T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Lecimy dalej, kolejne części aż się pchają. Lizziett, dzięki za fanart...
Antarskie Niebo
Część XIII
Davidzie,
Z przyjemnością uczczę mój wyjazd do Nowego Jorku. Dziś wieczorem o 19 w takim razie? A przy okazji... byłeś wczoraj prawdziwym dżentelmenem. To chyba raczej ja byłam gwałtowna, prawda? Mimo wszystko obiecuję, że będę dzisiaj prawdziwą damą. No dobrze, nowoczesną damą...
Twoja Liz
***
Nowoczesna Liz,
Nigdy nie odmawiam dobrego gwałtownego zachowania, więc wiesz. Nikt tak czuły i pełny sexapilu jak ty nie byłby do tego zdolny.
19 to to.
Twój, d.
***
Nerwowe napięcie wcale nie zmalało, choć nie była to już jej pierwsza wizyta u Davida. Liz wciągnęła włęboko lodowate powietrze zanim zapukała. To była idealna powtórka wczorajszego wieczoru – usłyszała cichą muzykę płynącą z wnętrza domu, zobaczyła przytłumione światło. A ona sama znowu była przerażona ściskając w ręku niewielką butelkę wina... “Powinno być już łatwiej” pomyślała zwilżając wargi. Wiedziała w końcu czego ma się spodziewać gdy otworzy drzwi, ale za to czuła się jeszcze bardziej niecierpliwa. To, czego mogła bowiem oczekiwać to niemalże niemożność kontrolowania własnego zachowania obok jej pięknej tajemnicy.
Liz podniosła dłoń i powtórzyła cicho swoją mantrę “Robiłaś cięższe rzeczy niż to... robiłaś cięższe rzeczy niż to” w głowie i zapukała.
Usłyszała powolne, znajome kroki wzmocnione rytmicznym stukotem jego kuli, potem zobaczyła jego cień w szklanym okienku w drzwiach. Gradło miała kompletnie suche gdy drzwi, powoli otworzyły się, ukazując jego znajomą twarz.
W mgnieniu oka rozpromieniła się i założyła kosmyk włosów za ucho.
-Cześć... znowu – roześmiała się i wyczuła, że on również uśmiecha się. Coś w jego serdecznym powitaniu, czego nie potrafiła dostrzec, zrelaksowało ją.
-Witaj z powrotem – skinął głową zachęcająco otwierając szerzej drzwi. – Liz... Parker.
Gdy weszła do jego schludnego domu, chropowate ściany pełne drżących promieni światła świec i cieni, mogłaby przysiąc, że usłyszała odpowiedź swojego serca, witaj w domu.
***
Liz przysiadła na sofie Davida, jej ręce leżały równo na jej kolanach. Zrobiła by wszystko by stłumić drżenie rąk, ale gdy patrzyła, jak podchodzi do niej z kieliszkiem wina, drżenie tylko zintensywniało. Wydawało się, że nie może inaczej zareagować na jego bliskość, w każdym razie nie tego wieczora. Co prawda cała nerwowa energia zniknęła zamieniając się w niecierpliwe oczekiwanie przebiegające przez całe jej ciało.
-Proszę – powiedział po prostu podając jej kieliszek. Wyciągnęła drżącą dłoń i ich palce musnęły się lekko powodując przepływ niezauważalnego prądu przez jej rękę. Była w pełni świadoma tego fizycznego kontaktu.
-Dziękuję – uśmiechnęła się lekko patrząc do góry na jego dziwną twarz. Przez moment uchwyciła błysk jego ciemnych oczu, jak migotały w świetle świec jego salonu. W jego wzroku było coś niesamowicie smutnego, czego nie mogła ukryć nawet maska, gdy ich wzrok skrzyżował się na moment.
Liz wolałaby zobaczyć jego oczy, ale niestety były częściowo zasłonione maską, przez co przybierały daleki wyraz pod syntetycznym materiałem. Przez moment pomyślała o zajęciach z restauracji obrazów na studiach, gdy ciemne światło ujawniało to, co leżało pod powierzchnią obrazu. Jeśli był tam pierwotnie inny rysunek, na przykład matka z dzieckiem zamiast pary splecionych kochanków, promienie światła wyjawiały tą sekretną historię. Teraz również o tym pomyślała, marząc by móc rzucić takie światło na jakby wyrzeźbioną twarz Davida i dowiedzieć się, co było pod maską.
-Cieszysz się... Nowym Jorkiem? – zapytał przywracając ją do rzeczywistości. Balansował ostrożnie ciężarem ciała na kuli gdy usiadł na sofie obok niej, prostując lewą nogę tak jak poprzedniego wieczora. Tym razem jednak poruszyło ją to inaczej, wyobraziła sobie, jak bardzo musi go to boleć, szczególnie gdy przez chwilę masował w milczeniu kolano.
-Nie bardzo – roześmiała się a on zerknął na nią zaskoczony.
-Nie? Ale galerie... – zawahał się, ona zaś wyczuła, jak zmusza się do mówienia. – Brzmi ciekawie... ty.
-Ciekawie dla mnie? – uściśliła a ich oczy znowu spotkały się na moment, kompletnie pozbawiając ją tchu. Skinął głową i gwałtownie odrwócił głowę, długi kosmyk ciemnych włosów opadł mu na twarz.
-Jako agenta – wyjaśnił cicho.
Uśmiechnęła się uświadamiając sobie nagle, jak dobrze rozumiała jego telegraficzny styl, jak słowa formowały się w niej zanim je wypowiedział.
-Na ogół – zreflektowała się przypominając sobie słowa Michaela o braku entuzjazmu do tego wyjazdu.
Bo masz depresję...
-Nie wiem, po prostu tym razem mam wrażenie, że to będzie głównie praca.
-Kochasz... pracę – odparł, jego słowa były troszeczkę niewyraźne, ale ona wiedziała, że było to raczej pytanie niż stwierdzenie.
-Tak – zgodziła się lekko. – Kocham moją pracę. Robię w życiu dokładnie to, co chcę. Ale tym razem nie wiem... Po prostu nie mam do tego serca – znowu rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. Gładka powierzchnia maski była okryta cieniem od drgającego płomienia ognia, kworząc niespodziewane cienie i światła. Czyste chiaroscuro.
-Dlaczego? – zapytał patrząc się prosto przed siebie na skaczący ogień. Po raz pierwszy zauważyła piękny połysk jego włosów ale także siwe pasma które srebrzyły się w świetle ognia.
Wzdrygnęła się.
-Chyba po prostu potrzebuję przerwy. – Chyba to jest po prostu rocznica śmierci Maxa. – Cieszę się, że tym razem Michael jedzie ze mną – dodała ciepło.
-Michael? – zapytał. Liz nie była pewna, ale miała wrażenie, że w jego głosie pojawił się ślad zazdrości, a może zaskoczenia. – Przyjaciel?
-Och, Michael jest moim najlepszym przyjacielem – zaczęła wyjaśniać nie chcąc, by ją źle zrozumiał. – Jeden z moich klientów. Może nawet kiedyś widziałeś jego prace, jest miejscowy – wyjaśniła niezgrabnie. – Michael Guerin? – dorzuciła mając nadzieję, że nie brzmi zbyt dziwnie.
David zamrugał oczami i zastanowiła się, jaką dziwną emocję zobaczyła w jego oczach.
-Tak – przytaknął z entuzjazmem. – Fantastyczny... artysta.
-Więc widziałeś jego prace.
-Okno... twoja galeria – wyjaśnił cicho a Liz przysunęła się do niego bliżej by usłyszeć jego niewyraźne słowa. – Twoja strona internetowa... też – powiedział to tak, jakby to było nieśmiałe wyznanie, niemalże niesłyszalne.
Liz uśmiechnęła się z niejaką satysfakcją gdy David wydał się być milczący gdy patrzył w dół na swoje kolano, masując je nieuważnie.
-Byłeś na mojej stronie? – zapytała ciepło.
-Oczywiście – nie spojrzał na nią, ale miała wrażenie, że uśmiecha się lekko. – Ale rozczarowany, Liz... bez obrazków.
Jej policzki płonęły przy jego słowach roześmiała się nerwowo i troszeczkę za głośno i popiła wina.
-Rumienisz się – zauważył odwracając się do niej twarzą; przez Liz przebiegł dreszcz gdy jego ręka musnęła jej ramię.
-No cóż, powinieneś zobaczyć co twoje e-maile ze mną robiły – uśmiechnęła się zerkając na niego uwdzicielsko spod rzęs.
-Moje e-maile... rumieniłaś się?
-Boże, Davidzie, to niesamowite jak bardzo mnie poruszały – podniosła dłoń by wzmocnić dramatyczny efekt.
-E-mailem łatwiej – zauważył pocierając szczękę. – Dla mnie.
-Łatwiej powiedzieć to, co masz na myśli? – podrzuciła a on skinął bez słowa głową.
-Bardzo frustrujące, to – jego słowa znowu zmąciły się bardziej niż zwykle. – Ale wolę... być razem.
-Tak, mogę się założyć, że teraz ty się rumienisz – zażartowała podnosząc wyżej twarz a ich oczy spotkały się na długą chwilę.
-Zdecydowanie.
-Któregoś dnia mi pokażesz – dodała łagodnie chcąc go zapewnić, że ona wierzy, że on całkiem się otworzy. – Zobaczę, jak bardzo jesteś przystojny gdy się rumienisz.
-Nie przystojny – powiedział tylko tyle opuszczając wzrok w nieczytelnym geście. – Ale zarumieniony, tak.
-Dlaczego nosisz maskę, Davidzie? – nacisnęła lekko nie chcąc go zranić, ale musiała wiedzieć, kim on naprawdę był. – To znaczy, wiem, że twoja twarz jest poraniona, ale...
-Zniekształcona – poprawił. – Bardzo.
-I nie powiesz mi, co się stało?
-Liz, proszę – powiedział błagalnie, jego trudne słowa stały się bardziej niewyraźne. – Ty... tutaj wieczorem.
Ty tutaj wieczorem. Nie wiedzieć dlaczego nie mogła uchwycić sensu tego zdania.
-Przepraszam...? – zapytała w końcu, popijając nerwowo wino. Nienawidziła prosić go o powtórzenie czegokolwiek wiedząc, jak dużą jest to dla niego trudnością. Choć przed chwilą pomyślała, że nieźle rozumie wszystkie jego wyrażenia...
-Jesteś tutaj ze mną – uściślił powoli, przesuwając dłonią nerwowym ruchem po włosach. – Przeszłość bardzo boli. Ale ty... tak urocza.
-Och – westchnęła czując jak jej serce zaczyna bić szybko niczym wojskowy bęben.
-Powiem ci – przystanął na chwilę oddychając ciężko. – Przyrzekam.
-Dobrze – zgodziła się; jej serce bolało ją gdy wspomniał o bolesnej przeszłości. To było nie w porządku że ktoś z tak wielkim sercem, tak wrażliwą duszą mógł tak bardzo cierpieć. I z jakiś powodów poczuła przemożną chcęć chociaż dotknęcia go gdy znów odwrócił od niej wzrok.
Łagodnie nakryła jego dłoń, leżącą na udzie, swoją, niemalże tak, jakby chciała oswoić jakieś rzadkie i egzotyczne zwierzę. Przez chwilę patrzył się na jej rękę, czuła jak zamiera na moment, ale w końcu ostroznie i powoli odwrócił swoja rękę dopóki ich dłonie nie spotkały się.
Liz zadrżała gdy ich ręce zetknęły się, gdy poczuła jego ciepłą skórę muskającą jej skórę, zupełnie tak, jak poprzedniego wieczora. Wiedziała, że ten moment zależał od niej. Jego dłoń leżała pod jej dłonią, pytanie bez odpowiedzi, ale wiedziała, że tym razem on nie będzie naciskał. Delikatnie wsunęła swoje palce między jego dopóki ich dłonie nie złączyły się razem całkowicie.
-Przyrzekłem... – zaczął cicho. -Patrzeć... tylko. Nie dotykać.
Przez chwile zapomniała, że należy oddychać, dopóki jej płuca nie przypomniały o sobie gdy patrzyła w dół na ich splecione dłonie.
-W porządku, Davidzie – zapewniła, ściskając lekko jego dłoń. – Chcę więcej.
Odwrócił się do niej zaskoczony, kiwając głową na boki obserwując ją uważnie. Chciała wiedzieć, co on myślał, chciała zobaczyć jego twarz – jednak jego maska była gładka niczym kamień. Bardzo delikatnie podniosła jedną dłoń w kierunku jego twarzy, ale on natychmiast odsunął się od niej. Coś w tym było niesamowicie znajomego, coś, co wydarzyło się przed chwilą, coś z przeszłości nie z teraźniejszości.
-Chcę cię poczuć – szepnęła, cichy dźwięk uciekł z jej ust niczym elekrytyczny prąd.
Potrząsnął energicznie głową wysuwając rękę spod jej dłoni i odsuwając się od niej.
-Nie, Liz – jego odpowiedź była zaskakująco stanowcza i niemal kończąca.
-Nie chcesz poczuć mnie? – zapytała, jej głos drżął od emocji.
-Chcę – odetchnął ciężko. – Wiesz.
Znowu wyciągnęła dłoń w kierunku jego twarzy a on skłonił głowę. Tym razem nie cofnął się. Ostrożnie pogładziła jego policzek czubkami palców, czująć szorstki sztuczny materiał pod ręką. Przesunęła palce niżej, musnęła jego szyję, spotykając jego wlasną skórę, tak ciepłą i pełną życia pod jej dotykiem. Jego szyja była pokryta lekkim zarostem, gdy wciąż przesuwała niżej dłoń, dopóki nie dotarła do podstawy jego gardła, czując pulsujące życie pod palcami.
Cisza między nimi była niemalże namacalna, jedynie dźwięk ich oddechów wypełniał tą chwilę. Nagle uświadomiła sobie, że prawie niezauważalnie siedziała na jego kolanach. Powoli odwrócił się do niej I ujrzała wyraźniej, że jego lewe oko było częściowo zamknięte. Przez moment wzdrygnęła się i zastanowiła się, jak dużo to mówi o jego oszpeceniu, o tym, jak straszne musiały być rany pod maską. Przez ułamek sekundy płomienie z kominka odbiły się w jego drugim oku ukazując bursztynowy i złoty błysk. Liz jednak nie chciała zaakceptować tego szczegółu, chciala myśleć tylko o Davidzie, a nie przywoływać oczy jej jedynej miłości.
-Mogę... dotknąć? – zapytał szeptem, patrząc jej w oczy z nagłą śmiałością. – Nie chcę... – jego głos załamał się; David zamrugał.
-Nie przerazisz mnie tym razem, Davidzie – zachęciła go. Podniósł więc powoli rękę w kierunku jej twarzy. Dotknął jej policzka i zamknął oczy tak, jakby uczył się jej na pamięć, Liz zaś poczuła, jak coś kłuje ją w sercu z powodu jego bliskości i czułości.
-Piękna – szepnął cicho, mogła niemalże wyczuć szczęśliwy uśmiech w jego głosie. – Liz.
Chciała go pocałować, chciała poczuć, jak ich usta spotykają się, wydawało się to jednak niewykonalne, przynajmniej do momentu, w którym zdecyduje się zdjąć maskę. Nagle otworzył oczy i popatrzył na nią poważnie.
-Mogę... namalować cię?
Tak, jakby zapytał się, czy może ją kochać, jego prośba sprawiła, że poczuła się niesamowicie nieśmiała i jednocześnie kobieca – i po jej twarzy rozlał się gorący rumieniec.
-Dzisiaj wieczorem? – zmusiła się niemalże do odpowiedzi oddychając z trudem.
-Na... sofie - skinął głową, delikatnie przesuwając kciukiem po jej policzku.
Znowu obrazy przepływające przez jej umysł miały niewiele wspólnego z malowaniem, za to o wiele więcej z uwodzeniem. Tak jak zawsze obdarzał ją obrazami niczym pocałunkami pełnymi miłości, tak teraz sam akt malowania wydawał się być o wiele bardziej intymny.
-Dlaczego chciałbyś mnie namalować? – roześmiała się mając nadzieję, że nie jest zbyt gorąca pod jego czułą dłonią.
Powoli cofnął rękę z jej policzka.
-Malowałem – odetchnął ciężko stukając lekko laską o podłogę. – Ciebie.
Wiedziała, że powinna czuć się dziwnie po takim wyznaniu, zaskoczona albo i nawet przerażona, ale było to takie niewinne, że jedynie się rozpromieniła. Pomyślała o wszystkich obrazach z ciemnowłosą kobietą.
-Naprawdę? – słowo uciekło z jej ust razem z oddechem, i Liz pomyślała, że dobrze by było mieć większą władzę nad własnymi emocjami.
-Obraz Panny Parker – wyjaśnił. – Inne.
-Dlaczego ja? – zawołała z zaskoczeniem, choć on patrzył się przez chwilę na swoje ręce leżące na kolanach.
-Santa Fe Trend? – zapytał w końcu z cichym śmiechem i wiedziała, że się z nią drażni.
-Przypomnij mi, żebym im podziękowała – roześmiała się.
-Świetne zdjęcie – przytaknął. – Mówiłem.
-Ale ja tego nie kupuję.
-Nie?
-Widziałeś mnie gdzieś w mieście czy coś takiego? – zapytała marszcząc nos z zastanowieniem, nie mogła pozbyć się wrażenia, że działo się między nimi coś ważnego. Że utkwiła między nimi jakaś tajemnica, której nie mogła rozszyfrować.
Pokręcił zdecydowanie głową i nagle zajął się swoją kulą, tak jakby miał zamiar wstać.
-Jednak mnie namalowałeś.
-Jak anioła... ciemnowłosą dziewczynę... zmiany – wyjaśnił tajemniczo. – Dzisiaj ty.
-Och, więc teraz prawda wychodzi na jaw! – zawołała półżartem. – Po prostu podobają ci się ciemnowłose dziewczyny!
Podniósł się opierając się ciężko o kulę i popatrzył na nią w dół, nagle wydawał się być bardzo stary i zmęczony jak na tak młodego mężczyznę.
-Nigdy, Liz. Tylko ty.
***
Leżała skulona na boku, pogrążona we własnych myślach gdy David malował ją siedząc na swojej werandzie. Zapalił więcej świateł i teraz rzuciała w jego kierunku ukradkowe spojrzenia, musiała zobaczyć go wyraźniej, gdy siedział okrakiem na wysokim stołku. Jednak był za daleko, bezpieczny w świetle swojej pracowni, zerkając na nią co jakiś czas.
-Przypominasz mi Michaela.
-O? – powiedział zaskoczony. –Jak?
-On też często tak robi... Maluje a ja czytam.
-Maluje cię?
-Nie bardzo – odparła zastanawiając się znowu, czy nie wydawał się być nieco zazdrosny wypytując ją w ten sposób. – On raczej gustuje w krajobrazach... z abstarkcyjnym czuciem.
-Ja bym... myślał, że maluje cię – odparł patrząc znowu na płótno. – Piękny temat, Liz.
-Dziękuję – wsunęła rękę we włosy z zadowoleniem i zdecydowała, że zachowa jeszcze historię z Michaelem przy sobie. Michael bowiem wiódł w prostej linii do Maxa, a ona nie czuła się gotowa na mówienie o nim.
-Zamknij oczy – polecił cicho David. – Jak śpisz.
-Dlaczego namalujesz mnie jak śpię?
Przez chwilę milczał i zerknęła na niego spod półprzymkniętych powiek, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś się odezwie.
-Wtedy nie patrzysz... na mnie – odparł w końcu.
-A co w tym złego że na ciebie patrzę? – zapytała, jej oczy błądziły po jego salonie, po wirujących kolorach które wypełniały płótna na ścianach. Z jego domu emanowała niesamowita energia, która już zdążyła zapaść jej w duszę.
-Proste, nie? – odparł drapiąc się po szyi czubkiem pędzla.
-Jesteś zdumiewający.
-Ach, zły kłamca... znowu – roześmiał się nieco gwałtownie i rzucił jej spojrzenie, które mogła zakwalifikować jedynie jako flirciarskie. Nawet pomimo maski mogła zobaczyć niewypowiedzianą wiadomość w jego oczach.
-Davidzie Peytonie! – zawołała siadając na sofie. – Wcale nie kłamię!
-Zdumiewający? – powtórzył zamyślony. – Komplement?
-Oczywiście że tak – potwierdziła, opadając znowu na jego miękkie poduszki. – Nie mogę oderwać od ciebie wzroku.
-Oboje... więc – stwierdził znowu stając się nieśmiałym. – Piękna, gdy się rumienisz.
Liz poczuła, jak jej twarz staje się jeszcze gorętsza gdy ułożyła się w poprzedniej pozycji.
-Chyba jednak zamknę oczy – odparła w końcu cicho.
-Miłych snów, Liz.
Z jego błogosławieństwem zatraciła się w jego muzyce, Frank Sinatra wszedł w jej myśli, dziwny i romantyczny. Ostatnią rzeczą jaką zauważyła było uczucie niezwykłego zrelaksowania, tak, jakby wróciła do domu po długiej wędrówce, po prostu leżąc na sofie Davida gdy ją malował.
***
Biegła bez tchu z radością pomiędzy dzikimi, czerwonymi i wysokimi kwiatami. Sięgały jej powyżej kolan, tak wysoko urosły, gdy przesuwała placami po ich aksamitnych pąkach. Śmiech wydobył się gdzieś ze środka niej i wydostał się niczym wesoły potok. Znowu i znowu, śmiała się gdy czuła, że ktoś biegnie tuż za nią.
-Lizzie! – zawołał jej ojciec a ona znowu roześmiała się, tak lekko i wesoło. Coś, o czym zapomniała przez długie lata.
-Złap mnie, tatusiu! – zawołała biegnąc szybko przez falujące czerwone morze kwiatów.
-Uważaj, Lizzie! – roześmiał się biegnąc za nią. – Nie schodź ze ścieżki!
Zapiszczała gdy ją złapał i chwycił w swoje duże, silne ramiona.
-Tata!
-Mam cię, gwiazdeczko!
Wtedy krajobraz zmienił się, zamigotał niczym obraz na powierzchni wody, rozchodzące się kręgi, przemiany. Nowe ustawienie.
I nagle to Max gonił ją bez tchu gdy biegła przez falujący szkarłat. Miała na sobie długą, białą letnią sukienkę, która wirowała dookoła jej nóg przy każdym ruchu.
-Złap mnie – zażartowała rzucając mu kokieteryjne spojrzenie znad ramienia, gdy pobiegł za nią przez morze czerwonych kwiatów, których nigdy dotąd nie widziała. Nieziemskie kielichy były jednocześnie skromne i bogate.
-Tak, moja pani – odparł łapiąc ją w talii, odwracając ją i biorąc w ramiona. – No i złapałem cię, księżniczko.
-Królowo, dziękuję ci bardzo – poprawiła bez tchu, gdy przesunął dłonią po jej plecach i powodując kolejny rumieniec na jej twarzy.
-Jeszcze nie.
-Niedługo.
-Och, bardzo niedługo, kochanie – pociągnął ją w dół pomiędzy kwiaty, leżała na plecach i patrzyła w jego migoczące złote oczy gdy położył się na ziemi obok niej. Ponad nią rozciągało się różowe niebo, znajome i jednocześnie dziwnie kosmiczne. Gdzieś daleko ponad horyzontem dostrzegła wschodzące dwa bliźniacze księżyce. Pogładziła go po policzku dłonią.
-Czy to jest prawdziwe, Max? – zapytała.
Milczał przez chwilę przeczesując jej włosy palcami.
-W moich marzeniach to zawsze jest prawdziwe.
-Ale ja śpię, prawda?
-Tak, kochanie.
-Och – odparła ze smutkiem gdy ułożył się obok niej na łące, opierając głowę na dłoni i patrząc na nią. Miał na sobie dziwny strój, skórzane spodnie i lnianą koszulę, luźną i rozpiętą, tak że mogła widzieć jego opaloną klatkę piersiową. Wyciągnęła niewinną dłoń i przesunęła ją powoli po jego ciepłej skórze.
-Sny są piękne, prawda? – szepnęła z zamyśleniem.
-Właśnie dlatego są naszymi snami *– odparł z chłopięcym uśmiechem, w jego policzku pojawił się wesoły dołek.
Rozejrzała się dookoła po łące pełnej wibrujących, czerwonych kwiatów.
-Namalowałeś to, prawda?
-Co?
-Widziałam ten obraz w twojej pracowni poprzedniej nocy.
Popatrzył na nią z zastanowieniem, długie rzęsy ocieniały jego wzrok z uwodzicielkim urokiem.
-Nie próbuj tego więcej, Evans – ostrzegła go z szatańskim uśmieszkiem.
-Czego? – zapytał udając niewinność, przesuwając palce przez jej włosy.
-Wiesz, co twoje oczy robią w mojej duszy.
Pochylił głowę i nakrył jej usta w delikatnym pocałunku. Przez długą chwilę ich wargi stykały się razem, gdy Liz wsunęła palce w jego włosy i zatrzymała dłoń na jego karku.
-To samo tyczy się pocałunków – szepnęła w końcu gdzieś w okolicach jego policzka. Roześmiał się cichym ciepłym śmiechem gdy odsunął się od niej trochę by móc na nią spojrzeć.
-Tak długo o tym marzyłem. To była jedyna rzecz, która trzymała mnie przy życiu, po prostu marzenie o byciu w twoich ramionach jak teraz.
-Na Antarze?
-Tak, na Antarze.
-Sen się zaczął – zawahała się z niepewnością. – Jak wspomnienie. I takie też miałam wrażenie gdy patrzyłam na obraz.
-Owszem, twoje wspomnienie... Widziałem je raz. W wizji, gdy się całowaliśmy – położył się na plecach i popatrzył na szybko przepływające chmury, niczym coś z surrealistycznego obrazu. -Czy one nie są zachwycające? – zapytał podkładając ręce pod głowę. – Tak często widziałem te chmury i wyobrażałem sobie twoją reakcję. Co byś o nich pomyślała, o księżycach i o gwiazdach.
Liz przysunęła głowę do jego ramienia i nagle znów byli małymi dziećmi leżącymi na plecach, patrzącymi w niebo i marzącymi o przyszłości.
-Piękne – szepnęła przyciągając jego dłoń do swojego policzka. – Absolutnie piękne.
***
Liz zwalczyła potrzebę obudzenia się tak, jakby walczyła z przeciwnikiem, gdy monotonny dźwięk utrzymywał stałe, rytmiczne tempo jej snu. To było jak walenie w bęben, znowu i znowu, nudne i potwarzające się. Przez chwilę mogła przysiąc, że słyszała dookoła siebie setki nakładających się głosów, ale tylko wtuliła się głębiej w opary snu. Maria... Michael... jej rodzice. Ich głosy odbijały się echem w korytarzach jej snów, ale nie mogła zrozumieć, co mówią. Isabel? Liz mogła przysiąc, że słyszała również jej głos.
A potem znowu się zaczęło, niecierpliwy, głośny i szybki dźwięk. Liz powoli otworzyła jedno oko. Pokręcony świat dookoła niej budził pewne wątpliwości dopóki nie rozpoznała rytmicznego dźwięku stukania do frontowych drzwi.
Jej pokój był pełen poranego światła gdy zwlokła się z łóżka z jękiem i
spojrzała na zegarek – było po jedenastej. Michael – pomyślała snując się powoli do drzwi. Tylko Michael mógł przychodzić i dobijać się do niej w niedzielny poranek.
A to mogło oznaczać tylko jedno – kawę i ciasteczka z borówkami – pomyślała z niejaką radością otwierając drzwi.
***
Michael leżał na kanapie opierając głowę o oparcie. Stopy umiejscowił na jej kolanach i teraz Liz masowała je od czasu do czasu podczas rozmowy tak, jak to uwielbiał.
To było dla nich niczym rytułał, powtarzany w każdą niedzielę od paru lat. Potem zazwyczaj wałęsali się po starych sklepikach przy autostradzie, choć bardzo rzadko znajdowała coś wartościowego co zabrałaby do siebie. Bardziej chodziło tu o wspólne spędzanie czasu – choć również było to w pewnym sensie poszukiwanie skarbów, od czasu gdy kiedyś podczas ostatniego roku studiów znalazła rokokowy obraz na brudnym, przydrożnym stoisku. Tak łatwo zarobione sześć tysięcy dolarów od Sotheby’ego rozbudziło jej apetyt na odkrywanie jak nigdy do tej pory. Tak więc teraz zazwyczaj Michael szwendał się razem z nią i dotrzymywał jej towarzystwa.
-Powiedz mi wszystko – nalegał brzmiąc podejrzliwie niczym najlepsza przyjaciółka, pomyślała Liz ze śmiechem. Chodziło mu o jej randkę z Davidem Peytonem dwa wieczory temu, a Liz nie miała ochoty mówić mu, że tak wlaściwie to spotkała sie z nim dwa razy.
-Dobrze, Mario.
-Co? – zawołał z obronnym jękiem.
-Powiedz mi wszystko – zrobiła zabawną minę i pomasowała mu stopy. – Jesteś strasznie zabawny, Michael.
-To była randka, no nie? – zapytał mrukliwie.
-Owszem, Michael – przyznała z przekornym uśmiechem.
-Jeszcze jedna przyczyna, dla której powinienem wiedzieć wszystko. Mam nadzieję, że go nie znosisz.
Zawahała się przez chwilę patrząc na jego stopy.
-Nie.
-Więc jaki on jest? – jego głos brzmiał bardzo bezbronnie, aż zakuło ją to w serce.
-Michael, słuchaj- zaczęła przysuwając jego stopy bliżej siebie. – To nic ważnego.
-To coś bardzo ważnego – zaoponował łagodnie. – Wiem, że między nami nic się nie zdarzy. To znaczy wiem to z pewnością po tamtej nocy i po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa.
-A co to ma wspólnego z Davidem?
-Sposób, w jaki reagujesz na niego, Liz – westchnął Michael odgarniając z czoła włosy. – Jest bardzo... zaangażowany.
-On jest bardzo nietypowym człowiekiem, Michael – odparła ignorując jego stwierdzenie. To nie był ten teren, którym chciała się podzielić z Michaelem, a przynajmniej jeszcze nie teraz, gdy wiedziała, jak bardzo zranione muszą być jego uczucia po ich ostatniej kłótni.
-Jak nietypowy?
-Nosi protezę twarzy.
Michael zamarł na chwilę, jego brwii uniosły się do góry ze zdumieniem.
-A co to do diabła jest?
-To... to jest jakby maska – odparła, czując się niezwykle opiekuńcza w stosunku do Davida. – Myślę, że... jego twarz jest strasznie zniekształcona przez coś, co mu się stało. Widziałeś zresztą, że chodzi o kuli.
-Cholera, Liz, ten facet robi się coraz dziwniejszy.
-On nie jest dziwny, Michael – zaoponowała natychmiast. – To znaczy, trudno to wyjaśnić, ale on jest niesamowicie... łagodny. Miękki. Nawet zabawny. Utalentowany. Tak wiele różnych rzeczy można o nim powiedzieć.
Zerknęła na Michaela – jego usta otworzyły się z zaskoczenia.
-Co? – zapytała.
-Zakochałaś się w tym facecie – oznajmił cicho, jego brązowe oczy powiększyły się z niedowierzaniem.
-Wcale nie – zaprotestowała przewracając oczami. – Ledwo go znam.
-Ty i Max również ledwo znaliście się na początku - potrząsnął powoli głową obserwując ją ze swojego miejsca.
-To nie jest to samo – zaoponowała popijając łyk kawy unikając jednocześnie jego bystrego wzroku.
-To nigdy nie jest to samo, Liz – powiedział Michael z desperacją. – David Peyton bierze nad tobą górę, Liz.
-Nie będę z tobą o tym rozmawiać – mruknęła sięgając do brązowejtorebki po ciasto z borówkami.
-W porządku.
-W porządku – burknęła.
-Więc co on myśli o tym, że jadę razem z tobą do Nowego Jorku? – zapytał niespodziewanie. – Twój najlepszy przyjaciel, który akurat jest facetem?
Jej oczy zwęziły się gdy spojrzała na niego najbardziej lodowato jak tylko mogła. On jednak zaczął się śmiać.
-Tak właśnie myślałem – sapnął. – Był zazdrosny jak diabli.
-Twoja diagnoza?
-Chemia, kotku.
-Dzięki za lekcję nauki – rzuciła Liz zrzucając jego stopy z kolan.
-I przynajmniej wyjaśnia to kolejną tajemnicę, która mnie gnębiła – zreflektował się Michael siadając normalnie na sofie i sięgając po swój kubek z kawą.
-A co to jest tym razem?
-Wizje które miałem podczas tego głupiego pocałunku.
Liz wzdrygnęła się – choć ich pocałunek nie zakończył się najlepiej, to jednak nie chciała, by myślał o Nim jako o głupim. Dziwne, z całą niezręczością i niemożliwością trwania było to dla niej niczym słodkie, cenne wspomnienie.
-Michael, ten pocałunek nie był głupi.
-Widziałem Maxa gdy się całowaliśmy, Liz, tak samo jak ty. Ale to nie wszystko – powiedział ignorując jej słowa.
-Co jeszcze? – zapytała, jej głos był pełen niepewności. Co takiego mógł dostrzec Michael w ulotnym momencie intymności?
-Spałaś w swoim pokoju i ktoś podszedł do twojego łóżka.
-Co?
-Myślałem, że to był Futur Max albo coś... długie ciemne włosy i w ogóle. Ale teraz to rozumiem – zastanowił się, zupełnie tak, jakby myślał na głos. – Facet nie miał twarzy... a w każdym razie ja nie mogłem jej zobaczyć.
-Bez twarzy?
-To był rodzaj... pustki – skinąłgłową. – Jak coś w rodzaju maski.
-Widziałeś Davida Peytona w moim umyśle – szepnęła z niejakim zachwytem.
-Nie, Liz, nie w twoim umyśle – poprawił ją lekko. – W twojej duszy.
Liz zadrżała lekko, oznaczało to bowiem, że w jakiś sposób nieśmiały, tajemniczy David Peyton wkroczył do jej wewnętrznego sanktuarium, tego, które było zarezerwowane wyłącznie dla Maxa – zanim jeszcze się spotkali czy dotknęli.
Najwidoczniej jej uczucia były w większym niebezpieczeństwie niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać.
* - przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Mój ukochany fragment chyba całego opowiadania, w oryginale brzmi piękniej.
Dreams are perfect, aren’t they? - she whispered reverently.
That's what makes them our dreams
Antarskie Niebo
Część XIII
Davidzie,
Z przyjemnością uczczę mój wyjazd do Nowego Jorku. Dziś wieczorem o 19 w takim razie? A przy okazji... byłeś wczoraj prawdziwym dżentelmenem. To chyba raczej ja byłam gwałtowna, prawda? Mimo wszystko obiecuję, że będę dzisiaj prawdziwą damą. No dobrze, nowoczesną damą...
Twoja Liz
***
Nowoczesna Liz,
Nigdy nie odmawiam dobrego gwałtownego zachowania, więc wiesz. Nikt tak czuły i pełny sexapilu jak ty nie byłby do tego zdolny.
19 to to.
Twój, d.
***
Nerwowe napięcie wcale nie zmalało, choć nie była to już jej pierwsza wizyta u Davida. Liz wciągnęła włęboko lodowate powietrze zanim zapukała. To była idealna powtórka wczorajszego wieczoru – usłyszała cichą muzykę płynącą z wnętrza domu, zobaczyła przytłumione światło. A ona sama znowu była przerażona ściskając w ręku niewielką butelkę wina... “Powinno być już łatwiej” pomyślała zwilżając wargi. Wiedziała w końcu czego ma się spodziewać gdy otworzy drzwi, ale za to czuła się jeszcze bardziej niecierpliwa. To, czego mogła bowiem oczekiwać to niemalże niemożność kontrolowania własnego zachowania obok jej pięknej tajemnicy.
Liz podniosła dłoń i powtórzyła cicho swoją mantrę “Robiłaś cięższe rzeczy niż to... robiłaś cięższe rzeczy niż to” w głowie i zapukała.
Usłyszała powolne, znajome kroki wzmocnione rytmicznym stukotem jego kuli, potem zobaczyła jego cień w szklanym okienku w drzwiach. Gradło miała kompletnie suche gdy drzwi, powoli otworzyły się, ukazując jego znajomą twarz.
W mgnieniu oka rozpromieniła się i założyła kosmyk włosów za ucho.
-Cześć... znowu – roześmiała się i wyczuła, że on również uśmiecha się. Coś w jego serdecznym powitaniu, czego nie potrafiła dostrzec, zrelaksowało ją.
-Witaj z powrotem – skinął głową zachęcająco otwierając szerzej drzwi. – Liz... Parker.
Gdy weszła do jego schludnego domu, chropowate ściany pełne drżących promieni światła świec i cieni, mogłaby przysiąc, że usłyszała odpowiedź swojego serca, witaj w domu.
***
Liz przysiadła na sofie Davida, jej ręce leżały równo na jej kolanach. Zrobiła by wszystko by stłumić drżenie rąk, ale gdy patrzyła, jak podchodzi do niej z kieliszkiem wina, drżenie tylko zintensywniało. Wydawało się, że nie może inaczej zareagować na jego bliskość, w każdym razie nie tego wieczora. Co prawda cała nerwowa energia zniknęła zamieniając się w niecierpliwe oczekiwanie przebiegające przez całe jej ciało.
-Proszę – powiedział po prostu podając jej kieliszek. Wyciągnęła drżącą dłoń i ich palce musnęły się lekko powodując przepływ niezauważalnego prądu przez jej rękę. Była w pełni świadoma tego fizycznego kontaktu.
-Dziękuję – uśmiechnęła się lekko patrząc do góry na jego dziwną twarz. Przez moment uchwyciła błysk jego ciemnych oczu, jak migotały w świetle świec jego salonu. W jego wzroku było coś niesamowicie smutnego, czego nie mogła ukryć nawet maska, gdy ich wzrok skrzyżował się na moment.
Liz wolałaby zobaczyć jego oczy, ale niestety były częściowo zasłonione maską, przez co przybierały daleki wyraz pod syntetycznym materiałem. Przez moment pomyślała o zajęciach z restauracji obrazów na studiach, gdy ciemne światło ujawniało to, co leżało pod powierzchnią obrazu. Jeśli był tam pierwotnie inny rysunek, na przykład matka z dzieckiem zamiast pary splecionych kochanków, promienie światła wyjawiały tą sekretną historię. Teraz również o tym pomyślała, marząc by móc rzucić takie światło na jakby wyrzeźbioną twarz Davida i dowiedzieć się, co było pod maską.
-Cieszysz się... Nowym Jorkiem? – zapytał przywracając ją do rzeczywistości. Balansował ostrożnie ciężarem ciała na kuli gdy usiadł na sofie obok niej, prostując lewą nogę tak jak poprzedniego wieczora. Tym razem jednak poruszyło ją to inaczej, wyobraziła sobie, jak bardzo musi go to boleć, szczególnie gdy przez chwilę masował w milczeniu kolano.
-Nie bardzo – roześmiała się a on zerknął na nią zaskoczony.
-Nie? Ale galerie... – zawahał się, ona zaś wyczuła, jak zmusza się do mówienia. – Brzmi ciekawie... ty.
-Ciekawie dla mnie? – uściśliła a ich oczy znowu spotkały się na moment, kompletnie pozbawiając ją tchu. Skinął głową i gwałtownie odrwócił głowę, długi kosmyk ciemnych włosów opadł mu na twarz.
-Jako agenta – wyjaśnił cicho.
Uśmiechnęła się uświadamiając sobie nagle, jak dobrze rozumiała jego telegraficzny styl, jak słowa formowały się w niej zanim je wypowiedział.
-Na ogół – zreflektowała się przypominając sobie słowa Michaela o braku entuzjazmu do tego wyjazdu.
Bo masz depresję...
-Nie wiem, po prostu tym razem mam wrażenie, że to będzie głównie praca.
-Kochasz... pracę – odparł, jego słowa były troszeczkę niewyraźne, ale ona wiedziała, że było to raczej pytanie niż stwierdzenie.
-Tak – zgodziła się lekko. – Kocham moją pracę. Robię w życiu dokładnie to, co chcę. Ale tym razem nie wiem... Po prostu nie mam do tego serca – znowu rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. Gładka powierzchnia maski była okryta cieniem od drgającego płomienia ognia, kworząc niespodziewane cienie i światła. Czyste chiaroscuro.
-Dlaczego? – zapytał patrząc się prosto przed siebie na skaczący ogień. Po raz pierwszy zauważyła piękny połysk jego włosów ale także siwe pasma które srebrzyły się w świetle ognia.
Wzdrygnęła się.
-Chyba po prostu potrzebuję przerwy. – Chyba to jest po prostu rocznica śmierci Maxa. – Cieszę się, że tym razem Michael jedzie ze mną – dodała ciepło.
-Michael? – zapytał. Liz nie była pewna, ale miała wrażenie, że w jego głosie pojawił się ślad zazdrości, a może zaskoczenia. – Przyjaciel?
-Och, Michael jest moim najlepszym przyjacielem – zaczęła wyjaśniać nie chcąc, by ją źle zrozumiał. – Jeden z moich klientów. Może nawet kiedyś widziałeś jego prace, jest miejscowy – wyjaśniła niezgrabnie. – Michael Guerin? – dorzuciła mając nadzieję, że nie brzmi zbyt dziwnie.
David zamrugał oczami i zastanowiła się, jaką dziwną emocję zobaczyła w jego oczach.
-Tak – przytaknął z entuzjazmem. – Fantastyczny... artysta.
-Więc widziałeś jego prace.
-Okno... twoja galeria – wyjaśnił cicho a Liz przysunęła się do niego bliżej by usłyszeć jego niewyraźne słowa. – Twoja strona internetowa... też – powiedział to tak, jakby to było nieśmiałe wyznanie, niemalże niesłyszalne.
Liz uśmiechnęła się z niejaką satysfakcją gdy David wydał się być milczący gdy patrzył w dół na swoje kolano, masując je nieuważnie.
-Byłeś na mojej stronie? – zapytała ciepło.
-Oczywiście – nie spojrzał na nią, ale miała wrażenie, że uśmiecha się lekko. – Ale rozczarowany, Liz... bez obrazków.
Jej policzki płonęły przy jego słowach roześmiała się nerwowo i troszeczkę za głośno i popiła wina.
-Rumienisz się – zauważył odwracając się do niej twarzą; przez Liz przebiegł dreszcz gdy jego ręka musnęła jej ramię.
-No cóż, powinieneś zobaczyć co twoje e-maile ze mną robiły – uśmiechnęła się zerkając na niego uwdzicielsko spod rzęs.
-Moje e-maile... rumieniłaś się?
-Boże, Davidzie, to niesamowite jak bardzo mnie poruszały – podniosła dłoń by wzmocnić dramatyczny efekt.
-E-mailem łatwiej – zauważył pocierając szczękę. – Dla mnie.
-Łatwiej powiedzieć to, co masz na myśli? – podrzuciła a on skinął bez słowa głową.
-Bardzo frustrujące, to – jego słowa znowu zmąciły się bardziej niż zwykle. – Ale wolę... być razem.
-Tak, mogę się założyć, że teraz ty się rumienisz – zażartowała podnosząc wyżej twarz a ich oczy spotkały się na długą chwilę.
-Zdecydowanie.
-Któregoś dnia mi pokażesz – dodała łagodnie chcąc go zapewnić, że ona wierzy, że on całkiem się otworzy. – Zobaczę, jak bardzo jesteś przystojny gdy się rumienisz.
-Nie przystojny – powiedział tylko tyle opuszczając wzrok w nieczytelnym geście. – Ale zarumieniony, tak.
-Dlaczego nosisz maskę, Davidzie? – nacisnęła lekko nie chcąc go zranić, ale musiała wiedzieć, kim on naprawdę był. – To znaczy, wiem, że twoja twarz jest poraniona, ale...
-Zniekształcona – poprawił. – Bardzo.
-I nie powiesz mi, co się stało?
-Liz, proszę – powiedział błagalnie, jego trudne słowa stały się bardziej niewyraźne. – Ty... tutaj wieczorem.
Ty tutaj wieczorem. Nie wiedzieć dlaczego nie mogła uchwycić sensu tego zdania.
-Przepraszam...? – zapytała w końcu, popijając nerwowo wino. Nienawidziła prosić go o powtórzenie czegokolwiek wiedząc, jak dużą jest to dla niego trudnością. Choć przed chwilą pomyślała, że nieźle rozumie wszystkie jego wyrażenia...
-Jesteś tutaj ze mną – uściślił powoli, przesuwając dłonią nerwowym ruchem po włosach. – Przeszłość bardzo boli. Ale ty... tak urocza.
-Och – westchnęła czując jak jej serce zaczyna bić szybko niczym wojskowy bęben.
-Powiem ci – przystanął na chwilę oddychając ciężko. – Przyrzekam.
-Dobrze – zgodziła się; jej serce bolało ją gdy wspomniał o bolesnej przeszłości. To było nie w porządku że ktoś z tak wielkim sercem, tak wrażliwą duszą mógł tak bardzo cierpieć. I z jakiś powodów poczuła przemożną chcęć chociaż dotknęcia go gdy znów odwrócił od niej wzrok.
Łagodnie nakryła jego dłoń, leżącą na udzie, swoją, niemalże tak, jakby chciała oswoić jakieś rzadkie i egzotyczne zwierzę. Przez chwilę patrzył się na jej rękę, czuła jak zamiera na moment, ale w końcu ostroznie i powoli odwrócił swoja rękę dopóki ich dłonie nie spotkały się.
Liz zadrżała gdy ich ręce zetknęły się, gdy poczuła jego ciepłą skórę muskającą jej skórę, zupełnie tak, jak poprzedniego wieczora. Wiedziała, że ten moment zależał od niej. Jego dłoń leżała pod jej dłonią, pytanie bez odpowiedzi, ale wiedziała, że tym razem on nie będzie naciskał. Delikatnie wsunęła swoje palce między jego dopóki ich dłonie nie złączyły się razem całkowicie.
-Przyrzekłem... – zaczął cicho. -Patrzeć... tylko. Nie dotykać.
Przez chwile zapomniała, że należy oddychać, dopóki jej płuca nie przypomniały o sobie gdy patrzyła w dół na ich splecione dłonie.
-W porządku, Davidzie – zapewniła, ściskając lekko jego dłoń. – Chcę więcej.
Odwrócił się do niej zaskoczony, kiwając głową na boki obserwując ją uważnie. Chciała wiedzieć, co on myślał, chciała zobaczyć jego twarz – jednak jego maska była gładka niczym kamień. Bardzo delikatnie podniosła jedną dłoń w kierunku jego twarzy, ale on natychmiast odsunął się od niej. Coś w tym było niesamowicie znajomego, coś, co wydarzyło się przed chwilą, coś z przeszłości nie z teraźniejszości.
-Chcę cię poczuć – szepnęła, cichy dźwięk uciekł z jej ust niczym elekrytyczny prąd.
Potrząsnął energicznie głową wysuwając rękę spod jej dłoni i odsuwając się od niej.
-Nie, Liz – jego odpowiedź była zaskakująco stanowcza i niemal kończąca.
-Nie chcesz poczuć mnie? – zapytała, jej głos drżął od emocji.
-Chcę – odetchnął ciężko. – Wiesz.
Znowu wyciągnęła dłoń w kierunku jego twarzy a on skłonił głowę. Tym razem nie cofnął się. Ostrożnie pogładziła jego policzek czubkami palców, czująć szorstki sztuczny materiał pod ręką. Przesunęła palce niżej, musnęła jego szyję, spotykając jego wlasną skórę, tak ciepłą i pełną życia pod jej dotykiem. Jego szyja była pokryta lekkim zarostem, gdy wciąż przesuwała niżej dłoń, dopóki nie dotarła do podstawy jego gardła, czując pulsujące życie pod palcami.
Cisza między nimi była niemalże namacalna, jedynie dźwięk ich oddechów wypełniał tą chwilę. Nagle uświadomiła sobie, że prawie niezauważalnie siedziała na jego kolanach. Powoli odwrócił się do niej I ujrzała wyraźniej, że jego lewe oko było częściowo zamknięte. Przez moment wzdrygnęła się i zastanowiła się, jak dużo to mówi o jego oszpeceniu, o tym, jak straszne musiały być rany pod maską. Przez ułamek sekundy płomienie z kominka odbiły się w jego drugim oku ukazując bursztynowy i złoty błysk. Liz jednak nie chciała zaakceptować tego szczegółu, chciala myśleć tylko o Davidzie, a nie przywoływać oczy jej jedynej miłości.
-Mogę... dotknąć? – zapytał szeptem, patrząc jej w oczy z nagłą śmiałością. – Nie chcę... – jego głos załamał się; David zamrugał.
-Nie przerazisz mnie tym razem, Davidzie – zachęciła go. Podniósł więc powoli rękę w kierunku jej twarzy. Dotknął jej policzka i zamknął oczy tak, jakby uczył się jej na pamięć, Liz zaś poczuła, jak coś kłuje ją w sercu z powodu jego bliskości i czułości.
-Piękna – szepnął cicho, mogła niemalże wyczuć szczęśliwy uśmiech w jego głosie. – Liz.
Chciała go pocałować, chciała poczuć, jak ich usta spotykają się, wydawało się to jednak niewykonalne, przynajmniej do momentu, w którym zdecyduje się zdjąć maskę. Nagle otworzył oczy i popatrzył na nią poważnie.
-Mogę... namalować cię?
Tak, jakby zapytał się, czy może ją kochać, jego prośba sprawiła, że poczuła się niesamowicie nieśmiała i jednocześnie kobieca – i po jej twarzy rozlał się gorący rumieniec.
-Dzisiaj wieczorem? – zmusiła się niemalże do odpowiedzi oddychając z trudem.
-Na... sofie - skinął głową, delikatnie przesuwając kciukiem po jej policzku.
Znowu obrazy przepływające przez jej umysł miały niewiele wspólnego z malowaniem, za to o wiele więcej z uwodzeniem. Tak jak zawsze obdarzał ją obrazami niczym pocałunkami pełnymi miłości, tak teraz sam akt malowania wydawał się być o wiele bardziej intymny.
-Dlaczego chciałbyś mnie namalować? – roześmiała się mając nadzieję, że nie jest zbyt gorąca pod jego czułą dłonią.
Powoli cofnął rękę z jej policzka.
-Malowałem – odetchnął ciężko stukając lekko laską o podłogę. – Ciebie.
Wiedziała, że powinna czuć się dziwnie po takim wyznaniu, zaskoczona albo i nawet przerażona, ale było to takie niewinne, że jedynie się rozpromieniła. Pomyślała o wszystkich obrazach z ciemnowłosą kobietą.
-Naprawdę? – słowo uciekło z jej ust razem z oddechem, i Liz pomyślała, że dobrze by było mieć większą władzę nad własnymi emocjami.
-Obraz Panny Parker – wyjaśnił. – Inne.
-Dlaczego ja? – zawołała z zaskoczeniem, choć on patrzył się przez chwilę na swoje ręce leżące na kolanach.
-Santa Fe Trend? – zapytał w końcu z cichym śmiechem i wiedziała, że się z nią drażni.
-Przypomnij mi, żebym im podziękowała – roześmiała się.
-Świetne zdjęcie – przytaknął. – Mówiłem.
-Ale ja tego nie kupuję.
-Nie?
-Widziałeś mnie gdzieś w mieście czy coś takiego? – zapytała marszcząc nos z zastanowieniem, nie mogła pozbyć się wrażenia, że działo się między nimi coś ważnego. Że utkwiła między nimi jakaś tajemnica, której nie mogła rozszyfrować.
Pokręcił zdecydowanie głową i nagle zajął się swoją kulą, tak jakby miał zamiar wstać.
-Jednak mnie namalowałeś.
-Jak anioła... ciemnowłosą dziewczynę... zmiany – wyjaśnił tajemniczo. – Dzisiaj ty.
-Och, więc teraz prawda wychodzi na jaw! – zawołała półżartem. – Po prostu podobają ci się ciemnowłose dziewczyny!
Podniósł się opierając się ciężko o kulę i popatrzył na nią w dół, nagle wydawał się być bardzo stary i zmęczony jak na tak młodego mężczyznę.
-Nigdy, Liz. Tylko ty.
***
Leżała skulona na boku, pogrążona we własnych myślach gdy David malował ją siedząc na swojej werandzie. Zapalił więcej świateł i teraz rzuciała w jego kierunku ukradkowe spojrzenia, musiała zobaczyć go wyraźniej, gdy siedział okrakiem na wysokim stołku. Jednak był za daleko, bezpieczny w świetle swojej pracowni, zerkając na nią co jakiś czas.
-Przypominasz mi Michaela.
-O? – powiedział zaskoczony. –Jak?
-On też często tak robi... Maluje a ja czytam.
-Maluje cię?
-Nie bardzo – odparła zastanawiając się znowu, czy nie wydawał się być nieco zazdrosny wypytując ją w ten sposób. – On raczej gustuje w krajobrazach... z abstarkcyjnym czuciem.
-Ja bym... myślał, że maluje cię – odparł patrząc znowu na płótno. – Piękny temat, Liz.
-Dziękuję – wsunęła rękę we włosy z zadowoleniem i zdecydowała, że zachowa jeszcze historię z Michaelem przy sobie. Michael bowiem wiódł w prostej linii do Maxa, a ona nie czuła się gotowa na mówienie o nim.
-Zamknij oczy – polecił cicho David. – Jak śpisz.
-Dlaczego namalujesz mnie jak śpię?
Przez chwilę milczał i zerknęła na niego spod półprzymkniętych powiek, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś się odezwie.
-Wtedy nie patrzysz... na mnie – odparł w końcu.
-A co w tym złego że na ciebie patrzę? – zapytała, jej oczy błądziły po jego salonie, po wirujących kolorach które wypełniały płótna na ścianach. Z jego domu emanowała niesamowita energia, która już zdążyła zapaść jej w duszę.
-Proste, nie? – odparł drapiąc się po szyi czubkiem pędzla.
-Jesteś zdumiewający.
-Ach, zły kłamca... znowu – roześmiał się nieco gwałtownie i rzucił jej spojrzenie, które mogła zakwalifikować jedynie jako flirciarskie. Nawet pomimo maski mogła zobaczyć niewypowiedzianą wiadomość w jego oczach.
-Davidzie Peytonie! – zawołała siadając na sofie. – Wcale nie kłamię!
-Zdumiewający? – powtórzył zamyślony. – Komplement?
-Oczywiście że tak – potwierdziła, opadając znowu na jego miękkie poduszki. – Nie mogę oderwać od ciebie wzroku.
-Oboje... więc – stwierdził znowu stając się nieśmiałym. – Piękna, gdy się rumienisz.
Liz poczuła, jak jej twarz staje się jeszcze gorętsza gdy ułożyła się w poprzedniej pozycji.
-Chyba jednak zamknę oczy – odparła w końcu cicho.
-Miłych snów, Liz.
Z jego błogosławieństwem zatraciła się w jego muzyce, Frank Sinatra wszedł w jej myśli, dziwny i romantyczny. Ostatnią rzeczą jaką zauważyła było uczucie niezwykłego zrelaksowania, tak, jakby wróciła do domu po długiej wędrówce, po prostu leżąc na sofie Davida gdy ją malował.
***
Biegła bez tchu z radością pomiędzy dzikimi, czerwonymi i wysokimi kwiatami. Sięgały jej powyżej kolan, tak wysoko urosły, gdy przesuwała placami po ich aksamitnych pąkach. Śmiech wydobył się gdzieś ze środka niej i wydostał się niczym wesoły potok. Znowu i znowu, śmiała się gdy czuła, że ktoś biegnie tuż za nią.
-Lizzie! – zawołał jej ojciec a ona znowu roześmiała się, tak lekko i wesoło. Coś, o czym zapomniała przez długie lata.
-Złap mnie, tatusiu! – zawołała biegnąc szybko przez falujące czerwone morze kwiatów.
-Uważaj, Lizzie! – roześmiał się biegnąc za nią. – Nie schodź ze ścieżki!
Zapiszczała gdy ją złapał i chwycił w swoje duże, silne ramiona.
-Tata!
-Mam cię, gwiazdeczko!
Wtedy krajobraz zmienił się, zamigotał niczym obraz na powierzchni wody, rozchodzące się kręgi, przemiany. Nowe ustawienie.
I nagle to Max gonił ją bez tchu gdy biegła przez falujący szkarłat. Miała na sobie długą, białą letnią sukienkę, która wirowała dookoła jej nóg przy każdym ruchu.
-Złap mnie – zażartowała rzucając mu kokieteryjne spojrzenie znad ramienia, gdy pobiegł za nią przez morze czerwonych kwiatów, których nigdy dotąd nie widziała. Nieziemskie kielichy były jednocześnie skromne i bogate.
-Tak, moja pani – odparł łapiąc ją w talii, odwracając ją i biorąc w ramiona. – No i złapałem cię, księżniczko.
-Królowo, dziękuję ci bardzo – poprawiła bez tchu, gdy przesunął dłonią po jej plecach i powodując kolejny rumieniec na jej twarzy.
-Jeszcze nie.
-Niedługo.
-Och, bardzo niedługo, kochanie – pociągnął ją w dół pomiędzy kwiaty, leżała na plecach i patrzyła w jego migoczące złote oczy gdy położył się na ziemi obok niej. Ponad nią rozciągało się różowe niebo, znajome i jednocześnie dziwnie kosmiczne. Gdzieś daleko ponad horyzontem dostrzegła wschodzące dwa bliźniacze księżyce. Pogładziła go po policzku dłonią.
-Czy to jest prawdziwe, Max? – zapytała.
Milczał przez chwilę przeczesując jej włosy palcami.
-W moich marzeniach to zawsze jest prawdziwe.
-Ale ja śpię, prawda?
-Tak, kochanie.
-Och – odparła ze smutkiem gdy ułożył się obok niej na łące, opierając głowę na dłoni i patrząc na nią. Miał na sobie dziwny strój, skórzane spodnie i lnianą koszulę, luźną i rozpiętą, tak że mogła widzieć jego opaloną klatkę piersiową. Wyciągnęła niewinną dłoń i przesunęła ją powoli po jego ciepłej skórze.
-Sny są piękne, prawda? – szepnęła z zamyśleniem.
-Właśnie dlatego są naszymi snami *– odparł z chłopięcym uśmiechem, w jego policzku pojawił się wesoły dołek.
Rozejrzała się dookoła po łące pełnej wibrujących, czerwonych kwiatów.
-Namalowałeś to, prawda?
-Co?
-Widziałam ten obraz w twojej pracowni poprzedniej nocy.
Popatrzył na nią z zastanowieniem, długie rzęsy ocieniały jego wzrok z uwodzicielkim urokiem.
-Nie próbuj tego więcej, Evans – ostrzegła go z szatańskim uśmieszkiem.
-Czego? – zapytał udając niewinność, przesuwając palce przez jej włosy.
-Wiesz, co twoje oczy robią w mojej duszy.
Pochylił głowę i nakrył jej usta w delikatnym pocałunku. Przez długą chwilę ich wargi stykały się razem, gdy Liz wsunęła palce w jego włosy i zatrzymała dłoń na jego karku.
-To samo tyczy się pocałunków – szepnęła w końcu gdzieś w okolicach jego policzka. Roześmiał się cichym ciepłym śmiechem gdy odsunął się od niej trochę by móc na nią spojrzeć.
-Tak długo o tym marzyłem. To była jedyna rzecz, która trzymała mnie przy życiu, po prostu marzenie o byciu w twoich ramionach jak teraz.
-Na Antarze?
-Tak, na Antarze.
-Sen się zaczął – zawahała się z niepewnością. – Jak wspomnienie. I takie też miałam wrażenie gdy patrzyłam na obraz.
-Owszem, twoje wspomnienie... Widziałem je raz. W wizji, gdy się całowaliśmy – położył się na plecach i popatrzył na szybko przepływające chmury, niczym coś z surrealistycznego obrazu. -Czy one nie są zachwycające? – zapytał podkładając ręce pod głowę. – Tak często widziałem te chmury i wyobrażałem sobie twoją reakcję. Co byś o nich pomyślała, o księżycach i o gwiazdach.
Liz przysunęła głowę do jego ramienia i nagle znów byli małymi dziećmi leżącymi na plecach, patrzącymi w niebo i marzącymi o przyszłości.
-Piękne – szepnęła przyciągając jego dłoń do swojego policzka. – Absolutnie piękne.
***
Liz zwalczyła potrzebę obudzenia się tak, jakby walczyła z przeciwnikiem, gdy monotonny dźwięk utrzymywał stałe, rytmiczne tempo jej snu. To było jak walenie w bęben, znowu i znowu, nudne i potwarzające się. Przez chwilę mogła przysiąc, że słyszała dookoła siebie setki nakładających się głosów, ale tylko wtuliła się głębiej w opary snu. Maria... Michael... jej rodzice. Ich głosy odbijały się echem w korytarzach jej snów, ale nie mogła zrozumieć, co mówią. Isabel? Liz mogła przysiąc, że słyszała również jej głos.
A potem znowu się zaczęło, niecierpliwy, głośny i szybki dźwięk. Liz powoli otworzyła jedno oko. Pokręcony świat dookoła niej budził pewne wątpliwości dopóki nie rozpoznała rytmicznego dźwięku stukania do frontowych drzwi.
Jej pokój był pełen poranego światła gdy zwlokła się z łóżka z jękiem i
spojrzała na zegarek – było po jedenastej. Michael – pomyślała snując się powoli do drzwi. Tylko Michael mógł przychodzić i dobijać się do niej w niedzielny poranek.
A to mogło oznaczać tylko jedno – kawę i ciasteczka z borówkami – pomyślała z niejaką radością otwierając drzwi.
***
Michael leżał na kanapie opierając głowę o oparcie. Stopy umiejscowił na jej kolanach i teraz Liz masowała je od czasu do czasu podczas rozmowy tak, jak to uwielbiał.
To było dla nich niczym rytułał, powtarzany w każdą niedzielę od paru lat. Potem zazwyczaj wałęsali się po starych sklepikach przy autostradzie, choć bardzo rzadko znajdowała coś wartościowego co zabrałaby do siebie. Bardziej chodziło tu o wspólne spędzanie czasu – choć również było to w pewnym sensie poszukiwanie skarbów, od czasu gdy kiedyś podczas ostatniego roku studiów znalazła rokokowy obraz na brudnym, przydrożnym stoisku. Tak łatwo zarobione sześć tysięcy dolarów od Sotheby’ego rozbudziło jej apetyt na odkrywanie jak nigdy do tej pory. Tak więc teraz zazwyczaj Michael szwendał się razem z nią i dotrzymywał jej towarzystwa.
-Powiedz mi wszystko – nalegał brzmiąc podejrzliwie niczym najlepsza przyjaciółka, pomyślała Liz ze śmiechem. Chodziło mu o jej randkę z Davidem Peytonem dwa wieczory temu, a Liz nie miała ochoty mówić mu, że tak wlaściwie to spotkała sie z nim dwa razy.
-Dobrze, Mario.
-Co? – zawołał z obronnym jękiem.
-Powiedz mi wszystko – zrobiła zabawną minę i pomasowała mu stopy. – Jesteś strasznie zabawny, Michael.
-To była randka, no nie? – zapytał mrukliwie.
-Owszem, Michael – przyznała z przekornym uśmiechem.
-Jeszcze jedna przyczyna, dla której powinienem wiedzieć wszystko. Mam nadzieję, że go nie znosisz.
Zawahała się przez chwilę patrząc na jego stopy.
-Nie.
-Więc jaki on jest? – jego głos brzmiał bardzo bezbronnie, aż zakuło ją to w serce.
-Michael, słuchaj- zaczęła przysuwając jego stopy bliżej siebie. – To nic ważnego.
-To coś bardzo ważnego – zaoponował łagodnie. – Wiem, że między nami nic się nie zdarzy. To znaczy wiem to z pewnością po tamtej nocy i po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa.
-A co to ma wspólnego z Davidem?
-Sposób, w jaki reagujesz na niego, Liz – westchnął Michael odgarniając z czoła włosy. – Jest bardzo... zaangażowany.
-On jest bardzo nietypowym człowiekiem, Michael – odparła ignorując jego stwierdzenie. To nie był ten teren, którym chciała się podzielić z Michaelem, a przynajmniej jeszcze nie teraz, gdy wiedziała, jak bardzo zranione muszą być jego uczucia po ich ostatniej kłótni.
-Jak nietypowy?
-Nosi protezę twarzy.
Michael zamarł na chwilę, jego brwii uniosły się do góry ze zdumieniem.
-A co to do diabła jest?
-To... to jest jakby maska – odparła, czując się niezwykle opiekuńcza w stosunku do Davida. – Myślę, że... jego twarz jest strasznie zniekształcona przez coś, co mu się stało. Widziałeś zresztą, że chodzi o kuli.
-Cholera, Liz, ten facet robi się coraz dziwniejszy.
-On nie jest dziwny, Michael – zaoponowała natychmiast. – To znaczy, trudno to wyjaśnić, ale on jest niesamowicie... łagodny. Miękki. Nawet zabawny. Utalentowany. Tak wiele różnych rzeczy można o nim powiedzieć.
Zerknęła na Michaela – jego usta otworzyły się z zaskoczenia.
-Co? – zapytała.
-Zakochałaś się w tym facecie – oznajmił cicho, jego brązowe oczy powiększyły się z niedowierzaniem.
-Wcale nie – zaprotestowała przewracając oczami. – Ledwo go znam.
-Ty i Max również ledwo znaliście się na początku - potrząsnął powoli głową obserwując ją ze swojego miejsca.
-To nie jest to samo – zaoponowała popijając łyk kawy unikając jednocześnie jego bystrego wzroku.
-To nigdy nie jest to samo, Liz – powiedział Michael z desperacją. – David Peyton bierze nad tobą górę, Liz.
-Nie będę z tobą o tym rozmawiać – mruknęła sięgając do brązowejtorebki po ciasto z borówkami.
-W porządku.
-W porządku – burknęła.
-Więc co on myśli o tym, że jadę razem z tobą do Nowego Jorku? – zapytał niespodziewanie. – Twój najlepszy przyjaciel, który akurat jest facetem?
Jej oczy zwęziły się gdy spojrzała na niego najbardziej lodowato jak tylko mogła. On jednak zaczął się śmiać.
-Tak właśnie myślałem – sapnął. – Był zazdrosny jak diabli.
-Twoja diagnoza?
-Chemia, kotku.
-Dzięki za lekcję nauki – rzuciła Liz zrzucając jego stopy z kolan.
-I przynajmniej wyjaśnia to kolejną tajemnicę, która mnie gnębiła – zreflektował się Michael siadając normalnie na sofie i sięgając po swój kubek z kawą.
-A co to jest tym razem?
-Wizje które miałem podczas tego głupiego pocałunku.
Liz wzdrygnęła się – choć ich pocałunek nie zakończył się najlepiej, to jednak nie chciała, by myślał o Nim jako o głupim. Dziwne, z całą niezręczością i niemożliwością trwania było to dla niej niczym słodkie, cenne wspomnienie.
-Michael, ten pocałunek nie był głupi.
-Widziałem Maxa gdy się całowaliśmy, Liz, tak samo jak ty. Ale to nie wszystko – powiedział ignorując jej słowa.
-Co jeszcze? – zapytała, jej głos był pełen niepewności. Co takiego mógł dostrzec Michael w ulotnym momencie intymności?
-Spałaś w swoim pokoju i ktoś podszedł do twojego łóżka.
-Co?
-Myślałem, że to był Futur Max albo coś... długie ciemne włosy i w ogóle. Ale teraz to rozumiem – zastanowił się, zupełnie tak, jakby myślał na głos. – Facet nie miał twarzy... a w każdym razie ja nie mogłem jej zobaczyć.
-Bez twarzy?
-To był rodzaj... pustki – skinąłgłową. – Jak coś w rodzaju maski.
-Widziałeś Davida Peytona w moim umyśle – szepnęła z niejakim zachwytem.
-Nie, Liz, nie w twoim umyśle – poprawił ją lekko. – W twojej duszy.
Liz zadrżała lekko, oznaczało to bowiem, że w jakiś sposób nieśmiały, tajemniczy David Peyton wkroczył do jej wewnętrznego sanktuarium, tego, które było zarezerwowane wyłącznie dla Maxa – zanim jeszcze się spotkali czy dotknęli.
Najwidoczniej jej uczucia były w większym niebezpieczeństwie niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać.
* - przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Mój ukochany fragment chyba całego opowiadania, w oryginale brzmi piękniej.
Dreams are perfect, aren’t they? - she whispered reverently.
That's what makes them our dreams
CUDOWNIE.
Kocham ten subtelny, ledwo uchwytny erotyzm, wyczuwalny w ich listach, rozmowach, gdzieś pomiedzy słowami, w tle, w oddechu, w niedpowiedzeniu...czasami wystarczy musnięcie dłoni, przelotny dotyk i półuśmiech a powietrze zawibruje mocniej, niz podczas konkretniej sceny łóżkowej połączonej z rwaniem ubrania na strzępy( nie wiem dlaczego niektórym się wydaje,ze to takie namiętne, ja osobiscie strzeliłabym kolesia obcasem za brak poszanowania mienia ) i dyszeniem pod kołdrą albo i bez.
Nan dzięki, ślicznie tłumaczysz i powodzenia na konkursie...nawet mnie nie denerwuj, ze nie masz szans!
Kocham ten subtelny, ledwo uchwytny erotyzm, wyczuwalny w ich listach, rozmowach, gdzieś pomiedzy słowami, w tle, w oddechu, w niedpowiedzeniu...czasami wystarczy musnięcie dłoni, przelotny dotyk i półuśmiech a powietrze zawibruje mocniej, niz podczas konkretniej sceny łóżkowej połączonej z rwaniem ubrania na strzępy( nie wiem dlaczego niektórym się wydaje,ze to takie namiętne, ja osobiscie strzeliłabym kolesia obcasem za brak poszanowania mienia ) i dyszeniem pod kołdrą albo i bez.
Nan dzięki, ślicznie tłumaczysz i powodzenia na konkursie...nawet mnie nie denerwuj, ze nie masz szans!
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Jakie to piękne. Te wszystkie subtelności, jej sny, które kierują ją do pracowni Davida, wizje Miachela o kimś, kto nosi rodzaj maski - pustki , zaglądnie w głąb jej serca przerażonego że znowu może pojawić sie nadzieja, łąka pełna tulipanów jak na obrazie. Chłopięcy, beztroski i radosny Max ze zderzeniem tragicznej postaci Davida, w niesamowity sposób łączący te dwie postacie...Sceny z pracowni Davida dziwnie kojarzą mi sie z baśnią o Pięknej i Bestii...
I tak jak pisze Lizziett, delikatny erotyzm działający na nasze zmysły w niewinnym muśnięciu policzka. Antarian Sky, to wyższa szkoła jazdy jeżeli chodzi o jego artystyczną stronę.
Pozwalasz nam się w tym rozsmakować, Nan.
Chyba tylko Dreamerki potrafią tak pisać...Do tego potrzeba rozmantycznej duszy...- to są właśnie te różowe okulary.
Lizziet, znowu doskonale utrafiony, pełen metafory fanart...
I tak jak pisze Lizziett, delikatny erotyzm działający na nasze zmysły w niewinnym muśnięciu policzka. Antarian Sky, to wyższa szkoła jazdy jeżeli chodzi o jego artystyczną stronę.
Pozwalasz nam się w tym rozsmakować, Nan.
Chyba tylko Dreamerki potrafią tak pisać...Do tego potrzeba rozmantycznej duszy...- to są właśnie te różowe okulary.
Lizziet, znowu doskonale utrafiony, pełen metafory fanart...
Oho, zostałam wywołana do tablicy. : Bez obrazy Hotaru. Opowiadania o romantycznym charakterze, bez względu o której z par czytamy, dla mnie to historie dreamer - marzenia, miłość, romantyczne sny - a jej autorki to Dreamerki. Przecież w AS RosDeidre także cudownie opisuje związek Michaela i Liz a o ile wiem kilka jej opowiadań dotyczy także innych par. I nie ważne którą z par opisuje, kiedy dotyczy to pięknej, romantycznej miłości są to opowiadania "dreamer". Tak ja to rozumiem. Może sie mylę , jeżeli tak niech mnie ktoś wyprowadzi z błędu.
Zgadzam się z tym, co powyzej napisała Ela...oczywiście ze piękne, poruszające, pełne marzen i snów opowiadania mogą byc poswięcone róniez innym parom...np "The Winter Solistice" Rossdeidre należy do moich ulubionych opowiadań, a przecież to historia miłości Michaela i Liz, której to pary bynajmniej nie jestem fanką...ale trudno nie zachwycic się i nie wzruszyć snutą przez nią opowieśćią...dlatego właśnie tak wiele zależy od wrazliwości autora, od szacunku i czułości z jaką pochyla sie nad bohaterami...nawet jeśli nie wszyscy są jego faworytami...mam nieodparte wrażenie , ze Rossdeidre nieszczególnie przepada za Isabel i Marią, a jednak zawsze udaje jej sie z nich wydobyć to co najpiekniejsze. Wykreowała też fantastyczną parę Tess&Marco ( czemu Katims nie stworzył jej TAKIEGO faceta, zamiast kazać dziewczynie uganiać się za Maxiem po krzakach?!)...wiem też ze napisała opowiadanie poswięcone Maxowi&Liz&Michalowi, a także dwa o Michaelu&Maxie. Nie czytałam, ale słyszałam ze są baaaardzo romantyczne
EmilyluvsRoswell też jest dreamerką, a widziałam gdzies jakieś jej opowiadania poswięcone parze Michael&Maria.
A co do tego fanartu Elu, to dzięki- starłam się znaleść coś, co zobrazowałoby nieuchwytność natury Maxa i Davida- jeden z nich wydaje sie byc taki bliski, wystarczy wyciągnąc dłoń, by dotknąć jego ciepłej skóry...a przecież w oczach ludzi, dla których najistotniejsza jest ludzka twarz...nie istnieje...i Max- nie stoi w cieniu, ale przeciez jest tylko snem...tylko snem....Kiedy więc zobaczyłam tego "niematerialnego" mężczyznę...
EmilyluvsRoswell też jest dreamerką, a widziałam gdzies jakieś jej opowiadania poswięcone parze Michael&Maria.
A co do tego fanartu Elu, to dzięki- starłam się znaleść coś, co zobrazowałoby nieuchwytność natury Maxa i Davida- jeden z nich wydaje sie byc taki bliski, wystarczy wyciągnąc dłoń, by dotknąć jego ciepłej skóry...a przecież w oczach ludzi, dla których najistotniejsza jest ludzka twarz...nie istnieje...i Max- nie stoi w cieniu, ale przeciez jest tylko snem...tylko snem....Kiedy więc zobaczyłam tego "niematerialnego" mężczyznę...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Szukaj, Lizziett, na pewno coś wpadnie ci w oko... Też mam wrażenie, że R. nie bardzo lubi Isabel. Jakoś tak z tych nielicznych fragmentów z jej udziałem nie buchało uwielbienie A Maria - no cóż, nie jest tak źle. Ja zaś w pewnym sensie zaczynam się nudzić. Nie bardzo wiem, co mam teraz robić, bo... no cóż, choć opublikowanych ( ) części jest trzynaście, to jednak dzisiaj definitywnie skończyłam Antarian Sky. No i teraz zastanawiam się, co robić... Póki co zabiorę wam nieco czasu przez dodanie kolejnej części. Przyznam z ręką na sercu, że czasami myślałam, że nie uda mi się skończyć tej części Tutaj właśnie wyjaśnia się większość naszych wcześniejszych wątpliwości...
Antarskie Niebo
Część XIV
DEAR love, for nothing less than thee
Would I have broke this happy dream ;
It was a theme
For reason, much too strong for fantasy.
Therefore thou waked'st me wisely ; yet
My dream thou brokest not, but continued'st it.
Thou art so true that thoughts of thee suffice
To make dreams truths, and fables histories;
Enter these arms, for since thou thought'st it best,
Not to dream all my dream, let's act the rest.
As lightning, or a taper's light,
Thine eyes, and not thy noise waked me ;
Yet I thought thee
—For thou lovest truth—an angel, at first sight ;
But when I saw thou saw'st my heart,
And knew'st my thoughts beyond an angel's art,
When thou knew'st what I dreamt, when thou knew'st when
Excess of joy would wake me, and camest then,
I must confess, it could not choose but be
Profane, to think thee any thing but thee.
Coming and staying show'd thee, thee,
But rising makes me doubt, that now
Thou art not thou.
That love is weak where fear's as strong as he;
'Tis not all spirit, pure and brave,
If mixture it of fear, shame, honour have ;
Perchance as torches, which must ready be,
Men light and put out, so thou deal'st with me ;
Thou camest to kindle, go'st to come ; then I
Will dream that hope again, but else would die.
THE DREAM, by John Donne
Nowy Jork otaczał ją ze wszystkich stron. Tak łatwo było zapomnieć o tym, że to miasto było takie dosłowne i bezpardonowe, jak zapachy kawy i pasztetów płynęły z licznych kawiarni i mieszały się z wyziewami autobusów. Santa Fe było tak bardzo świeżym miastem, powietrze tam było tak radosne, zresztą Roswell było podobne w tym względzie. Liz jednak nie potrafiłaby wyobrazić sobie Nowego Jorku bez tych charaktersystycznych woni, które były mu przypisane.
Syreny i klaskosy buczały w rytmie staccato, nawet w środku nocy, powodując nieco szybsze bicie serca. Po prostu nieco o tym zapomniała. Teraz jednak usiłowała dogonić Michaela stawiającego ogromne kroki w dół Lexington Avenue. Wciągnęła głęboko powietrze i uśmiechnęła się.
-Michael, zwolnij trochę! – zawołała łapiąc go za łokieć. Popatrzył na nią w dół zaskoczony, kompletnie nieświadomy tego, że niemalże musiała za nim biec.
-Przepraszam – mruknął. Zawsze tak robił gdy byli w mieście. Jego kroki niezauważalnie wydłużały się i przyśpieszały, a ona musiała go gonić. Na początku mogła to wytrzymać, potem jednak bolały ją stopy.
Uśmiechnął się a ona wzięła go za rękę gdy zaczęli iść – tym razem powoli.
-Po prostu chcę się tym nacieszyć – wyjaśniła, on zaś skinął głową i spojrzał zezem w górę na niebo.
-Pogoda się chyba nie utrzyma.
-Nie, facet przy biurku powiedział, że rano spadną trzy cale śniegu .
Przeszli pod dużą markizą do znajomych obrotowych drzwi ich hotelu, w którym zawsze zatrzymywała się będąc w Nowym Jorku, zawsze przy Lexington Street.
Zaschło jej w gardle gdy puściła rękę Michaela, modliła się w duchu, żeby nie był na nią wściekły, gdy patrzyła jak znika w obrotowych drzwiach. Podążyła za nim i gdy tylko przedostała się na drugą stronę, jej wzrok padł na Marię, stojącą na środku wielkiego hallu. Michael jeszcze jej nie dostrzegł, choć oczy Marii powiększyły się z niewiarydognym zdumieniem i zaskoczeniem gdy spotrzegła Michaela. Liz musiała się uśmiechnąć, ponieważ jej Maria nie zauważyła wcale, tak bardzo była zaskoczona obecnością Michaela w hotelu.
Poza tym dwa lata to bardzo dużo czasu gdy wciąż kogoś kochasz.
Michael dostrzegł wreszcie Marię gdy podeszli do niej idąc w kierunku hotelowej restauracji i gdy niemalże na nią wdepnął.
-O cholera...!
Liz zerknęła na niego i przez chwilę jej serce wypełniło się sympatią gdy w jego oczach pojawiła się panika.
-Świetny sposób by powitać dziewczynę, Guerin – roześmiała się Maria i wyciągnęła ręce do Liz.
-Kochanie! – zawołała przytulając ją do siebie mocno a Liz poczuła łzy w oczach. Znamomy zapach Marii otoczył ją ze wszystkich stron i wysłał ją z powrotem w czasie do tyłu.
-Więc przywlokłaś struszka aż tutaj – zażartowała Maria odsuwając się nieco od Liz i podchodząc do Michaela, który jeszcze nie odzystał swojego opanowania.
Przez chwilę stali naprzeciwko siebie i po prostu patrzyli na siebie, dopóki Michael nie uczynił ostrożnego kroku w jej kierunku i nie uściskał jej mocno.
-Nie oczekiwałeś mnie tutaj, co? – zażartowała Maria otaczając jego szyję ramionami.
-Liz przyrzekła, że nie będę musiał.
-No to akurat nie jest całkowita prawda – roześmiała się Liz a Maria przewróciła oczami.
-Jestem pewna, że tak było, Liz – uśmiechnęła się szeroko Maria, gdy jej oczy przesuwały się po całej sylwetce Liz. – Wygladasz gorąco! – oceniła a Liz rozjaśniła się pod jej aprobującym wzrokiem. Zmysł Marii w modzie stał się bezbłędny po tylu latach spędzonych w Nowym Jorku i czasami Liz czuła się przy niej jak mała prowincjonalna dziewczynka, choć poruszała się w elitarnych kołach w Santa Fe.
-Ty za to świetnie wyglądasz, Maria – odparła z zachwytem Liz i wzięły się za ręce.
-Chodź – poprosiła Liz Michaela ciągnąc go za ramię. Wydawał się być cały czas oszołomiony i niemalże unieruchomiony, czego Liz nie bardzo mogła zrozumieć.
Chociaż przypomniała sobie, że zaszło między nimi coś dziwnego i przerażającego podczas ostatniej wizyty Marii w Santa Fe – i uświadomiła sobie, że od tamtego czasu nie widzieli się.
***
-Taa, więc zakochała się w Duchu Operowym – burknął Michael grzebiąc widelcem w swojej sałatce.
-Musical? – zapytała niepewnie Maria.
-Facet – odparł Michael zerkając na nią do góry. – Mieszka w Santa Fe i udaje malarza.
-Tak, ty też wydajesz się być szczęśliwy z tego powodu – zauważyła Maria unosząc brew z ciekwością.
-Nie jest Duchem Opery – rzuciła z irytacją Liz, patrząc na niego ostro. Nie mogła zrozumieć dlaczego popadał w swój najgorszy humor gdy Maria była z nimi. Gdyby wiedziała, że tak będzie, nigdy w życiu nie zaaranżowałaby tego spotkania – nie wtedy, gdy tak rzadko widywała swoją najlepszą przyjaciółkę.
-Powiedz mi o nim – zachęciła ją Maria popijając swoją wodę z lodem. Liz uśmiechnęła się, bo nagle z jakiegoś powodu Maria wydała jej się być niesamowicie piękną, o wiele bardziej niż pamiętała. Maria popatrzyła na nią i uchwyciła ten wzrok.
-Co? – roześmiała się z zadowoleniem.
-Jesteś piękna, Mario – uśmiechnęła się ciepło Liz. – Zapominam o tym czasami, gdy jesteśmy daleko. Po prostu wyglądasz wspaniale.
Maria sięgnęła poprzez stół i nakryła jej dłon swoją.
-Też za tobą tęskniłam, Lizzie.
Gardło Liz nagle zacieśniło się, poczuła się tak, jakby nie widziała Marii od dawna i miała jej już więcej nie zobaczyć.
-Więc powiesz mi o tym malarzu czy nie? – roześmiała się Maria zerkając na Michaela i szukając zachęty.
-Nie patrz na mnie – wzruszył ramionami Michael.
-Nazywa się David Peyton i jest naprawdę niesamowity. Ma niezwykły talent i ... – Liz pomyślała przez chwilę zastanawiając się jak go opisać. – Jest niczym piękna zagadka... Chociaż nie wiem, czy to da się zrozumieć.
-Ja powiedziałbym to prościej – zaproponował Michael z irytacją w końcu patrząc na Marię. – Zostawia obrazy na jej progu w środku nocy, jest niepełnosprawy i nosi dziwny rodzaj maski.
Liz miała wrażenie, że zaraz przyłoży Michaelowi czymś bardzo ciężkim, była na niego wściekła. Odwróciła się do niego gotując się w środku.
-Dzięki, Michael!
-Nie ma sprawy.
Liz przewróciła oczami i odwróciła się do Marii, patrzącej na nią z zakłopotaniem.
-Liz, Michael zachowuje się jak ostatni kretyn tylko dlatego, że ja tu jestem. Możesz zachować wszystkie szczegóły dopóki nie odeślemy go z powrotem.
-Taa, dobry pomysł.
-No to idź! – krzyknęła Liz uderzając do moco w ramię. – Boże, dlaczego zawsze taki jesteś? Wiem, że chciałeś ją zobaczyć! – wyrzuciła z siebie Liz. – Pomyśli, że zawsze jesteś takim kretynem!
-Nie, Liz, Maria wie, że jestem kretynem – powiedział rzucając na stół białą lnianą serwetkę i odsuwając krzesło. – Po prostu się jej zapytaj.
-Tylko wtedy, gdy jestem w pobliżu, Guerin – zaoponowała Maria.
Liz oparła łokcie o stół i ukryła twarz w dłoniach.
-Proszę, chcę tylko być z moimi najlepszymi przyaciółmi – jęknęła. – Chciałam żeby to było małe, szczęśliwe spotkanie. Czy to za dużo?
-Najwidoczniej – odparła Maria unosząc brew.
-Co się z wami stało? – zapytała nagle Liz patrząc na Marię. – Jestem już o tego chora i chcę wiedzieć, co się z wami stało!
Nad stołem natychmiast zapadła cisza. Michael poruszył się niespokojnie na swoim krześle gotowy do wyjścia w każdej chwili, choć teraz zawahał się przez chwilę, gdy pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.
-No? – nacisnęła znowu Liz przenosząc wzrok z Marii na Michaela. Maria westchnęła ciężko, złożyła starannie serwetkę i położyła ją na stole.
-Nie powiedział ci?
-Nie, Maria, żadne z was mi nie powiedziało – odparła z wyrzutem Liz. – I myślę, że chyba powinniście.
-Poprosiła mnie, żebym się z nią ożenił – odparł po prostu Michael patrząc na Marię z niewysdłowionym smutkiem. – Chciała mieć ze mną dziecko.
Liz wypuściła powietrze ze świstem i z niedowierzaniempopatrzyła na swoich przyjaciół, a Michael i Maria po prostu patrzyli na siebie, tak jakby porozumiewali się w smutnej ciszy.
-Słucham? – wydusiła z siebie w końcu Liz, nie wierząc własnym uszom że dobrze usłyszała słowa Michaela.
-Słyszałaś go – odparła Maria wpatrując się w Michaela.
-Odmówiłem – wyjaśnił cicho odgarniając włosy z twarzy. Maria roześmiała się sadronicznie opuszczając w końcu wzrok na talerz.
-Dodałabym tylko, że nie tak elegancko. Zaraz, to szło chyba “a dlaczego u diabła miałbym to zrobić?”.
-A dlaczego u diabła miałem to zrobić? – zawołał Michael nieco zbyt głośno.
-Bo mnie kochałeś, pacanie – rzuciła Maria z oczami pełnymi łez. – Przecież mi to powiedziałeś, nie pamiętasz?
-Maria, ja o niczym nie wiedziałam – szepnęła cicho Liz sięgając po rękę przyjaciółki.
-Tak, no cóż, to było trochę zbyt bolesne – Maria pociągnęła cicho nosem. – Możesz to sobie chyba wyobrazić.
Michael pochylił się nad stołem i nie odrywał wzroku od Marii.
-Ja nawet nie wiem, czy mogę mieć dzieci – szepnął oglądając się dookoła nerwowo, przysuwając się do niej jednocześnie. – Zwłaszcza nie tego rodzaju, jakiego byś chciała – dodał łagodnie, na jego twarzy malował się wyraz bólu i żalu. – Dlaczego miałbym kłamać?
-Wiem, jakie jest ryzyko, Michael... wiem, kim jesteś. Po prostu chcę spróbować – szepnęła Maria, pod powiekami znowu pojawiły się łzy. – I nie z kimkolwiek. Z tobą.
Michael oparl się z powrotem o swoje krzesło i skrzyżował ramiona na piersi.
-Po prostu chcesz mnie tutaj, żebym grał w całą tą nowojorską grę.
-Nie prawda! – zawołała Maria i pociągnęła duży łyk wody. – I ty o tym wiesz.
-Wszystko jedno – mruknął rozglądając się dookoła w poszukiwaniu wyjścia awaryjnego. Jednak pozostał w swoim krześle, a Liz uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy to dobry znak.
-Och, wiecie co? – wtrąciła nagle Liz zerkając dramatycznie na zegarek. – Kompletnie zapomniałam o spotkaniu w centrum za chwilę.
-Liz – Maria poprosiła ją oczami. – Nie idź.
-Mówię serio, to prawda – wyjaśniła wstając powoli od stołu. – Kompletnie o tym zapomniałam! – roześmiała się nerwowo odgarniając włosy z czoła gdy Michael podniósł na nią oczy pełne paniki. – Wrócę za jakieś trzy godziny – rzuciła mu i pochyliła się by pocałować go w policzek. – Nie uciekaj – szepnęła rozkazująco tak, by Maria jej nie usłyszała. – Pracuj nad nią.
Potem przesunęła się do Marii i uściskała ją mocno.
-A ciebie, moja droga, oczekuję dziś wieczór w Monkey Bar, dobrze?
-O szóstej – powiedziała Maria ocierając mokre oczy i całując ją w policzek.
-Więc do zobaczenia – przytaknęła Liz odchodząc pośpiesznie z szerokim uśmiechem na twarzy. Nawet, jeśli to było bolesne, to jednak była pewna, że był to pierwszy postęp w ich związku od dwóch lat.
***
Liz stwierdziła z zachwytem, że śnieg nie tylko zaczął padać podczas lunchu, ale również zalegał pobocza chodników na Manhattanie. Chodzenie po śniegu w jej pantoflach wydawało się być raczej śliskim pomysłem i kilka razy Liz poślizgnęła się niezgrabnie na oblodzonej powierchni. Śnieg opadał dużymi płatkami i osiadał jej na rzęsach utrudniając jej widzenie. Liz z tęsknotą pomyślała o parasolce obserwując ludzi śpieszących dookoła niej osłoniętych parasolami. W takich właśnie momentach czuła się jak mała, prowincjonalna gąska w wielkim mieście. Nigdy przedtem nie pomyślała o ochranianiu się przed gęstym śniegiem przy pomocy parasolki.
Tak na prawdę nie miała żadnych spotkań po południu, zarezerwowała sobie ten czas na pobyt z Marią i Michaelem, a jeśli spotkanie źle by wypadło, miała zamiar pójść na zakupy. Liz uśmiechnęła się do siebie i otuliła się ciaśniej płaszczem, i choć wydawało sięto dosyć dziwne, zostawienie Marii i Michaela samych było dobrym posunięciem. Nawet jeśli nie zdawali sobie z tego sprawy, Liz była przekonana, że w końcu dojdą do jakiegoś porozumienia. Liz przystanęła na chwilę i popatrzyła na witrynę sklepu z upominkami i nagle zorientowała się, że myśli o Davidze, jaką też głupią drobnostkę mogłaby mu przywieźć. Zadomowił się w jej myślach na dobre jeszcze zanim wyjechała z Santa Fe. Zdążyli wymienić się paroma e-mailami, z ktorych każdy zostawiał ją bardziej roztargnioną niż poprzedni. Jedno mogła o nim powiedzieć z całą pewnością – że w jego piersi biło serce poety, bowiem każda jego wiadomość, choćby najkrótsza, była pełna romantycznych obietnic i zostawiała ją zarumienioną i podnieconą.
Liz wzdrygnęła się lekko, bynajmniej nie od przenikliwego wiatru, gdy doszła do Times Square’u. Popatrzyła w kierunku Brodway’u i Siedemnastej, zastanawiając sie gdzie teraz pójść. Nagle myśl o kieliszku wina w Marriocie wydała jej się być wyjątkowo ciepła i zachęcająca. Zerknęła szybko na zmienione światła i weszła na śliską ulicę.
Ale zanim sie zorientowała, coś wyrzuciło ją brutalnie w powietrze, aktówka wyleciała z impetem z jej ręki. To była ostatnia myśl, jaką zapamiętała – jak jej papiery pofrunęły na wietrze niczym rozsypane popioły i przeplatały się z padającym śniegiem, zanim upadła boleśnie na dach taksówki. Nie mogła się ruszyć, nie mogła nic powiedzieć, mogła tylko leżeć nieruchomo na plecach, patrząc w niebo, białe z wirującymi płatkami śniegu. Jej głowa uderzyła o przednią szybę taksówki z dziwnym, nieludzkim trzaśnięciem, rozbijając szkło w drobny mak. Ale dlaczego nie była zdolna do poruszenia choćby palcem?
Moment wydawał się być nieskończony gdy leżała patrząc nieruchomo w niebo, jej myśli popłynęły natychmiast w tył, w przeszłość. Potok obrazów zalal jej umysł, zatrzymując się na obrazie Maxa klęczącego przy jej umierającym ciele w Crashdown. Musisz na mnie patrzeć... musisz na mnie patrzeć... musisz na mnie patrzeć.
Otwórz oczy...
Słyszała głosy dookoła siebie, krzyki i płacze, jakieś znajome niczym bicie jej własnego serca, inne obce i nieznane. Słyszała przerażone krzyki kierowcy taksówki, wiedziała, że macha rękami. Ale nie mogła się ruszać i była jak sparaliżowana.
Nagle pojawił się Max, przeciskał się przez tłum z determinacją.
-Max – muruknęła z trudem, jej szczęka pulsowała przeraźliwym bólem gdy wjęczała jego imię. Pomyślała wtedy o Davidzie, z jakim bólem musiał żyć.
-Jestem tutaj, Liz – zapewnił ją Max, wspinając się na dach taksówki. – Jestem przy tobie, kochanie.
Skinęła głową czując niesamowity ból, gdy ujął jej twarz w dłonie.
-Już dobrze, Liz, jestem przy tobie – powtarzał te słowa, jego spokojny głos odganiał strach, który nie wiedzieć kiedy wkradł się w jej myśli.
-Pomóż – tylko tyle mogła powiedzieć gdy ich oczy spotkały się.
-Po prostu popatrz na mnie, Liz – przypomniał jej łagodnie. - Tak jak wtedy. Popatrz na mnie.
Wsunął ciepłą dłoń pod jej sweter i położył ją na jej sercu, drugą rękę podłożył pod jej głowę. Jak poprzez mgłę zastanowiła się, jak może być tak śmiały i tak niefrasobliwy z tymi ludźmi tłoczącymi się dookoła nich.
-Uważaj – wymruczała z trudem.
-W porządku, Liz, tak naprawdę nie ma ich tutaj.
Skinęła głową bez słowa, zastanawiając sie dlaczego jego słowa były tak pełne sensu, gdy poczuła jak żar obejmuje całą jej klatkę piersiową.
-Uzdrawiam cię, Liz. Po prostu to zaakceptuj.
Poczuła, jak jego energia przechodzi przez całe jej ciało, jej głowę, jej piersi... popłynęła w dół do palców stóp i spowodowała, ze zaczęła drżec.
-Jak? – szepnęła gdy pocałował ją lekko w czoło.
-Przez twoje sny, Liz – wyjasnił odgarniając włosy z jej oczu. Jego siła zaczęła emanować z jej ciała,trzęsła się tuż obok niego gdy uniósł ją powoli.
-Lepiej? – zapytał łagodnie, jego ciepła dłoń nadal była przyciśnięta do jej piersi, jego palce lekko musnęły materiał jej biustonosza gdy cofnął rękę.
Skinęła głową patrząc na niego.
-Co się stało, Max? – zapytała z lekkim zaniepokojeniem. Dookoła nich na chodniku tłoczyli się ludzie, nikt jednak nie próbował z nią rozmawiać.
-Chodź ze mną – poprosił zamykając jej dłoń w swojej i kierując ją z dala od tłumu. – Zignoruj ich i chodź ze mna.
Poprowadził ją poprzez śniegowy, miękki koc otulający ulice. Cały czas prowadził ją z dala od zbiegowiska.
-Max?
-Po prostu chodź ze mną – powtórzył patrząc na nią przez ramię i uśmiechając się do niej zachęcająco.
Przy Maxie zawsze czuła się tak bezpiecznie, tak jak teraz, pomyślała gdy poprowadził ją w dół ulicy ku Rockefeller Center.
-Chciałem, żebyś to zobaczyła jeszcze raz – uśmiechnął się szeroko gdy ukazała się przed nimi tafla lodowiska. – Wtedy gdy rozmawialiśmy.
-O czym, Max? – zapytała Liz odrwacając się do niego z zaskoczeniem. Z jakiegoś powodu cała ta ich dziwna odyseja miała jakiś osobliwy sens. Wypadek z taksówką, uzdrowienie jej a teraz znowu przyprowadzenie jej na lodowisko.
-O tobie, Liz – odparł łagodnie biorąc jej dłoń w swoją. – O twoim życiu – uścisnął jej dłoń mocno, popatrzyła na niego, jego złote oczy błyszczały emocjami.
-To właśnie to, Liz – wyjaśnił z Zaskakującą czułością. – Gdzie wszystko się skończyło, kochanie.
-Gdzie co się skończyło? – zapytała marszcząc nos z niezrozumieniem.
-Musisz się teraz obudzić.
-Nie – zaprotestowała gwałtownie rozglądając się dookoła. – Nie obudzę się, Max.
-Umierasz, Liz. Jeśli teraz nie zaskoczysz, nie uda im się ciebie uratować.
-Co?! – krzyknęła ze zdziwieniem, ale ciepłe, złote oczy patrzyły na nią ze współczuciem.
-Liz, spałaś przez trzydzieści osiem dni, i to jest niemalże za długo.
-Boże, Max, ty chyba zwariowałeś! – zaczęła się śmiać i pocierać jego dłonie o swoje. – Oczywiście, że nie spałam.
-Liz, nie rozumiesz – powiedział łagodnie. – Jesteś w śpiączce. Trzydzieści osiem dni temu zostałaś potrącona przez taksówkę... i do tej pory się nie obudziłaś.
-Nie, zobacz, mylisz się, Max – roześmiała się dziwnie rozglądając się dookoła nich usiłując zrozumieć. – Śniłam kiedyś o tobie i to jest to.
-Nie budzisz się, bo nie chcesz pozwolić mi odejść – wyjaśnił.- Musisz w końcu na to pozwolić, Liz, musisz żyć.
-Nie chcę – nagle zrozumiała, wiedziała, że miała go przy sobie przez te tygodnie w samym środku tego jakże realistycznego snu. – Nie pozwolę ci odejść.
-Ja nie żyję, Liz – szepnął biorąc jej twarz w swoje dłonie. – Ta wersja mnie zginęła osiem lat temu. Zawsze to wiedziałaś.
Łzy zmąciły jej wzrok.
-Co chcesz mi zrobić, Max? – jej serce wypełniło się niesamowitym bólem.
-Chcę ci pomóc. To właśnie starałem się zrobić przez cały czas, pomóc ci odejść.
-Nie mogę – zaprotestowała potrząsając głową. – Nie chcę.
-Liz, jeśli nie wybierzesz życia, umrzesz w tym szpitalu – szepnął cicho przybliżając jej twarz do swojej. – Umrzesz a ja nigdy cię nie odzyskam.
-Ale ty nie żyjesz, powiedziałeś to przed chwilą – przypomniała lekko. – Więc będziemy mogli być razem jeśli i ja umrę!
Potrząsnął powoli głową przesuwając dłoń po jej włosach.
-Liz, tej wersji mnie już nie ma. Tak samo jak pięknej, siedemnastoletniej dziewczyny, którą obserwowałem siedząc w Crashdown godzinami.
-Co chcesz powiedzieć, Max? – rozpłakała się, a on przyciągnął ją do siebie. – Powiedz mi.
-Twoje serce wie to już od dawna, Liz – wyjaśnił łagodnie. – Twój umysł zaczyna to akceptować – wcisnął jej coś do ręki i gdy tylko zerknęła na to coś, od razu wiedziała. Proteza Davida Peytona.
Liz patrzyła na nią w dół ściskając ją mocno w palcach.
-Jeśli się obudzę, stracę cię.
-Odnadziesz mnie – poprawił ją lekko. – Czekam na ciebie w Santa Fe. Ta wersja mnie potrzebuje cię bardziej niż jakakolwiek inna... potrzebuje twojej miłości, twojego uzdrowienia. Boże, twojego najprostszego dotyku, Liz.
-Też go kocham, ale... – usiłowała nabrać powietrza do płuc.
-Nie zapomniałaś o przeszłości.
Skinęła głową z trudem wtulając twarz w chłodną skórę jego kurtki, czując wyraźny rytm jego serca pod policzkiem.
-Bardzo go kocham, Max. Już.
-Więc jedyne, co musisz zrobić, to obudzić się.
-Czy David wie? Wie kim jest?
-Tak – przytaknął gładząc ją po włosach, uspokajając ją tak, jak tylko on potrafił. – Ale nic nie pamięta.
-O mnie?
-O tym, co oni mu zrobili – urwał na chwilę, a potem sam siebie poprawił. – Mnie zrobili. Liz, to będzie bardzo trudne dla niego mówić o tym. W jego umyśle są miejsca, które nie są jasne jak pozostałe, wspomnienia, które są niekompletne i pogubione. Ale doskonale wie, kim jesteś, a szczególnie co dla niego znaczysz.
-Dlaczego więc ukrywał się przede mną? – zawołała. Dlaczego po prostu mi nie powiedziałeś, Max? Boże, mogliśmy być razem!
Odsunął się od niej gładząc jej policzek kciukiem, tak samo jak David ostatniej nocy, kiedy go widziała.
-Czy to w ogóle się stało, Max? Czy ja go kiedykolwiek spotkałam? Obrazy, były prawdziwe?
-To wszystko stało się zanim przyjechałaś do Nowego Jorku – skinął głową. – I usiłowałaś to rozwikłać wtedy, w twoich snach.
Odsunął się od niej jeszcze bardziej, tak młody i tak przystojny, niczym zapomniany fragment dzieciństwa, rozpływając się w tło.
-Nie idź – szepnęła, łzy paliły jej oczy.
-Otwórz oczy, Liz – zachęcił ją łagodnie cały czas odsuwając się. – Musisz żyć, Liz.
-Muszę wiedzieć, dlaczego David ukrywał się przede mną – nacisnęła gdy oddalił się od niej jeszcze bardziej, zostawiając ją stojącą samotnie. – Proszę, Max.
Odwrócił się wtedy do niej ze smutnym uśmiechem za słowami “Kocham cię” na ustach, a potem odwrócił się do niej plecami.
-Max! – zawołała przyciskając kurczowo dłonie do piersi. Nie mogła oddychać, nie mogła czuć niczego oprócz narastającego bólu w piersi i w gardle.
Ale wtedy odwrócił się do niej, długie wlosy opadały mu na ramiona i poruszał się o wiele wolniej. Jego twarz była oszpecona, tak jak jej powiedział, poprzecinana licznymi, ostrymi bliznami, jego szczęka była zniekształcona i spuchnięta, ale... wciąż był jej Maxem, pięknym w dziwny, inny sposób, gdy podchodził do niej ostrożnie, przy każdym kroku wspierał się na kuli.
-Dlaczego mi po prostu nie powiedziałeś? – wymruczała ocierając łzy gdy podszedł do niej bliżej.
-Nie zasługiwałem – wyjaśnił powoli. – Czułem.
-Na co nie zasługiwałeś, Davidzie? – zapytała, chociaż wiedziała, że był teraz Maxem.
-Na ciebie, Liz – odparł podchodząc do niej blisko. – Twoją miłość.
-Jak mógłbyś kiedykolwiek nie zasługiwać na moją miłość?
-Brzydki – odparł po prostu patrząc w dół na ziemię. – To... ja, Liz.
Przytuliła go nie dbając o to, jak mocno go przyciska do siebie.
-Kocham cię, Max. Wiesz o tym.
Pocałował czubek jej głowy bardzo czule i delikatnie, a nawet nieśmiało.
-Nawet jak... teraz? – zapytał, jeo słowa były tak niewyraźne, jakby miał na sobie maskę.
-Zawsze, nawet, gdy przychodziłeś do mnie w snach – zawołała cicho przytulając go jeszcze mocniej. – Kocham cię – szepnęła znowu przyciskając twarz do jego piersi.
Odetchnął cicho i otoczył jej plecy ramionami przytulając ją do siebie.
-Zostawiłem... cię.
-Żeby mnie uratować – zaoponowała. Odsunął się nieco od niej i spojrzał na nią, jego oczy powiększyły się ze zdumieniem. – Zawsze to wiedziałam, Max.
Łzy pojawiły się w jego oczach gdy skinął głową i odwrócił od niej wzrok.
-Spójrz na mnie – szepnęła ujmując w dłonie jego pokiereszowaną twarz i powoli odwracając ją ku swojej, dopóki ich oczy nie spotkały się. – Jesteś piękny, Max.
-Nie – zaprzeczył potrząsając głową, a potem na jego twarzy pojawił się powolny uśmiech, tak że nawet jego cienie zniknęły. – Zdumiewający. Ty piękna.
-Naprawdę czekasz na mnie? W domu?
-Bardzo zmartwiony – powiedział cicho. – Strach... stracić cię.
-Co muszę zrobić, Max? – zapytała czując jak jej serce bije szybko ze zniecierpliwieniem. – Powiedz mi.
-Proste – szepnął gładząc ją po włosach z miłością. – Otwórz...
-Moje oczy – dokończyła, a on skinął głową.
I po prostu to zrobiła.
Zimny wiatr zamienił się w ciepło przykrycia. Uczucie ramion Maxa zmieniło się w dotyk zmartwionej dłoni Michaela na jej ramieniu. Dźwięk klaksonów i śmiechu zamienił się w szepty pielęgniarek gdy powoli uniosła powieki.
Mogła tylko popatrzeć w bok na moment, nie mogła się w ogóle ruszyć gdy potoczyła wzrokiem po pokoju. Michael siedział obok łóżka i czytał gazetę, jego ciepła dłoń leżała na jej ramieniu. Obok niego spała na siedząco Maria, opierając głowę o jego bark. Liz zamrugała oczami gdy jasne światło dotarło do jej oczu, po prostu słuchała dziwnych dźwięków z pokoju, szczególnie jednego, uporczywego pikania.
Michael popatrzył na nią nagle sponad gazety, chociaż była pewna, że nie poruszyła się. Jego brązowe oczy powiększyły się z zaskoczeniem, niemalże zszokowany gdy patrzył na nią bez słowa. Zamrugała kilka razy, a on dalej milczał, po prostu gładząc jej rękę. Ten moment był niczym ukradziona chwila między nimi, ciągnął się niczym wieczność, jego oczy utkwione w jej.
Tak samo, jak wiele lat temu na zalanym słońcem zboczu wzgórza, gdy wyszedł z jaskini bez Maxa i spotkał jej oczekujący wzrok. Tym razem ta chwila była jak negatyw fotografii, zamiast śmierci niosła ze sobą życie. Zamiast utraty Maxa, zwracała go w jej sercu, gotowa by oddać go wszystkim.
Wróciła znad krawędzi z wiadomością, która zmieni życie ich wszystkich na zawsze, i to była ostatnia rzecz, o jakiej pomyślała zanim bezgłośnie powróciła w sen, słysząc krzyk Michaela:
-Zawołajcie lekarza!
Antarskie Niebo
Część XIV
DEAR love, for nothing less than thee
Would I have broke this happy dream ;
It was a theme
For reason, much too strong for fantasy.
Therefore thou waked'st me wisely ; yet
My dream thou brokest not, but continued'st it.
Thou art so true that thoughts of thee suffice
To make dreams truths, and fables histories;
Enter these arms, for since thou thought'st it best,
Not to dream all my dream, let's act the rest.
As lightning, or a taper's light,
Thine eyes, and not thy noise waked me ;
Yet I thought thee
—For thou lovest truth—an angel, at first sight ;
But when I saw thou saw'st my heart,
And knew'st my thoughts beyond an angel's art,
When thou knew'st what I dreamt, when thou knew'st when
Excess of joy would wake me, and camest then,
I must confess, it could not choose but be
Profane, to think thee any thing but thee.
Coming and staying show'd thee, thee,
But rising makes me doubt, that now
Thou art not thou.
That love is weak where fear's as strong as he;
'Tis not all spirit, pure and brave,
If mixture it of fear, shame, honour have ;
Perchance as torches, which must ready be,
Men light and put out, so thou deal'st with me ;
Thou camest to kindle, go'st to come ; then I
Will dream that hope again, but else would die.
THE DREAM, by John Donne
Nowy Jork otaczał ją ze wszystkich stron. Tak łatwo było zapomnieć o tym, że to miasto było takie dosłowne i bezpardonowe, jak zapachy kawy i pasztetów płynęły z licznych kawiarni i mieszały się z wyziewami autobusów. Santa Fe było tak bardzo świeżym miastem, powietrze tam było tak radosne, zresztą Roswell było podobne w tym względzie. Liz jednak nie potrafiłaby wyobrazić sobie Nowego Jorku bez tych charaktersystycznych woni, które były mu przypisane.
Syreny i klaskosy buczały w rytmie staccato, nawet w środku nocy, powodując nieco szybsze bicie serca. Po prostu nieco o tym zapomniała. Teraz jednak usiłowała dogonić Michaela stawiającego ogromne kroki w dół Lexington Avenue. Wciągnęła głęboko powietrze i uśmiechnęła się.
-Michael, zwolnij trochę! – zawołała łapiąc go za łokieć. Popatrzył na nią w dół zaskoczony, kompletnie nieświadomy tego, że niemalże musiała za nim biec.
-Przepraszam – mruknął. Zawsze tak robił gdy byli w mieście. Jego kroki niezauważalnie wydłużały się i przyśpieszały, a ona musiała go gonić. Na początku mogła to wytrzymać, potem jednak bolały ją stopy.
Uśmiechnął się a ona wzięła go za rękę gdy zaczęli iść – tym razem powoli.
-Po prostu chcę się tym nacieszyć – wyjaśniła, on zaś skinął głową i spojrzał zezem w górę na niebo.
-Pogoda się chyba nie utrzyma.
-Nie, facet przy biurku powiedział, że rano spadną trzy cale śniegu .
Przeszli pod dużą markizą do znajomych obrotowych drzwi ich hotelu, w którym zawsze zatrzymywała się będąc w Nowym Jorku, zawsze przy Lexington Street.
Zaschło jej w gardle gdy puściła rękę Michaela, modliła się w duchu, żeby nie był na nią wściekły, gdy patrzyła jak znika w obrotowych drzwiach. Podążyła za nim i gdy tylko przedostała się na drugą stronę, jej wzrok padł na Marię, stojącą na środku wielkiego hallu. Michael jeszcze jej nie dostrzegł, choć oczy Marii powiększyły się z niewiarydognym zdumieniem i zaskoczeniem gdy spotrzegła Michaela. Liz musiała się uśmiechnąć, ponieważ jej Maria nie zauważyła wcale, tak bardzo była zaskoczona obecnością Michaela w hotelu.
Poza tym dwa lata to bardzo dużo czasu gdy wciąż kogoś kochasz.
Michael dostrzegł wreszcie Marię gdy podeszli do niej idąc w kierunku hotelowej restauracji i gdy niemalże na nią wdepnął.
-O cholera...!
Liz zerknęła na niego i przez chwilę jej serce wypełniło się sympatią gdy w jego oczach pojawiła się panika.
-Świetny sposób by powitać dziewczynę, Guerin – roześmiała się Maria i wyciągnęła ręce do Liz.
-Kochanie! – zawołała przytulając ją do siebie mocno a Liz poczuła łzy w oczach. Znamomy zapach Marii otoczył ją ze wszystkich stron i wysłał ją z powrotem w czasie do tyłu.
-Więc przywlokłaś struszka aż tutaj – zażartowała Maria odsuwając się nieco od Liz i podchodząc do Michaela, który jeszcze nie odzystał swojego opanowania.
Przez chwilę stali naprzeciwko siebie i po prostu patrzyli na siebie, dopóki Michael nie uczynił ostrożnego kroku w jej kierunku i nie uściskał jej mocno.
-Nie oczekiwałeś mnie tutaj, co? – zażartowała Maria otaczając jego szyję ramionami.
-Liz przyrzekła, że nie będę musiał.
-No to akurat nie jest całkowita prawda – roześmiała się Liz a Maria przewróciła oczami.
-Jestem pewna, że tak było, Liz – uśmiechnęła się szeroko Maria, gdy jej oczy przesuwały się po całej sylwetce Liz. – Wygladasz gorąco! – oceniła a Liz rozjaśniła się pod jej aprobującym wzrokiem. Zmysł Marii w modzie stał się bezbłędny po tylu latach spędzonych w Nowym Jorku i czasami Liz czuła się przy niej jak mała prowincjonalna dziewczynka, choć poruszała się w elitarnych kołach w Santa Fe.
-Ty za to świetnie wyglądasz, Maria – odparła z zachwytem Liz i wzięły się za ręce.
-Chodź – poprosiła Liz Michaela ciągnąc go za ramię. Wydawał się być cały czas oszołomiony i niemalże unieruchomiony, czego Liz nie bardzo mogła zrozumieć.
Chociaż przypomniała sobie, że zaszło między nimi coś dziwnego i przerażającego podczas ostatniej wizyty Marii w Santa Fe – i uświadomiła sobie, że od tamtego czasu nie widzieli się.
***
-Taa, więc zakochała się w Duchu Operowym – burknął Michael grzebiąc widelcem w swojej sałatce.
-Musical? – zapytała niepewnie Maria.
-Facet – odparł Michael zerkając na nią do góry. – Mieszka w Santa Fe i udaje malarza.
-Tak, ty też wydajesz się być szczęśliwy z tego powodu – zauważyła Maria unosząc brew z ciekwością.
-Nie jest Duchem Opery – rzuciła z irytacją Liz, patrząc na niego ostro. Nie mogła zrozumieć dlaczego popadał w swój najgorszy humor gdy Maria była z nimi. Gdyby wiedziała, że tak będzie, nigdy w życiu nie zaaranżowałaby tego spotkania – nie wtedy, gdy tak rzadko widywała swoją najlepszą przyjaciółkę.
-Powiedz mi o nim – zachęciła ją Maria popijając swoją wodę z lodem. Liz uśmiechnęła się, bo nagle z jakiegoś powodu Maria wydała jej się być niesamowicie piękną, o wiele bardziej niż pamiętała. Maria popatrzyła na nią i uchwyciła ten wzrok.
-Co? – roześmiała się z zadowoleniem.
-Jesteś piękna, Mario – uśmiechnęła się ciepło Liz. – Zapominam o tym czasami, gdy jesteśmy daleko. Po prostu wyglądasz wspaniale.
Maria sięgnęła poprzez stół i nakryła jej dłon swoją.
-Też za tobą tęskniłam, Lizzie.
Gardło Liz nagle zacieśniło się, poczuła się tak, jakby nie widziała Marii od dawna i miała jej już więcej nie zobaczyć.
-Więc powiesz mi o tym malarzu czy nie? – roześmiała się Maria zerkając na Michaela i szukając zachęty.
-Nie patrz na mnie – wzruszył ramionami Michael.
-Nazywa się David Peyton i jest naprawdę niesamowity. Ma niezwykły talent i ... – Liz pomyślała przez chwilę zastanawiając się jak go opisać. – Jest niczym piękna zagadka... Chociaż nie wiem, czy to da się zrozumieć.
-Ja powiedziałbym to prościej – zaproponował Michael z irytacją w końcu patrząc na Marię. – Zostawia obrazy na jej progu w środku nocy, jest niepełnosprawy i nosi dziwny rodzaj maski.
Liz miała wrażenie, że zaraz przyłoży Michaelowi czymś bardzo ciężkim, była na niego wściekła. Odwróciła się do niego gotując się w środku.
-Dzięki, Michael!
-Nie ma sprawy.
Liz przewróciła oczami i odwróciła się do Marii, patrzącej na nią z zakłopotaniem.
-Liz, Michael zachowuje się jak ostatni kretyn tylko dlatego, że ja tu jestem. Możesz zachować wszystkie szczegóły dopóki nie odeślemy go z powrotem.
-Taa, dobry pomysł.
-No to idź! – krzyknęła Liz uderzając do moco w ramię. – Boże, dlaczego zawsze taki jesteś? Wiem, że chciałeś ją zobaczyć! – wyrzuciła z siebie Liz. – Pomyśli, że zawsze jesteś takim kretynem!
-Nie, Liz, Maria wie, że jestem kretynem – powiedział rzucając na stół białą lnianą serwetkę i odsuwając krzesło. – Po prostu się jej zapytaj.
-Tylko wtedy, gdy jestem w pobliżu, Guerin – zaoponowała Maria.
Liz oparła łokcie o stół i ukryła twarz w dłoniach.
-Proszę, chcę tylko być z moimi najlepszymi przyaciółmi – jęknęła. – Chciałam żeby to było małe, szczęśliwe spotkanie. Czy to za dużo?
-Najwidoczniej – odparła Maria unosząc brew.
-Co się z wami stało? – zapytała nagle Liz patrząc na Marię. – Jestem już o tego chora i chcę wiedzieć, co się z wami stało!
Nad stołem natychmiast zapadła cisza. Michael poruszył się niespokojnie na swoim krześle gotowy do wyjścia w każdej chwili, choć teraz zawahał się przez chwilę, gdy pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.
-No? – nacisnęła znowu Liz przenosząc wzrok z Marii na Michaela. Maria westchnęła ciężko, złożyła starannie serwetkę i położyła ją na stole.
-Nie powiedział ci?
-Nie, Maria, żadne z was mi nie powiedziało – odparła z wyrzutem Liz. – I myślę, że chyba powinniście.
-Poprosiła mnie, żebym się z nią ożenił – odparł po prostu Michael patrząc na Marię z niewysdłowionym smutkiem. – Chciała mieć ze mną dziecko.
Liz wypuściła powietrze ze świstem i z niedowierzaniempopatrzyła na swoich przyjaciół, a Michael i Maria po prostu patrzyli na siebie, tak jakby porozumiewali się w smutnej ciszy.
-Słucham? – wydusiła z siebie w końcu Liz, nie wierząc własnym uszom że dobrze usłyszała słowa Michaela.
-Słyszałaś go – odparła Maria wpatrując się w Michaela.
-Odmówiłem – wyjaśnił cicho odgarniając włosy z twarzy. Maria roześmiała się sadronicznie opuszczając w końcu wzrok na talerz.
-Dodałabym tylko, że nie tak elegancko. Zaraz, to szło chyba “a dlaczego u diabła miałbym to zrobić?”.
-A dlaczego u diabła miałem to zrobić? – zawołał Michael nieco zbyt głośno.
-Bo mnie kochałeś, pacanie – rzuciła Maria z oczami pełnymi łez. – Przecież mi to powiedziałeś, nie pamiętasz?
-Maria, ja o niczym nie wiedziałam – szepnęła cicho Liz sięgając po rękę przyjaciółki.
-Tak, no cóż, to było trochę zbyt bolesne – Maria pociągnęła cicho nosem. – Możesz to sobie chyba wyobrazić.
Michael pochylił się nad stołem i nie odrywał wzroku od Marii.
-Ja nawet nie wiem, czy mogę mieć dzieci – szepnął oglądając się dookoła nerwowo, przysuwając się do niej jednocześnie. – Zwłaszcza nie tego rodzaju, jakiego byś chciała – dodał łagodnie, na jego twarzy malował się wyraz bólu i żalu. – Dlaczego miałbym kłamać?
-Wiem, jakie jest ryzyko, Michael... wiem, kim jesteś. Po prostu chcę spróbować – szepnęła Maria, pod powiekami znowu pojawiły się łzy. – I nie z kimkolwiek. Z tobą.
Michael oparl się z powrotem o swoje krzesło i skrzyżował ramiona na piersi.
-Po prostu chcesz mnie tutaj, żebym grał w całą tą nowojorską grę.
-Nie prawda! – zawołała Maria i pociągnęła duży łyk wody. – I ty o tym wiesz.
-Wszystko jedno – mruknął rozglądając się dookoła w poszukiwaniu wyjścia awaryjnego. Jednak pozostał w swoim krześle, a Liz uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy to dobry znak.
-Och, wiecie co? – wtrąciła nagle Liz zerkając dramatycznie na zegarek. – Kompletnie zapomniałam o spotkaniu w centrum za chwilę.
-Liz – Maria poprosiła ją oczami. – Nie idź.
-Mówię serio, to prawda – wyjaśniła wstając powoli od stołu. – Kompletnie o tym zapomniałam! – roześmiała się nerwowo odgarniając włosy z czoła gdy Michael podniósł na nią oczy pełne paniki. – Wrócę za jakieś trzy godziny – rzuciła mu i pochyliła się by pocałować go w policzek. – Nie uciekaj – szepnęła rozkazująco tak, by Maria jej nie usłyszała. – Pracuj nad nią.
Potem przesunęła się do Marii i uściskała ją mocno.
-A ciebie, moja droga, oczekuję dziś wieczór w Monkey Bar, dobrze?
-O szóstej – powiedziała Maria ocierając mokre oczy i całując ją w policzek.
-Więc do zobaczenia – przytaknęła Liz odchodząc pośpiesznie z szerokim uśmiechem na twarzy. Nawet, jeśli to było bolesne, to jednak była pewna, że był to pierwszy postęp w ich związku od dwóch lat.
***
Liz stwierdziła z zachwytem, że śnieg nie tylko zaczął padać podczas lunchu, ale również zalegał pobocza chodników na Manhattanie. Chodzenie po śniegu w jej pantoflach wydawało się być raczej śliskim pomysłem i kilka razy Liz poślizgnęła się niezgrabnie na oblodzonej powierchni. Śnieg opadał dużymi płatkami i osiadał jej na rzęsach utrudniając jej widzenie. Liz z tęsknotą pomyślała o parasolce obserwując ludzi śpieszących dookoła niej osłoniętych parasolami. W takich właśnie momentach czuła się jak mała, prowincjonalna gąska w wielkim mieście. Nigdy przedtem nie pomyślała o ochranianiu się przed gęstym śniegiem przy pomocy parasolki.
Tak na prawdę nie miała żadnych spotkań po południu, zarezerwowała sobie ten czas na pobyt z Marią i Michaelem, a jeśli spotkanie źle by wypadło, miała zamiar pójść na zakupy. Liz uśmiechnęła się do siebie i otuliła się ciaśniej płaszczem, i choć wydawało sięto dosyć dziwne, zostawienie Marii i Michaela samych było dobrym posunięciem. Nawet jeśli nie zdawali sobie z tego sprawy, Liz była przekonana, że w końcu dojdą do jakiegoś porozumienia. Liz przystanęła na chwilę i popatrzyła na witrynę sklepu z upominkami i nagle zorientowała się, że myśli o Davidze, jaką też głupią drobnostkę mogłaby mu przywieźć. Zadomowił się w jej myślach na dobre jeszcze zanim wyjechała z Santa Fe. Zdążyli wymienić się paroma e-mailami, z ktorych każdy zostawiał ją bardziej roztargnioną niż poprzedni. Jedno mogła o nim powiedzieć z całą pewnością – że w jego piersi biło serce poety, bowiem każda jego wiadomość, choćby najkrótsza, była pełna romantycznych obietnic i zostawiała ją zarumienioną i podnieconą.
Liz wzdrygnęła się lekko, bynajmniej nie od przenikliwego wiatru, gdy doszła do Times Square’u. Popatrzyła w kierunku Brodway’u i Siedemnastej, zastanawiając sie gdzie teraz pójść. Nagle myśl o kieliszku wina w Marriocie wydała jej się być wyjątkowo ciepła i zachęcająca. Zerknęła szybko na zmienione światła i weszła na śliską ulicę.
Ale zanim sie zorientowała, coś wyrzuciło ją brutalnie w powietrze, aktówka wyleciała z impetem z jej ręki. To była ostatnia myśl, jaką zapamiętała – jak jej papiery pofrunęły na wietrze niczym rozsypane popioły i przeplatały się z padającym śniegiem, zanim upadła boleśnie na dach taksówki. Nie mogła się ruszyć, nie mogła nic powiedzieć, mogła tylko leżeć nieruchomo na plecach, patrząc w niebo, białe z wirującymi płatkami śniegu. Jej głowa uderzyła o przednią szybę taksówki z dziwnym, nieludzkim trzaśnięciem, rozbijając szkło w drobny mak. Ale dlaczego nie była zdolna do poruszenia choćby palcem?
Moment wydawał się być nieskończony gdy leżała patrząc nieruchomo w niebo, jej myśli popłynęły natychmiast w tył, w przeszłość. Potok obrazów zalal jej umysł, zatrzymując się na obrazie Maxa klęczącego przy jej umierającym ciele w Crashdown. Musisz na mnie patrzeć... musisz na mnie patrzeć... musisz na mnie patrzeć.
Otwórz oczy...
Słyszała głosy dookoła siebie, krzyki i płacze, jakieś znajome niczym bicie jej własnego serca, inne obce i nieznane. Słyszała przerażone krzyki kierowcy taksówki, wiedziała, że macha rękami. Ale nie mogła się ruszać i była jak sparaliżowana.
Nagle pojawił się Max, przeciskał się przez tłum z determinacją.
-Max – muruknęła z trudem, jej szczęka pulsowała przeraźliwym bólem gdy wjęczała jego imię. Pomyślała wtedy o Davidzie, z jakim bólem musiał żyć.
-Jestem tutaj, Liz – zapewnił ją Max, wspinając się na dach taksówki. – Jestem przy tobie, kochanie.
Skinęła głową czując niesamowity ból, gdy ujął jej twarz w dłonie.
-Już dobrze, Liz, jestem przy tobie – powtarzał te słowa, jego spokojny głos odganiał strach, który nie wiedzieć kiedy wkradł się w jej myśli.
-Pomóż – tylko tyle mogła powiedzieć gdy ich oczy spotkały się.
-Po prostu popatrz na mnie, Liz – przypomniał jej łagodnie. - Tak jak wtedy. Popatrz na mnie.
Wsunął ciepłą dłoń pod jej sweter i położył ją na jej sercu, drugą rękę podłożył pod jej głowę. Jak poprzez mgłę zastanowiła się, jak może być tak śmiały i tak niefrasobliwy z tymi ludźmi tłoczącymi się dookoła nich.
-Uważaj – wymruczała z trudem.
-W porządku, Liz, tak naprawdę nie ma ich tutaj.
Skinęła głową bez słowa, zastanawiając sie dlaczego jego słowa były tak pełne sensu, gdy poczuła jak żar obejmuje całą jej klatkę piersiową.
-Uzdrawiam cię, Liz. Po prostu to zaakceptuj.
Poczuła, jak jego energia przechodzi przez całe jej ciało, jej głowę, jej piersi... popłynęła w dół do palców stóp i spowodowała, ze zaczęła drżec.
-Jak? – szepnęła gdy pocałował ją lekko w czoło.
-Przez twoje sny, Liz – wyjasnił odgarniając włosy z jej oczu. Jego siła zaczęła emanować z jej ciała,trzęsła się tuż obok niego gdy uniósł ją powoli.
-Lepiej? – zapytał łagodnie, jego ciepła dłoń nadal była przyciśnięta do jej piersi, jego palce lekko musnęły materiał jej biustonosza gdy cofnął rękę.
Skinęła głową patrząc na niego.
-Co się stało, Max? – zapytała z lekkim zaniepokojeniem. Dookoła nich na chodniku tłoczyli się ludzie, nikt jednak nie próbował z nią rozmawiać.
-Chodź ze mną – poprosił zamykając jej dłoń w swojej i kierując ją z dala od tłumu. – Zignoruj ich i chodź ze mna.
Poprowadził ją poprzez śniegowy, miękki koc otulający ulice. Cały czas prowadził ją z dala od zbiegowiska.
-Max?
-Po prostu chodź ze mną – powtórzył patrząc na nią przez ramię i uśmiechając się do niej zachęcająco.
Przy Maxie zawsze czuła się tak bezpiecznie, tak jak teraz, pomyślała gdy poprowadził ją w dół ulicy ku Rockefeller Center.
-Chciałem, żebyś to zobaczyła jeszcze raz – uśmiechnął się szeroko gdy ukazała się przed nimi tafla lodowiska. – Wtedy gdy rozmawialiśmy.
-O czym, Max? – zapytała Liz odrwacając się do niego z zaskoczeniem. Z jakiegoś powodu cała ta ich dziwna odyseja miała jakiś osobliwy sens. Wypadek z taksówką, uzdrowienie jej a teraz znowu przyprowadzenie jej na lodowisko.
-O tobie, Liz – odparł łagodnie biorąc jej dłoń w swoją. – O twoim życiu – uścisnął jej dłoń mocno, popatrzyła na niego, jego złote oczy błyszczały emocjami.
-To właśnie to, Liz – wyjaśnił z Zaskakującą czułością. – Gdzie wszystko się skończyło, kochanie.
-Gdzie co się skończyło? – zapytała marszcząc nos z niezrozumieniem.
-Musisz się teraz obudzić.
-Nie – zaprotestowała gwałtownie rozglądając się dookoła. – Nie obudzę się, Max.
-Umierasz, Liz. Jeśli teraz nie zaskoczysz, nie uda im się ciebie uratować.
-Co?! – krzyknęła ze zdziwieniem, ale ciepłe, złote oczy patrzyły na nią ze współczuciem.
-Liz, spałaś przez trzydzieści osiem dni, i to jest niemalże za długo.
-Boże, Max, ty chyba zwariowałeś! – zaczęła się śmiać i pocierać jego dłonie o swoje. – Oczywiście, że nie spałam.
-Liz, nie rozumiesz – powiedział łagodnie. – Jesteś w śpiączce. Trzydzieści osiem dni temu zostałaś potrącona przez taksówkę... i do tej pory się nie obudziłaś.
-Nie, zobacz, mylisz się, Max – roześmiała się dziwnie rozglądając się dookoła nich usiłując zrozumieć. – Śniłam kiedyś o tobie i to jest to.
-Nie budzisz się, bo nie chcesz pozwolić mi odejść – wyjaśnił.- Musisz w końcu na to pozwolić, Liz, musisz żyć.
-Nie chcę – nagle zrozumiała, wiedziała, że miała go przy sobie przez te tygodnie w samym środku tego jakże realistycznego snu. – Nie pozwolę ci odejść.
-Ja nie żyję, Liz – szepnął biorąc jej twarz w swoje dłonie. – Ta wersja mnie zginęła osiem lat temu. Zawsze to wiedziałaś.
Łzy zmąciły jej wzrok.
-Co chcesz mi zrobić, Max? – jej serce wypełniło się niesamowitym bólem.
-Chcę ci pomóc. To właśnie starałem się zrobić przez cały czas, pomóc ci odejść.
-Nie mogę – zaprotestowała potrząsając głową. – Nie chcę.
-Liz, jeśli nie wybierzesz życia, umrzesz w tym szpitalu – szepnął cicho przybliżając jej twarz do swojej. – Umrzesz a ja nigdy cię nie odzyskam.
-Ale ty nie żyjesz, powiedziałeś to przed chwilą – przypomniała lekko. – Więc będziemy mogli być razem jeśli i ja umrę!
Potrząsnął powoli głową przesuwając dłoń po jej włosach.
-Liz, tej wersji mnie już nie ma. Tak samo jak pięknej, siedemnastoletniej dziewczyny, którą obserwowałem siedząc w Crashdown godzinami.
-Co chcesz powiedzieć, Max? – rozpłakała się, a on przyciągnął ją do siebie. – Powiedz mi.
-Twoje serce wie to już od dawna, Liz – wyjaśnił łagodnie. – Twój umysł zaczyna to akceptować – wcisnął jej coś do ręki i gdy tylko zerknęła na to coś, od razu wiedziała. Proteza Davida Peytona.
Liz patrzyła na nią w dół ściskając ją mocno w palcach.
-Jeśli się obudzę, stracę cię.
-Odnadziesz mnie – poprawił ją lekko. – Czekam na ciebie w Santa Fe. Ta wersja mnie potrzebuje cię bardziej niż jakakolwiek inna... potrzebuje twojej miłości, twojego uzdrowienia. Boże, twojego najprostszego dotyku, Liz.
-Też go kocham, ale... – usiłowała nabrać powietrza do płuc.
-Nie zapomniałaś o przeszłości.
Skinęła głową z trudem wtulając twarz w chłodną skórę jego kurtki, czując wyraźny rytm jego serca pod policzkiem.
-Bardzo go kocham, Max. Już.
-Więc jedyne, co musisz zrobić, to obudzić się.
-Czy David wie? Wie kim jest?
-Tak – przytaknął gładząc ją po włosach, uspokajając ją tak, jak tylko on potrafił. – Ale nic nie pamięta.
-O mnie?
-O tym, co oni mu zrobili – urwał na chwilę, a potem sam siebie poprawił. – Mnie zrobili. Liz, to będzie bardzo trudne dla niego mówić o tym. W jego umyśle są miejsca, które nie są jasne jak pozostałe, wspomnienia, które są niekompletne i pogubione. Ale doskonale wie, kim jesteś, a szczególnie co dla niego znaczysz.
-Dlaczego więc ukrywał się przede mną? – zawołała. Dlaczego po prostu mi nie powiedziałeś, Max? Boże, mogliśmy być razem!
Odsunął się od niej gładząc jej policzek kciukiem, tak samo jak David ostatniej nocy, kiedy go widziała.
-Czy to w ogóle się stało, Max? Czy ja go kiedykolwiek spotkałam? Obrazy, były prawdziwe?
-To wszystko stało się zanim przyjechałaś do Nowego Jorku – skinął głową. – I usiłowałaś to rozwikłać wtedy, w twoich snach.
Odsunął się od niej jeszcze bardziej, tak młody i tak przystojny, niczym zapomniany fragment dzieciństwa, rozpływając się w tło.
-Nie idź – szepnęła, łzy paliły jej oczy.
-Otwórz oczy, Liz – zachęcił ją łagodnie cały czas odsuwając się. – Musisz żyć, Liz.
-Muszę wiedzieć, dlaczego David ukrywał się przede mną – nacisnęła gdy oddalił się od niej jeszcze bardziej, zostawiając ją stojącą samotnie. – Proszę, Max.
Odwrócił się wtedy do niej ze smutnym uśmiechem za słowami “Kocham cię” na ustach, a potem odwrócił się do niej plecami.
-Max! – zawołała przyciskając kurczowo dłonie do piersi. Nie mogła oddychać, nie mogła czuć niczego oprócz narastającego bólu w piersi i w gardle.
Ale wtedy odwrócił się do niej, długie wlosy opadały mu na ramiona i poruszał się o wiele wolniej. Jego twarz była oszpecona, tak jak jej powiedział, poprzecinana licznymi, ostrymi bliznami, jego szczęka była zniekształcona i spuchnięta, ale... wciąż był jej Maxem, pięknym w dziwny, inny sposób, gdy podchodził do niej ostrożnie, przy każdym kroku wspierał się na kuli.
-Dlaczego mi po prostu nie powiedziałeś? – wymruczała ocierając łzy gdy podszedł do niej bliżej.
-Nie zasługiwałem – wyjaśnił powoli. – Czułem.
-Na co nie zasługiwałeś, Davidzie? – zapytała, chociaż wiedziała, że był teraz Maxem.
-Na ciebie, Liz – odparł podchodząc do niej blisko. – Twoją miłość.
-Jak mógłbyś kiedykolwiek nie zasługiwać na moją miłość?
-Brzydki – odparł po prostu patrząc w dół na ziemię. – To... ja, Liz.
Przytuliła go nie dbając o to, jak mocno go przyciska do siebie.
-Kocham cię, Max. Wiesz o tym.
Pocałował czubek jej głowy bardzo czule i delikatnie, a nawet nieśmiało.
-Nawet jak... teraz? – zapytał, jeo słowa były tak niewyraźne, jakby miał na sobie maskę.
-Zawsze, nawet, gdy przychodziłeś do mnie w snach – zawołała cicho przytulając go jeszcze mocniej. – Kocham cię – szepnęła znowu przyciskając twarz do jego piersi.
Odetchnął cicho i otoczył jej plecy ramionami przytulając ją do siebie.
-Zostawiłem... cię.
-Żeby mnie uratować – zaoponowała. Odsunął się nieco od niej i spojrzał na nią, jego oczy powiększyły się ze zdumieniem. – Zawsze to wiedziałam, Max.
Łzy pojawiły się w jego oczach gdy skinął głową i odwrócił od niej wzrok.
-Spójrz na mnie – szepnęła ujmując w dłonie jego pokiereszowaną twarz i powoli odwracając ją ku swojej, dopóki ich oczy nie spotkały się. – Jesteś piękny, Max.
-Nie – zaprzeczył potrząsając głową, a potem na jego twarzy pojawił się powolny uśmiech, tak że nawet jego cienie zniknęły. – Zdumiewający. Ty piękna.
-Naprawdę czekasz na mnie? W domu?
-Bardzo zmartwiony – powiedział cicho. – Strach... stracić cię.
-Co muszę zrobić, Max? – zapytała czując jak jej serce bije szybko ze zniecierpliwieniem. – Powiedz mi.
-Proste – szepnął gładząc ją po włosach z miłością. – Otwórz...
-Moje oczy – dokończyła, a on skinął głową.
I po prostu to zrobiła.
Zimny wiatr zamienił się w ciepło przykrycia. Uczucie ramion Maxa zmieniło się w dotyk zmartwionej dłoni Michaela na jej ramieniu. Dźwięk klaksonów i śmiechu zamienił się w szepty pielęgniarek gdy powoli uniosła powieki.
Mogła tylko popatrzeć w bok na moment, nie mogła się w ogóle ruszyć gdy potoczyła wzrokiem po pokoju. Michael siedział obok łóżka i czytał gazetę, jego ciepła dłoń leżała na jej ramieniu. Obok niego spała na siedząco Maria, opierając głowę o jego bark. Liz zamrugała oczami gdy jasne światło dotarło do jej oczu, po prostu słuchała dziwnych dźwięków z pokoju, szczególnie jednego, uporczywego pikania.
Michael popatrzył na nią nagle sponad gazety, chociaż była pewna, że nie poruszyła się. Jego brązowe oczy powiększyły się z zaskoczeniem, niemalże zszokowany gdy patrzył na nią bez słowa. Zamrugała kilka razy, a on dalej milczał, po prostu gładząc jej rękę. Ten moment był niczym ukradziona chwila między nimi, ciągnął się niczym wieczność, jego oczy utkwione w jej.
Tak samo, jak wiele lat temu na zalanym słońcem zboczu wzgórza, gdy wyszedł z jaskini bez Maxa i spotkał jej oczekujący wzrok. Tym razem ta chwila była jak negatyw fotografii, zamiast śmierci niosła ze sobą życie. Zamiast utraty Maxa, zwracała go w jej sercu, gotowa by oddać go wszystkim.
Wróciła znad krawędzi z wiadomością, która zmieni życie ich wszystkich na zawsze, i to była ostatnia rzecz, o jakiej pomyślała zanim bezgłośnie powróciła w sen, słysząc krzyk Michaela:
-Zawołajcie lekarza!
Już wysłany, wiesz o tym
Są dwie części, których przetłumaczenie było prawie niewykonalne - 14 i 18... Trzeba mieć stalowe nerwy do takiej części, gdzie najpierw jest Michael i Maria, potem wypadek Liz a na koniec TAKA wiadomość...
Za to wczoraj w nocy wpadł mi do głowy pewien pomysł i musiałam wstać by go zapisać. W rezultacie szlag trafił sen a dzisiaj leciałam do autobusu... I tak mi uciekł.
Są dwie części, których przetłumaczenie było prawie niewykonalne - 14 i 18... Trzeba mieć stalowe nerwy do takiej części, gdzie najpierw jest Michael i Maria, potem wypadek Liz a na koniec TAKA wiadomość...
Za to wczoraj w nocy wpadł mi do głowy pewien pomysł i musiałam wstać by go zapisać. W rezultacie szlag trafił sen a dzisiaj leciałam do autobusu... I tak mi uciekł.
Nan, chyba żartujesz. Opublikowanych części jest 18 plus epilog. Dlaczego chcesz skończyć na 14 ???? To niemożliwe...Przecież nie zostawisz nas w środku tej jeszcze niezakończonej, cudownej historii..
Przed chwilą przeczytałam twoją ostatnią część i muszę to wszystko przemyśleć...jakoś poukładać i zwyczajnie dojść do siebie...
Przed chwilą przeczytałam twoją ostatnią część i muszę to wszystko przemyśleć...jakoś poukładać i zwyczajnie dojść do siebie...
Nie wiem... To ma dziewięć części i jest o ponad połowę krótsze od Antarian Sky. Nie wiem, nic nie wiem. Szczerze mówiąc wzięłabym się za to, gdyby nie to, że się tego normalnie boję. I języka, i treści... Ogólnie. Po angielsku łatwiej mówić skrótowo niż po polsku... A przecież całe Antarian Nights są tym naszpikowane... Co nie zmienia faktu, że są ciekawe
Nan dzięki...chociaz czytałam to juz kiedyś,znów miałam łzy w oczach..."jesteś piekny Max"...
Popieram ideę z "Antarian nights"...aczkolwiek wydaje mi sie, ze to nie ukończone opowiadanie...
Popieram ideę z "Antarian nights"...aczkolwiek wydaje mi sie, ze to nie ukończone opowiadanie...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Hm, poczytałam sobie AS od 15 części w górę... Hm, nie wiem, czemu, oprócz 18 części (wiadomo, jak sie skończyła ), to od 15 tak jakoś dziwnie mi sie czytało. Może dlatego, że nie czułam już tego klimatu... może dlatego, ze to było po angielsku. Nan, wrzucaj kolejne części, może odzyskam sentyment do tego fica, szczególnie po przeczytaniu Epilogu... Jakoś mi to nie pasuje, ze to Max powiedział Liz, wiadomo o czym... Nie wiem, tyle fantastycznych pomysłów ma RosDeidre, ale ten Epilog nie przypadł mi do gustu jak dawne meile Dawida...
Jest mi szalenie miło, jeśli naprawdę polski przekład czyta się bez zgrzytania zębami.
Elu, nie dziękuję (choć nie wiem po co), to po prostu będzie komedia...
Wedle życzenia, kolejna część.
Antarian Sky
Część XV
Był już kwiecień. Tak wyjaśnił jej Michael gdy w końcu obudziła się z niejaką świadomością.
Rozejrzała się dookoła po pokoju, obserwując dziwne maszyny pulsujące rytmicznie, niemalże bezgłośnie. Czas płynął nieubłaganie, w pokoju zapanowała ciemność, a Michael wciąż siedział przy niej, choć wydawał się być zmizerniały i zmęczony.
Niemal natychmiast usiłowała coś powiedzieć, ale wziął jej dłoń w swoją spokojną i głaskał ją po włosach, wyjaśniając, że respirator jest wyłączony, ale w jej gardle tkwiła tuba umożliwiająca jej oddychanie. Skinęła powoli głową ze zrozumieniem i dostrzegła w jego oczach niewysłowiony ból gdy ją obserwował.
Co? Uformowało się bezgłośnie w jej umyśle, tak bardzo chciała z nim porozmawiać. Ale potem ten wyraz szybko zniknął, a ona miała wrażenie, że cierpiał widząc ją w takim stanie. Ale miała również wrażenie, że coś zdarzyło się w ciągu tych trzydziestu ośmiu dni.
Jeśli twoje serce zatrzyma się, nie uratują cię usłyszała cichy szept w jej umyśle. Max to powiedział, w jej śnie. Ale jednocześnie nie pomyślała o dodatkowym znaczeniu, o którym wiedziała, mętnie patrząc na zmęczoną twarz Michaela, gdy cały czas gładził ją po włosach.
-Liz, tak bardzo się o ciebie martwiliśmy – powiedział. – Wszyscy tutaj byliśmy. Maria, ja... twoi rodzice.
Podniosła pytająco brwii i rozejrzała się po pokoju znacząco.
-Wrócili wczoraj do Roswell – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Tylko na kilka dni żeby dopilnować jakiś biznesowych spraw... wyrzucali sobie, że nie było ich przy tobie gdy się obudziłaś. Żadne z nich nie wychodziło stąd aż do teraz, Liz.
Skinęła głową w milczeniu, jej gardło bolało i było całkiem suche. Powoli podniosła słabą dłoń do ust i uniosła brwii w niemym pytaniu.
-Respirator jest odłączony – wyjaśnił Michael. – Ale nie chcą jeszcze wyjąć ci tuby – urwał na chwilę przesuwając wzrok w dół. – Dopóki nie będą pewni, że samodzielnie dobrze oddychasz.
Znowu skinęła głową, nagle poczuła się bardzo zmęczona. Zamknęła oczy, a jej myśli uleciały ku Davidowi, czuła się bezpieczna na samą myśl o jego łagodnej obecności, surrealistyczne wizje z jego obrazów przepływały przez jej umysł. Czerwone kwiaty otaczały ją dookoła, wysokie do kolan i zachwycające. A potem Max, leżący obok niej, niewinny i jednocześnie uwodzicielski, lniana, biała koszula była rozpięta i odsłaniała jego klatkę piersiową... ich dwoje, patrzących się na Antarskie Niebo, na zachwycającą parę księżycy wiszących nad horyzontem.
Co pomyślał sobie David o jej przedłużającej się nieobecności? Czy uwierzył, że ot tak, ignorowała jego e-maile? Jej oczy nagle otworzyły się, ponieważ tuż po tej myśli przyszła następna. David Peyton był Maxem. Zapomniała o tym nowo odkrytym fakcie gdy spała.
Popatrzyła szybko na Michaela i poczuła panikę.
-Co się stało, Liz? – zapytał patrząc na nią z napięciem. – Co się dzieje?
Jej oczy przebiegły dookoła pokuju szukając jakiegoś środka porozumienia się nim i pociągnęła lekko za metalową rurkę, która ją niemalże dusiła. Ręka Michaela nakryła jej dłoń zatrzymując jej powolny ruch.
-Liz, nie – poprosił, jego głos był zaskakująco łagodny. – To musi zostać.
Liz przesunęła się trochę na łóżku, modląc się, by mógł zrozumieć jej niewypowiedziane myśli. Nagle Michael sięgnął obok łóżka i wziął blok listowy i ołówek.
-Możesz to napisać? – zapytał. Skinęła głową i wzięła ołówek w słabe palce. Samo trzymanie było wystarczająco trudne, a manipulowanie nim w jej leżącej pozycji wydawało się być jeszcze trudniejsze. Podniosła blok na wysokość oczu, zdesperowana by wybazgrolić pytanie. Udało jej się napisać “David” ze znakiem zapytania, choć nie była pewna, czy to w ogóle było czytelne.
Podała blok Michaelowi i wykrzywiła twarz, gdy ostry ból przeszył jej rękę niczym ogień. Podniosła dłoń by pomasować bolący bark i z zaskoczeniem odkryła, że był ciasno zabandażowany.
-Złamany obojczyk – wyjaśnił Michael. – To i stłuczona szczęka, dwa złamane żebra, złamany nadgarstek i całe piekło wstrząsów – wymienił patrząc w dół na kartkę i unosząc do góry brwii zniepewnością. Mrugnęła oczami z cichym zrozumieniem, ale miała wrażenie, że nie powiedział jej wszystkiego o jej obrażeniach.
Dalej wpatrywał się w kartkę i przygryzł wargę.
-Nie mogę tego przeczytać, Liz – przyznał w końcu. – Przepraszam.
Zamknęła oczy z wyczerpaniem. Chciała tylko wiedzieć, czy słyszał coś od Davida, co nie oznaczało, że oczekiwała jakiś wiadomości od niego – oznaczało to, że pozostał w Santa Fe święcie przekonany, że jego wygląd fizyczny odstraszył ją od kontynuowania ich świeżej znajomości. Coś zakuło ją boleśnie w piersi. Nigdy nie chciała zranić Davida Peytona, w którym się właśnie zakochała – i teraz, gdy wiedziała, że on był Maxem, ta myśl bolała ją jeszcze bardziej.
Popatrzyła na Michaela ze zdesperowaniem gdy znowu przeczesał jej włosy palcami.
-Liz, mamy mnóstwo czasu by o wszystkim pogadać.
Skinęła głową, a potem nagle przyszła jej pewna myśl. Uczyniła gest w kierunku swojej twarzy, rozległy ruch poprzez rysy i modliła się, by zrozumiał, że ma na myśli maskę.
Jego brązowe oczy poszerzyły się gdy zerknął jeszcze raz na kartkę.
-David – powiedział po prostu, a Liz skinęła głową. Michael przesunął rękę po włosach odgarniając je do tyłu i usiadł na krześle z cichym westchnieniem. – Liz, on wie – powiedział. – On... zadzwonił do mnie w Santa Fe i zostawił mi wiadomość– zaczął. – Ja... no cóż, Liz, jestem ci winny przeprosiny co do niego. Myliłem się.
Liz uśmiechnęła się słabo, całe jej ciało zrobiło się jakby cieplejsze na samą myśl, że Michael nawet nie ma pojęcia, jak bardzo się mylił i że nie ma pojęcia, że jego najlepszy przyjaciel wkrótce się odnajdzie. Ta myśl szczególnie ją dotknęła gdy obserwowała, jak Michael porusza się niespokojnie w krześle, czując się winnym za wszystkie podejrzenia pod adresem Davida Peytona.
-On cię chyba kocha, Liz – ciągnąłdalej. – To chyba jedyny sposób by wyjaśnić to, co czułem, gdy do mnie zadzwonił. Tak właściwie to dzwonił tutaj codziennie, co chyba było dla niego dosyć trudne zważywszy na... na... jego problemy z mówieniem – Michael odwrócił wzrok a Liz mogła sobie wyobrazić pierwszą rozmowę Michaela i “Davida”.
Dzwonię... Liz usłyszała nadle w umyśle, wyobrażając sobie jak dziwnie musiały brzmieć jego urywane zdania w uszach Michaela na początku. Gdyby tylko znał prawdę.
-Dowiedział się o twoim wypadku z gazety i zadzwonił do mnie do domu. Zostawił mi wiadomość na sekretarce. Chyba musiałaś mu wspomnieć moje imię czy coś takiego – Liz skinęła głową, w pełni świadoma tego, dlaczego “David” tak dobrze zapamiętał imię Michaela. – Taa, tego, był naprawdę zmartwiony, Liz. Jak mówiłem naprawdę się o ciebie martwi. Zadzwoniłem do niego wcześniej i dałem mu znać, że wyszłaś ze śpiączki.
Liz zamknęła oczy i przypomniała sobie słowa Maxa ze snu. Strach... stracić cię. Czekał na nią w Santa Fe przez te wszystkie tygodnie, prawdobodobnie zbyt nieśmiały by przyjechać do Nowego Jorku, albo po prostu czując, że to nie było by właściwe. Ale kochał ją tak bardzo, że zaryzykował nawet kontakt z Michaelem.
***
-O co chodziło z Davidem? – zapytał Michael przysuwając się bliżej jej łóżka. Usunięto jej tego ranka metalową rurę z gardła, ale jej gardło bolało ją i drapało tak bardzo, że mogła tylko wyszeptać mu do ucha ledwo dosłyszalne słowa.
-David... to... Max – powtarzała czując, jak jego długie włosy opadają jej na policzek. Michael odsunął się patrząc na nią z zakłopotaniem, ona zaś zwalczyła chęć zamknięcia oczu. Przez całe dnie chwiała się na granicy przytomności i snu, jej myśli wciąż pozostawały w granicach nieistniejących.
-David to Max – powtórzył w końcu pocierając oczy zmęczonym ruchem. – Słucham?
Przyciągnęła go bliżej i teraz pochylał się nad nią nisko. Wyciągnęła dłoń i pogładziła go po zarośniętym policzku.
-Kocham... cię – szeonęła cicho, musiała dać mu do zrozumienia to, co było w jej sercu zanim zacznie mówić dalej. – Michael.
-Liz – przerwał łagodnie całując ją w policzek. – Wiem o tym i ja też cię kocham. Potwórz to jeszcze raz, staram się zrozumieć.
-Ja... wiem – przez moment pomyślała o Maxie jakie to musiało być dla niego trudne wyrazić samego siebie, rozumiała, jak czuł się za każdym razem gdy musiał coś powiedzieć.
-David Peyton to Max – potwórzyła cicho. – To jedna i ta sama osoba, Michael.
-Liz, spałaś przez bardzo długi czas – zaczął cofając się nieco. On myśli, że mój umysł jest otumaniony uświadomiła sobie z rozpaczą, jej powieki znowu były jak z ołowiu.
-Michael, zapytaj go – poprosiła z największą energią, jaką mogła z siebie wykrzesać. – Proszę, zapytaj...
A potem znowu otoczył ją sen, znowu prowadząc ją do jej ukochanego.
***
Leżeli znowu na polu kwiatów, czerwone pąki otaczały ich ze wszystkich stron. Max oparł leniwie głowę na ramieniu i patrzył się w dół w jej oczy z czymś, co można było opisać jedynie jako duma i niesamowita radość. Niezwykłe Antarskie słońce inaczej odbijało się w jego oczach niż ziemskie słońce, budząc w nich błyski złota i sprawiając, że mieniły się i zmieniały w każdym momencie.
-Jesteś piękny – szepnęła podnosząc rękę by pogładzić go po policzku, on zaś natychmiast opuścił wzrok. – Jak mogłam zapomnieć jakie to uczucie?
-Zapomniałaś? – zapytał, jego głos był nagle niski i matowy.
-Nie – przyznała pozwalając palcom odkrywać lewą stronę jego twarzy. – Nigdy nie zapomniałam. I to chyba było problemem.
-A teraz? – zapytał, jego oczy niespodziewanie były pełne obawy. – Boisz się mnie?
-Nigdy nie mogłabym się ciebie bać, Max.
-A co z moim wyglądem – zapytał przybliżając usta do jej czoła i składając na nim ciepły pocałunek, który wzbudził w niej dreszcze. – Nie uważasz, że może być... szokujący?
-Pokaż mi – zachęciła przesuwając dłoń po włosach na jego karku gdy musnął ustami jej obojczyk.
-Tutaj cię boli? – zapytał, jego usta przesuwały się wzdłuż jej złamanej kości.
-Tak – szepnęła, wiedziała, że coś zmienia się między nimi, coś fizycznego.
-Pozwól mi to uzdrowić – poprosił przesuwając palcami wdłuż jej szyi, delikatnie dotknął i otoczył jej kość. Momentalnie poczuła, jak jej rany goiły się pod jego kochającym dotykiem. Westchnęła układając się wygodniej na trawie.
-Cały czas chcę, żebyś mi pokazał – przypomniała gdy odsunął się nieco by spojrzeć jej w oczy. Jego twarz cały czas była idealna, jego skóra była gładka i lekko opalona.
-Już widziałaś najgorszą część – odparł w końcu obserwując ją uważnie.
-Dlaczego sam się nie uzdrowiłeś? –zapytała niepewnie. Max odsunął się od niej i położył się na plecach. –Dlaczego nie zrobił tego ktokolwiek inny?
Jego oczy wypełniły się niewypowiedzianym smutkiem gdy położył głowę tuż obok jej głowy.
-Czasami zadajesz zbyt dużo pytań, kochanie.
-Dlatego też mnie kochasz – roześmiała się przyciągając jego dłoń do swoich ust i całując powoli jego palce.
-Kocham to, ale to nie dlatego cię kocham – zaoponował łagodnie. – Bynajmniej - zauważyła, że jego głos stał się poważniejszy. Cały romansowy nastrój ulotnił się, zostawiając między nimi jakiś cień. – Nie mogłem sam się uzdrowić – powiedział w końcu. – Próbowałem setki razy.
-Ale... dlaczego nie mogłeś? – zapytała czując się bardzo niezręcznie. – Dlatego, że to były Twoje rany?
-Może, ale nie sądzę – odparł. – Moi ludzie myślą, że Khivar zostawił coś w moim umyśle a może nawet w duszy.
Usiadła gwałtownie patrząc na niego zszokowana. Ktoś obcy nie mógł ot tak zostawić czegoś w twojej duszy, to nie powinno być w ogóle możliwe! Max zaś po prostu leżał na plecach i patrzył się na nią z niesamowicie smutną twarzą.
-Jak on mógł to zrobić, Max? – zapytała cicho ze ściśniętym gardłem. – Twoja dusza należy tylko do ciebie.
Skinął w milczeniu głową i wyciągnął rękę by odsunąć jej włosy za ramię.
-Tak, należy tylko do mnie, ale to nie przeszkodziło mu zemścić się na niej jak tylko mógł.
-Nie rozumiem – szepnęła czują jak łzy wypełniają jej oczy. Jak taki piękny moment, pełen tak dziecięcej wręcz niewinności i miłości mógł nagle zmienić się w tak mroczną i ponurą chwilę?
-Nie tutaj – powiedział w końcu wydając się czytać w jej myślach. – Nie tak, Liz. Wyjaśnię ci w Santa Fe.
-Dlaczego nikt inny nie mógł cię uzdrowić? – nacisnęła, zastanawiając się jednocześnie dlaczego te pytania wydawały się być tak ważne, że niemalże niemożliwe do wypowiedzenia.
Wzrok Maxa przesunął się na niebo, gdzie powdójne księżyce kontynuowały swoją wędrówkę.
-Popatrz na nie – szepnął z zachwytem. – Przysuń się do mnie bliżej, Liz, i patrz.
Położyła się znowu na plecach tuż obok niego i oboje wpatrywali się w niebo.
-Co noc obserwowałem je z mojej celi. Były rzadkim momentem piękna każdego dnia. I co noc szeptałem do ciebie poprzez galaktyki. Słyszałaś mnie? – odwrócił się do niej i pogładził ją po policzku dłonią, jego twarz stawała się znowu pełna smutku. – Nie słyszałaś, prawda?
-Ja... nie jestem pewna, Max – przyznała po chwili.
-Uwierzyłaś, że nie żyję – stwierdził po prostu, Liz zaś oddychała ciężko.
-Możesz mnie uzdrowić – szepnął, jego słowa przeplywały niczym prąd przez jej serce. – Starsi i moi stronnicy... nie mogli przedostać się przez blokady, które zostawił Kivar wewnątrz mnie. Ale ty możesz.
-Ja? – zapytała zaskoczona odwracając się do niego.
-Mój dar jest w środku ciebie, od tamtego dnia w Crashdown. Po prostu o tym nie wiesz. Moja dusza również jest w środku ciebie od tamtej pory – ciągnął dalej powoli, chcąc by go w pełni zrozumiała. – Mówię ci to teraz, bo David tego nie rozumie. Potrzebuje cię, Liz. Mówiłem ci już wcześniej, że potrzebuje cię bardziej niż mogłabyś to sobie wyobrazić.
-Nie rozumiem... co do naszych dusz.
-Czy czułaś, że żyjesz przez te wszystkie lata? Gdy czułaś, że mnie nie ma? – zapytał poważnie podnosząc się na łokciu by spojrzeć jej w oczy.
Pomyślała przez chwilę zamknąwszy oczy, zastanawiając się nad sensem jego słów.
-Nie. Byłam martwa – szepnęła w końcu.
-Czułaś, że nie żyjesz tak jak ja – wyjaśnił rwącym się głosem. – Bo nasze dusze są jak te księżyce nad nami, Liz. Bliźniacze, połączone a jednak oddzielone. Gdy jeden się porusza, to samo robi drugi, choćby były między nami setki galaktyk.
-Dlaczego więc byłam pewna, że zginąłeś tamtej nocy? Czułam to, Max. Czułam, jak wyciągasz do mnie dłonie a potem... – nie mogła dokończyć, łzy nagle zaczęły płynąć jej po twarzy i dusząc słowa w jej gardle.
-Ponieważ naprawdę umarłem.
-Co? – zawołała otwierając gwałtownie oczy nie wierząc temu, copowiedział. – Ale powiedziałeś mi, że nie zginąłeś! Tak mówiłeś!
-Przytuliłem cię tuż przed tym, gdy to się stało, a potem... – urwał przeczesując nerwowo włosy dłonią. – Umarłem. Opuściłem moje ciało i zobaczyłem, że leży na ziemi w celi pode mną. Ale potem poczułem cię, jak ściągnęłaś mnie z powrotem i nie już mogłem odejść. Tamtej nocy uratowałaś mi życie, Liz, przyrzekając mi, że nigdy mnie nie opuścisz - Liz zamknęła oczy a łzy płynęły jej po policzkach, gdy przytuliła się do niego. – Uratowałaś mnie – potwórzył. – Zawsze mnie ratujesz, Liz.
***
-Jak długo nie jestem w śpiączce? – zapytała zaspanym głosem Liz patrząc w górę na Michaela siedzącego przy jej łóżku. Patrzył się w jeden punkt na ścianie, pogrążony we własnych myślach gdy znowu się obudziła.
-Dziesięć dni.
-Gdzie są wszyscy? – zapytała niepewnie rozglądając się po pokoju. Znowu było ciemno, świeciło tylko łagodnie ekran monitora i światła nakorytarzu.
-Maria poszła do domu odpcząć a twoi rodzice są z powrotem w hotelu.
-A ty zostałeś ze mną – dokończyła.
-Zostałem z tobą – zgodził się powoli.
-Dziękuję Michael – szepnęła sięgając po jego rękę. – Wiem, że byłeś tu każdego dnia.
-Nie mógłbym być gdzie indziej, Liz – wyjaśnił cicho. – Wiesz o tym. Martwiłem się... Wszyscy się martwili.
-Wszystko będzie dobrze, Michael – zapewniła go. Skinął głową ściskając ciepło jej dłoń a potem ich palce splotły się razem gdy przyciągnęła jego dłoń do piersi. Pozostali tak przez długi moment, rzucała na niego co jakiś czas ukradkowe spojrzeniaczując wiszące między nimi napięcie. Znala Michaela lepiej niż ktokolwiek inny i czuła, że on wprost pali się, by coś jej powiedzieć.
-O co chodzi, Michael? – zapytała w końcu czując jakiś niepokój. – Czego mi nie mówisz?
Westchnął i przysunął się bliżej niej, cały czas trzymając ją mocno za rękę.
-Liz, muszę z tobą o czymś porozmawiać – zauważyła, że jego głos zaczął drżeć nerwowo, a jej serce zaczęło bić niespokojnie. Być może miała jakieś stałe rany, coś, co sprawi, że do końca życia będzie niepełnosprawna. Próbowała usiąść na łóżku, ale zatrzymał ją ręką. – Cały czas musisz leżeć – wyjaśnił cicho.
-Powiedz mi, co się dzieje, Michael – nacisnęła czując jak jej głos staje się coraz cieńczy. – Przerażasz mnie.
A on zrobił czego się bynajmniej nie spodziewała – zaczął się śmiać, wesoły dźwięk zupełnie nie pasował do jego nerwowego wyglądu. Zmarszczyła nos z zastanowieniem i patrzyła na niego uważnie.
-Liz, to... to nie jest nic strasznego – powiedział ciepło. – Po prostu nie bardzo wiem,jak to powiedzieć.
-Dobrze – odparła wciąż czując lekki niepokój. – Mów.
-Pamiętasz co usiłowałaś mi powiedzieć o Davidzie Peytonie, kiedy obudziłaś się ze śpiączki? – zapytał.
Pomyślała przez chwilę patrząc na sufit. Próbowała coś mu napisać tamtego pierwszego dnia, ale nie mogła przypomnieć sobie co to było.
-Tak jakby – odparła w końcu. – Ale nie jestem pewna co to dokładnie było.
-Nie pamiętasz, prawda?
-Nie bardzo, nie – potrząsnęła głową. – Coś o... czy on wiedział, że jestem w szpitalu?
-Więcej, Liz. O wiele więcej – ciągnął, jego oczy tańczyły radośnie. – Powiedziałaś mi, że David Peyton to Max.
-Co? – roześmiała zastanawiając się czemu miała by mu mówić podobne niedorzeczności. Ale brzmiało to bardzo znajomo i niesamowicie prawdziwie, toteż uśmiech szybko rozpłynął się na jej ustach. Coś wesołego i radosnego błyszczącego w oczach Michaela spowodowało, że jej żołądek skręcił się w ósemkę z nadzieją.
-To właśnie mi powiedziałaś – wyjaśnił, jego głos był pełny podekscytowania. – Boże, nie wiem, dlaczego nagle o tym pomyślałaś, ale.... musiałem wrócić do Santa Fe sprawdzić co z galerią i coś sprawiło, że musiałem się dowiedzieć, czy po prostu byłaś wtedy nieco szalona...
-Czy też może mówiłam prawdę – szepnęła powoli uświadamiając sobie coś. Jej marzenia znowu zaczęły powracać do życia gdy wspomnienia rozmów z Maxem powróciły w jednym momencie.
-Tak, Liz – przytaknął Michael uśmiechając się. – Mogło być szalone, ale ja musiałem się upewnić. Poszedłem więc do Davida. Niezapowiedziany.
Liz uświadomiła sobie, że całe jej ciało jest mocno napięte, tak jakby czekała na ostateczne uderzenie.
-Powiedz mi – szepnęła w końcu cichutko. – Proszę, Michael.
Michael pokiwał głową przez chwilę szukając czegoś w marynarce. Wyciągnął w końcu schludną, czystą kopertę, na której ujrzała swoje własne imię napisane starannym pismem Davida Peytona. Ostrożnie podał jej list jakby to było wyjaśnienie.
-Michael, o co ci chodzi?! – niemalże zawołała biorąc w rękę kopertę.
-Max żyje, Liz – wyjaśnił cicho z oczami pełnymi łez. – I jest bardzo żywy.
Popatrzyła na białą kopertę poprzez łzy a potem przycisnęła do niej usta. Przez chwilę leżała w kompletnej ciszy, jej myśli płynęły w niezliczonych kierunkach – z powrotem do jej snów w śpiączce, do tych wcześniejszych i do tego czasu, który spędziła razem z Davidem w Santa Fe.
-Chyba zawsze wiedziałam – szepnęła w końcu zamykając oczy. – W jakiś sposób moje serce od razu go rozpoznało – Mój umysł musiał tylko przyjąć to do wiadomości dokończyła cichutko, powtarzając słowa Maxa z jej własnych snów.
-Zaakceptowałaś to w śpiączce, prawda? – zapytał Michael.
-Przyszedł do mnie, we śnie – wyjaśniła przypominając sobie wizję Maxa w Rockefeller Center. – Max przyszedł. I powiedział mi, żebym się obudziła. Wtedy powiedział mi, że jest Davidem.
-On myśli, że teraz nie będziesz chciała mieć z nim do czynienia – powiedział Michael śmiejąc się cicho. – Ten sam stary Maxwell. Uparty jak diabli... Jest przekonany, że nigdy nie wybaczysz mu, że po pierwsze cię zostawił, a po drugie że nie powiedział ci kim jest kiedy wrócił.
-Wyjaśniłeś mu? – Liz potrząsnęła głową.
-Co?
-Że przestałam żyć kiedy myślałam, że umarł – zawołała chrapliwie. – Jak on może myśleć, że mogłabym go nie kochać? Że kiedykolwiek bym mogła...?
-Ponieważ myśli, że nie zaakceptujesz jego obecnego wyglądu – odparł poważnie Michael. – Że to będzie dla ciebie za dużo.
Liz patrzyła na Michaela przez łzy czując falę płaczu wzbierającą w jej piersi.
-Co oni mu zrobili, Michael?
-Ja... nie jestem pewny, ale to o wiele poważniejsze niż to, co zrobili z jego ciałem. To, co zrobili z jego duszą.
Skinęła głową wycierając łzy.
-Jak bardzo jest źle? To zniekształcenie? – zapytała, choć to niewiele dla niej znaczyło. Jedynym powodem, dla którego zapytała, to że jej serce tęskniło do niego, do wspomnienia jak chował się przed nią za maską, tak bardzo wstydził się swojego wyglądu.
Michael nagle opuścił wzrok unikając jej oczu i nagle poczuła, jak coś w jej klatce piersiowej zacieśnia się.
-Jest źle, Liz – powiedział w końcu patrząc na nią znacząco zanim zaczął mówić dalej. – Ale nie aż tak źle, jak on myśli, że jest. I to jest problem.
Skinęła oddychając ciężko pamiętając, jak odsunął się od niej gdy wyciągnęła rękę ku lewej stronie jego twarzy, unikając jej dotyku. Jak bardzo był przerażony, że mogłaby poczuć kontury jego ran.
-Co powiedziałeś mu o mnie? – zapytała. – O tym, co ja myślę?
-To było proste – oparł Michael zakładając ramiona na piersi i patrząc na nią uważnie. – Powiedziałem mu, że jeśli teraz nie wie czegoś o Liz Parker, to nie będzie tego wiedział. Że byłaś jego ukochaną i że żadne blizny nie mogą tego zmienić.
-Zakochałam się w nim ponownie jako w Davidzie – szepnęła. – Nie obchodziło mnie, jak bardzo był zmieniony. Kochałam go całym swoim sercem takim, jakim był.
-Wiem i to też mu powiedziałem – uśmiechnąłsię Michael z niejaką satysfakcją. – Że nie zakochałaś się w nikim przez 10 lat dopóki nie pojawił się tajemniczy David Peyton – ciągnął dalej, Liz zaś zauważyła w jego głosie nutkę malancholii. – Że to właśnie zastanowiło mnie, czy miałaś rację co do jego osoby, Liz. Sposób, w jaki cię zauroczył.
Liz patrzyła na kopertę ściskając ją w dłoni.
-On się po prostu boi, Liz – ciągnął dalej Michael łagodnym głosem. – Że nie będziesz do kochać, że teraz nie będziesz potrafiła.
-Mogę sobie z tym poradzić – odparła ze skinieniem. – Na pewno mogę sobie z tym poradzić.
-Próbowałem ściągnąć go do Nowego Jorku, ale myślał, że potrzebujesz trochę czasu.
-Co powiedziałeś mu o nas? – zapytała nagle patrząc znacząco na Michaela. Opuścił wzrok i zarumienił się lekko.
-Że sprawy zmieniły się odkąd wyjechał – wyjaśnił niewyraźnie. – Że jesteś moim najlepszym przyjacielem. Że jesteś bardzo ważną częścią mojego życia i że będzie to musiał zaakceptować.
-Jestem pewna, że miał coś interesującego do powiedzenia na ten temat – zachichotała czując jak w jej oczach znowu pojawiają się łzy.
Michael odkaszlnął i poruszył się niespokojnie na krześle, Liz zaś zastanowiła się dlaczego nagle wydaje się być bardzo onieśmielony.
-Tak, był bardzo zadowolony, że byliśmy blisko siebie przez te lata – odparł. – Że żadne z nas nie było samotne – nagle roześmiał się zpewnym onieśmieleniem. – I był zachwycony, że nareszcie zrozumiałem, dlaczego zawsze tak strasznie cię kochał.
Liz pomyślała, że wyglądał na pełnego pewej winy, dopóki nie roześmiał się cicho.
-Ironia, co?
-Co masz na myśli?
-Na początku nie byłem zachwycony tobą i o tym, jak bardzo cię kocha – odparł cicho. – I na końcu nie mogę żyć bez ciebie tak samo jak on.
Ostatnie tygodnie uświadomiły mi to bardzo dobitnie.
-Och, Michael – szepnęła sięgając po jego dłoń i przyciągając ją do swojego policzka. – Dziękuję ci, że we mnie wierzysz. Że do niego poszedłeś.
-A on teraz na ciebie czeka, Liz – odparł. Nie sądzę, że będzie mógł spać spokojnie dopóki cię nie zobaczy... jako on, nie David Peyton.
Liz skinęła głową i popatrzyła na kopertę w swoich dłoniach.
I wiedziała, że również nie będzie mogła spać dopóki nie będzie trzymała Maxa w ramionach, dwa ciała ułożone jak jedno. Nie dopóki znowu nie zobaczy jego przystojnej twarzy, nie ważne jak bardzo poznaczonej bliznami.
Max Evans zawsze może być dla niej tylko jednym – jej pięknym ukochanym.
Elu, nie dziękuję (choć nie wiem po co), to po prostu będzie komedia...
Wedle życzenia, kolejna część.
Antarian Sky
Część XV
Był już kwiecień. Tak wyjaśnił jej Michael gdy w końcu obudziła się z niejaką świadomością.
Rozejrzała się dookoła po pokoju, obserwując dziwne maszyny pulsujące rytmicznie, niemalże bezgłośnie. Czas płynął nieubłaganie, w pokoju zapanowała ciemność, a Michael wciąż siedział przy niej, choć wydawał się być zmizerniały i zmęczony.
Niemal natychmiast usiłowała coś powiedzieć, ale wziął jej dłoń w swoją spokojną i głaskał ją po włosach, wyjaśniając, że respirator jest wyłączony, ale w jej gardle tkwiła tuba umożliwiająca jej oddychanie. Skinęła powoli głową ze zrozumieniem i dostrzegła w jego oczach niewysłowiony ból gdy ją obserwował.
Co? Uformowało się bezgłośnie w jej umyśle, tak bardzo chciała z nim porozmawiać. Ale potem ten wyraz szybko zniknął, a ona miała wrażenie, że cierpiał widząc ją w takim stanie. Ale miała również wrażenie, że coś zdarzyło się w ciągu tych trzydziestu ośmiu dni.
Jeśli twoje serce zatrzyma się, nie uratują cię usłyszała cichy szept w jej umyśle. Max to powiedział, w jej śnie. Ale jednocześnie nie pomyślała o dodatkowym znaczeniu, o którym wiedziała, mętnie patrząc na zmęczoną twarz Michaela, gdy cały czas gładził ją po włosach.
-Liz, tak bardzo się o ciebie martwiliśmy – powiedział. – Wszyscy tutaj byliśmy. Maria, ja... twoi rodzice.
Podniosła pytająco brwii i rozejrzała się po pokoju znacząco.
-Wrócili wczoraj do Roswell – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Tylko na kilka dni żeby dopilnować jakiś biznesowych spraw... wyrzucali sobie, że nie było ich przy tobie gdy się obudziłaś. Żadne z nich nie wychodziło stąd aż do teraz, Liz.
Skinęła głową w milczeniu, jej gardło bolało i było całkiem suche. Powoli podniosła słabą dłoń do ust i uniosła brwii w niemym pytaniu.
-Respirator jest odłączony – wyjaśnił Michael. – Ale nie chcą jeszcze wyjąć ci tuby – urwał na chwilę przesuwając wzrok w dół. – Dopóki nie będą pewni, że samodzielnie dobrze oddychasz.
Znowu skinęła głową, nagle poczuła się bardzo zmęczona. Zamknęła oczy, a jej myśli uleciały ku Davidowi, czuła się bezpieczna na samą myśl o jego łagodnej obecności, surrealistyczne wizje z jego obrazów przepływały przez jej umysł. Czerwone kwiaty otaczały ją dookoła, wysokie do kolan i zachwycające. A potem Max, leżący obok niej, niewinny i jednocześnie uwodzicielski, lniana, biała koszula była rozpięta i odsłaniała jego klatkę piersiową... ich dwoje, patrzących się na Antarskie Niebo, na zachwycającą parę księżycy wiszących nad horyzontem.
Co pomyślał sobie David o jej przedłużającej się nieobecności? Czy uwierzył, że ot tak, ignorowała jego e-maile? Jej oczy nagle otworzyły się, ponieważ tuż po tej myśli przyszła następna. David Peyton był Maxem. Zapomniała o tym nowo odkrytym fakcie gdy spała.
Popatrzyła szybko na Michaela i poczuła panikę.
-Co się stało, Liz? – zapytał patrząc na nią z napięciem. – Co się dzieje?
Jej oczy przebiegły dookoła pokuju szukając jakiegoś środka porozumienia się nim i pociągnęła lekko za metalową rurkę, która ją niemalże dusiła. Ręka Michaela nakryła jej dłoń zatrzymując jej powolny ruch.
-Liz, nie – poprosił, jego głos był zaskakująco łagodny. – To musi zostać.
Liz przesunęła się trochę na łóżku, modląc się, by mógł zrozumieć jej niewypowiedziane myśli. Nagle Michael sięgnął obok łóżka i wziął blok listowy i ołówek.
-Możesz to napisać? – zapytał. Skinęła głową i wzięła ołówek w słabe palce. Samo trzymanie było wystarczająco trudne, a manipulowanie nim w jej leżącej pozycji wydawało się być jeszcze trudniejsze. Podniosła blok na wysokość oczu, zdesperowana by wybazgrolić pytanie. Udało jej się napisać “David” ze znakiem zapytania, choć nie była pewna, czy to w ogóle było czytelne.
Podała blok Michaelowi i wykrzywiła twarz, gdy ostry ból przeszył jej rękę niczym ogień. Podniosła dłoń by pomasować bolący bark i z zaskoczeniem odkryła, że był ciasno zabandażowany.
-Złamany obojczyk – wyjaśnił Michael. – To i stłuczona szczęka, dwa złamane żebra, złamany nadgarstek i całe piekło wstrząsów – wymienił patrząc w dół na kartkę i unosząc do góry brwii zniepewnością. Mrugnęła oczami z cichym zrozumieniem, ale miała wrażenie, że nie powiedział jej wszystkiego o jej obrażeniach.
Dalej wpatrywał się w kartkę i przygryzł wargę.
-Nie mogę tego przeczytać, Liz – przyznał w końcu. – Przepraszam.
Zamknęła oczy z wyczerpaniem. Chciała tylko wiedzieć, czy słyszał coś od Davida, co nie oznaczało, że oczekiwała jakiś wiadomości od niego – oznaczało to, że pozostał w Santa Fe święcie przekonany, że jego wygląd fizyczny odstraszył ją od kontynuowania ich świeżej znajomości. Coś zakuło ją boleśnie w piersi. Nigdy nie chciała zranić Davida Peytona, w którym się właśnie zakochała – i teraz, gdy wiedziała, że on był Maxem, ta myśl bolała ją jeszcze bardziej.
Popatrzyła na Michaela ze zdesperowaniem gdy znowu przeczesał jej włosy palcami.
-Liz, mamy mnóstwo czasu by o wszystkim pogadać.
Skinęła głową, a potem nagle przyszła jej pewna myśl. Uczyniła gest w kierunku swojej twarzy, rozległy ruch poprzez rysy i modliła się, by zrozumiał, że ma na myśli maskę.
Jego brązowe oczy poszerzyły się gdy zerknął jeszcze raz na kartkę.
-David – powiedział po prostu, a Liz skinęła głową. Michael przesunął rękę po włosach odgarniając je do tyłu i usiadł na krześle z cichym westchnieniem. – Liz, on wie – powiedział. – On... zadzwonił do mnie w Santa Fe i zostawił mi wiadomość– zaczął. – Ja... no cóż, Liz, jestem ci winny przeprosiny co do niego. Myliłem się.
Liz uśmiechnęła się słabo, całe jej ciało zrobiło się jakby cieplejsze na samą myśl, że Michael nawet nie ma pojęcia, jak bardzo się mylił i że nie ma pojęcia, że jego najlepszy przyjaciel wkrótce się odnajdzie. Ta myśl szczególnie ją dotknęła gdy obserwowała, jak Michael porusza się niespokojnie w krześle, czując się winnym za wszystkie podejrzenia pod adresem Davida Peytona.
-On cię chyba kocha, Liz – ciągnąłdalej. – To chyba jedyny sposób by wyjaśnić to, co czułem, gdy do mnie zadzwonił. Tak właściwie to dzwonił tutaj codziennie, co chyba było dla niego dosyć trudne zważywszy na... na... jego problemy z mówieniem – Michael odwrócił wzrok a Liz mogła sobie wyobrazić pierwszą rozmowę Michaela i “Davida”.
Dzwonię... Liz usłyszała nadle w umyśle, wyobrażając sobie jak dziwnie musiały brzmieć jego urywane zdania w uszach Michaela na początku. Gdyby tylko znał prawdę.
-Dowiedział się o twoim wypadku z gazety i zadzwonił do mnie do domu. Zostawił mi wiadomość na sekretarce. Chyba musiałaś mu wspomnieć moje imię czy coś takiego – Liz skinęła głową, w pełni świadoma tego, dlaczego “David” tak dobrze zapamiętał imię Michaela. – Taa, tego, był naprawdę zmartwiony, Liz. Jak mówiłem naprawdę się o ciebie martwi. Zadzwoniłem do niego wcześniej i dałem mu znać, że wyszłaś ze śpiączki.
Liz zamknęła oczy i przypomniała sobie słowa Maxa ze snu. Strach... stracić cię. Czekał na nią w Santa Fe przez te wszystkie tygodnie, prawdobodobnie zbyt nieśmiały by przyjechać do Nowego Jorku, albo po prostu czując, że to nie było by właściwe. Ale kochał ją tak bardzo, że zaryzykował nawet kontakt z Michaelem.
***
-O co chodziło z Davidem? – zapytał Michael przysuwając się bliżej jej łóżka. Usunięto jej tego ranka metalową rurę z gardła, ale jej gardło bolało ją i drapało tak bardzo, że mogła tylko wyszeptać mu do ucha ledwo dosłyszalne słowa.
-David... to... Max – powtarzała czując, jak jego długie włosy opadają jej na policzek. Michael odsunął się patrząc na nią z zakłopotaniem, ona zaś zwalczyła chęć zamknięcia oczu. Przez całe dnie chwiała się na granicy przytomności i snu, jej myśli wciąż pozostawały w granicach nieistniejących.
-David to Max – powtórzył w końcu pocierając oczy zmęczonym ruchem. – Słucham?
Przyciągnęła go bliżej i teraz pochylał się nad nią nisko. Wyciągnęła dłoń i pogładziła go po zarośniętym policzku.
-Kocham... cię – szeonęła cicho, musiała dać mu do zrozumienia to, co było w jej sercu zanim zacznie mówić dalej. – Michael.
-Liz – przerwał łagodnie całując ją w policzek. – Wiem o tym i ja też cię kocham. Potwórz to jeszcze raz, staram się zrozumieć.
-Ja... wiem – przez moment pomyślała o Maxie jakie to musiało być dla niego trudne wyrazić samego siebie, rozumiała, jak czuł się za każdym razem gdy musiał coś powiedzieć.
-David Peyton to Max – potwórzyła cicho. – To jedna i ta sama osoba, Michael.
-Liz, spałaś przez bardzo długi czas – zaczął cofając się nieco. On myśli, że mój umysł jest otumaniony uświadomiła sobie z rozpaczą, jej powieki znowu były jak z ołowiu.
-Michael, zapytaj go – poprosiła z największą energią, jaką mogła z siebie wykrzesać. – Proszę, zapytaj...
A potem znowu otoczył ją sen, znowu prowadząc ją do jej ukochanego.
***
Leżeli znowu na polu kwiatów, czerwone pąki otaczały ich ze wszystkich stron. Max oparł leniwie głowę na ramieniu i patrzył się w dół w jej oczy z czymś, co można było opisać jedynie jako duma i niesamowita radość. Niezwykłe Antarskie słońce inaczej odbijało się w jego oczach niż ziemskie słońce, budząc w nich błyski złota i sprawiając, że mieniły się i zmieniały w każdym momencie.
-Jesteś piękny – szepnęła podnosząc rękę by pogładzić go po policzku, on zaś natychmiast opuścił wzrok. – Jak mogłam zapomnieć jakie to uczucie?
-Zapomniałaś? – zapytał, jego głos był nagle niski i matowy.
-Nie – przyznała pozwalając palcom odkrywać lewą stronę jego twarzy. – Nigdy nie zapomniałam. I to chyba było problemem.
-A teraz? – zapytał, jego oczy niespodziewanie były pełne obawy. – Boisz się mnie?
-Nigdy nie mogłabym się ciebie bać, Max.
-A co z moim wyglądem – zapytał przybliżając usta do jej czoła i składając na nim ciepły pocałunek, który wzbudził w niej dreszcze. – Nie uważasz, że może być... szokujący?
-Pokaż mi – zachęciła przesuwając dłoń po włosach na jego karku gdy musnął ustami jej obojczyk.
-Tutaj cię boli? – zapytał, jego usta przesuwały się wzdłuż jej złamanej kości.
-Tak – szepnęła, wiedziała, że coś zmienia się między nimi, coś fizycznego.
-Pozwól mi to uzdrowić – poprosił przesuwając palcami wdłuż jej szyi, delikatnie dotknął i otoczył jej kość. Momentalnie poczuła, jak jej rany goiły się pod jego kochającym dotykiem. Westchnęła układając się wygodniej na trawie.
-Cały czas chcę, żebyś mi pokazał – przypomniała gdy odsunął się nieco by spojrzeć jej w oczy. Jego twarz cały czas była idealna, jego skóra była gładka i lekko opalona.
-Już widziałaś najgorszą część – odparł w końcu obserwując ją uważnie.
-Dlaczego sam się nie uzdrowiłeś? –zapytała niepewnie. Max odsunął się od niej i położył się na plecach. –Dlaczego nie zrobił tego ktokolwiek inny?
Jego oczy wypełniły się niewypowiedzianym smutkiem gdy położył głowę tuż obok jej głowy.
-Czasami zadajesz zbyt dużo pytań, kochanie.
-Dlatego też mnie kochasz – roześmiała się przyciągając jego dłoń do swoich ust i całując powoli jego palce.
-Kocham to, ale to nie dlatego cię kocham – zaoponował łagodnie. – Bynajmniej - zauważyła, że jego głos stał się poważniejszy. Cały romansowy nastrój ulotnił się, zostawiając między nimi jakiś cień. – Nie mogłem sam się uzdrowić – powiedział w końcu. – Próbowałem setki razy.
-Ale... dlaczego nie mogłeś? – zapytała czując się bardzo niezręcznie. – Dlatego, że to były Twoje rany?
-Może, ale nie sądzę – odparł. – Moi ludzie myślą, że Khivar zostawił coś w moim umyśle a może nawet w duszy.
Usiadła gwałtownie patrząc na niego zszokowana. Ktoś obcy nie mógł ot tak zostawić czegoś w twojej duszy, to nie powinno być w ogóle możliwe! Max zaś po prostu leżał na plecach i patrzył się na nią z niesamowicie smutną twarzą.
-Jak on mógł to zrobić, Max? – zapytała cicho ze ściśniętym gardłem. – Twoja dusza należy tylko do ciebie.
Skinął w milczeniu głową i wyciągnął rękę by odsunąć jej włosy za ramię.
-Tak, należy tylko do mnie, ale to nie przeszkodziło mu zemścić się na niej jak tylko mógł.
-Nie rozumiem – szepnęła czują jak łzy wypełniają jej oczy. Jak taki piękny moment, pełen tak dziecięcej wręcz niewinności i miłości mógł nagle zmienić się w tak mroczną i ponurą chwilę?
-Nie tutaj – powiedział w końcu wydając się czytać w jej myślach. – Nie tak, Liz. Wyjaśnię ci w Santa Fe.
-Dlaczego nikt inny nie mógł cię uzdrowić? – nacisnęła, zastanawiając się jednocześnie dlaczego te pytania wydawały się być tak ważne, że niemalże niemożliwe do wypowiedzenia.
Wzrok Maxa przesunął się na niebo, gdzie powdójne księżyce kontynuowały swoją wędrówkę.
-Popatrz na nie – szepnął z zachwytem. – Przysuń się do mnie bliżej, Liz, i patrz.
Położyła się znowu na plecach tuż obok niego i oboje wpatrywali się w niebo.
-Co noc obserwowałem je z mojej celi. Były rzadkim momentem piękna każdego dnia. I co noc szeptałem do ciebie poprzez galaktyki. Słyszałaś mnie? – odwrócił się do niej i pogładził ją po policzku dłonią, jego twarz stawała się znowu pełna smutku. – Nie słyszałaś, prawda?
-Ja... nie jestem pewna, Max – przyznała po chwili.
-Uwierzyłaś, że nie żyję – stwierdził po prostu, Liz zaś oddychała ciężko.
-Możesz mnie uzdrowić – szepnął, jego słowa przeplywały niczym prąd przez jej serce. – Starsi i moi stronnicy... nie mogli przedostać się przez blokady, które zostawił Kivar wewnątrz mnie. Ale ty możesz.
-Ja? – zapytała zaskoczona odwracając się do niego.
-Mój dar jest w środku ciebie, od tamtego dnia w Crashdown. Po prostu o tym nie wiesz. Moja dusza również jest w środku ciebie od tamtej pory – ciągnął dalej powoli, chcąc by go w pełni zrozumiała. – Mówię ci to teraz, bo David tego nie rozumie. Potrzebuje cię, Liz. Mówiłem ci już wcześniej, że potrzebuje cię bardziej niż mogłabyś to sobie wyobrazić.
-Nie rozumiem... co do naszych dusz.
-Czy czułaś, że żyjesz przez te wszystkie lata? Gdy czułaś, że mnie nie ma? – zapytał poważnie podnosząc się na łokciu by spojrzeć jej w oczy.
Pomyślała przez chwilę zamknąwszy oczy, zastanawiając się nad sensem jego słów.
-Nie. Byłam martwa – szepnęła w końcu.
-Czułaś, że nie żyjesz tak jak ja – wyjaśnił rwącym się głosem. – Bo nasze dusze są jak te księżyce nad nami, Liz. Bliźniacze, połączone a jednak oddzielone. Gdy jeden się porusza, to samo robi drugi, choćby były między nami setki galaktyk.
-Dlaczego więc byłam pewna, że zginąłeś tamtej nocy? Czułam to, Max. Czułam, jak wyciągasz do mnie dłonie a potem... – nie mogła dokończyć, łzy nagle zaczęły płynąć jej po twarzy i dusząc słowa w jej gardle.
-Ponieważ naprawdę umarłem.
-Co? – zawołała otwierając gwałtownie oczy nie wierząc temu, copowiedział. – Ale powiedziałeś mi, że nie zginąłeś! Tak mówiłeś!
-Przytuliłem cię tuż przed tym, gdy to się stało, a potem... – urwał przeczesując nerwowo włosy dłonią. – Umarłem. Opuściłem moje ciało i zobaczyłem, że leży na ziemi w celi pode mną. Ale potem poczułem cię, jak ściągnęłaś mnie z powrotem i nie już mogłem odejść. Tamtej nocy uratowałaś mi życie, Liz, przyrzekając mi, że nigdy mnie nie opuścisz - Liz zamknęła oczy a łzy płynęły jej po policzkach, gdy przytuliła się do niego. – Uratowałaś mnie – potwórzył. – Zawsze mnie ratujesz, Liz.
***
-Jak długo nie jestem w śpiączce? – zapytała zaspanym głosem Liz patrząc w górę na Michaela siedzącego przy jej łóżku. Patrzył się w jeden punkt na ścianie, pogrążony we własnych myślach gdy znowu się obudziła.
-Dziesięć dni.
-Gdzie są wszyscy? – zapytała niepewnie rozglądając się po pokoju. Znowu było ciemno, świeciło tylko łagodnie ekran monitora i światła nakorytarzu.
-Maria poszła do domu odpcząć a twoi rodzice są z powrotem w hotelu.
-A ty zostałeś ze mną – dokończyła.
-Zostałem z tobą – zgodził się powoli.
-Dziękuję Michael – szepnęła sięgając po jego rękę. – Wiem, że byłeś tu każdego dnia.
-Nie mógłbym być gdzie indziej, Liz – wyjaśnił cicho. – Wiesz o tym. Martwiłem się... Wszyscy się martwili.
-Wszystko będzie dobrze, Michael – zapewniła go. Skinął głową ściskając ciepło jej dłoń a potem ich palce splotły się razem gdy przyciągnęła jego dłoń do piersi. Pozostali tak przez długi moment, rzucała na niego co jakiś czas ukradkowe spojrzeniaczując wiszące między nimi napięcie. Znala Michaela lepiej niż ktokolwiek inny i czuła, że on wprost pali się, by coś jej powiedzieć.
-O co chodzi, Michael? – zapytała w końcu czując jakiś niepokój. – Czego mi nie mówisz?
Westchnął i przysunął się bliżej niej, cały czas trzymając ją mocno za rękę.
-Liz, muszę z tobą o czymś porozmawiać – zauważyła, że jego głos zaczął drżeć nerwowo, a jej serce zaczęło bić niespokojnie. Być może miała jakieś stałe rany, coś, co sprawi, że do końca życia będzie niepełnosprawna. Próbowała usiąść na łóżku, ale zatrzymał ją ręką. – Cały czas musisz leżeć – wyjaśnił cicho.
-Powiedz mi, co się dzieje, Michael – nacisnęła czując jak jej głos staje się coraz cieńczy. – Przerażasz mnie.
A on zrobił czego się bynajmniej nie spodziewała – zaczął się śmiać, wesoły dźwięk zupełnie nie pasował do jego nerwowego wyglądu. Zmarszczyła nos z zastanowieniem i patrzyła na niego uważnie.
-Liz, to... to nie jest nic strasznego – powiedział ciepło. – Po prostu nie bardzo wiem,jak to powiedzieć.
-Dobrze – odparła wciąż czując lekki niepokój. – Mów.
-Pamiętasz co usiłowałaś mi powiedzieć o Davidzie Peytonie, kiedy obudziłaś się ze śpiączki? – zapytał.
Pomyślała przez chwilę patrząc na sufit. Próbowała coś mu napisać tamtego pierwszego dnia, ale nie mogła przypomnieć sobie co to było.
-Tak jakby – odparła w końcu. – Ale nie jestem pewna co to dokładnie było.
-Nie pamiętasz, prawda?
-Nie bardzo, nie – potrząsnęła głową. – Coś o... czy on wiedział, że jestem w szpitalu?
-Więcej, Liz. O wiele więcej – ciągnął, jego oczy tańczyły radośnie. – Powiedziałaś mi, że David Peyton to Max.
-Co? – roześmiała zastanawiając się czemu miała by mu mówić podobne niedorzeczności. Ale brzmiało to bardzo znajomo i niesamowicie prawdziwie, toteż uśmiech szybko rozpłynął się na jej ustach. Coś wesołego i radosnego błyszczącego w oczach Michaela spowodowało, że jej żołądek skręcił się w ósemkę z nadzieją.
-To właśnie mi powiedziałaś – wyjaśnił, jego głos był pełny podekscytowania. – Boże, nie wiem, dlaczego nagle o tym pomyślałaś, ale.... musiałem wrócić do Santa Fe sprawdzić co z galerią i coś sprawiło, że musiałem się dowiedzieć, czy po prostu byłaś wtedy nieco szalona...
-Czy też może mówiłam prawdę – szepnęła powoli uświadamiając sobie coś. Jej marzenia znowu zaczęły powracać do życia gdy wspomnienia rozmów z Maxem powróciły w jednym momencie.
-Tak, Liz – przytaknął Michael uśmiechając się. – Mogło być szalone, ale ja musiałem się upewnić. Poszedłem więc do Davida. Niezapowiedziany.
Liz uświadomiła sobie, że całe jej ciało jest mocno napięte, tak jakby czekała na ostateczne uderzenie.
-Powiedz mi – szepnęła w końcu cichutko. – Proszę, Michael.
Michael pokiwał głową przez chwilę szukając czegoś w marynarce. Wyciągnął w końcu schludną, czystą kopertę, na której ujrzała swoje własne imię napisane starannym pismem Davida Peytona. Ostrożnie podał jej list jakby to było wyjaśnienie.
-Michael, o co ci chodzi?! – niemalże zawołała biorąc w rękę kopertę.
-Max żyje, Liz – wyjaśnił cicho z oczami pełnymi łez. – I jest bardzo żywy.
Popatrzyła na białą kopertę poprzez łzy a potem przycisnęła do niej usta. Przez chwilę leżała w kompletnej ciszy, jej myśli płynęły w niezliczonych kierunkach – z powrotem do jej snów w śpiączce, do tych wcześniejszych i do tego czasu, który spędziła razem z Davidem w Santa Fe.
-Chyba zawsze wiedziałam – szepnęła w końcu zamykając oczy. – W jakiś sposób moje serce od razu go rozpoznało – Mój umysł musiał tylko przyjąć to do wiadomości dokończyła cichutko, powtarzając słowa Maxa z jej własnych snów.
-Zaakceptowałaś to w śpiączce, prawda? – zapytał Michael.
-Przyszedł do mnie, we śnie – wyjaśniła przypominając sobie wizję Maxa w Rockefeller Center. – Max przyszedł. I powiedział mi, żebym się obudziła. Wtedy powiedział mi, że jest Davidem.
-On myśli, że teraz nie będziesz chciała mieć z nim do czynienia – powiedział Michael śmiejąc się cicho. – Ten sam stary Maxwell. Uparty jak diabli... Jest przekonany, że nigdy nie wybaczysz mu, że po pierwsze cię zostawił, a po drugie że nie powiedział ci kim jest kiedy wrócił.
-Wyjaśniłeś mu? – Liz potrząsnęła głową.
-Co?
-Że przestałam żyć kiedy myślałam, że umarł – zawołała chrapliwie. – Jak on może myśleć, że mogłabym go nie kochać? Że kiedykolwiek bym mogła...?
-Ponieważ myśli, że nie zaakceptujesz jego obecnego wyglądu – odparł poważnie Michael. – Że to będzie dla ciebie za dużo.
Liz patrzyła na Michaela przez łzy czując falę płaczu wzbierającą w jej piersi.
-Co oni mu zrobili, Michael?
-Ja... nie jestem pewny, ale to o wiele poważniejsze niż to, co zrobili z jego ciałem. To, co zrobili z jego duszą.
Skinęła głową wycierając łzy.
-Jak bardzo jest źle? To zniekształcenie? – zapytała, choć to niewiele dla niej znaczyło. Jedynym powodem, dla którego zapytała, to że jej serce tęskniło do niego, do wspomnienia jak chował się przed nią za maską, tak bardzo wstydził się swojego wyglądu.
Michael nagle opuścił wzrok unikając jej oczu i nagle poczuła, jak coś w jej klatce piersiowej zacieśnia się.
-Jest źle, Liz – powiedział w końcu patrząc na nią znacząco zanim zaczął mówić dalej. – Ale nie aż tak źle, jak on myśli, że jest. I to jest problem.
Skinęła oddychając ciężko pamiętając, jak odsunął się od niej gdy wyciągnęła rękę ku lewej stronie jego twarzy, unikając jej dotyku. Jak bardzo był przerażony, że mogłaby poczuć kontury jego ran.
-Co powiedziałeś mu o mnie? – zapytała. – O tym, co ja myślę?
-To było proste – oparł Michael zakładając ramiona na piersi i patrząc na nią uważnie. – Powiedziałem mu, że jeśli teraz nie wie czegoś o Liz Parker, to nie będzie tego wiedział. Że byłaś jego ukochaną i że żadne blizny nie mogą tego zmienić.
-Zakochałam się w nim ponownie jako w Davidzie – szepnęła. – Nie obchodziło mnie, jak bardzo był zmieniony. Kochałam go całym swoim sercem takim, jakim był.
-Wiem i to też mu powiedziałem – uśmiechnąłsię Michael z niejaką satysfakcją. – Że nie zakochałaś się w nikim przez 10 lat dopóki nie pojawił się tajemniczy David Peyton – ciągnął dalej, Liz zaś zauważyła w jego głosie nutkę malancholii. – Że to właśnie zastanowiło mnie, czy miałaś rację co do jego osoby, Liz. Sposób, w jaki cię zauroczył.
Liz patrzyła na kopertę ściskając ją w dłoni.
-On się po prostu boi, Liz – ciągnął dalej Michael łagodnym głosem. – Że nie będziesz do kochać, że teraz nie będziesz potrafiła.
-Mogę sobie z tym poradzić – odparła ze skinieniem. – Na pewno mogę sobie z tym poradzić.
-Próbowałem ściągnąć go do Nowego Jorku, ale myślał, że potrzebujesz trochę czasu.
-Co powiedziałeś mu o nas? – zapytała nagle patrząc znacząco na Michaela. Opuścił wzrok i zarumienił się lekko.
-Że sprawy zmieniły się odkąd wyjechał – wyjaśnił niewyraźnie. – Że jesteś moim najlepszym przyjacielem. Że jesteś bardzo ważną częścią mojego życia i że będzie to musiał zaakceptować.
-Jestem pewna, że miał coś interesującego do powiedzenia na ten temat – zachichotała czując jak w jej oczach znowu pojawiają się łzy.
Michael odkaszlnął i poruszył się niespokojnie na krześle, Liz zaś zastanowiła się dlaczego nagle wydaje się być bardzo onieśmielony.
-Tak, był bardzo zadowolony, że byliśmy blisko siebie przez te lata – odparł. – Że żadne z nas nie było samotne – nagle roześmiał się zpewnym onieśmieleniem. – I był zachwycony, że nareszcie zrozumiałem, dlaczego zawsze tak strasznie cię kochał.
Liz pomyślała, że wyglądał na pełnego pewej winy, dopóki nie roześmiał się cicho.
-Ironia, co?
-Co masz na myśli?
-Na początku nie byłem zachwycony tobą i o tym, jak bardzo cię kocha – odparł cicho. – I na końcu nie mogę żyć bez ciebie tak samo jak on.
Ostatnie tygodnie uświadomiły mi to bardzo dobitnie.
-Och, Michael – szepnęła sięgając po jego dłoń i przyciągając ją do swojego policzka. – Dziękuję ci, że we mnie wierzysz. Że do niego poszedłeś.
-A on teraz na ciebie czeka, Liz – odparł. Nie sądzę, że będzie mógł spać spokojnie dopóki cię nie zobaczy... jako on, nie David Peyton.
Liz skinęła głową i popatrzyła na kopertę w swoich dłoniach.
I wiedziała, że również nie będzie mogła spać dopóki nie będzie trzymała Maxa w ramionach, dwa ciała ułożone jak jedno. Nie dopóki znowu nie zobaczy jego przystojnej twarzy, nie ważne jak bardzo poznaczonej bliznami.
Max Evans zawsze może być dla niej tylko jednym – jej pięknym ukochanym.
"Umarłem. Opusciłem moje ciało i zobaczyłem, ze lezy na ziemi, w celi pode mną. A potem poczułem cię, jak sciągnęłaś mnie z powrotem i juz nie mogłem odejść."
Zdaje się, ze nie potrafię znaleść odpowiednich słów...przecztawszy coś takiego, co brzmi jak wiersz, zasłyszany dawno temu...mogłabym jeszcze cos napisać o kochankach, których nie tylko kosmos, ale nawet smierć nie rozdzieli, tylko po co? Jakie slowa oddadzą to lepiej i prościej niz te zacytowane powyzej...I nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy znowu jego przystojną twarz, w oczach innych tak okropnie zeszpeconą i poczuje w ramionach ciepłe ciało, tak brutalnie okaleczone, dla niej wciaż niezmiennie piękne.
Zdaje się, ze nie potrafię znaleść odpowiednich słów...przecztawszy coś takiego, co brzmi jak wiersz, zasłyszany dawno temu...mogłabym jeszcze cos napisać o kochankach, których nie tylko kosmos, ale nawet smierć nie rozdzieli, tylko po co? Jakie slowa oddadzą to lepiej i prościej niz te zacytowane powyzej...I nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy znowu jego przystojną twarz, w oczach innych tak okropnie zeszpeconą i poczuje w ramionach ciepłe ciało, tak brutalnie okaleczone, dla niej wciaż niezmiennie piękne.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Who is online
Users browsing this forum: Google [Bot] and 59 guests