Antarskie Niebo poszło mi, szczerze mówiąc, jak z bisza strzelił. A
Antarskie Noce już takie chętne do współpracy nie są. Od poniedziałku męczę się z trzecią częścią i nie mogę dobrnąć do końca. Może w końcu się zmobilizuję... Tymczasem jednak mam zaszczyt (jak dla kogo ten zaszczyt) przedstawić ostatnią część Antarskiego Nieba. Epilog w następnym poście. Miłej lektury.
Antarskie Niebo
Część XVIII
Letni deszcz uderzał w dach Maxa, rytmicznie i melodyjnie, kołysząc do snu Liz leżącą na sofie. W ciągu ostatnich dwóch tygodni stał się to już ich delikatny i jakże czuły zwyczaj – on malował, a ona czytała albo po prostu odpoczywała na jego kanapie, tak jak często robiła to kiedyś u Michaela na strychu. Ale ten wieczór był inny, bo Max nieśmiało zapytał, czy może namalować jej portret, co oznaczało, że miał coś specjalnego na myśli. Pracował więc nad portretem przez wiele godzin, obserwując ją cicho z pracowni gdy malował. Za każdym razem gdy patrzył w jej kierunku, jego oczy stawały się bardziej nastrojowe, pełne nieznośnej potrzeby. A jej ciało odpowiadało na każde spojrzenie, każdy gest który zrobił w jej kierunku. Tak naprawdę im dłużej leżała pod jego uważnym spojrzeniem, tym bardziej jej ciało stawało się gorące w odpowiedzi – zwłaszcza gdy zauważyła, jak jego własne policzki rumieniły się gdy tylko ich oczy spotkały się.
Chciał, żeby była w białej sukience na portrecie, więc przyniosła ją ze sobą by przebrać się po pracy. Ale gdy jechała do niego do domu zaczął nagle padać deszcz, więc przebiegła szybko odległość między samochodem a jego frontowymi schodami przyciskając do piersi sukienkę. Jej sandały wpadały w kałuże wzdłuż ścieżki i rozpryskiwały wodę na jej gołe nogi. W rezultacie gdy Max otworzył frontowe drzwi, ciemne strumyczki wody spływały po jej nogach a jej włosy były całkowicie mokre.
Max zaprosił ją do środka, wziął od niej sukienkę i zaprowadził do kuchni z cichym uśmiechem. Była nieco zaskoczona jego reakcją
-Piękne włosy... mokre – powiedział łagodnie. – Dobry obraz.
Zarumieniła się i podniosła dłoń aby przeczesać palcami rozsypujące się kosmyki, ale on zatrzymał ją dłonią.
-Nie... jak teraz.
-Na pewno? – zapytała niepewnie a on skinął głową przesuwając kciukiem po jej mokrym policzku. Potem zaś zaskoczył ją biorąc do ręki ręcznik i pochylając się na kuli by wytrzeć jej mokre nogi. Protestowała mówiąc, że może to sama zrobić, ale on tylko uśmiechnął się gdy znowu się wyprostował. Powoli pocałował ją w usta zlizując małe kropelki deszczu z jej górnej wargi.
Coś w tym pocałunku było innego. Był przepełniony nadzieją i nieopanowaną namiętnością. Ciepło tego pocałunku objęło ją całą gdy ich usta spotkały się. Jakakolwiek nowa tajemnica zaczynała się między nimi, jej wargi niemalże płonęły gdy on powoli odsunął się.
-Cześć – szepnął jakby widział ją po raz pierwszy. Ale tym razem uświadomiła sobie, że nic nie mówił od jej przyjścia.
Wyciągnęła mokre palce do jego policzka i dotknęła jego twarzy. To było coś, co uwielbiała robić i z trudem powstrzymywała się od ciągłego powtarzania tego.
-Jesteś w dobrym humorze – zauważyła miękko przesuwając palce po najbardziej postrzępionej bliźnie a jego oczy zabłysły. Rozpoznała energię ich pocałunku błyszczącą niczym złote i bursztynowe refleksy w jego oczach.
-Szczęśliwy – zgodził się z nią, wsuwając rękę dookoła jej talii i prowadząc do dużego pokoju. – Weekend.
Liz popatrzyła na niego do góry gdy powoli podeszli do jego sofy. Zachwycała ją łatwość, z jaką go teraz rozumiała, jak jego najbardziej skrótowe słowa zdawały się być rozbudowanymi i szczegółowymi zdaniami.
Szczęśliwy weekend. W słowniku Maxa oznaczało to, że był szczęśliwy z powodu nadejścia weekendu, ciesząc się na wspólne trzy dni bez żadnych przeszkód. Uwielbiał ich wspólne weekendy, wydawał się niemalże rozkwitać podczas nich, a ona z kolei uwielbiała otaczać go wtedy swoją uwagą i miłością. Nie było galerii, nie było innych artystów zabiegających o jej czas. No, chyba że nie liczyć niedzielnich wizyt Michaela, ale to było jak królestwo rodziny i przyjaciół a nie nachalnych klientów.
-Ja też – przyznała gdy usiadł powoli na sofie patrząc na nią oczekująco. – Nie chcesz, żebym się przebrała? – zapytała gdy położył sukienkę za nimi. Potrząsnął głową.
-Nie teraz – odparł rwącym się głosem. – Wyjaśnię portret.
-Wyjaśnić? – zapytała marszcząc nos i siadając ostrożnie obok niego na kanapie. Nagle wydał się być bardzo nieśmiałym gdy ujął kulę między palce i zaczął nią toczyć w dłoniach.
Utkwił wzrok we własnych dłoniach unikając jej oczu.
-Wyjaśnię... sukienkę – szepnął.
-Chyba wiem, dlaczego chciałeś bym ją założyła, Max – zażartowała dziewcząco przytulając się do niego. – Chyba dokładnie wiem dlaczego.
-Myślałemo tym... zawsze – powiedział cicho wciąż bawiąc się kulą.
-Myślałeś o czym, Max? – nacisnęła chociaż znała odpowiedź. Wiedziała, czego chciał i o co prosił.
-Nie tylko to... ty – westchnął patrząc na nią z nieukrywaną tęsknotą. – Zawsze myślałem... ty.
Była pewna, że przyzna, że chciał się z nią kochać, że szepnie jej to do ucha. W końcu o to zapyta. Ale nie zrobił tego, wstał tylko powoli bez słowa i podszedł do swojej pracowni. Przez chwilę czuła znajome uczucie zawodu i miała ochotę krzyczeć. Zapytać, czy nie czuje tego co ona, dopóki nie przystanął i nie obejrzał się przez ramię posyłając jej jednego ze swoich najcieplejszych uśmiechów tego rodzaju, gdy wszystkie cienie na jego twarzy znikały a cała jego twarz jaśniała szczęściem.
-Kocham cię – powiedział. – Bardzo, Liz.
-Też cię kocham, Max – odparła łagodnie, jej rozczarowanie zniknęło pod wpływem jego uśmiechu. Tego, o którym myślała, że nie był zbyt częstym gościem na jego twarzy przez tyle lat. No i leżała na jego sofie zastanawiając się nad sukienką, czy na pewno miał to samo na myśli co ona.
Gdy słuchała monotonnego stukotu deszczu o dach, jej myśli uleciały w kierunku snów, do Maxa na plaży i na polu kwiatów. Do znaczenia białej sukienki dla nich obojga.
Do tego, co ona wciąż znaczyła dla nich, bo wciąż nie dali sobie nazwajem swoich ciał, nie od dwóch miesięcy odkąd znowu byli razem. Byli zbyt ostrożni w swoich odkryciach i dotykach. Zbyt delikatni w równowadze miłości która kwitła między nimi niczym krokus po zimowych śniegach.
Liz kochała go teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem, ale zdawała sobie sprawę, że powinni ruszyć powoli ich fizyczny związek – zwłaszcza po tym, czego dowiedziała się o jego niepełnosprawności. Jak czasami jego kolano męczyło go całymi dniami wymagając odpodzynku, gdy leżał z poduszką pod kolanem. Jak czasami jego szczęka pulsowała tak silnym bólem, że nawet nie mógł mówić. I widziała, jak bladł gdy potykał się o kulę, choć zawsze usiłował ukryć przed nią ból. Nie, zbyt dobrze znała cichy ból Maxa – ten, o którym myślał, że dobrze go ukrył – by upierać się przy czymkolwiek fizycznym między nimi. Ich pierwszy raz powinien być delikatny i ostrożny. Musi być całkowicie właściwy, bo nie chciała by czuł się źle z powodu swojego ciała.
Zwłaszcza, gdy było tak niesamowicie piękne.
Wiedziała to, bo zerkała na niego gdy czasami nie miał koszuli i był tylko w dżinsach albo bokserkach gdy spędzili noc po prostu obejmując się. Czuła jego ciało przy swoim gdy wymieniali nieco więcej niż zwykłe, proste pocałunki – zdejmował z niej bluzkę i wędrował ustami w kierunku jej piersi zostawiając szlak migoczącego srebra, całował jej ciało dopóki nie zalała jej fala jego energii niczym oślepiający deszcz meteorów.
Nie widziała nic więcej. Jeszcze nie teraz. Choć wiedziała, że był oszałamiająco piękny. Samo kochanie go już jej o tym powiedziało.
-Co myślisz? – zapytał nagle a ona podskoczyła zaskoczona. Przestał malować i wycierał pędzel w ubranie. Tak samo jak Michael wiązał włosy z tyłu i pojedyńcze kosmyki opadały mu na twarz.
-Co...? – zapytała nieprzytomnie gdy wytarł twarz wierzchem dłoni. Nagle poczuła się odsłoniona, tak jakby znał jej myśli, zwłaszcza gdy jego oczy powiększyły się nieco przy jej pytaniu.
-Liz – roześmiał się odkładając pędzel na stół z przyborami. – Zły kłamca. Pamiętasz? – zażartował powoli podchodząc do niej. Bez kuli.
Uniosła się na łokciu gotowa do skomentowania jego nieoczekiwanych samodzielnych kroków – ale coś ją uciszyło. Być może to, że nie była pewna czy on w ogóle zdaje sobie z tego sprawę gdy stawiał powolne i nieśpieszne kroki w jej stronę, uśmiechając się uwodzicielsko.
-Więc nie będę kłamać – odparła szczerze przerzucając włosy przez ramię. Dekolt sukienki odsunął się sugestywnie, przekręcony nieco na skutek jej pozycji na sofie. Wiedziała, że odsłania początek jej piersi, być może więcej. Ale nie zrobiła nic, utkwiła tylko wzrok w jego twarzy.
-Myślałam o tym, jak bardzo cię pragnę – odparła zdławionym głosem. – Że chcę, byś mnie kochał – stał przed nią i patrzył w dół w jej oczy. – I tego właśnie chciałam w ciągu tych miesięcy – skończyła czując jak powoli fala gorąca wypływa na jej policzki.
-Dlatego... – urwał na chwilę a Liz dostrzegła, jak skrzywił się z bólem, ciągnął jednak dalej. – Chciałem... białą sukienkę – powiedział wyciągając rękę by dotknąć bawełnianego materiału na jej ramieniu. – Dziś wieczorem.
-Naprawdę? – zapytała Liz świadoma tego, że jej serce zaczyna bić jak oszalałe.
-Dlatego musiałem... cię namalować – skinął głową pdchodząc jeszcze bliżej. Liz wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła jego talię, wsunęła palce pod krawędź podkoszulki i gładziła jego płaski brzuch. – Dziś wieczorem – powtórzył zdławionym głosem. – Obraz... jak miłość. Mowa. Oddech.
To były niemalże te same słowa, które powiedział jej tamtej nocy kilka miesięcy temu, tym razem jednak wymienił miłość na pierwszym miejscu.
Uniosła jego t-shirt dopóki nie zobaczyła gładkiej, ciepłej skóry jego brzucha i pochyliła się całując go czule. To było coś co chciała zrobić od czasów średniej szkoły gdy po raz pierwszy zobaczyła jego ciało które, rzecz jasna, zmieniło się od tamtego czasu. Pomimo jego niepełnosprawności i lat spędzonych w więzieniu, nadal było umięśnione i szczupłe. Cichy dźwięk uciekł z jego ust gdy nadal powoli całowała jego brzuch, zsuwając nieco jego dżinsy tak, by jej usta mogły muskać jego skórę. Max wsunął dłonie w jej włosy, zaplątując w nich palce, z jego ust znowu wydarł się cichy jęk.
-Liz – poprosił cicho gdy przesunęła rękę po jego biodrach. Wiedziała, że zaczyna dominować i że ulegnie to zmianie z chwilą, gdy wejdą do sypialni. Ale właśnie teraz chciała, by poczuł całe jej do tej pory powstrzymywane pożądanie, chciała by wiedział, jak go widziała. Jak zawsze go widziała.
Nagle otworzyła się przed nimi rzeka wspomnień i oboje wpadli do niej, okrążeni pędzącym wirem dźwięków, głosów, świateł i obrazów gdy Max uklęknął powoli przed nią. Niemalże powtrzymała go protestując, że powinien uważać na swoje kolano, ale nie śmiała. Wizje przybrały na sile, szybki dźwięk otoczył ich niczym ramiona kochanka i zobaczyła wszystko, co było w jego sercu.
Jego obawy, jego bezradność w stosunku do blizn i zniekształceń, jego niekończąca się tęsknota za nią. I widziała, że wyobrażał to sobie setki razy, jak się kochają. On był jej księciem, a ona panną młodą w jego sercu.
Łzy zaczęły płynąć po jej twarzy i nie mogła ich zatrzymać, mogła tylko szeptać cicho jego imię przy jego poranionym policzku.
-Max – poprosiła wsuwając palce w jego długie włosy gdy opadł wraz z nią na sofę. – Max – jęknęła znowu, przesuwając się trochę tak, że teraz idealnie pasował do jej ramion.
Wsunęła znowu dłonie pod jego koszulę podciągając ją do góry, jej ręce przesuwały się po jego gładkiej skórze.
-Liz – zawołał cicho zdejmując przez głowę t-shirt. – Miłość... moja miłość – wymruczał znowu wpadając w jej ramiona. Jego włosy rozsypały się po jego ramionach a ona nie mogła przestać go dotykać, przesuwać palców wśród gładkich kosmyków. Tak samo jego palce pieściły jej ciało, obrysowywały każdy mięsień ze zdeterminowaną potrzebą gdy naciskał na materiał sukienki.
Widziała jego pragnienie w wizjach, że potrzebował jej ciała. Nie w sukience, nie oddzielonego przez jego dżinsy. Musiał ją mieć jako swoją.
-Liz – powiedział w końcu przerywanym głosem. - Sypialnia... nie sofa.
-Nie, nie sofa – powtórzyła naśladując mimo woli jego sposób mówienia, gdy przerwali swój namiętny pocałunek i przez moment patrzyli sobie w oczy usiłując uspokoić swoje oddechy.
-Liz, zmienia... wszystko – powiedział całując ją delikatnie w czoło. – Wiesz o tym. Nigdy tak samo.
-Chcę tych zmian, Max – odparła wtulając się w jego ramiona. – Nie mogę dłużej czekać. Potrzebuję cię.
-Ja też – przytaknął miękko, ściskając jej ręce w swoich. Pocałował jej dłonie i popatrzył na nie przez chwilę, poczym ich oczy spotkały się w delikatnym świetle świec, gdy szepnął:
-Potrzebuję nas obojga, Liz.
***
Słońce kładło się na łóżku Maxa ogrzewając ich nagie ciała w pierwszych złotych promieniach porannego słońca. Liz obudziła się czując rękę Maxa leżącą spokojnie na jej brzuchu i uśmiechnęła się. Nie śmiała otworzyć oczu czy też wykonać najmniejszego ruchu w obawie, że go obudzi.
Teraz byli kochankami i nie było już odwrotu. Ich ciala zastygły w czymś, co zawsze istniało w ich duszach. Byli jednością. Miał rację co do pewnej rzeczy – ta noc zmieniła absolutnie wszystko między nimi już na zawsze. Teraz już zawsze będzie znała uczucie jego ruchów w sobie. Zawsze będzie wiedziała o głębi ich uczucia, będzie wiedziała, co to znaczy zatopić się w jego złotym, mieniącym się świetle. Ale jedna rzecz nigdy się nie zmieni, nie po jednej wspólnej nocy, nie po tysiącu. Jej miłość do niego pozostanie niezmienna niczym bicie jej własnego serca, niczym podwójne księżyce wędrujące po Antarskim niebie.
Max mruknął coś przy jej policzku, słodki, melodyjny dźwięk który stał się jej skarbem w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Bez otwierania oczu czuła, jak spokój wypełnia jego duszę, że odpoczywał naprawdę tak, jak nie robił tego przez lata. Być może nawet od średniej szkoły. I być może na tym polegało przejście z ukochanej w kochankę. Być może wyczuła to sposobie, w jaki jedno ufało drugiemu zupełnie tak jak teraz, może w pewniejszym biciu serca, nawet pogrążone we śnie. Nie wiedziała. Ale gdy tak leżeli razem w łóżku, miała wszystko, o czym kiedykolwiek marzyła, jej ukochany leżał przytulony do niej, jego ciepłe ciało splecione z jej.
Powoli otworzyła oczy i zobaczyła długie włosy Maxa opadające mu na twarz. Patrzyła na niego z miłością, obserwując jak słońce odbijało się od jego ciemnych włosów i postrebrzało siwe pasma leżące na poduszce.
Coś tajemniczego przykuło jej uwagę do blizn na jego twarzy. Przez moment mogła przysiąc, że to pocętkowane światło słoneczne ją zwodzi, ale potem rozmyśliła się i uznała, że to po prostu opadające kosmyki rzucały cień na jego twarz. Ale w końcu wyciągnęła ostrożnie rękę i czułym gestem odgarnęła ciemne włosy z jego policzka, musiała zobaczyć wyraźniej jego blizny.
Wstrzymała oddech na widok jego twarzy, jej oczy powiększyły się z zachwytem. Max poruszył się obok niej i cofnęła rękę. Otworzył oczy i uśmiechnął się do niej zaspany.
Pogładziła jego twarz palcami obrysowując znajome blizny, głębokie linie wyżłobione wzdłuż jego policzków. Tym razem jednak były inne pod jej dotykiem.
Max przeciągnął się leniwie wyciągając ramiona nad głową, a kołdra zsunęła się niżej na jego biodra. Wzrok Liz padł na znajomą bliznę rozciągającą się nad jego sercem niczym sztylet, która również jakby zbladła i rozmyła się w ciągu nocy.
Liz położyła swoją rękę na jego sercu czując nierówną bliznę pod dlonią.
-Max – szepnęła oddychając ciężko. – Kocham cię.
Z jakiegoś powodu chciała, by wiedział o tym najpierw, by usłyszał, jak te słowa opuszczają jej usta. Ale jej głos zdradził ją, drżąc od emocji gdy popatrzył na nią z zaskoczeniem.
-Też cię kocham – odparł łagodnie, ale jego ciemne brwii uniosły się z zastanowieniem. – Coś... nie tak?
Liz odgarnęła włosy z ramienia i usiadła na łóżku by spojrzeć na niego. Teraz inny kąt widzenia ukazał jej niesamowicie zmienioną twarz, jak zmienił się nierówny obszar po zaledwie dziesięciu godzinach.
Uścisnęła jego rękę w swojej splatając ich palce zanim zaczęła mówić.
-Max, coś ci się stało – wyjaśniła łagodnie. – Gdy się kochaliśmy.
Jego zachowanie zmieniło się natychmiast, jego twarz odprężyła się.
-Nie żartuj – roześniał się gładząc jej ramię z czułością. – Było pięknie.
-Nie, naprawdę coś się stało, Max – powiedziała uparcie czując jak łzy przepełniają jej oczy. – Twojej twarzy.
-Moja twarz? – zapytał wyciągając rękę by pomasować szczękę. – Nie rozumiem.
-Max, blizny są... one... – zaplątała się we własnych słowach a łzy zaczęły płynąć jej po policzkach zanim wyszeptała zduszonym głosem. – Mniejsze. O wiele mniejsze... tego ranka.
Ślady zawsze były intensywnie czerwone, niezagojone i ostre w stosunku do jego złotej skóry. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Liz miała zamiar zaproponować użycie kamieni uzdrawiających, myślała o zebraniu wszystkich i próbie uleczenia go. Coś jednak zawsze ją powstrzymywało i nie pozwalało jej wypowiedzieć tego głośno. W ich wizjach widziała coś, gdy się całowali, rzeczy, których nigdy nie chciał, by widziała.
Max przesunął dłonią po twarzy zaskakująco spokojny, potem przeturlał się na plecy i w milczeniu wpatrywał się w sufit. Niezliczone emocje przepływały przez jego twarz, Liz zaś poczuła jakby wykluczona. Znów był na Antarze, w więzieniu. Setki mil od ich łóżka i jej ramion.
-Max, powiedz coś – poprosiła ocierając łzy wierzchem dłoni. – O czym myślisz?
Sądziła, że będzie szczęśliwy, że się ucieszy, a nie że będzie smutny i zamyślony.
Max przez moment milczał, poczym westchnął ciężko.
-Zastanawiałem się czemu odleciałem z Tess.
Pokój zawirował dookoła niej, część magii rozpłynęła się.
-Nie... rozumiesz – ciągnął dalej obserwując ją uważnie. – Prawda?
-Nie rozumiem – odparła potrząsając głową. Dlaczego wspomninał o Tess i sprowadzał ją do ich łóżka w momencie, gdy rozpoczął się proces uzdrawiania go?
-Uzdrowiłaś mnie – odparł po prostu.– Czułem to, Liz. Wczoraj w nocy.
Nawet jego mowa zmieniła się, była mniej połamana a bardziej spójna. Ale Liz nie skupiła się na tym, przykuła wzrok do kochanka, do złotych oczu, które nie opuszczały z jej twarzy.
-Gdy... dotykałaś – zawahał się na chwilę i potarł szczękę z westchnieniem zawodu. – Mojej twarzy.
Znała dokładny moment o którym mówił, zmiana zaczęła się gdy zaczęli się kochać. Jego oczy powiedziały jej wtedy wszystko – całą wagę tego, gdy ujęła jego piękną twarz w dłonie i obsypywała pocałunkami jego brutalne blizny. Coś działo się pod jej ustami, coś tajemniczego – potem po jego skórze rozłynęło się delikatne srebrne światło, niczym odległe światło oświetlające jego pokój.
Jego usta otworzyły się, z jego ust uciekł cichy krzyk gdy z podziwem dotykał własnej twarzy.
-Wiem – odparła Liz ujmując jego twarz w dłonie. Tak jak wczoraj. – Srebrne światło przesuwało się wtedy po twoich bliznach, Max. Widziałam to.
-Jak odcisk dłoni – szepnął, jego oczy otworzyły się szeroko. – Na tobie.
-Tak samo, tylko... – urwała na chwilę zastanawiając się, jak to opisać. – To było niczym fala energii.
-Liz, nie uzdrowiony wcześniej – było to oczywiste stwierdzenie, którego znaczenie nie było dla niej całkowicie jasne.
-Wiem, kochanie – przyznała w końcu kiwając głową i przytuliła się do niego na łóżku. Ale imię Tess wciąż odbijało się od ścian pokoju niczym echo, nawet w takim momencie.
-Przez Tess – powiedział po prostu.
-Co? ! – zawołała niemalże. Wyjaśnił jej w snach, że to Kivar zostawił blokady na uzdrawianie. W wizjach widziała jak jego stronnicy usiłowali go uzdrowić po uwolnieniu z więzienia, bez skutku jednakże.
-Tess była tam... noc – potrząsnął głową, jego oczy wypełniły się łzami. A Liz rozumiała.
Działo się między nimi coś niesłychanie ważnego, odkrywała się istotna strona jego uzdrowienia. Jego zdania znowu stawały się urywane i krótkie bo sięgał do miejsc ukrytyc głęboko, miejsc do których nigdy wcześniej nie dotarło światło.
Magia znowu wypełniła pokój niczym migocząca fala nadziei.
-Tess była tam kiedy, Max? – zachęciła Liz gładząc go czule po włosach. – Powiedz mi.
-Kivar wszedł do mojego umysłu – dokończył ściśniętym głosem. – Tess tam i... zraniła mnie.
-Tess cię zraniła? – powtórzyła Liz drżącym głosem, czując rosnącą w sobie wściekłość. – Jak?
Max potrząsnął głową łagodnie a Liz poczuła, jak jego dłonie zacisnęły się boleśnie na jej talii. Wydawało się, że nie zdawał sobie sprawy, że jego delikatny dotyk stał się niczym żelazna obręcz zaciskająca się na niej.
-Mój umysł. Zraniła mój umysł.
Max zamilkł, patrząc na Liz tak, jakby trzymała balsam, który mógł uleczyć jego duszę. Jakby mogła odgadnąć jego myśli bez słów.
Zraniła mój umysł. Co chciał jej powiedzieć? Liz poczuła się rosnącą desperację gdy usiłowała rozwikłać jego tajemnicze słowa.
-Podczas bycia w twoim umyśle? – zapytała w końcu przygryzając wargę z frustracją. – Wtedy zraniła twój umysł?
-Zablokowała... uzdrawianie. Na stałe. Połączyła moce... z Kivarem, położyła blokady... mój umysł. Żadnego uzdrawiania.
-Boże – szepnęła Liz, gdy straszna prawda, którą miał na myśli wyszła na jaw. Max patrzył tylko na nią, jego oczy były wielkie i bezbronne. – Boże, tak mi przykro, Max.
Tess i Kivar zjednoczyli moce by umieścić bariery na uzdrawianie w jego umyśle, by być pewnymi, że nikt nigdy nie będzie mógł naprawić tego, co zrobili mu tamtej nocy. Dlatego też jego poplecznicy nie mogli nic zrobić na Antarze, dlatego Liz instynktownie wiedziała, że nie powinni używać uzdrawiających kamieni.
-Tylko ty, Liz – szepnął w końcu wtulając twarz w jej wlosy. – Twoja miłość. Tylko ty... możesz uzdrowić.
-Tess ci tak powiedziała? – zapytala Liz. – Że beze mnie nigdy nie będziesz zdrowy?
-Tak – nie powiedział nic więcej, Liz jednak wyczuła duchy stojące między nimi.
Więcej, Max – błagała go bezgłośnie.
Powiedz mi wszystko. On jednak cały czas milczał, przyciskając ją mocno do piersi, jego oddech był niepewny i niespokojny.
W końcu, gdy Liz niemalże błagała go w myślach by dokończył, odezwał cię miękko.
-Tess powiedziała... nigdy nie pokochasz mnie... takim jak teraz. Nie zdrowy bez twojej miłości.
Liz zamknęła oczy i cichy płacz uciekł z jej ust przy jego wyznaniu. Tess szydziła z niego, powiedziała mu, że stracił miłość swojego życia tamtej nocy, bo jego twarz była zrujnowana. I była pewna, że wiedział, że była jedna droga do uzdrowienia - miłość jego ukochanej. Tess wspomniala o tym niczym w okrutnym żarcie, była pewna, że on nigdy nie zdoła wrócić do Liz. Przekonała Maxa, że nawet jeśli on nadal będzie ją kochał, Liz nie będzie w stanie, nie z jego twarzą i ciałem, tak bardzo zniszczonymi.
Liz ciągle płakała całując jego blizny.
-Myliła się, Max. Tak bardzo się myliła. Wygrałeś, nie widzisz? – uśmiechnęła się, czując jak zaczyna promieniować radością. – My wygraliśmy, Max. Pokonaliśmy twoich wrogów raz na zawsze.
-Ukradła... zbyt dużo. Dziesięć lat... z tobą.
-Nie możemy o tym myśleć, Max – powiedziała Liz potrząsając łagodnie głową. – Nie teraz. Nie gdy w końcu wróciłeś do domu, Max. Do mnie.
-Ukradła wspomnienia, rzeczy... – westchnął z zawodem, a potem spojrzał przeciągle w oczy Liz. – Należące do nas. Zniknęły. Lata zniknęły. Kivar ukradł zbyt dużo.
-Jakie? – zapytała Liz a Max przytulił ją mocniej. – Jakiego rodzaju wspomnienia? – czuła, jak jej serce przyśpiesza rytm czekając na odpowiedź. Nie pamiętał ich pierwszego pocalunku? Uzdrowienia jej?
-Jak bal promocyjny.
-Bal promocyjny? – słowa niemalże ugrzęzły jej w gardle. – Co?
-Pamiętam jak szedłem z tobą, ale... nie wychodzenie. Nie zabrałem cię do domu. Nie pocałowałem.
-Boże, Max – szepnęła Liz siadając na łóżku. Tym jedym zdaniem wyraził tak wiele o swoich przeżyciach z Antaru. Spędził lata dręcząc się z powodu ich balu promocyjnego, zastanawiając się dlaczego nie pamiętał, jak zabierał ją do domu – podczas gdy Liz znała całą bolesną prawdę o tym, co stało się tamtej nocy. Zastanowiła się jak wiele wspomnień rozpadło się na kawałki w jego dloniach, niczym bezsensowne kawałki, które bolałyby o wiele mniej gdyby je rozumiał.
-Max, bal promocyjny był katastrofą. Jeśli tego nie pamiętasz, to tym lepiej.
-Jak to... możliwe? – zapytał unosząc brwii. – Kochałem cię. Chciałem cię tak bardzo tamtej nocy.
Liz skinęła głową czując, jak łzy znowu palą jej powieki.
-Wiem, Max – szepnęła. – Wiem.
-Jak pamiętać? – zapytał w końcu. – Jak będę wiedział co... straciłem? To kłopotliwe.
Liz pomyślała przez dłuższą chwilę, a potem spojrzała w jego oczy z uczuciem.
-Ponieważ ja pamiętam za ciebie, Max – odparła, wiedząc, że trzymała klucz do dręczących go pytań bez odpowiedzi. – W ten sposób również moja miłość będzie cię uzdrawiać. Wszystkie te wspomnienia, wszystko to, czego nie pamiętasz. Są wciąż w środku ciebie, widziałam je w wizjach. I ty też zaczniesz je widzieć. Rzeczy z Antaru, z naszej wspólnej przeszłości, z dzieciństwa. Będziesz odnajdywał je za każdym razem, gdy będziemy się kochać.
Oczy Maxa powiększyły się i wypełniły światłem.
-Masz... rację – przyznał w końcu cichym głosem, przyciągając jej dłoń do swojego policzka gdy usiadł na łóżku obok niej.
-Przypomnisz sobie, Max – szepnęła namiętnie. – Niech to będzie mój podarunek dla ciebie, Mój podarunek miłości.
Przyciągnął jej dłoń do ust i zaczął całować z czułością po kolei każdy palcec.
-Twoja miłość... już jest... podarunkiem.
Liz otoczyła jego szyję ramionami i przysunęła usta do jego ust.
-Maxie Evansie, nikt nigdy nie będzie mógł nas rozdzielić – ogłosiła czując, jak jego dłonie otaczają jej talię. Żar wybuch momentalnie w środku niej gdy powoli położył ją na plecach. – Nikt nie może zabrać ci miłości. Nam zabrać – zakończyła. – Wiesz dlaczego, Max? – zapytała bez tchu czując jego ciepło między nogami. Max przerwał jej, kończąc jej zdanie i całując ją.
-Ponieważ prawdziwi kochankowie... kochają na zawsze – szepnął namiętnie.
Ujęła jego twarz w dłonie przyciągając jego usta do swoich po kolejny pocałunek i ujrzała migoczące srebrne światło rozchodzące się po jego bliznach.
A potem mogła przysiąc, że znowu zelżały odrobinę na jej oczach.