzmiało to niezdecydowanie i bolała nad tym ale nie mogła nic na to poradzić. Chociaż codziennie widziała się z mamą Maxa , nie czuła się u nich jak w rodzinie. Liz wiedziała, że rodzice usiłują dać im więcej swobody i możliwości prowadzenia własnego życia ale bała się że jakakolwiek wpadka może wszystko popsuć. Trudno jej było zapomnieć to, co wydarzyło się ponad miesiąc temu.
- Moi rodzice i pracownicy z rodzinami – powiedział – Isabel przyjdzie kiedy ja tam będę a Michael żeby pokazać swoje kulinarne możliwości – zaśmiał się – Gdybyś chciała się rozerwać, zaprosiłbym naszą grupę.
- Twój tata nie będzie miał nic przeciwko temu ?
- Żartujesz ? On to uwielbia. To nic napuszonego, Liz. Tata robi to co roku. Pichci i gra ze wszystkimi w Frisbee lub piłkę nożną aż do momentu kiedy przychodzi czas na fajerwerki i ognie sztuczne. Jeżeli było by za głośno dla Zandera, moglibyśmy wyjść wcześniej.
- Dobrze- zgodziła się, czując ulgę że byliby tam także jej przyjaciele – Brzmi zachęcająco.
- W porządku – zajął się kanapką.
- A co to jest ? Nie cieszysz się ? Wyglądasz jakbyś był trochę...nieobecny.
Potrząsnął głową - Jest jeszcze coś.
Zmarszczyła brwi – Prócz tego co wiem ?
- Brody jest trochę oszołomiony od kilku dni. Sadzę, że Larek chce się mu złożyć wizytę.
Liz poczuła że jedzenie staje jej w żołądku – Chce się z tobą skontaktować ?
Westchnął – Nie wiem. Gdyby było coś poważnego już by to zrobił, chodzi pewnie o Nicholasa.
- Biedny Brody. Chciałabym żeby Larek znalazł sobie inny sposób na kontakt z tobą – stwierdziła Liz. Nie znosiła kiedy Larek wykorzystywał go do rozmowy z Maxem. Przychodził wtedy do Crashdown, opowiadał o „wzięciu” i był taki rozkojarzony i nieszczęśliwy.
- Wiem ale nie ma innej możliwości.
- I nic cię więcej nie niepokoi ? – nalegała Liz. Wydał się nagle taki strapiony, że prawie pożałowała gdy poruszyła ten temat. Ale omijanie go także prowadziło do nikąd. Max nie lekceważył swoich obaw ale nie dzielił się swoimi nieustannymi koszmarnymi wizjami dotyczącymi Nicholasa. W poprzednim miesiącu dwa razy budziła się kiedy Max wślizgiwał się do jej pokoju nad ranem, sprawdzając czy jej i Zanderowi nic nie grozi. Dwa razy był kompletnie rozbity – tak jak tamtej pierwszej nocy – i zostawał u niej aż do rana. Nie rozmawiali o tym bo to nie było nic nowego.
- To być może nic nie jest. Tylko...zbliża się rocznica katastrofy i zapewniam cię, że ty i Zander nie zostaniecie bez opieki w tym tygodniu – przyznał – Nie oczekuję że coś się wydarzy , ale...
- tak na wszelki wypadek – dokończyła miękko.
- Tak. Nie chciałbym zlekceważyć tego, pamiętając co Nicholas zrobił poprzednio. Uderza mnie w nim, jego chore poczucie humoru.
Liz wzdrygnęła się, pamiętając dzień kiedy z miasta zniknęli wszyscy ludzie. Chore poczucie humoru, to zdecydowanie zbyt łagodne określenie.
- Hej, co to za spojrzenie – powiedział łagodnie – Będzie dobrze. Pewnie nie ma się czym martwić ale lepiej być na to przygotowanym.
- Wiem. On jest taki podstępny. Całe zło skupione w ciele dziecka. To właśnie jest najgorsze, Max. Powiedziałabym, że to raczej Kivar ma chore poczucie humoru.
- Nie będę się z tobą sprzeczał – popatrzył na zegarek – Zjedz do końca, albo przyjdzie tu Maria i będzie we mnie to wciskać.
Liz rzuciła wzrokiem na przegub ręki, potrząsnęła głową i zaczęła zbierać resztki swojego jedzenia – Skończę jak się trochę rozluźni. Naprawdę muszę już wracać, Max.
- W porządku. Zobaczymy się później ?
- Zanim skończysz pracę, powinnam być już w domu – zgodziła się. Wepchnęła wszystko do torby i poszła w stronę drzwi.
*******
- Po jakiego grzyba Max ciągnął cię do tego diabelnego składziku, jeżeli nie miał zamiaru nawet cię pocałować ? – piekliła się Maria. Stała w wejściu, jeszcze nie przebrana po skończonej zmianie.
- Maria ! – Liz wepchnęła do szafki mundurek i wyciągnęła klucze – Czy to twoja, cholerna sprawa ?
- Wiem, wiem to nie mój interes. Nie chcesz go do niczego zmuszać, bla, bla, bla – wyliczała Maria – Ale potem nie płacz, Liz. Od ponad miesiąca nawet cię nie dotknął. Nie wie że dziewczyna ma swoje potrzeby ?
- Masz swojego chłopaka, martw się o niego.
- Amen – krzyknął z kuchni Michael.
- Bez komentarzy ze smażalni – wrzasnęła Maria.
Michael wszedł przez wahadłowe drzwi – To nie krzycz tak głośno – odpowiedział – I daj spokój Liz, jak już poruszasz ten temat.
- A co ty wiesz ? Gdybyś porozmawiał z Maxem, a ja bym cię zapytała...
- To nie moja sprawa – rzucił Michael – i nie twoja.
Maria odwróciła się od niego - Lizzie, ja tylko mówię, że jeżeli na prośbę Maxa zgadzam się ciebie zastąpić, to oczekuję, że ten chłopak posunie się bardziej do przodu.
Liz przewróciła oczami i zatrzasnęła drzwi szafki – Nie chcę tego znowu słuchać. Muszę zająć się Zanderem.
- Boże, jesteście jak stare małżeństwo – zrzędziła Maria – Praca w określonych godzinach, opieka nad dzieckiem, żadnych przytulanek.
- Maria !
- No co ? Przecież nie mówię, żeby wziął cię na podłodze w składziku, ale trochę pieszczot nie zaszkodzi. Powiedz, że nie mam racji.
- Nie masz racji – powiedziała Liz – Wychodzę. Dobranoc.
********
Późnym wieczorem Liz kołysała Zandera do snu, a słowa Marii dźwięczały jej w głowie. Jakby się po cichu umówili, że ani Max ani ona nikomu nie powiedzą o swojej krótkiej rozmowie na temat małżeństwa. Ale czuła wokół siebie wyczekiwanie, kiedy się poddadzą i w końcu się połączą. Oczywiście wiedziała, że czekali na to. Myśl o tym powodowała, że czuła się niezręcznie; być tematem plotek przyjaciół. Pewnie, że to było coś innego od domysłów na temat jej ciąży, ale jednak było.
Smutne było to, że w pewnym sensie Maria miała rację. Wyglądało na to, że ona i Max pominęli całą tę romantyczną otoczkę towarzyszącą wspólnym spotkaniom, randkom i zaślubinom, a pozostawili sobie tylko smutną codzienność. Przy całym zdecydowaniu i poczuciu odpowiedzialności, byli jak małżeństwo w separacji; często się widywali, razem podejmowali decyzje dotyczące dziecka, ale to było za mało dla ich związku, żeby nadrobić to co ich ominęło. Żadnego osobistego oddziaływania na siebie, nie licząc tego, że Max troszczył się o ich bezpieczeństwo a ona niepokoiła się jego problemami ze snem.
Kiedy przyszedł Max, Liz nie wspomniała mu o wywodach Marii i swoich rozmyślaniach. Siedzieli i rozmawiali o dziecku, przeglądając notatki jakie prowadzili na temat jego rozwoju, porównując je z tym co napisano w poradnikach dla matek. Cały czas obserwowali go uważnie, przewidując że nagle może pojawić się jakaś zmiana.
- Wygląda na to, że jak na razie wszystko mieści się w normie – powiedział Max.
- Ledwo – odpowiedziała – Ruchowo rozwija się normalnie i na razie nie zwróci na siebie niczyjej uwagi ale pomału zaczyna wyprzedzać umiejętności jakie nabył. Wkrótce będzie widać, że ogólnie rozwija się szybciej od innych dzieci.
- Nie możemy go hamować, Liz.
Jęknęła i upadła na łóżko. Odwróciła się, żeby popatrzeć na śpiącego synka. Spał smacznie w koszyku jaki przygotowała dla niego jej mama. Przewracał się już z łatwością więc nie kładła go na łóżku, jeżeli nie leżała obok niego – Utrzymuje już sam główkę. Następny etap, to podnoszenie się – powiedziała.
Max jeszcze raz przeglądał notatki – No cóż. Będzie robił co potrafi.
- Za każdym razem, kiedy przychodzę po niego do twojego domu, boję się że usłyszę od twojej mamy, że to geniusz.
- I tak ci to powie – powiedział przekornie, kładąc się na wznak obok niej – To samo mówiła o mnie i Isabel, kiedy zostaliśmy adoptowani. Uspokój się. Wszystko jakoś się ułoży.
Przewróciła się, żeby na niego popatrzeć i lekko się uśmiechnęła – Dlatego nie powinnam doszukiwać się u Zandera niepokojących zachowań ?
Wzruszył ramionami – Dopóki nie będziemy mieli dokładniejszych notatek z jego obserwacji, to nie.
- Może masz rację. Przysięgam, że nie szukam kłopotów. Chcę być tylko czujna.
- Zawsze będziemy – powiedział Max patrząc w sufit – Lepiej jak to będzie moja matka niż Nicholas.
*******
Dzień Czwartego Lipca był ciepły i słoneczny, daleki od męczących upałów z zeszłego tygodnia. Liz ubierała Zandera w jeden z dziecinnych pajacyków w kolorze czerwono-biało-niebieskim, które otrzymywała w prezencie od kilku dni, od babć, Isabel czy Marii. Cieszyła się z nich bo Zander tak szybko ze wszystkiego wyrastał. Dla siebie wybrała dżinsowe szorty i czerwoną koszulkę, włosy uczesała w koński ogon a na nogi założyła białe tenisówki. Nauczyła się przez ostatnie miesiące, że nic w życiu nie jest tak dobre jak prostota i naturalność.
Kiedy przyjechał po nich Max, Liz miała już spakowaną torbę i czekała gotowa.
- Nie wyglądasz zbyt patriotycznie – zauważył Max podnosząc Zandera – Ty także – uśmiechnął się do Liz.
- A ty nie powinieneś mieć jakiś pasków lub czegoś podobnego ? – odpowiedziała odnosząc to do jego dżinsów i białej koszuli.
- Zdradzę ci mały sekret – szepnął – Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. Więcej we mnie nielegalnego obcokrajowca.
Liz wybuchnęła śmiechem – To powód do ubierania się jak tubylcy.
- Nie ma szans – zarzucił sobie na ramię torbę z rzeczami Zandera – Będziesz reprezentować nas obydwu. Idziemy ?
- Jesteś w dobrym nastroju – zauważyła kiedy jechali w stronę parku.
- Wczoraj, po pracy ujawnił się Larek. Nic nowego.
- Nicholas jest w Nowym Yorku ? – zapytała z nadzieją.
- Według informatora Lareka, Nicholas teraz umilkł. Sądzę, że jakieś ruch w tym tygodniu byłby charakterystyczny dla Kivara.
- Ciągle nie znamy jego reakcji na zniknięcie Tess.
- Nie wiemy przecież jak często się z nim kontaktowała. Może robiła to tylko wtedy kiedy posiadała jakieś nowe informacje.
- Może – zgodziła się Liz – Ale mnie się wydaje, że po prostu Nicholas nie powiadomił Kivara o układzie z Tess.
- To także prawdopodobne. Ale teraz, najważniejsze dla mnie to namierzyć Nicholasa. Im będzie dalej, tym lepiej.
Zaparkowali w odległej części parku i pieszo doszli do miejsca gdzie rodzice Maxa organizowali przyjęcie z grillem. Stoły nakryte były barwnymi obrusami a jeden prawie uginał się od przyniesionych pojemników. Pan Evans w czapeczce kucharza próbował rozpalić węgiel drzewny. Kiedy podeszli, Max pokręcił głową.
- Zawsze ma z tym problemy – szepnął do Liz – Przeważnie Isabel albo ja musieliśmy go w tym wyręczać.
- A jak cię nie było ?
- To cud, że nikt nie dostał rozstroju żołądka.
- Max !
- Żartuję. Ale jedli dosyć późno.
- Och jak dobrze, że jesteście – dostrzegła ich pani Evans – Liz, kochanie ślicznie wyglądasz. Boże, nie mogę uwierzyć, że dwa miesiące temu urodziłaś dziecko. Jesteś taka szczuplutka w pasie.
Liz uśmiechnęła się z wysiłkiem i przełożyła na ramieniu Zandera. Wiedziała, że mama Maxa nie miała nic złego na myśli ale ciągle nie znosiła wspominania, jak daleka od normalności była jej ciąża – Dziękuję pani Evans.
- Max skarbie, rozłóż może wasze rzeczy pod tamtym drzewem i trzymajcie Zandera z daleka od słońca – ciągnęła – O, mój wnuczek. Jak się czuje mój cukiereczek ? – gruchała wyciągając po niego ręce.
- W porządku – Liz podała jej dziecko.
- Aaaah - krzyczał Zander, machając rączką.
- Co ty mówisz ? – pani Evans uśmiechała się do niego szeroko.
- Wiesz, że teraz nie dopchasz się do niego ? – powiedział cicho Max, kiedy razem z Liz rozkładali pod drzewem koc – A jak przyjdzie Isabel i Maria, masz go z głowy na resztę popołudnia.
- Nie ma problemu tak długo, jak jemu to będzie odpowiadać – westchnęła wyciągając się na kocu – Tylko nie pozwól Michaelowi czy Kylowi zaciągnąć go do gry w piłkę nożną, a wszystko będzie dobrze.
- Michael wie lepiej, a co do Valentiego, to nie mogę ręczyć - chciał usiąść obok niej kiedy ktoś oparł mu na ramieniu rękę.
- Synu, mam mały kłopot z rusztem. Witaj Liz.
- Dzień dobry panie Evans.
- Max, mógłbyś na niego rzucić okiem ?
Uśmiechnął się porozumiewawczo do Liz – W porządku, tato.
Kilka chwil później mały płomień przebiegł nad paleniskiem. Przyjechali Isabel, Michael i Maria w towarzystwie Kyla. Schodzili się także pracownicy z rodzinami z firmy pana Evansa a potem zaczęło się ogólne przywitanie.
- Max, zanim wszystko dobrze się rozgrzeje, może rozegracie coś szybkiego, chłopaki.
- Chłopaki ? – zdziwiła się Isabel – Jesteś seksistą, tato ?
- Teraz tak – mruknął Michael. .
- Spokojnie, Iz – powiedział Max – Wiesz, że cię prowokuje.
- Misja spełniona – zaśmiała się Maria.
- Dobra, to kto ma ochotę zagrać ? – Kyle wyskoczył przed pozostałych.
Liz zachichotała – Ja chyba posiedzę.
- Ja też – zawtórowała jej Maria tuląc Zandera. Zabrała go od mamy Maxa jak tylko przyjechała.
- Wchodzę – zaofiarował się Jesse Ramirez, nowy pracownik w kancelarii pana Evansa.
- Tato ? – zapytał Max.
- Muszę pilnować grilla.
- Nonsens – Idź Philipie. Ja popilnuję, a jak się wystarczająco nagrzeje zawołam cię żebyś zajął się pieczeniem.
- W takim razie zgadzam się – uśmiechnął się szeroko i zdjął czapeczkę i fartuch.
Liz i Maria siedziały z tyłu z dzieckiem i z rozbawieniem obserwowały jak dzielono się na grupy. Ostatecznie Max, Isabel i ich ojciec stanęli naprzeciwko Jessiego, Kyla i Michaela, w towarzystwie pozostałych, kibicujących im osób.
- Powinno być fajnie – powiedziała Maria.
- To tylko gra w „dotknięcie piłki” – zdziwiła się Liz – Przecież nic złego sobie nie zrobią.
- Taa. Bo nigdy nie widziałaś jak Max i Michael grają w koszykówkę.
Gra z miejsca rozpoczęła się ostro co początkowo zaskoczyło Jessego. Jednak radził sobie w starciach przeciwko drużynie Evansów, chociaż i Michael z Kylem grali ostro i niezbyt czysto. Zanim mama Maxa krzyknęła do męża żeby zajął się swoimi kulinarnymi obowiązkami wszyscy już byli rozgrzani i spoceni.
- Ktoś musi zastąpić tatę – zawołała Isabel – Liz chodź zagrać.
- Chyba nie – pokręciła głową.
- Och, chodź – namawiał ją słodko Kyle – przecież musimy jakoś rozegrać to do końca a DeLuca nie zaryzykuje złamania paznokcia.
- Hej, bo się obrażę – parsknęła Maria – Jestem zajęta czymś ważniejszym. Robię za poduszkę – wskazała na śpiące na jej rękach dziecko.
- No dobra, idę grać – Liz wstała niechętnie – Ale musimy inaczej się podzielić. Jestem co prawda mocna ale nasze siły rozłożone są nierówno. To niesprawiedliwe, dwie dziewczyny po jednej stronie a po drugiej sami mężczyźni.
- Racja. Podzielimy się inaczej – przytaknęła jej Isabel - Jesse, zagrasz z nami, a Liz zastąpi cię po tamtej stronie.
Kyle i Michael wciągnęli ją między siebie – Dobra Liz, ty pobiegniesz do przodu. Odbiorę piłkę od Michaela a potem zaserwuję do ciebie – powiedział Kyle.
- Chwila, czemu ja ? – syknęła.
- Bo jesteś mała i szybka. Pokonasz ich bez problemów – odpowiedział Kyle.
- Tak – zgodziła się Michael – No i Isabel nie będzie spodziewać – dodał.
- Widzisz, czasem musi płacić za męski szowinizm – poparł go Kyle.
Liz jęknęła – Świetnie. – Będziesz przepraszał jak mnie wdepczą w ziemię.
Przyjęli pozycję a Kyle zaczął odliczać. Liz zaraz zorientowała się, że ma szczęście. Puszczając się do przodu, jak założyli, pobiegnie prosto na Maxa. Był lekko zaskoczony, kiedy przebiegła szybko obok niego i za późno zareagował, kiedy piłka ze świstem przeleciała mu nad głową, dokładnie w strone Liz. Złapała i szybko i pobiegła w stronę bramki. Kyle i Michael dopingowali ją, żeby biegła do przodu a Isabel wrzeszczała na Maxa żeby się ruszył. Słyszała za sobą tupot nóg uderzających o ziemię ale biegła mając przed oczami dwa drzewa stanowiące metę. Była już blisko, kiedy silne ramię owinęło się wokół jej pasa i ugięły się pod nią nogi.
Przyciskała do siebie kurczowo piłkę i dysząc spostrzegła, że leży częściowo na Maxie. Przetoczył się w biegu, żeby ją ochronić przed upadkiem i wziął jej ciężar na siebie. Teraz leżał na ziemi, a ona na nim.
- Nic ci nie jest ? – zapytał.
Liz potrząsnęła niepewnie głową – Co się stanie jak przeciwnik dotknie piłki ? – zapytała.
Max odchylił głowę i zaczął się śmiać – Przecież nie dotykam piłki, tylko ciebie – wykrztusił.
Ten śmiech był tak szczery i zaraźliwy, że trochę przeszła jej złość – Prawda – roześmiała się także.
Pojawił się nad nimi cień – Niedotknięta, rzut na matę, Evans – podsumował Kyle.
- Nasza piłka – dodał Michael.
Liz wręczyła mu piłkę i próbowała wstać. Ręce Maxa objęły jej biodra i postawił ją na nogi, wstając także tuż za nią – Na pewno nic ci nie jest ? – zapytał jeszcze raz, wyciągając jej z włosów trawę.
- Na pewno – uspokoiła go. Ściągnęła usta - Um, masz z tyłu zabrudzoną koszulę – spróbowała ją wytrzeć.
Wzruszył ramionami – Nic, czego nie można usunąć.
- Chyba będziemy musieli i to wliczyć w nasze straty – Isabel uśmiechnęła się cierpko. Odwróciła się i zeszła z boiska – Hej, Maria pilnuj mojego bratanka – krzyknęła.
Mama Maxa porozdawała wszystkim paczki z papierowymi ręcznikami do wytarcia. Liz pomagała teraz wypakować koszyki z jedzeniem. Ustawiała na stole pojemniki z sałatką z ziemniaków, warzywa, groszek, sałatę, pomidory a Maria układała jednorazowe talerzyki, widelce i noże.
- Komu wyśmienity stek z rusztu ? – wołał pan Evans.
Obiad przebiegał w swobodnej atmosferze. Liz, Max i Isabel jedli obok śpiącego Zandera. Michael i Maria gdzieś się ulotnili a Kyle i Jessie dyskutowali na temat rozgrywek sportowych. Państwo Evansowie wmieszali pomiędzy gości podając napoje i drinki. Jednak najwięcej czasu spędzali przy stole ze wspólnikiem pana Evansa i jego żoną.
Kiedy nastał zmrok w parku pojaśniało od małych pochodni, lampionów i świec co przyciągało niezliczoną ilość owadów. Zander obudził się i Liz nakarmiła go z butelki. Od strony miasta, w odległej części parku słychać było dźwięki muzyki miejskiej kapeli, która dawała krótki koncert przed oczekiwanymi fajerwerkami. Wszyscy, którzy odeszli wcześniej do domów na obiad, teraz schodzili się tłumnie do parku, zapełniali siedzenia na widowni lub szukali wolnego miejsca do rozłożenia się na trawie.
- Powinniśmy chyba już pójść – powiedział łagodnie Max – Pewnie będziesz chciała popatrzeć na sztuczne ognie z balkonu ?
- Chyba tak – poparła go – Tutaj będzie zbyt głośno dla Zandera, hałaśliwa muzyka i wybuchy petard – już i tak wzdrygał się od głośniejszych wystrzałów dochodzących z różnych stron parku.
Max spakował ich rzeczy i pożegnali się ze wszystkimi. Dochodzili do samochodu kiedy z amfiteatru dobiegły dźwięki marsza. Zander tulił się wystraszony do ramienia Liz. Było widać, że głośne rytmy sprawiają mu cierpienie.
- Już dobrze, mój jedyny – uspokajała układając go w foteliku – Już nas tu prawie nie ma.
Dotarcie do Crashdown zajęło im tylko kilka minut. Liz weszła do kawiarni zawiadomić rodziców, że już wróciła a Max z dzieckiem wszedł tylnymi drzwiami. Zanim dotarła do swojego pokoju, zdążył przebrać go w niebieski pajacyk, a teraz siedział na brzegu łóżka i kołysał go do snu.
- Za chwilę zaśnie – powiedział ciepło.
- To z powodu świeżego powietrza i podekscytowania. Za dużo ludzi. Nie jest do tego przyzwyczajony.
- W każdym bądź razie zachowywał się grzecznie. Myślałem że będzie grymasił, jednak nie.
- Mój towarzyski motylek – szepnęła, nachyliła się i ucałowała miękkie, pachnące słodko czoło. Popatrzyła na Maxa – Mam go zabrać ze sobą ?
- Lepiej nie. Nie ma powodu go niepokoić – patrzył w dół na opadające powieki dziecka. Za chwilę zamknęły się zupełnie – Widzisz ? Odpłynął – przeniósł go ostrożnie do koszyka.
Liz wzięła monitor, gruby koc i oboje wyszli na balkon, zamykając za sobą okno.
- Na podłodze nie będzie wygodnie – ocenił Max – Chcesz się położyć ? – zapytał wskazując na stary ogrodowy leżak.
Poruszył ramionami kiedy Liz zerknęła na niego nieśmiało. - Miejsca starczy dla nas obojga. Jeżeli chcesz - powiedziała.
Max miał nieodgadniony wzrok. Zerknął najpierw na leżak, potem na nią W porządku – zgodził się.
Liz patrzyła na niego nie wierząc własnym uszom – Naprawdę ?
Nie odpowiedział. Usiadł na leżaku po jednej stronie, zostawiając dla niej miejsce obok siebie – No chodź. Za chwilę się zacznie.
Skinęła głową i jeszcze nie wierząc, ostrożnie siadała obok niego. Zawahał się tylko chwilę. Wyciągnął rękę, objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. To było zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy spali ze sobą w tamte noce gdy rozdygotany od snu zjawiał się u niej w pokoju. Tym razem nie uciekał przed koszmarami i nie szukał pociechy. Każdym ruchem, w sposób zamierzony i przemyślany przekraczał granice jakie sobie wyznaczyli.
- Uspokój się – wyszeptał i nagle Liz zrozumiała jak strasznie jest spięta. Całe jej ciało było jak ciężki kamień zawieszony w powietrzu. Ciche wystrzały, dźwięk bijących dzwonów powodowały że niemal wyskakiwała ze skóry. Tylko ręka Maxa powstrzymywała ją przed zsunięciem się z leżaka.
- Zaczynają – powiedział łagodnie – Teraz patrz – Wolną rękę uniósł w górę i Liz usłyszała odgłos wystrzelenia pierwszych rac.
Dźwięk się powtórzył i w tym momencie pióropusz kolorów zapełnił niebo a czerwone i białe iskierki zaczęły rozwijać się przed ich oczami. Liz westchnęła z radością – Kocham sztuczne ognie – westchnęła.
- Tak – odpowiedział spokojnie – Ja także.
Cdn.
- Zamówienie gotowe – wrzasnął Michael, uderzając w stojący na ladzie dzwonek.
Liz przebiegła kawiarnię i uśmiechnęła się odbierając zamówione dania – Zaraz doniosę napoje – powiedziała. Odwróciła się na pięcie i wróciła do przepełnionej sali gdzie czekano na trzy porcje Willi Smitha i Kapitana Kirka.
- Boże, mamy dzisiaj prawdziwe zoo – mamrotała Maria.
Liz przytaknęła balansując talerzami. Zoo to skromne określenie. Wydawało się jakby wszyscy turyści od Santa Fe do Teksasu zwalili się do Crashdown, żeby coś zjeść. Pozajmowane były nawet stoliki przed drzwiami wejściowymi, chociaż fale gorącego powietrza były tu wyjątkowo dokuczliwe. Wewnątrz, pomimo klimatyzacji nie było chłodniej. Pot spływał jej po plecach, do spoconego ciała przylegał nieprzyjemnie przepisowy mundurek, kiedy biegła ze swoim zamówieniem.
- Przepraszam, panienko. Nie ma ketchupu – ktoś krzyknął.
- Chwileczkę – odpowiedziała machinalnie. Szybko postawiła przyniesione porcje, uśmiechając się do czteroosobowej rodziny, zajmującej stolik z tyłu sali – Jeszcze coś podać ? – zapytała słodko.
- Mamy wszystko.
W biegu, Liz doniosła dla kogoś, kto o to prosił brakującą butelkę ketchupu i weszła za kontuar przygotować zamówione napoje. Antenki kiwały się miarowo w rytm jej szybkich ruchów i kroków, jaki sobie narzuciła, szybko, bez chwili na myślenie. Nie mogła się skarżyć. Po to przecież naciskała na ojca, żeby ustalił dla niej plan dyżurów do końca czerwca. Tydzień przed świętem Czwartego Lipca, był jednym z najpracowitszych w roku. Pomiędzy świętem a rocznicą katastrofy, Roswell nawiedzała masa turystów i nie chciała tracić okazji na otrzymanie niezłych napiwków. A skoro pani Evans zaproponowała, że przez kilka dni zaopiekuje się Zanderem, Liz wykorzystywała możliwość powrotu do pracy.
Maria wśliznęła się za ladę i chwyciła kilka filiżanek do kawy – Max dzwonił po zamówione jedzenie – powiedziała - Prosił, żeby mu je przynieść.
Liz jęknęła. Kiedy Brody usłyszał, że Max szuka dodatkowej pracy, dał mu podwyżkę i wydłużył godziny pracy. W rezultacie Max rzadko mógł wyjść z UFO Center w czasie przerwy, często pracując aż do zamknięcia. Gdyby nie pracowała, zabrałaby dziecko, przebiegła przez ulicę by upewnić się czy Max rzeczywiście jadł, ale pracowała jako kelnerka i nie dysponowała czasem.
- Chyba żartujesz. Jak do diabła mam pójść ?
- Idź. Należy ci się jakaś przerwa – powiedziała Maria - Michael, gdzie moja Sigourney Weavers ?
- Mam tylko dwie ręce – rzucił – Liz, zamówienie Maxa jest przygotowane. Lepiej już idź.
- Dobrze, już dobrze – odpowiedziała – Tylko dostarczę napoje na piąty stolik.
Po podwójne obsłudze – raz żeby przynieść dodatkowe serwetki, i jeszcze raz bo mała dziewczynka rozpaczliwie domagała się wiśniowej coli – Liz w końcu wróciła do kuchni. Chwyciła jedzenie dla Maxa, wrzuciła do szafki antenki i wybiegła tylnymi drzwiami.
Na zewnątrz zaatakowała ją fala gorąca. Słońce odbijało się od chodnika kiedy biegła aleją i skręciła w główną ulicę. Trudno było oddychać. Powietrze było ciężkie a męczący upał przenikał aż do skóry. W przeciwieństwie do tego co działo się na zewnątrz, w UFO Center panował przyjemny chłód i mrok i Liz westchnęła z ulgą zamykając za sobą drzwi. Mrugała oczami usiłując przyzwyczaić oczy do przyćmionego światła.
Max wyszedł z kabiny informacyjnej gdy pojawiła się na szczycie schodów. Przemykał między grupą turystów, których oprowadzał jeden z pracowników i podszedł do niej kiedy zeszła na dół.
- Proszę – podała mu torbę z jedzeniem – Muszę zaraz wracać. W kawiarni są tłumy.
- Właściwie to nie musisz – sprostował. Odebrał torebkę, chwycił ją za rękę i szybko pociągnął – Masz przerwę na lunch.
- Max, nie mogę zostać, mamy za mało pracowników – opierała się.
Potrząsnął głową i prowadził ją do pokoiku na zapleczu – Maria powiedziała, że sobie poradzą. Mamy dwadzieścia minut.
- Świetnie – westchnęła wchodząc. Czekała aż zamknie za nimi drzwi.
- Siadaj – przyciągnął krzesło do stołu. Zaczął rozpakowywać torebkę – Chcesz kanapki z indykiem, szynką czy z jednym i drugim ?
Zmarszczyła brwi kiedy usiadła – Ta druga porcja nie jest czasem dla Brodyego ?
- Nie. Wszystko jest dla nas. Brody zrezygnował z jedzenia kiedy się dowiedział, że zamiast Marii przyjdziesz ty.
- Jeszcze nie usechł z tęsknoty za nią ? – zaczęła mu pomagać podzielić kanapki.
- Wie, że nie ma szans ale lubi kiedy ona tu przychodzi – wzruszył ramionami – Nie ma Tabasco ? – zapytał zaglądając do pustej torebki.
- O, jest – sięgnęła do fartuszka i wyciągnęła małą butelkę – Nie chciałam cię przestraszyć – droczyła się.
Max uśmiechnął się i usiadł naprzeciwko niej. Otworzył kanapkę, polał obficie ostrym sosem i oddał jej butelkę. Używała go znacznie mniej ale i tak zawsze go to bawiło. Chwilę jedli w ciszy.
- No więc, jest jakiś powód dla którego chciałeś ze mną zjeść lunch ? – zapytała w końcu. Obserwował ją uważnie, jakby czekał na okazję żeby się czymś z nią podzielić.
To prawda, ostatnio nie rozmawiali ze sobą na poważniejsze tematy. Kiedy zadecydowali, że nie pójdą wcześniej na studia, nie wracali więcej do spraw odnośnie planów na przyszłość. Dni mijały, opiekowali się Zandrem, poprawiali kontakty z rodzicami i bez problemów dotrzymywali zawartego miedzy sobą rozejmu.
- Pracujesz Czwartego Lipca ?
- Nie. Nie ma kto zająć się Zanderem. Chyba, że ty zechcesz to zrobić. Wtedy rodzice mi coś znajdą.
Potrząsnął głową – Rzeczywiście, było by mi miło gdybyś chciała przyjść na barbecue, organizowane przez firmę mojego ojca. Urządza je każdego roku i za każdym razem rodzice ciągną tam mnie i Isabel. Ostatnio mało czasu spędzaliśmy razem i w tym roku chyba powinienem się tam zjawić.
- Kto tam będzie ? – zabrzmiało to niezdecydowanie i bolała nad tym ale nie mogła nic na to poradzić. Chociaż codziennie widziała się z mamą Maxa , nie czuła się u nich jak w rodzinie. Liz wiedziała, że rodzice usiłują dać im więcej swobody i możliwości prowadzenia własnego życia ale bała się że jakakolwiek wpadka może wszystko popsuć. Trudno jej było zapomnieć to, co wydarzyło się ponad miesiąc temu.
- Moi rodzice i pracownicy z rodzinami – powiedział – Isabel przyjdzie kiedy ja tam będę a Michael żeby pokazać swoje kulinarne możliwości – zaśmiał się – Gdybyś chciała się rozerwać, zaprosiłbym naszą grupę.
- Twój tata nie będzie miał nic przeciwko temu ?
- Żartujesz ? On to uwielbia. To nic napuszonego, Liz. Tata robi to co roku. Pichci i gra ze wszystkimi w Frisbee lub piłkę nożną aż do momentu kiedy przychodzi czas na fajerwerki i ognie sztuczne. Jeżeli było by za głośno dla Zandera, moglibyśmy wyjść wcześniej.
- Dobrze- zgodziła się, czując ulgę że byliby tam także jej przyjaciele – Brzmi zachęcająco.
- W porządku – zajął się kanapką.
- A co to jest ? Nie cieszysz się ? Wyglądasz jakbyś był trochę...nieobecny.
Potrząsnął głową - Jest jeszcze coś.
Zmarszczyła brwi – Prócz tego co wiem ?
- Brody jest trochę oszołomiony od kilku dni. Sadzę, że Larek chce się mu złożyć wizytę.
Liz poczuła że jedzenie staje jej w żołądku – Chce się z tobą skontaktować ?
Westchnął – Nie wiem. Gdyby było coś poważnego już by to zrobił, chodzi pewnie o Nicholasa.
- Biedny Brody. Chciałabym żeby Larek znalazł sobie inny sposób na kontakt z tobą – stwierdziła Liz. Nie znosiła kiedy Larek wykorzystywał go do rozmowy z Maxem. Przychodził wtedy do Crashdown, opowiadał o „wzięciu” i był taki rozkojarzony i nieszczęśliwy.
- Wiem ale nie ma innej możliwości.
- I nic cię więcej nie niepokoi ? – nalegała Liz. Wydał się nagle taki strapiony, że prawie pożałowała gdy poruszyła ten temat. Ale omijanie go także prowadziło do nikąd. Max nie lekceważył swoich obaw ale nie dzielił się swoimi nieustannymi koszmarnymi wizjami dotyczącymi Nicholasa. W poprzednim miesiącu dwa razy budziła się kiedy Max wślizgiwał się do jej pokoju nad ranem, sprawdzając czy jej i Zanderowi nic nie grozi. Dwa razy był kompletnie rozbity – tak jak tamtej pierwszej nocy – i zostawał u niej aż do rana. Nie rozmawiali o tym bo to nie było nic nowego.
- To być może nic nie jest. Tylko...zbliża się rocznica katastrofy i zapewniam cię, że ty i Zander nie zostaniecie bez opieki w tym tygodniu – przyznał – Nie oczekuję że coś się wydarzy , ale...
- tak na wszelki wypadek – dokończyła miękko.
- Tak. Nie chciałbym zlekceważyć tego, pamiętając co Nicholas zrobił poprzednio. Uderza mnie w nim, jego chore poczucie humoru.
Liz wzdrygnęła się, pamiętając dzień kiedy z miasta zniknęli wszyscy ludzie. Chore poczucie humoru, to zdecydowanie zbyt łagodne określenie.
- Hej, co to za spojrzenie – powiedział łagodnie – Będzie dobrze. Pewnie nie ma się czym martwić ale lepiej być na to przygotowanym.
- Wiem. On jest taki podstępny. Całe zło skupione w ciele dziecka. To właśnie jest najgorsze, Max. Powiedziałabym, że to raczej Kivar ma chore poczucie humoru.
- Nie będę się z tobą sprzeczał – popatrzył na zegarek – Zjedz do końca, albo przyjdzie tu Maria i będzie we mnie to wciskać.
Liz rzuciła wzrokiem na przegub ręki, potrząsnęła głową i zaczęła zbierać resztki swojego jedzenia – Skończę jak się trochę rozluźni. Naprawdę muszę już wracać, Max.
- W porządku. Zobaczymy się później ?
- Zanim skończysz pracę, powinnam być już w domu – zgodziła się. Wepchnęła wszystko do torby i poszła w stronę drzwi.
*******
- Po jakiego grzyba Max ciągnął cię do tego diabelnego składziku, jeżeli nie miał zamiaru nawet cię pocałować ? – piekliła się Maria. Stała w wejściu, jeszcze nie przebrana po skończonej zmianie.
- Maria ! – Liz wepchnęła do szafki mundurek i wyciągnęła klucze – Czy to twoja, cholerna sprawa ?
- Wiem, wiem to nie mój interes. Nie chcesz go do niczego zmuszać, bla, bla, bla – wyliczała Maria – Ale potem nie płacz, Liz. Od ponad miesiąca nawet cię nie dotknął. Nie wie że dziewczyna ma swoje potrzeby ?
- Masz swojego chłopaka, martw się o niego.
- Amen – krzyknął z kuchni Michael.
- Bez komentarzy ze smażalni – wrzasnęła Maria.
Michael wszedł przez wahadłowe drzwi – To nie krzycz tak głośno – odpowiedział – I daj spokój Liz, jak już poruszasz ten temat.
- A co ty wiesz ? Gdybyś porozmawiał z Maxem, a ja bym cię zapytała...
- To nie moja sprawa – rzucił Michael – i nie twoja.
Maria odwróciła się od niego - Lizzie, ja tylko mówię, że jeżeli na prośbę Maxa zgadzam się ciebie zastąpić, to oczekuję, że ten chłopak posunie się bardziej do przodu.
Liz przewróciła oczami i zatrzasnęła drzwi szafki – Nie chcę tego znowu słuchać. Muszę zająć się Zanderem.
- Boże, jesteście jak stare małżeństwo – zrzędziła Maria – Praca w określonych godzinach, opieka nad dzieckiem, żadnych przytulanek.
- Maria !
- No co ? Przecież nie mówię, żeby wziął cię na podłodze w składziku, ale trochę pieszczot nie zaszkodzi. Powiedz, że nie mam racji.
- Nie masz racji – powiedziała Liz – Wychodzę. Dobranoc.
********
Późnym wieczorem Liz kołysała Zandera do snu, a słowa Marii dźwięczały jej w głowie. Jakby się po cichu umówili, że ani Max ani ona nikomu nie powiedzą o swojej krótkiej rozmowie na temat małżeństwa. Ale czuła wokół siebie wyczekiwanie, kiedy się poddadzą i w końcu się połączą. Oczywiście wiedziała, że czekali na to. Myśl o tym powodowała, że czuła się niezręcznie; być tematem plotek przyjaciół. Pewnie, że to było coś innego od domysłów na temat jej ciąży, ale jednak było.
Smutne było to, że w pewnym sensie Maria miała rację. Wyglądało na to, że ona i Max pominęli całą tę romantyczną otoczkę towarzyszącą wspólnym spotkaniom, randkom i zaślubinom, a pozostawili sobie tylko smutną codzienność. Przy całym zdecydowaniu i poczuciu odpowiedzialności, byli jak małżeństwo w separacji; często się widywali, razem podejmowali decyzje dotyczące dziecka, ale to było za mało dla ich związku, żeby nadrobić to co ich ominęło. Żadnego osobistego oddziaływania na siebie, nie licząc tego, że Max troszczył się o ich bezpieczeństwo a ona niepokoiła się jego problemami ze snem.
Kiedy przyszedł Max, Liz nie wspomniała mu o wywodach Marii i swoich rozmyślaniach. Siedzieli i rozmawiali o dziecku, przeglądając notatki jakie prowadzili na temat jego rozwoju, porównując je z tym co napisano w poradnikach dla matek. Cały czas obserwowali go uważnie, przewidując że nagle może pojawić się jakaś zmiana.
- Wygląda na to, że jak na razie wszystko mieści się w normie – powiedział Max.
- Ledwo – odpowiedziała – Ruchowo rozwija się normalnie i na razie nie zwróci na siebie niczyjej uwagi ale pomału zaczyna wyprzedzać umiejętności jakie nabył. Wkrótce będzie widać, że ogólnie rozwija się szybciej od innych dzieci.
- Nie możemy go hamować, Liz.
Jęknęła i upadła na łóżko. Odwróciła się, żeby popatrzeć na śpiącego synka. Spał smacznie w koszyku jaki przygotowała dla niego jej mama. Przewracał się już z łatwością więc nie kładła go na łóżku, jeżeli nie leżała obok niego – Utrzymuje już sam główkę. Następny etap, to podnoszenie się – powiedziała.
Max jeszcze raz przeglądał notatki – No cóż. Będzie robił co potrafi.
- Za każdym razem, kiedy przychodzę po niego do twojego domu, boję się że usłyszę od twojej mamy, że to geniusz.
- I tak ci to powie – powiedział przekornie, kładąc się na wznak obok niej – To samo mówiła o mnie i Isabel, kiedy zostaliśmy adoptowani. Uspokój się. Wszystko jakoś się ułoży.
Przewróciła się, żeby na niego popatrzeć i lekko się uśmiechnęła – Dlatego nie powinnam doszukiwać się u Zandera niepokojących zachowań ?
Wzruszył ramionami – Dopóki nie będziemy mieli dokładniejszych notatek z jego obserwacji, to nie.
- Może masz rację. Przysięgam, że nie szukam kłopotów. Chcę być tylko czujna.
- Zawsze będziemy – powiedział Max patrząc w sufit – Lepiej jak to będzie moja matka niż Nicholas.
*******
Dzień Czwartego Lipca był ciepły i słoneczny, daleki od męczących upałów z zeszłego tygodnia. Liz ubierała Zandera w jeden z dziecinnych pajacyków w kolorze czerwono-biało-niebieskim, które otrzymywała w prezencie od kilku dni, od babć, Isabel czy Marii. Cieszyła się z nich bo Zander tak szybko ze wszystkiego wyrastał. Dla siebie wybrała dżinsowe szorty i czerwoną koszulkę, włosy uczesała w koński ogon a na nogi założyła białe tenisówki. Nauczyła się przez ostatnie miesiące, że nic w życiu nie jest tak dobre jak prostota i naturalność.
Kiedy przyjechał po nich Max, Liz miała już spakowaną torbę i czekała gotowa.
- Nie wyglądasz zbyt patriotycznie – zauważył Max podnosząc Zandera – Ty także – uśmiechnął się do Liz.
- A ty nie powinieneś mieć jakiś pasków lub czegoś podobnego ? – odpowiedziała odnosząc to do jego dżinsów i białej koszuli.
- Zdradzę ci mały sekret – szepnął – Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. Więcej we mnie nielegalnego obcokrajowca.
Liz wybuchnęła śmiechem – To powód do ubierania się jak tubylcy.
- Nie ma szans – zarzucił sobie na ramię torbę z rzeczami Zandera – Będziesz reprezentować nas obydwu. Idziemy ?
- Jesteś w dobrym nastroju – zauważyła kiedy jechali w stronę parku.
- Wczoraj, po pracy ujawnił się Larek. Nic nowego.
- Nicholas jest w Nowym Yorku ? – zapytała z nadzieją.
- Według informatora Lareka, Nicholas teraz umilkł. Sądzę, że jakieś ruch w tym tygodniu byłby charakterystyczny dla Kivara.
- Ciągle nie znamy jego reakcji na zniknięcie Tess.
- Nie wiemy przecież jak często się z nim kontaktowała. Może robiła to tylko wtedy kiedy posiadała jakieś nowe informacje.
- Może – zgodziła się Liz – Ale mnie się wydaje, że po prostu Nicholas nie powiadomił Kivara o układzie z Tess.
- To także prawdopodobne. Ale teraz, najważniejsze dla mnie to namierzyć Nicholasa. Im będzie dalej, tym lepiej.
Zaparkowali w odległej części parku i pieszo doszli do miejsca gdzie rodzice Maxa organizowali przyjęcie z grillem. Stoły nakryte były barwnymi obrusami a jeden prawie uginał się od przyniesionych pojemników. Pan Evans w czapeczce kucharza próbował rozpalić węgiel drzewny. Kiedy podeszli, Max pokręcił głową.
- Zawsze ma z tym problemy – szepnął do Liz – Przeważnie Isabel albo ja musieliśmy go w tym wyręczać.
- A jak cię nie było ?
- To cud, że nikt nie dostał rozstroju żołądka.
- Max !
- Żartuję. Ale jedli dosyć późno.
- Och jak dobrze, że jesteście – dostrzegła ich pani Evans – Liz, kochanie ślicznie wyglądasz. Boże, nie mogę uwierzyć, że dwa miesiące temu urodziłaś dziecko. Jesteś taka szczuplutka w pasie.
Liz uśmiechnęła się z wysiłkiem i przełożyła na ramieniu Zandera. Wiedziała, że mama Maxa nie miała nic złego na myśli ale ciągle nie znosiła wspominania, jak daleka od normalności była jej ciąża – Dziękuję pani Evans.
- Max skarbie, rozłóż może wasze rzeczy pod tamtym drzewem i trzymajcie Zandera z daleka od słońca – ciągnęła – O, mój wnuczek. Jak się czuje mój cukiereczek ? – gruchała wyciągając po niego ręce.
- W porządku – Liz podała jej dziecko.
- Aaaah - krzyczał Zander, machając rączką.
- Co ty mówisz ? – pani Evans uśmiechała się do niego szeroko.
- Wiesz, że teraz nie dopchasz się do niego ? – powiedział cicho Max, kiedy razem z Liz rozkładali pod drzewem koc – A jak przyjdzie Isabel i Maria, masz go z głowy na resztę popołudnia.
- Nie ma problemu tak długo, jak jemu to będzie odpowiadać – westchnęła wyciągając się na kocu – Tylko nie pozwól Michaelowi czy Kylowi zaciągnąć go do gry w piłkę nożną, a wszystko będzie dobrze.
- Michael wie lepiej, a co do Valentiego, to nie mogę ręczyć - chciał usiąść obok niej kiedy ktoś oparł mu na ramieniu rękę.
- Synu, mam mały kłopot z rusztem. Witaj Liz.
- Dzień dobry panie Evans.
- Max, mógłbyś na niego rzucić okiem ?
Uśmiechnął się porozumiewawczo do Liz – W porządku, tato.
Kilka chwil później mały płomień przebiegł nad paleniskiem. Przyjechali Isabel, Michael i Maria w towarzystwie Kyla. Schodzili się także pracownicy z rodzinami z firmy pana Evansa a potem zaczęło się ogólne przywitanie.
- Max, zanim wszystko dobrze się rozgrzeje, może rozegracie coś szybkiego, chłopaki.
- Chłopaki ? – zdziwiła się Isabel – Jesteś seksistą, tato ?
- Teraz tak – mruknął Michael. .
- Spokojnie, Iz – powiedział Max – Wiesz, że cię prowokuje.
- Misja spełniona – zaśmiała się Maria.
- Dobra, to kto ma ochotę zagrać ? – Kyle wyskoczył przed pozostałych.
Liz zachichotała – Ja chyba posiedzę.
- Ja też – zawtórowała jej Maria tuląc Zandera. Zabrała go od mamy Maxa jak tylko przyjechała.
- Wchodzę – zaofiarował się Jesse Ramirez, nowy pracownik w kancelarii pana Evansa.
- Tato ? – zapytał Max.
- Muszę pilnować grilla.
- Nonsens – Idź Philipie. Ja popilnuję, a jak się wystarczająco nagrzeje zawołam cię żebyś zajął się pieczeniem.
- W takim razie zgadzam się – uśmiechnął się szeroko i zdjął czapeczkę i fartuch.
Liz i Maria siedziały z tyłu z dzieckiem i z rozbawieniem obserwowały jak dzielono się na grupy. Ostatecznie Max, Isabel i ich ojciec stanęli naprzeciwko Jessiego, Kyla i Michaela, w towarzystwie pozostałych, kibicujących im osób.
- Powinno być fajnie – powiedziała Maria.
- To tylko gra w „dotknięcie piłki” – zdziwiła się Liz – Przecież nic złego sobie nie zrobią.
- Taa. Bo nigdy nie widziałaś jak Max i Michael grają w koszykówkę.
Gra z miejsca rozpoczęła się ostro co początkowo zaskoczyło Jessego. Jednak radził sobie w starciach przeciwko drużynie Evansów, chociaż i Michael z Kylem grali ostro i niezbyt czysto. Zanim mama Maxa krzyknęła do męża żeby zajął się swoimi kulinarnymi obowiązkami wszyscy już byli rozgrzani i spoceni.
- Ktoś musi zastąpić tatę – zawołała Isabel – Liz chodź zagrać.
- Chyba nie – pokręciła głową.
- Och, chodź – namawiał ją słodko Kyle – przecież musimy jakoś rozegrać to do końca a DeLuca nie zaryzykuje złamania paznokcia.
- Hej, bo się obrażę – parsknęła Maria – Jestem zajęta czymś ważniejszym. Robię za poduszkę – wskazała na śpiące na jej rękach dziecko.
- No dobra, idę grać – Liz wstała niechętnie – Ale musimy inaczej się podzielić. Jestem co prawda mocna ale nasze siły rozłożone są nierówno. To niesprawiedliwe, dwie dziewczyny po jednej stronie a po drugiej sami mężczyźni.
- Racja. Podzielimy się inaczej – przytaknęła jej Isabel - Jesse, zagrasz z nami, a Liz zastąpi cię po tamtej stronie.
Kyle i Michael wciągnęli ją między siebie – Dobra Liz, ty pobiegniesz do przodu. Odbiorę piłkę od Michaela a potem zaserwuję do ciebie – powiedział Kyle.
- Chwila, czemu ja ? – syknęła.
- Bo jesteś mała i szybka. Pokonasz ich bez problemów – odpowiedział Kyle.
- Tak – zgodziła się Michael – No i Isabel nie będzie spodziewać – dodał.
- Widzisz, czasem musi płacić za męski szowinizm – poparł go Kyle.
Liz jęknęła – Świetnie. – Będziesz przepraszał jak mnie wdepczą w ziemię.
Przyjęli pozycję a Kyle zaczął odliczać. Liz zaraz zorientowała się, że ma szczęście. Puszczając się do przodu, jak założyli, pobiegnie prosto na Maxa. Był lekko zaskoczony, kiedy przebiegła szybko obok niego i za późno zareagował, kiedy piłka ze świstem przeleciała mu nad głową, dokładnie w strone Liz. Złapała i szybko i pobiegła w stronę bramki. Kyle i Michael dopingowali ją, żeby biegła do przodu a Isabel wrzeszczała na Maxa żeby się ruszył. Słyszała za sobą tupot nóg uderzających o ziemię ale biegła mając przed oczami dwa drzewa stanowiące metę. Była już blisko, kiedy silne ramię owinęło się wokół jej pasa i ugięły się pod nią nogi.
Przyciskała do siebie kurczowo piłkę i dysząc spostrzegła, że leży częściowo na Maxie. Przetoczył się w biegu, żeby ją ochronić przed upadkiem i wziął jej ciężar na siebie. Teraz leżał na ziemi, a ona na nim.
- Nic ci nie jest ? – zapytał.
Liz potrząsnęła niepewnie głową – Co się stanie jak przeciwnik dotknie piłki ? – zapytała.
Max odchylił głowę i zaczął się śmiać – Przecież nie dotykam piłki, tylko ciebie – wykrztusił.
Ten śmiech był tak szczery i zaraźliwy, że trochę przeszła jej złość – Prawda – roześmiała się także.
Pojawił się nad nimi cień – Niedotknięta, rzut na matę, Evans – podsumował Kyle.
- Nasza piłka – dodał Michael.
Liz wręczyła mu piłkę i próbowała wstać. Ręce Maxa objęły jej biodra i postawił ją na nogi, wstając także tuż za nią – Na pewno nic ci nie jest ? – zapytał jeszcze raz, wyciągając jej z włosów trawę.
- Na pewno – uspokoiła go. Ściągnęła usta - Um, masz z tyłu zabrudzoną koszulę – spróbowała ją wytrzeć.
Wzruszył ramionami – Nic, czego nie można usunąć.
- Chyba będziemy musieli i to wliczyć w nasze straty – Isabel uśmiechnęła się cierpko. Odwróciła się i zeszła z boiska – Hej, Maria pilnuj mojego bratanka – krzyknęła.
Mama Maxa porozdawała wszystkim paczki z papierowymi ręcznikami do wytarcia. Liz pomagała teraz wypakować koszyki z jedzeniem. Ustawiała na stole pojemniki z sałatką z ziemniaków, warzywa, groszek, sałatę, pomidory a Maria układała jednorazowe talerzyki, widelce i noże.
- Komu wyśmienity stek z rusztu ? – wołał pan Evans.
Obiad przebiegał w swobodnej atmosferze. Liz, Max i Isabel jedli obok śpiącego Zandera. Michael i Maria gdzieś się ulotnili a Kyle i Jessie dyskutowali na temat rozgrywek sportowych. Państwo Evansowie wmieszali pomiędzy gości podając napoje i drinki. Jednak najwięcej czasu spędzali przy stole ze wspólnikiem pana Evansa i jego żoną.
Kiedy nastał zmrok w parku pojaśniało od małych pochodni, lampionów i świec co przyciągało niezliczoną ilość owadów. Zander obudził się i Liz nakarmiła go z butelki. Od strony miasta, w odległej części parku słychać było dźwięki muzyki miejskiej kapeli, która dawała krótki koncert przed oczekiwanymi fajerwerkami. Wszyscy, którzy odeszli wcześniej do domów na obiad, teraz schodzili się tłumnie do parku, zapełniali siedzenia na widowni lub szukali wolnego miejsca do rozłożenia się na trawie.
- Powinniśmy chyba już pójść – powiedział łagodnie Max – Pewnie będziesz chciała popatrzeć na sztuczne ognie z balkonu ?
- Chyba tak – poparła go – Tutaj będzie zbyt głośno dla Zandera, hałaśliwa muzyka i wybuchy petard – już i tak wzdrygał się od głośniejszych wystrzałów dochodzących z różnych stron parku.
Max spakował ich rzeczy i pożegnali się ze wszystkimi. Dochodzili do samochodu kiedy z amfiteatru dobiegły dźwięki marsza. Zander tulił się wystraszony do ramienia Liz. Było widać, że głośne rytmy sprawiają mu cierpienie.
- Już dobrze, mój jedyny – uspokajała układając go w foteliku – Już nas tu prawie nie ma.
Dotarcie do Crashdown zajęło im tylko kilka minut. Liz weszła do kawiarni zawiadomić rodziców, że już wróciła a Max z dzieckiem wszedł tylnymi drzwiami. Zanim dotarła do swojego pokoju, zdążył przebrać go w niebieski pajacyk, a teraz siedział na brzegu łóżka i kołysał go do snu.
- Za chwilę zaśnie – powiedział ciepło.
- To z powodu świeżego powietrza i podekscytowania. Za dużo ludzi. Nie jest do tego przyzwyczajony.
- W każdym bądź razie zachowywał się grzecznie. Myślałem że będzie grymasił, jednak nie.
- Mój towarzyski motylek – szepnęła, nachyliła się i ucałowała miękkie, pachnące słodko czoło. Popatrzyła na Maxa – Mam go zabrać ze sobą ?
- Lepiej nie. Nie ma powodu go niepokoić – patrzył w dół na opadające powieki dziecka. Za chwilę zamknęły się zupełnie – Widzisz ? Odpłynął – przeniósł go ostrożnie do koszyka.
Liz wzięła monitor, gruby koc i oboje wyszli na balkon, zamykając za sobą okno.
- Na podłodze nie będzie wygodnie – ocenił Max – Chcesz się położyć ? – zapytał wskazując na stary ogrodowy leżak.
Poruszył ramionami kiedy Liz zerknęła na niego nieśmiało. - Miejsca starczy dla nas obojga. Jeżeli chcesz - powiedziała.
Max miał nieodgadniony wzrok. Zerknął najpierw na leżak, potem na nią W porządku – zgodził się.
Liz patrzyła na niego nie wierząc własnym uszom – Naprawdę ?
Nie odpowiedział. Usiadł na leżaku po jednej stronie, zostawiając dla niej miejsce obok siebie – No chodź. Za chwilę się zacznie.
Skinęła głową i jeszcze nie wierząc, ostrożnie siadała obok niego. Zawahał się tylko chwilę. Wyciągnął rękę, objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. To było zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy spali ze sobą w tamte noce gdy rozdygotany od snu zjawiał się u niej w pokoju. Tym razem nie uciekał przed koszmarami i nie szukał pociechy. Każdym ruchem, w sposób zamierzony i przemyślany przekraczał granice jakie sobie wyznaczyli.
- Uspokój się – wyszeptał i nagle Liz zrozumiała jak strasznie jest spięta. Całe jej ciało było jak ciężki kamień zawieszony w powietrzu. Ciche wystrzały, dźwięk bijących dzwonów powodowały że niemal wyskakiwała ze skóry. Tylko ręka Maxa powstrzymywała ją przed zsunięciem się z leżaka.
- Zaczynają – powiedział łagodnie – Teraz patrz – Wolną rękę uniósł w górę i Liz usłyszała odgłos wystrzelenia pierwszych rac.
Dźwięk się powtórzył i w tym momencie pióropusz kolorów zapełnił niebo a czerwone i białe iskierki zaczęły rozwijać się przed ich oczami. Liz westchnęła z radością – Kocham sztuczne ognie – westchnęła.
- Tak – odpowiedział spokojnie – Ja także.
Cdn.
Last edited by Ela on Sun Dec 07, 2003 11:13 am, edited 1 time in total.
Śliczny fanart i sliczny odcinek...thanx Ela
Atmosfera sie ociepla z chwili na chwilę, Maxio rozkrochmala z godziny na godzinę...aż serce sie sciska na mysl, co Emily ma dla nas w zanadrzu...
Ten piknik był przuroczy i milo popatrzec- pardon- poczytac o pod squadzie&co dla odmiany współpracująch zgodnie zamiast skaczących sobie do gardeł, jak to było w serialu
Do tych, ktorzy w myslach wyzywają mnie od paskudnych leserów, porzucajacych opowiadania w trakcie - musiałam wyjechać na tydzień i dopiero wróciłam, zabieram sie do roboty...
I jeszcze Maxio dla osłody i uroczych snów...
Atmosfera sie ociepla z chwili na chwilę, Maxio rozkrochmala z godziny na godzinę...aż serce sie sciska na mysl, co Emily ma dla nas w zanadrzu...
Ten piknik był przuroczy i milo popatrzec- pardon- poczytac o pod squadzie&co dla odmiany współpracująch zgodnie zamiast skaczących sobie do gardeł, jak to było w serialu
Do tych, ktorzy w myslach wyzywają mnie od paskudnych leserów, porzucajacych opowiadania w trakcie - musiałam wyjechać na tydzień i dopiero wróciłam, zabieram sie do roboty...
I jeszcze Maxio dla osłody i uroczych snów...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Code: Select all
Do tych, ktorzy w myslach wyzywają mnie od paskudnych leserów, porzucajacych opowiadania w trakcie -
Na stronie http://forums.fanforum.com/cgi-bin/ulti ... =003361&p= (zamieszczony przez LongTimeFan) warto poczytać przedruk (gazeta, książka ?) na temat Jasona o którym opowiada jego koleżanka. Jaki był w dzieciństwie, sporo na temat jego osobowości. Ciekawe. Jednak coraz bardziej utwierdzam się, że ma nieźle poukładane w tej swojej czarnej łepetynie.
Maddie, w chwili wolnej, Kotek.
Następna część 31 - zajmie mi trochę więcej czasu (ta słynna, która tak podobała się Nan), bo rzeczywiście czyta się słodko, jest bardziej emocjonalna no i jest sporo dłuższa...
Buziaki..
Zdaje się, że mam dużo rzeczy do zrobienia... Zdaje się, że muszę się nauczyć do klasówki z fizyki (załóżmy). Zdaje się, że muszę sobie powtórzyć gramatykę francuską przed piątkiem i sobotą (DELF!!! Kto to zdawał, to wie, czuję się jak królik doświadczalny - na takim egzaminie nie było nigdy ustnego, a w tym roku jest! Specjalnie!) Zdaje się, że muszę zrobić porządek... Ale ja oczywiście nic z tych rzeczy nie zrobiłam. Jaasne. Zamiast tego czytam takie piękne cuda (Jak będzie 31 częśc, to tym bardziej nic nie zrobię... Stanowczo moja ulubiona część ze względu na to jedno zdanie.. )
No i dzię-ku-je-my za śliczne fanarciki.
No i dzię-ku-je-my za śliczne fanarciki.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 7 guests