T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Nie mów Hop, Hotori, ja jeszcze nie skończyłam. Mam jutro klasówkę i wolę siedzieć cicho na fizyce (jako jedyna uchowałam się przy pytaniu - może to przez tego plusa...?), ale zapas części dalej w stałym pogotowiu, więc voila 11 część. Robi się ciekawie, a może ktoś znajdzie tłumaczenie...?
Antarskie Niebo
Część XI
WAKING FROM SLEEP
Inside the veins there are navies setting forth
Tiny explosions at the water lines
And seagulls weaving in the wind of the salty blood.
It is the morning. The country has slept the whole winter.
Window seats were covered with fur skins the yard was full
Of stiff dogs and hands that clumsily held heavy books.
Now we wake and rise from bed and eat breakfast!-
Shouts rise from the harbor of the blood
Mist and masts rising the knock of wooden tackle in the sunlight.
Now we sing and do tiny dances on the kitchen floor.
Our whole body is like a harbor at dawn;
We know that our master has left us for the day.
By Robert Bly
Liz weszła na schodki prowadzące do domu Davida przyciskając do siebie małą butelkę chardonnay’a. Jej serce biło niespokojnie gdy złapała się barierki dla równowagoi. Jego schody były ciemne i śliskie od śniegu, a ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było poślizgnięcie się, tak jak poprzedniej nocy. To zrobiłoby wrażenie na niewdzięczych – pomyślała z sarkastycznym uśmiechem i przez moment przeraziła się, że z tych nerwów naprawdę może być chora. Niezliczone obawy pojawiały się niewiadomo skąd w jej sercu. Że nie będą mieli sobie nic do powiedzenia, że on uzna ją za nieaktrakcyjną. A najgorsze że ona nie będzie potrafiła znieść widoku jego twarzy bez widocznej reakcji. Była zdecydowana uniknąć tego za wszelką cenę – że nie zrani go mimowolnie gapiąć się na niego gdy tylko otworzy jej drzwi, gdy pokaże jej swoje przepiękne obrazy i sprawi, że poczuje się kochana i pożądana.
Poza tym było już za późno na żale. Zaczęła o nim śnić, jej serce za
każdym razem budziło się troszkeczkę więcej i tak na prawdę nie obchodził jej jego wygląd, skoro tak bardzo poruszal jej duszę.
Przez małe szklane okienko w drzwiach widziała delikatne światło i szłyszała stłumioną muzykę. Wciągnęla głęboko powietrze, odrzuciła włosy na plecy i zapukała zdecydowanie do jego drzwi.
Odpowiedzią był przytłumiony odgłos kroków, dziwny, powolny rytm uwydatniony cichym, pojedyńczym stukotem. Chodzę o kuli...
Poczuła jak jej gardło zacieśniło się. Odetchnęła ciężko i zwilżyła wargi słysząc, jak powolne kroki przybliżyły się.
On denerwuje się o wiele bardziej niż ty usiłowała sama siebie przekonać i zastanowiła się, czy to aby napewno jest prawda gdy drzwi powoli otworzyły się.
I oto, w półcieniu jego przedpokoju stał jej tajemniczy, natrętny i dziwnie piękny David Peyton.
-Liz – jego miękki głos niemalże zanikał pod czymś, co można było opisać jedynie jako “maskę”. Długie, lekko pofalowane włosy opadały niemalże na jego ramiona, ciemne i błyszczące. Ale gdy otworzył szerzej drzwi zapraszającym gestem, to jego protetyczna maska sprawiła, że Liz niemalże zapomniała języka.
Większość ciężaru swojego ciała opierał na drewnianej, ręcznie rzeźbionej lasce, takiej, jakie widywała czasami na ulicznych stoiskach Plazy. Takiej, jakiej używałby prawdziwy artysta. Przytrzymała butelkę wina pod pachą i wyciągnęła do niego rękę.
-Davidzie, to wspaniałe nareszcie móc się z tobą zobaczyć – powiedziala i natychmiast przeraziła się tego, jak szywno zabrzmiała. Uścisnął jej dłoń, ona zaś zarumieniła się, gdy jej oczy znowu nachalnie zatrzymały się na jego “protezie”.
Wszystko jedno, co o tym mówił, ale proteza była maską, gładką warstwą
okrywającą całą jego twarzą. Widać było jedynie jego ciemne oczy, choć niepodobna było zobaczyć je wyraźnie, ponieważ przez jedno oko przebiegała blizna, było jakby spuchnięte i częściowo zamknięte. Dla ust zostawiono niewielki otwór, wycięty w kształcie warg wiecznie uniesionych w uśmiechu Mony Lizy. Liz była zaskoczona melancholicznym wyrazem tego pół-uśmiechu i była ciekawa, co ukrywa się pod spodem.
-Miłe... bardzo miłe, to – zgodził się z nią i tym razem Liz zauważyła, że jego słowa były urywane i bełkotliwe z powodu oczywistych ran na twarzy. Coś zakuło ją bardzo boleśnie w piersi gdy zaprosił ją do środka milczącym gestem.
Odwróciła się do niego gdy zamknął drzwi i miała nadzieję, że na jej twarzy pojawi się miły uśmiech i że on poczuje się nieco lepiej.
-Przyniosłam wino – powiedziała wskazując na niewielką butelkę pod ramieniem. – Już jest zimne.
-Dzięki, Liz – podziękował jej odwracając głowę gdy wziął od niej butelkę. – Ja... otworzę.
Jego dłoń powędrowała ku lewej stronie jego twarzy, pocierając szczękę gdy wszedł do malutkiej kuchenki tuż przy przedpokoju.
-Pada? – zawołał otwierając szafkę.
-Już nie – jej wzrok prześlizgnął się z korytarza na salon gdy zrzucała z siebie płaszcz. David wysunął się z kuchni i wyciągnął rękę po jej okrycie.
-Wybacz – przeprosił zabierając jej płaszcz. – Wezmę... to.
-W porządku – odparła łagodnie. Zauważyła, że jego dłonie trzęsły się nerwowo więc uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Jednak pomimo jej wysiłków rozładowania jego zdenerwowania, on z trudem spotkał jej wzrok.
Frank Sinatra spokojnie nucił “Witchcraft" w dużym pokoju. Liz przygryzła wargę zastanawiając sie, czy wybrał muzykę pod kątem uwiedzienia jej i stworzenia romantycznej atmosfery. Nie miała czasu jednak drążyć tego dalej gdy weszła do dużego pokoju i wibrujące kolory natychmiast otoczyły ją ze wszystkich stron.
Na wszystkich ścianach wisiały niezliczone obrazy, perfekcyjnie ułożone na tle ścian z wypalanych cegieł – nad sofą, wzdłuż ścian i dalej na dużej, słonecznej werandzie, która z pewnością była jego pracownią. Przez chwilę czuła się niepewnie widząc tyle jego przepięknych prac. To było prawie niepojęte, że aż tyle jego delikatnych i rzadkich skarbów rozciągało się przed nią, że wszystkie mogła zobaczyć. Niczym jakiś artystyczny Ogród Edenu z kuszącymi przyjemnościami jak okiem sięgnąć.
Proszę, wybieraj i jedz z tych owoców – pomyślała kapryśnie patrząc na obraz kobiety, jednocześnie uwodzicielskiej i niewinnej. Była tylko owinięta ręcznikiem i praca przywodziła na myśl prace impresjonistów, na przykład Renoira. Obraz był jakby umyślnie nasycony zmysłowością w jakiś niezwykły sposób. Być może poprzez zaskakujący dobór kolorów, od pełnej palety czerwieni do kremowej bieli i lśniącej czerni. Liz podeszła bliżej, jej dłoń powędrowała nieświadomie do szczęki w lustrzanym ruchu wcześniejszego gestu Davida. Stanęła bardzo blisko obrazu czując jego rytm i wir kolorów. Niesamowita energia emanowała z płótna, pulsowała życiem, aż jej oczy nie powiększyły się gdy dzieło osnuwało ją swoją urokliwą siecią.
-Podoba... ci się? – zapytał David podchodząc do niej powoli. Tym razem chyba na nią patrzył, prosto w oczy, nie unikając jej wzroku. Podniosła twarz i ich oczy spotkały się.
-Zachwycające – szepnęła. – Boże, Davidzie, twoje prace...– potrząsnęła
głową szukając odpowiednich słów i mając nadzieję, że pojawią się same. – Nie wiem, jak mam to wyrazić – wyrzuciła to w końcu z siebie śmiejąc się nerwowo. Przez moment bała się, że go uraziła, ale on również roześmiał się po chwili. Jego śmiech był ciepły i miękki. Wyciągnął do niej dłoń z kieliszkiem.
-Dobrze – mruknął, jego słowa znowu zaplątały się pod protezą gdy podał jej kieliszek wina – Obojgu... w takim razie.
-Masz taki niezwykły sposób wyrażania – ciągnęła dalej, czując nagle niespodziewany wybuch pożądania gdy ich palce musnęły się przez moment. – Nikt nigdy aż tak do mnie nie przemawiał, tak, jak ty zrobiłeś to w swoich obrazach.
Nikt z wyjątkiem Maxa Evansa szepnął cichy głos w jej głowie.
-Moje prace...jak mówię – odparł po prostu, patrząc ponad jej ramieniemna płótno, które przyciągnęło jej uwagę. – Teraz – potem znowu potarł szczękę rzucając jej szybkie spojrzenie. – Szczęka... jest problemem.
Skinęła głową zachęcająco, on zaś momentalnie odwrócił wzrok, jego długie włosy opadły na jego twarz. Jego włosy były ciemnobrązowe, niemalże czarne, i z jakiś powodów miała ochotę dotknąć ich. David wydawał się być dość młody, prawdopodobnie tylko kilka lat starszy od niej, chociaż trudno było dokładnie określić jego wiek z powodu protezy. Ale jego włosy, jego dłonie, cała postawa kazały jej myśleć o trzydziestoletnim mężczyźnie.
Co jakiś czas rzucała ukradkowe spojrzenia na niego, zwróciła także uwagę na jego lewą rękę. Dwa palce były zakrzywione, stawy były spuchnięte. Dobrze zgadła przy Oknach dla Duszy – że namalował własne zniszczone dłonie. Chciała wiedzieć, jakie złe przeznaczenie prześladowało Davida, zostawiającjego ciało tak bardzo okaleczone. Siłą niemalże odwróciła wzrok i po raz pierwszy od przyjścia zwróciła uwagę na jego odzież. Był bardzo szczupły, miał na sobie gruby, wełniany i nieco za duży sweter, taki, jaki Michael nosił niedlabe po domu, tylko rzecz jasna bardziej schludny. Jego dżinsy były wypłowiałe, ale podobnie jak sweter, daleko było im do niechlujstwa. David ubierał się nieco tak, jak pakował obrazy i pisał jej notatki – tak, jak cały jego dom. Czysty i nietknięty, choć przepełniony namiętnością, która promieniowała z każdego jego obrazu.
Jej twarz zarumieniła się gwałtownie gdy zauważył jej wzrok utkwiony w nim; nagle zdała sobie sprawę, że stoi z otwartymi ustami. Zakaszlała z zażenowaniem odwracając się natychmiast, modląc się by nie pomyślał, że przeraziła się jego wyglądu.
-W porządku – zapewnił ją łagodnie. – Wygląda... dziwnie, tak?
-Dziwnie? – powtórzyła z zaskoczonym zakłopotaniem, ciągle odwracając wzrok.
-Maska.
-Nie... Nie, skąd – powiedziała szybko czując, jak zdradziecki gorąc ogarnia powoli jej twarz i cały kark. Roześmiał się cicho i to przeszyło ją dziwnym, choć... przyjemnym dreszczem.
-Zły kłamca... Liz.
Popatrzyła na niego i chociaż zamiast jego ust widziała jedynie ten pół-uśmiech na masce, czuła, że on się uśmiecha. Szeroka, głęboka rzecz która spowodowała wybuch ciepła w całym jej jestestwie.
-Tak źle mi idzie? – zażartowała, a on skinął głową gwałtownie.
-Nie... pasuje – potwierdził czyniąc ruch dłonią w jej kierunku. – Tobie.
-Dobrze, Davidzie, owszem, maska jest naprawdę... dziwna – rzuciła przeczesując dłonią włosy nerwowo – Ale ty to oczywiście wiesz- żałowałaŻe jej słowa były tak niezgrabne. – Chciałabym móc zobaczyć naprawdę twoją twarz. Nie to, że się po prostu gapię, tylko staram się to zrobić, to znaczy zobaczyć ciebie.
Skinął powoli głową jakby potwierdzając jej słowa i przez chwilę myślała, że może zdejmie maskę. Ale zamiast tego wziął ją pod ramię i poprowadził ją bardzo łagodnie w kierunku pracowni.
-Więc... chodź.
***
Mnóstwo obrazów opierało się o ściany bądź stało na sztalugach, we wszystich stronach na słonecznej werandzie, która podobnie jak reszta jego domu miała podłogi z surowego drewna i ściany z wypalanej cegły.
-Ja – wyjaśnił, jego słowa zabełkotały lekko. – Zobacz... mnie.
-W twoich pracach – szepnęła rozglądając się po pomieszczeniu pełnym starannie poukładanych materiałów, obrazów i pustych płócien. – Mówisz, że w ten sposób mogę cię zobaczyć.
-Tak.
I nagle zrozumiała o wiele więcej niż mogłaby przypuszczać o Davidzie Peytonie. On, który mógł wyrażać siebie jedynie w tych urwanych, złamanych zdaniach, do każdego obrazu tchnął swoje serce, mówiąc w ten sposób rzeczy, których nie mógł powiedzieć. I w tym właśnie leżała siła, którą czuła już od pierwszego obrazu, który zostawił na jej progu. Dosłownie z każdym pociągnięciem pędzla kładł część swojej duszy – coś, co inaczej pozostałoby nieme, choć musiał to jakoś wyrazić.
-I usłysz – dodał cicho. – Moje... słowa.
Skinęła głową i nagle jej oczy wypełniły się łzami, gdy coś niemalże straconego wróciło do życia w jej sercu. Nie mogła dokładnie powiedzieć, co to było, ale płótna przed jej oczami rozmazały się, gdy David podszedł do jednego z nich rozpostartego na sztalugach.
-Namalowany... dla – zawahał się przez chwilę, pocierając znowu lewą stronę szczęki. – Dla ciebie, Liz.
Przed płótnem stała mała kanapka, na którą Liz bez słowa usiadła popijając wino, tak jakby mogło to dodać jej śmiałości. Ponieważ obraz stojący przed nią sięgnął do głęboko ukrytych, wrażliwych i delikatnych miejsc w jej sercu, tak, jakby palce Davida odnalazły tam coś czułego i delikatnego i zacisnęły się na tym bezwzględnie.
-Dla ciebie – powtórzył łagodnie gdy patrzyła na niewielki obraz nocnego nieba pełnego przepływających chmur i błyszczących gwiazd, gdzieś w oddali znowu pojawił się ciemny anioł.
-Nazwany... Przewaga – wyjaśnił również obserwując obraz. Nie była pewna, dlaczego wybrał taki ponury obraz jako prezent dla niej. Chociażto nie było ponure dzieło, przeciwnie, było pełne magii, niczym tajemnicze zaklęcie rozpostarte przez niego nad niewielkim płótnem. Zamiast przygnębienia czy smutku, obraz niósł ze sobą wszystkie migoczące cudy pustyni w nocy.
-Co oznacza ten anioł? – zapytała niepewnym głosem, nie bardzo nawet ośmielając się wypowiedzieć to głośno. Łzy znowu pojawiły się w jej oczach gdy pomyślała o wszystkich nocach podczas których patrzyła w niebo z Maxem, właśnie na pustyni. O nocy, gdy znaleźli orbitoid, gdy między nimi o mal nie stało się coś bardzo ważnego, coś, co mogłoby nieodrwacalnie zmienić ich przyszłość.
-Anioł... zmienia. Wiele rzeczy – wyjaśnił urywanym głosem, chciała go poprosić, by wyjaśnił jej jaśniej, chciała wiedzieć wszystko to, co leżało mu na sercu. – Dziś wieczorem, anioł to ty.
-Ja? – zapytała zaskoczona odwracając się do niego szybko. On zaś opierał się o lasce, patrząc na obraz. Miała wrażenie, że unika jej wzroku.
-Poczucie... że tu jesteś.
-Och – tylko tyle mogła powiedzieć, czuła, że jej serce gwałtownie przyśpiesza tempo. Jej myśli były dziwnie poplątane przez jego śmiałą odpowiedź. – Dziękuję ci – wydusiła w końcu z siebie.
-Tylko prawda - odwrócił się wtedy do niej i znowu miała wrażenie, że się uśmiechał.
-Dla mnie to również jest niesamowite – przyznała cicho i przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się. Ledwo widziała jego ciemne oczy, nie przy słabym oświetleniu domu – i nagle uświadomiła sobie, że prawdopodobnie specjalnie to tak urządził, by ukryć jego zamaskowaną twarz. Być może by ją ośmielić. Jednak pomimo niewielkiego oświetlenia, coś między nimipowstało w tym momencie i zobaczyła, jak on z trudem oddychał, gdy patrzył na nią bez słowa. Żadne z nich nie czuło się w stanie odwrócić wzrok, a Liz uświadomiła sobie, że jej dłonie drżały.
-Więcej – w końcu pół-wyszeptał. – Pokażę ci więcej - Liz dosłownie pochyliła się do przodu by go usłyszeć, jego słowa były tak ciche i niewyraźne. Pochylił się niżej opierając się ciężko na lasce i przeglądał obrazy stojące na podłodze i opierające się o ścianę.
-Tutaj – powiedział zachęcająco i Liz podniosła się z sofy i podeszła do niego.
Zauważyła, z jakim trudem utrzymuje równowagę i balansuje ciężarem ciała przerzucając obrazy; położyła swoją rękę na jego dłoni leżącej na kuli.
-Usiądę na podłodze – zaproponowała patrząc na niego. – I ja to zrobię.
Bez słowa skinął głową gdy usiadła u jego stóp, trochę jej wina wylało
się na jej dłoń. David natychmiast sięgnął po miękką ściereczkę ze sztalug stojących za nimi i wytarł jej palce; przez jej skórę przepłynął ogień, ich oczy spotkały się na długi moment.
-Jak zacząłeś malować, Davidzie? – zapytała odrwacając się niecierpliwie w kierunku płócien, obrazy chmur, nieba, falujące kolory paradowały przed jej oczami oszałamiająco nalegając. – Nigdy mi tego nie powiedziałeś.
-Jesteś wytrwała... mimo wszystko – usłyszała, jak śmieje się cicho i usiadł na sofie za nią.
-Jeszcze jak, Davidzie – przytaknęła. – Jestem agentem. Muszę być uparta.
-Tak... z pewnością – wyłapała w jego głosie nutkę podziwu i dalej kontynuowała przeglądanie jego obrazów. Jego wzrok palił jej kark, była pewna, że obserwował z uwagą każdy jej ruch z małej kanapki za jej plecami.
-Więc pozwól mi jeszcze być wytrwałą – ciągnęła bez oglądania się na niego do tyłu. – Jak zacząłeś?
-Długa historia – westchnął ciężko.
-Ale chcę wiedzieć – zaoponowała gdy jej wzrok padł na jeden szczególny obraz małej dziewczynki z ciemnymi włosami, otoczonej rozległym polem pełnym czerwonych kwiatów, rosnących ponad jej kolana. – Widzisz, co twoje prace mi robią, jak bardzo jestem nimi zauroczona. – Obraz wydawał się być znajomy, tak, jakby poruszył jakąś dawno zamonianą strunę w głębi jej duszy, gdy wyjęła go ze stosu innych.
-Rehabilitacja – odparł z lekkim kaszlnięciem. – Zaczęło się... podczas rehabilitacji.
Przesunęła się do tyłu i oparła się plecami o sofę tuż obok jego nóg. Obraz leżał na jej kolanach gdy obwodziła czerwone kwiaty palcami, wyobrażając sobie ich ruch.
-Tulipany? – zapytała ciekawie zastanawiając się co w tym było znajomego.
-Tak.
-Co ci się stało, Davidzie? – zapytała wciąż patrząc w dół na obraz. Nie chciała go zranić, naciskać zbyt mocno, ale musiała zrozumieć. – To był wypadek?
Parsknął bezgłośnie, i choć maska tłumiła dźwięki, Liz rozpoznała kpinę.
-Nie – nie powiedział nic więcej, tylko to, zostawiając ją niesamowicie ciekawą.
-Nie? Więc co, Davidzie? – czy mówił, że ktoś zrobił mu to specjalnie? Zranił go tak głęboko i trwale, jak wszystko na to wskazywało?
-Nie wypadek – odparł znowu łagodnie, poczym dodał: Liz, proszę.
-Nie chcesz o tym rozmawiać.
-Nie dzisiaj – przytaknął cicho. Zerknęła przez ramię na niego, prosząc go wzrokiem.
-Więc któregoś dnia mi powiesz? – musiała znać tą część historii, by złożyć wszystkie fragmenty jego ciemnej przeszłości razem.
-Z pewnością.
-W porządku – skinęła głową i znowu skupiła się na przepięknym obrazie leżącym na jej kolanach. Wciągnęła gwałtownie powietrze gdy poczuła, jak coś nieznajomego budzi się na dnie jej serca, poprzez sposób, w jaki ta praca tak niesamowicie ją poruszyła.
-Davidzie, musisz mnie zrozumieć. Sztuka jest moim życiem, moją pracą... to mój cały świat – wyjaśniła ściśniętym głosem. – I nikt nigdy nie poruszyłmnie tak jak ty. Masz niezwykły dar.
-Łatwo gdy... inspiracja.
Nie była pewna co dokładnie miał na myśli, albo o jakim rodzaju inspiracji mówił. Ale potem sprecyzował.
-Ty.
-Ja? – zapytała zaskoczona patrząc się przed siebie, w pełni świadoma tego, że jej ramiona musnęły jego kolano gdy oparła się o sofę.
-Twoja... reakcja. Inspiruje – wyjaśnił, jego słowa stały się jeszcze bardziej niewyraźne, tak jakby jego wyznanie onieśmielało go.
-Ty... wspaniała inspiracja.
-Ale dopiero co mnie spotkałeś – powiedziała nieśmiało, wciąż niepewna tego, co miał na myśli. Nagle spotrzegła, że brakuje jej tej łatwości ich mailowej korespondencji, choć jego fizyczna bliskość była o wiele więcej warta niż łatwe słowa.
David milczał przez dłuższą chwilę, Liz zaś słyszała, jak jego oddech przyśpiesza, cichy odgłos stał się cięższy pod jego maską. Zaczęła się zastanawiać, czy on jeszcze w ogóle się odezwie, gdy nagle to poczuła. Jego palce dotknęły lekko jej włosów i przesunęły się po prostu wzdłuż nich w cudownej ciszy.
Liz wstrzymała odeech czując, jak jego delikatny dotyk elektryzuje całe jej ciało. On nie tylko ją dotykał, ale ofiarowywał jej coś pięknego. Jego serce.
Zamknęła oczy gdy David powoli przesunął swoją dłoń wzdłuż jej włosów, jego palce prześlizgiwały się pomiędzy jej włosami. Kult, tak to czuła. Tak, jakby jego pieszczota była aktem kultu.
Odetchnęła lekko i powoli odwróciła głowę dopóki jej usta nie spotkały jego dłoni. Niepewnie całowała jego palce, pozwalając wargom padać raz koło razu, choć nie spojrzała mu w twarz. Ogień musnął jej policzki i buchnął płonieniem w głębi jej duszy gdy on powoli pogładził jej policzek wierzchem dłoni, pieszcząc ją jeszcze bardziej.
-Piękna – szepnął. – Liz, taka piękna.
Wzdrygnęła się przy jego słowach, gdy jego palce znowu przesuwały się po jej włosach. Jakaś część jej mózgu pytała, jakim cudem niemalże nieznajomy mężczyzna mógł ją tak podniecić, mógł rozdzielić jej serce niczym ostra strzała, ale nie obchodziło jej to. Nie żądała odpowiedzi. Jedyne, czego potrzebowała to ta chwila z jej nieśmiałym Davidem, czucie jego delikatnego dotyku.
Nie zastanawiając się sięgnęła ręką i ich palce spotkały się, zmieniając pieszczotę. Ta przypominała bardziej miłosną, gdy ich dłonie spotkały się razem, zawahały przez moment a potem musnęły się lekko. Milczące, silne kochanie, takie, jakie poznała jedynie z jedną osobą. Usłyszała jego oszołomione westchienie gdy ich palce ostrożnie splotły się, nagle łzy znowy zmąciły jej wzrok. Jej serce bolało od piękna jego dotyku, od jej przebudzenia się i nagle gorące łzy popłynęły po jej policzkach.
Zamrugała oczami gwałtownie, potrzebując więcej jego dotyku i jednocześnie pragnąc uciec natychmiast. Nagle cofnęła rękę i wytarła łzy.
-Ja... muszę iść – opanowała z trudem jąkanie się i wstała niezgrabnie. – To było piękne, Davidzie.
Jeden rzut oka i zobaczyła zmieszanie w jego ciemnym wzroku gdy patrzył na nią, podnosząc się powoli z miejsca. Oczywiście nie było to dla niego łatwe, pomagał sobie kulą usiłując nadążyć za jej szybkimi ruchami.
-Liz.
-To było piękne, Davidzie – kontynuowała szybko, ocierając gorące łzy gdy przeszła obok sofy z której usiłował wstać.
-Ty również – usłyszała go za sobą, ciche postukiwanie jego laski i jego powolny rytm kroków.
-Liz – zawołał znowu. – Nie... – jego głos znowu ugrzązł, ale tym razem nie była pewna, czy to z powodu maski. Miała wrażenie, że był osłupiały przez jej niespodziewane zerwanie się z niejsca i jej pierś zakłuła boleśnie. Tego właśnie chciała uniknąć, nie chciała go zranić w jakikolwiek sposób.
Obróciła się na obcasie gdy podszedł do niej.
-To nie ty, Davidzie – szepnęła cicho, nie troszcząc się o to, że zauważy, że zaczęła płakać. – Absolutnie nie ty.
-Powiedz... mi – poprosił sięgając po jej ramię.
Powiedz. Powiedz mi wszystkie sekrety, ktore tak długo skrywałaś w sercu, rzeczy których nigdy nie chciałaś znowu przyznać, nikomu. Powiedz mi, że obudziłem twoją tak długo uśpioną duszę.
-Kochałam kogoś kiedyś – odparła nieśmiało, patrząc q jego dziwne, pół widoczne oczy. – Kochałam go ponad wszystko, ponad moje życie nawet. Ale on umarł. – David pokiwał w milczeniu głową, tak jakby te słowa były niespodziewane i trudne do przebrnięcia. – On umarł i nikt nigdy nie dotykał mnie tak jak on, przez te wszystkie lata – wyznała przeczesując włosy drżącą ręką. – Aż do dzisiejszego wieczoru. Aż do ciebie.
Z tymi słowami odwróciła się od niego i niemalże pobiegła do drzwi zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Bo czuła się tak, jakby całe jej opanowanie rozsypywało się na kawałeczki pod wpływem jego wzroku i nawet wspomnienia jego dotyku.
A przecież przyrzekła sobie, że żaden mężczyzna nigdy więcej nie zrobi jej czegoś takiego.
Antarskie Niebo
Część XI
WAKING FROM SLEEP
Inside the veins there are navies setting forth
Tiny explosions at the water lines
And seagulls weaving in the wind of the salty blood.
It is the morning. The country has slept the whole winter.
Window seats were covered with fur skins the yard was full
Of stiff dogs and hands that clumsily held heavy books.
Now we wake and rise from bed and eat breakfast!-
Shouts rise from the harbor of the blood
Mist and masts rising the knock of wooden tackle in the sunlight.
Now we sing and do tiny dances on the kitchen floor.
Our whole body is like a harbor at dawn;
We know that our master has left us for the day.
By Robert Bly
Liz weszła na schodki prowadzące do domu Davida przyciskając do siebie małą butelkę chardonnay’a. Jej serce biło niespokojnie gdy złapała się barierki dla równowagoi. Jego schody były ciemne i śliskie od śniegu, a ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było poślizgnięcie się, tak jak poprzedniej nocy. To zrobiłoby wrażenie na niewdzięczych – pomyślała z sarkastycznym uśmiechem i przez moment przeraziła się, że z tych nerwów naprawdę może być chora. Niezliczone obawy pojawiały się niewiadomo skąd w jej sercu. Że nie będą mieli sobie nic do powiedzenia, że on uzna ją za nieaktrakcyjną. A najgorsze że ona nie będzie potrafiła znieść widoku jego twarzy bez widocznej reakcji. Była zdecydowana uniknąć tego za wszelką cenę – że nie zrani go mimowolnie gapiąć się na niego gdy tylko otworzy jej drzwi, gdy pokaże jej swoje przepiękne obrazy i sprawi, że poczuje się kochana i pożądana.
Poza tym było już za późno na żale. Zaczęła o nim śnić, jej serce za
każdym razem budziło się troszkeczkę więcej i tak na prawdę nie obchodził jej jego wygląd, skoro tak bardzo poruszal jej duszę.
Przez małe szklane okienko w drzwiach widziała delikatne światło i szłyszała stłumioną muzykę. Wciągnęla głęboko powietrze, odrzuciła włosy na plecy i zapukała zdecydowanie do jego drzwi.
Odpowiedzią był przytłumiony odgłos kroków, dziwny, powolny rytm uwydatniony cichym, pojedyńczym stukotem. Chodzę o kuli...
Poczuła jak jej gardło zacieśniło się. Odetchnęła ciężko i zwilżyła wargi słysząc, jak powolne kroki przybliżyły się.
On denerwuje się o wiele bardziej niż ty usiłowała sama siebie przekonać i zastanowiła się, czy to aby napewno jest prawda gdy drzwi powoli otworzyły się.
I oto, w półcieniu jego przedpokoju stał jej tajemniczy, natrętny i dziwnie piękny David Peyton.
-Liz – jego miękki głos niemalże zanikał pod czymś, co można było opisać jedynie jako “maskę”. Długie, lekko pofalowane włosy opadały niemalże na jego ramiona, ciemne i błyszczące. Ale gdy otworzył szerzej drzwi zapraszającym gestem, to jego protetyczna maska sprawiła, że Liz niemalże zapomniała języka.
Większość ciężaru swojego ciała opierał na drewnianej, ręcznie rzeźbionej lasce, takiej, jakie widywała czasami na ulicznych stoiskach Plazy. Takiej, jakiej używałby prawdziwy artysta. Przytrzymała butelkę wina pod pachą i wyciągnęła do niego rękę.
-Davidzie, to wspaniałe nareszcie móc się z tobą zobaczyć – powiedziala i natychmiast przeraziła się tego, jak szywno zabrzmiała. Uścisnął jej dłoń, ona zaś zarumieniła się, gdy jej oczy znowu nachalnie zatrzymały się na jego “protezie”.
Wszystko jedno, co o tym mówił, ale proteza była maską, gładką warstwą
okrywającą całą jego twarzą. Widać było jedynie jego ciemne oczy, choć niepodobna było zobaczyć je wyraźnie, ponieważ przez jedno oko przebiegała blizna, było jakby spuchnięte i częściowo zamknięte. Dla ust zostawiono niewielki otwór, wycięty w kształcie warg wiecznie uniesionych w uśmiechu Mony Lizy. Liz była zaskoczona melancholicznym wyrazem tego pół-uśmiechu i była ciekawa, co ukrywa się pod spodem.
-Miłe... bardzo miłe, to – zgodził się z nią i tym razem Liz zauważyła, że jego słowa były urywane i bełkotliwe z powodu oczywistych ran na twarzy. Coś zakuło ją bardzo boleśnie w piersi gdy zaprosił ją do środka milczącym gestem.
Odwróciła się do niego gdy zamknął drzwi i miała nadzieję, że na jej twarzy pojawi się miły uśmiech i że on poczuje się nieco lepiej.
-Przyniosłam wino – powiedziała wskazując na niewielką butelkę pod ramieniem. – Już jest zimne.
-Dzięki, Liz – podziękował jej odwracając głowę gdy wziął od niej butelkę. – Ja... otworzę.
Jego dłoń powędrowała ku lewej stronie jego twarzy, pocierając szczękę gdy wszedł do malutkiej kuchenki tuż przy przedpokoju.
-Pada? – zawołał otwierając szafkę.
-Już nie – jej wzrok prześlizgnął się z korytarza na salon gdy zrzucała z siebie płaszcz. David wysunął się z kuchni i wyciągnął rękę po jej okrycie.
-Wybacz – przeprosił zabierając jej płaszcz. – Wezmę... to.
-W porządku – odparła łagodnie. Zauważyła, że jego dłonie trzęsły się nerwowo więc uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Jednak pomimo jej wysiłków rozładowania jego zdenerwowania, on z trudem spotkał jej wzrok.
Frank Sinatra spokojnie nucił “Witchcraft" w dużym pokoju. Liz przygryzła wargę zastanawiając sie, czy wybrał muzykę pod kątem uwiedzienia jej i stworzenia romantycznej atmosfery. Nie miała czasu jednak drążyć tego dalej gdy weszła do dużego pokoju i wibrujące kolory natychmiast otoczyły ją ze wszystkich stron.
Na wszystkich ścianach wisiały niezliczone obrazy, perfekcyjnie ułożone na tle ścian z wypalanych cegieł – nad sofą, wzdłuż ścian i dalej na dużej, słonecznej werandzie, która z pewnością była jego pracownią. Przez chwilę czuła się niepewnie widząc tyle jego przepięknych prac. To było prawie niepojęte, że aż tyle jego delikatnych i rzadkich skarbów rozciągało się przed nią, że wszystkie mogła zobaczyć. Niczym jakiś artystyczny Ogród Edenu z kuszącymi przyjemnościami jak okiem sięgnąć.
Proszę, wybieraj i jedz z tych owoców – pomyślała kapryśnie patrząc na obraz kobiety, jednocześnie uwodzicielskiej i niewinnej. Była tylko owinięta ręcznikiem i praca przywodziła na myśl prace impresjonistów, na przykład Renoira. Obraz był jakby umyślnie nasycony zmysłowością w jakiś niezwykły sposób. Być może poprzez zaskakujący dobór kolorów, od pełnej palety czerwieni do kremowej bieli i lśniącej czerni. Liz podeszła bliżej, jej dłoń powędrowała nieświadomie do szczęki w lustrzanym ruchu wcześniejszego gestu Davida. Stanęła bardzo blisko obrazu czując jego rytm i wir kolorów. Niesamowita energia emanowała z płótna, pulsowała życiem, aż jej oczy nie powiększyły się gdy dzieło osnuwało ją swoją urokliwą siecią.
-Podoba... ci się? – zapytał David podchodząc do niej powoli. Tym razem chyba na nią patrzył, prosto w oczy, nie unikając jej wzroku. Podniosła twarz i ich oczy spotkały się.
-Zachwycające – szepnęła. – Boże, Davidzie, twoje prace...– potrząsnęła
głową szukając odpowiednich słów i mając nadzieję, że pojawią się same. – Nie wiem, jak mam to wyrazić – wyrzuciła to w końcu z siebie śmiejąc się nerwowo. Przez moment bała się, że go uraziła, ale on również roześmiał się po chwili. Jego śmiech był ciepły i miękki. Wyciągnął do niej dłoń z kieliszkiem.
-Dobrze – mruknął, jego słowa znowu zaplątały się pod protezą gdy podał jej kieliszek wina – Obojgu... w takim razie.
-Masz taki niezwykły sposób wyrażania – ciągnęła dalej, czując nagle niespodziewany wybuch pożądania gdy ich palce musnęły się przez moment. – Nikt nigdy aż tak do mnie nie przemawiał, tak, jak ty zrobiłeś to w swoich obrazach.
Nikt z wyjątkiem Maxa Evansa szepnął cichy głos w jej głowie.
-Moje prace...jak mówię – odparł po prostu, patrząc ponad jej ramieniemna płótno, które przyciągnęło jej uwagę. – Teraz – potem znowu potarł szczękę rzucając jej szybkie spojrzenie. – Szczęka... jest problemem.
Skinęła głową zachęcająco, on zaś momentalnie odwrócił wzrok, jego długie włosy opadły na jego twarz. Jego włosy były ciemnobrązowe, niemalże czarne, i z jakiś powodów miała ochotę dotknąć ich. David wydawał się być dość młody, prawdopodobnie tylko kilka lat starszy od niej, chociaż trudno było dokładnie określić jego wiek z powodu protezy. Ale jego włosy, jego dłonie, cała postawa kazały jej myśleć o trzydziestoletnim mężczyźnie.
Co jakiś czas rzucała ukradkowe spojrzenia na niego, zwróciła także uwagę na jego lewą rękę. Dwa palce były zakrzywione, stawy były spuchnięte. Dobrze zgadła przy Oknach dla Duszy – że namalował własne zniszczone dłonie. Chciała wiedzieć, jakie złe przeznaczenie prześladowało Davida, zostawiającjego ciało tak bardzo okaleczone. Siłą niemalże odwróciła wzrok i po raz pierwszy od przyjścia zwróciła uwagę na jego odzież. Był bardzo szczupły, miał na sobie gruby, wełniany i nieco za duży sweter, taki, jaki Michael nosił niedlabe po domu, tylko rzecz jasna bardziej schludny. Jego dżinsy były wypłowiałe, ale podobnie jak sweter, daleko było im do niechlujstwa. David ubierał się nieco tak, jak pakował obrazy i pisał jej notatki – tak, jak cały jego dom. Czysty i nietknięty, choć przepełniony namiętnością, która promieniowała z każdego jego obrazu.
Jej twarz zarumieniła się gwałtownie gdy zauważył jej wzrok utkwiony w nim; nagle zdała sobie sprawę, że stoi z otwartymi ustami. Zakaszlała z zażenowaniem odwracając się natychmiast, modląc się by nie pomyślał, że przeraziła się jego wyglądu.
-W porządku – zapewnił ją łagodnie. – Wygląda... dziwnie, tak?
-Dziwnie? – powtórzyła z zaskoczonym zakłopotaniem, ciągle odwracając wzrok.
-Maska.
-Nie... Nie, skąd – powiedziała szybko czując, jak zdradziecki gorąc ogarnia powoli jej twarz i cały kark. Roześmiał się cicho i to przeszyło ją dziwnym, choć... przyjemnym dreszczem.
-Zły kłamca... Liz.
Popatrzyła na niego i chociaż zamiast jego ust widziała jedynie ten pół-uśmiech na masce, czuła, że on się uśmiecha. Szeroka, głęboka rzecz która spowodowała wybuch ciepła w całym jej jestestwie.
-Tak źle mi idzie? – zażartowała, a on skinął głową gwałtownie.
-Nie... pasuje – potwierdził czyniąc ruch dłonią w jej kierunku. – Tobie.
-Dobrze, Davidzie, owszem, maska jest naprawdę... dziwna – rzuciła przeczesując dłonią włosy nerwowo – Ale ty to oczywiście wiesz- żałowałaŻe jej słowa były tak niezgrabne. – Chciałabym móc zobaczyć naprawdę twoją twarz. Nie to, że się po prostu gapię, tylko staram się to zrobić, to znaczy zobaczyć ciebie.
Skinął powoli głową jakby potwierdzając jej słowa i przez chwilę myślała, że może zdejmie maskę. Ale zamiast tego wziął ją pod ramię i poprowadził ją bardzo łagodnie w kierunku pracowni.
-Więc... chodź.
***
Mnóstwo obrazów opierało się o ściany bądź stało na sztalugach, we wszystich stronach na słonecznej werandzie, która podobnie jak reszta jego domu miała podłogi z surowego drewna i ściany z wypalanej cegły.
-Ja – wyjaśnił, jego słowa zabełkotały lekko. – Zobacz... mnie.
-W twoich pracach – szepnęła rozglądając się po pomieszczeniu pełnym starannie poukładanych materiałów, obrazów i pustych płócien. – Mówisz, że w ten sposób mogę cię zobaczyć.
-Tak.
I nagle zrozumiała o wiele więcej niż mogłaby przypuszczać o Davidzie Peytonie. On, który mógł wyrażać siebie jedynie w tych urwanych, złamanych zdaniach, do każdego obrazu tchnął swoje serce, mówiąc w ten sposób rzeczy, których nie mógł powiedzieć. I w tym właśnie leżała siła, którą czuła już od pierwszego obrazu, który zostawił na jej progu. Dosłownie z każdym pociągnięciem pędzla kładł część swojej duszy – coś, co inaczej pozostałoby nieme, choć musiał to jakoś wyrazić.
-I usłysz – dodał cicho. – Moje... słowa.
Skinęła głową i nagle jej oczy wypełniły się łzami, gdy coś niemalże straconego wróciło do życia w jej sercu. Nie mogła dokładnie powiedzieć, co to było, ale płótna przed jej oczami rozmazały się, gdy David podszedł do jednego z nich rozpostartego na sztalugach.
-Namalowany... dla – zawahał się przez chwilę, pocierając znowu lewą stronę szczęki. – Dla ciebie, Liz.
Przed płótnem stała mała kanapka, na którą Liz bez słowa usiadła popijając wino, tak jakby mogło to dodać jej śmiałości. Ponieważ obraz stojący przed nią sięgnął do głęboko ukrytych, wrażliwych i delikatnych miejsc w jej sercu, tak, jakby palce Davida odnalazły tam coś czułego i delikatnego i zacisnęły się na tym bezwzględnie.
-Dla ciebie – powtórzył łagodnie gdy patrzyła na niewielki obraz nocnego nieba pełnego przepływających chmur i błyszczących gwiazd, gdzieś w oddali znowu pojawił się ciemny anioł.
-Nazwany... Przewaga – wyjaśnił również obserwując obraz. Nie była pewna, dlaczego wybrał taki ponury obraz jako prezent dla niej. Chociażto nie było ponure dzieło, przeciwnie, było pełne magii, niczym tajemnicze zaklęcie rozpostarte przez niego nad niewielkim płótnem. Zamiast przygnębienia czy smutku, obraz niósł ze sobą wszystkie migoczące cudy pustyni w nocy.
-Co oznacza ten anioł? – zapytała niepewnym głosem, nie bardzo nawet ośmielając się wypowiedzieć to głośno. Łzy znowu pojawiły się w jej oczach gdy pomyślała o wszystkich nocach podczas których patrzyła w niebo z Maxem, właśnie na pustyni. O nocy, gdy znaleźli orbitoid, gdy między nimi o mal nie stało się coś bardzo ważnego, coś, co mogłoby nieodrwacalnie zmienić ich przyszłość.
-Anioł... zmienia. Wiele rzeczy – wyjaśnił urywanym głosem, chciała go poprosić, by wyjaśnił jej jaśniej, chciała wiedzieć wszystko to, co leżało mu na sercu. – Dziś wieczorem, anioł to ty.
-Ja? – zapytała zaskoczona odwracając się do niego szybko. On zaś opierał się o lasce, patrząc na obraz. Miała wrażenie, że unika jej wzroku.
-Poczucie... że tu jesteś.
-Och – tylko tyle mogła powiedzieć, czuła, że jej serce gwałtownie przyśpiesza tempo. Jej myśli były dziwnie poplątane przez jego śmiałą odpowiedź. – Dziękuję ci – wydusiła w końcu z siebie.
-Tylko prawda - odwrócił się wtedy do niej i znowu miała wrażenie, że się uśmiechał.
-Dla mnie to również jest niesamowite – przyznała cicho i przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się. Ledwo widziała jego ciemne oczy, nie przy słabym oświetleniu domu – i nagle uświadomiła sobie, że prawdopodobnie specjalnie to tak urządził, by ukryć jego zamaskowaną twarz. Być może by ją ośmielić. Jednak pomimo niewielkiego oświetlenia, coś między nimipowstało w tym momencie i zobaczyła, jak on z trudem oddychał, gdy patrzył na nią bez słowa. Żadne z nich nie czuło się w stanie odwrócić wzrok, a Liz uświadomiła sobie, że jej dłonie drżały.
-Więcej – w końcu pół-wyszeptał. – Pokażę ci więcej - Liz dosłownie pochyliła się do przodu by go usłyszeć, jego słowa były tak ciche i niewyraźne. Pochylił się niżej opierając się ciężko na lasce i przeglądał obrazy stojące na podłodze i opierające się o ścianę.
-Tutaj – powiedział zachęcająco i Liz podniosła się z sofy i podeszła do niego.
Zauważyła, z jakim trudem utrzymuje równowagę i balansuje ciężarem ciała przerzucając obrazy; położyła swoją rękę na jego dłoni leżącej na kuli.
-Usiądę na podłodze – zaproponowała patrząc na niego. – I ja to zrobię.
Bez słowa skinął głową gdy usiadła u jego stóp, trochę jej wina wylało
się na jej dłoń. David natychmiast sięgnął po miękką ściereczkę ze sztalug stojących za nimi i wytarł jej palce; przez jej skórę przepłynął ogień, ich oczy spotkały się na długi moment.
-Jak zacząłeś malować, Davidzie? – zapytała odrwacając się niecierpliwie w kierunku płócien, obrazy chmur, nieba, falujące kolory paradowały przed jej oczami oszałamiająco nalegając. – Nigdy mi tego nie powiedziałeś.
-Jesteś wytrwała... mimo wszystko – usłyszała, jak śmieje się cicho i usiadł na sofie za nią.
-Jeszcze jak, Davidzie – przytaknęła. – Jestem agentem. Muszę być uparta.
-Tak... z pewnością – wyłapała w jego głosie nutkę podziwu i dalej kontynuowała przeglądanie jego obrazów. Jego wzrok palił jej kark, była pewna, że obserwował z uwagą każdy jej ruch z małej kanapki za jej plecami.
-Więc pozwól mi jeszcze być wytrwałą – ciągnęła bez oglądania się na niego do tyłu. – Jak zacząłeś?
-Długa historia – westchnął ciężko.
-Ale chcę wiedzieć – zaoponowała gdy jej wzrok padł na jeden szczególny obraz małej dziewczynki z ciemnymi włosami, otoczonej rozległym polem pełnym czerwonych kwiatów, rosnących ponad jej kolana. – Widzisz, co twoje prace mi robią, jak bardzo jestem nimi zauroczona. – Obraz wydawał się być znajomy, tak, jakby poruszył jakąś dawno zamonianą strunę w głębi jej duszy, gdy wyjęła go ze stosu innych.
-Rehabilitacja – odparł z lekkim kaszlnięciem. – Zaczęło się... podczas rehabilitacji.
Przesunęła się do tyłu i oparła się plecami o sofę tuż obok jego nóg. Obraz leżał na jej kolanach gdy obwodziła czerwone kwiaty palcami, wyobrażając sobie ich ruch.
-Tulipany? – zapytała ciekawie zastanawiając się co w tym było znajomego.
-Tak.
-Co ci się stało, Davidzie? – zapytała wciąż patrząc w dół na obraz. Nie chciała go zranić, naciskać zbyt mocno, ale musiała zrozumieć. – To był wypadek?
Parsknął bezgłośnie, i choć maska tłumiła dźwięki, Liz rozpoznała kpinę.
-Nie – nie powiedział nic więcej, tylko to, zostawiając ją niesamowicie ciekawą.
-Nie? Więc co, Davidzie? – czy mówił, że ktoś zrobił mu to specjalnie? Zranił go tak głęboko i trwale, jak wszystko na to wskazywało?
-Nie wypadek – odparł znowu łagodnie, poczym dodał: Liz, proszę.
-Nie chcesz o tym rozmawiać.
-Nie dzisiaj – przytaknął cicho. Zerknęła przez ramię na niego, prosząc go wzrokiem.
-Więc któregoś dnia mi powiesz? – musiała znać tą część historii, by złożyć wszystkie fragmenty jego ciemnej przeszłości razem.
-Z pewnością.
-W porządku – skinęła głową i znowu skupiła się na przepięknym obrazie leżącym na jej kolanach. Wciągnęła gwałtownie powietrze gdy poczuła, jak coś nieznajomego budzi się na dnie jej serca, poprzez sposób, w jaki ta praca tak niesamowicie ją poruszyła.
-Davidzie, musisz mnie zrozumieć. Sztuka jest moim życiem, moją pracą... to mój cały świat – wyjaśniła ściśniętym głosem. – I nikt nigdy nie poruszyłmnie tak jak ty. Masz niezwykły dar.
-Łatwo gdy... inspiracja.
Nie była pewna co dokładnie miał na myśli, albo o jakim rodzaju inspiracji mówił. Ale potem sprecyzował.
-Ty.
-Ja? – zapytała zaskoczona patrząc się przed siebie, w pełni świadoma tego, że jej ramiona musnęły jego kolano gdy oparła się o sofę.
-Twoja... reakcja. Inspiruje – wyjaśnił, jego słowa stały się jeszcze bardziej niewyraźne, tak jakby jego wyznanie onieśmielało go.
-Ty... wspaniała inspiracja.
-Ale dopiero co mnie spotkałeś – powiedziała nieśmiało, wciąż niepewna tego, co miał na myśli. Nagle spotrzegła, że brakuje jej tej łatwości ich mailowej korespondencji, choć jego fizyczna bliskość była o wiele więcej warta niż łatwe słowa.
David milczał przez dłuższą chwilę, Liz zaś słyszała, jak jego oddech przyśpiesza, cichy odgłos stał się cięższy pod jego maską. Zaczęła się zastanawiać, czy on jeszcze w ogóle się odezwie, gdy nagle to poczuła. Jego palce dotknęły lekko jej włosów i przesunęły się po prostu wzdłuż nich w cudownej ciszy.
Liz wstrzymała odeech czując, jak jego delikatny dotyk elektryzuje całe jej ciało. On nie tylko ją dotykał, ale ofiarowywał jej coś pięknego. Jego serce.
Zamknęła oczy gdy David powoli przesunął swoją dłoń wzdłuż jej włosów, jego palce prześlizgiwały się pomiędzy jej włosami. Kult, tak to czuła. Tak, jakby jego pieszczota była aktem kultu.
Odetchnęła lekko i powoli odwróciła głowę dopóki jej usta nie spotkały jego dłoni. Niepewnie całowała jego palce, pozwalając wargom padać raz koło razu, choć nie spojrzała mu w twarz. Ogień musnął jej policzki i buchnął płonieniem w głębi jej duszy gdy on powoli pogładził jej policzek wierzchem dłoni, pieszcząc ją jeszcze bardziej.
-Piękna – szepnął. – Liz, taka piękna.
Wzdrygnęła się przy jego słowach, gdy jego palce znowu przesuwały się po jej włosach. Jakaś część jej mózgu pytała, jakim cudem niemalże nieznajomy mężczyzna mógł ją tak podniecić, mógł rozdzielić jej serce niczym ostra strzała, ale nie obchodziło jej to. Nie żądała odpowiedzi. Jedyne, czego potrzebowała to ta chwila z jej nieśmiałym Davidem, czucie jego delikatnego dotyku.
Nie zastanawiając się sięgnęła ręką i ich palce spotkały się, zmieniając pieszczotę. Ta przypominała bardziej miłosną, gdy ich dłonie spotkały się razem, zawahały przez moment a potem musnęły się lekko. Milczące, silne kochanie, takie, jakie poznała jedynie z jedną osobą. Usłyszała jego oszołomione westchienie gdy ich palce ostrożnie splotły się, nagle łzy znowy zmąciły jej wzrok. Jej serce bolało od piękna jego dotyku, od jej przebudzenia się i nagle gorące łzy popłynęły po jej policzkach.
Zamrugała oczami gwałtownie, potrzebując więcej jego dotyku i jednocześnie pragnąc uciec natychmiast. Nagle cofnęła rękę i wytarła łzy.
-Ja... muszę iść – opanowała z trudem jąkanie się i wstała niezgrabnie. – To było piękne, Davidzie.
Jeden rzut oka i zobaczyła zmieszanie w jego ciemnym wzroku gdy patrzył na nią, podnosząc się powoli z miejsca. Oczywiście nie było to dla niego łatwe, pomagał sobie kulą usiłując nadążyć za jej szybkimi ruchami.
-Liz.
-To było piękne, Davidzie – kontynuowała szybko, ocierając gorące łzy gdy przeszła obok sofy z której usiłował wstać.
-Ty również – usłyszała go za sobą, ciche postukiwanie jego laski i jego powolny rytm kroków.
-Liz – zawołał znowu. – Nie... – jego głos znowu ugrzązł, ale tym razem nie była pewna, czy to z powodu maski. Miała wrażenie, że był osłupiały przez jej niespodziewane zerwanie się z niejsca i jej pierś zakłuła boleśnie. Tego właśnie chciała uniknąć, nie chciała go zranić w jakikolwiek sposób.
Obróciła się na obcasie gdy podszedł do niej.
-To nie ty, Davidzie – szepnęła cicho, nie troszcząc się o to, że zauważy, że zaczęła płakać. – Absolutnie nie ty.
-Powiedz... mi – poprosił sięgając po jej ramię.
Powiedz. Powiedz mi wszystkie sekrety, ktore tak długo skrywałaś w sercu, rzeczy których nigdy nie chciałaś znowu przyznać, nikomu. Powiedz mi, że obudziłem twoją tak długo uśpioną duszę.
-Kochałam kogoś kiedyś – odparła nieśmiało, patrząc q jego dziwne, pół widoczne oczy. – Kochałam go ponad wszystko, ponad moje życie nawet. Ale on umarł. – David pokiwał w milczeniu głową, tak jakby te słowa były niespodziewane i trudne do przebrnięcia. – On umarł i nikt nigdy nie dotykał mnie tak jak on, przez te wszystkie lata – wyznała przeczesując włosy drżącą ręką. – Aż do dzisiejszego wieczoru. Aż do ciebie.
Z tymi słowami odwróciła się od niego i niemalże pobiegła do drzwi zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Bo czuła się tak, jakby całe jej opanowanie rozsypywało się na kawałeczki pod wpływem jego wzroku i nawet wspomnienia jego dotyku.
A przecież przyrzekła sobie, że żaden mężczyzna nigdy więcej nie zrobi jej czegoś takiego.
Atmosfera tutaj jest niesamowita. Jak w starym zamku, wokół palą się pochodnie i za chwilę książę obudzi zaklętą królewnę ze snu...Tylko że ta królewna nie ukłuła się wrzecionem ale wypłakała duszę za kimś kto umarł a ona nie potrafi go pochować. Nie zajrzę do oryginału,(nie mogę się doczekać kolejnej części) poczekam na Nan, bo w naszym języku odbieram go zupełnie inaczej...
Kotek, fizyka i takie cuda jak AS mają się nijak do siebie. Ja też jej nie cierpiałam. Łączy je jedno, po jednym przychodzi drugie i pomaga odreagować. Trzymaj się i dzięki .
Kotek, fizyka i takie cuda jak AS mają się nijak do siebie. Ja też jej nie cierpiałam. Łączy je jedno, po jednym przychodzi drugie i pomaga odreagować. Trzymaj się i dzięki .
To opowiadnaie jest takie...zmysłowe. Czytając je niemal czuję chłód zimowych ulic, ktore przemierza zabłąkana we własnych wspomnieniach Liz, woń parzonej kawy, zapach farby na palcach jej, Michaela, Davida. Czytając to opowiadanie po raz pierwszy, czułam zimny dreszcz na myśl o tym, co ukrywa maska Davida...wolałam nawet sobie nie wyobrażać. Co przydarzyło się temu nieszczęsnemu mężczyźnie? A potem tylko pytałam- jak ona mogła nie wiedzieć?!
Pamiętam, jak kiedyś szłam ulicą i minęłam dziewczynę idącą z koleżanką. Spojrzałam przelotnie na jej twarz i...przez chwilę myślałam, ze musiało mi sie przewidzieć. Potem, kiedy do mnie dotarło, ze nie przewidziałam się, musiałam sobie usiąść. Raczej nie będę opisywać, co stało się z jej twarzą, powiem tylko, ze siedziałam bardzo długo...
Pamiętam, jak kiedyś szłam ulicą i minęłam dziewczynę idącą z koleżanką. Spojrzałam przelotnie na jej twarz i...przez chwilę myślałam, ze musiało mi sie przewidzieć. Potem, kiedy do mnie dotarło, ze nie przewidziałam się, musiałam sobie usiąść. Raczej nie będę opisywać, co stało się z jej twarzą, powiem tylko, ze siedziałam bardzo długo...
Last edited by Lizziett on Wed Aug 18, 2004 8:19 pm, edited 1 time in total.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Tak, maska i te płonące pod nią czarne oczy (czy ktoś jeszcze pamięta że pierwowzór bohatera miał niebieskie oczy i jasne włosy?)
Ciało ludzkie i uczucia to przedziwny mechanizm. Ktoś powiedział Liz żeby w życiu kierowała sie sercem. A przecież zawsze tak robiła. Teraz nawet ono ją zawiodło. Pozostał rodzaj instynktu, niewidzialnego połączenia, którego nie pokonał czas i odległości...Jak to sie dzieje że tak blisko, na wyciągnięcie ręki nasze zmysły nas zawodzą. Więc może istnieje coś jeszcze, szczególnie w ich przypadku.
Lizziet cudownie dobrany fanart, szczególnie kolorystycznie. Wręcz goreją. Jak obrazy Davida, miłość Liz i to co dzieje się w duszy ich obojga.
Ciało ludzkie i uczucia to przedziwny mechanizm. Ktoś powiedział Liz żeby w życiu kierowała sie sercem. A przecież zawsze tak robiła. Teraz nawet ono ją zawiodło. Pozostał rodzaj instynktu, niewidzialnego połączenia, którego nie pokonał czas i odległości...Jak to sie dzieje że tak blisko, na wyciągnięcie ręki nasze zmysły nas zawodzą. Więc może istnieje coś jeszcze, szczególnie w ich przypadku.
Lizziet cudownie dobrany fanart, szczególnie kolorystycznie. Wręcz goreją. Jak obrazy Davida, miłość Liz i to co dzieje się w duszy ich obojga.
No. Fizyka cudem mnie ostatnio omija - nie wiem dlaczego, ale mi to nie przeszkadza Potem urzekła mnie "Urzeczona" a w domu czekało na mnie formatowanie dysku... Cudo.
Lizziett, dzięki za fanart - aż nie wiem, jak to napisać, bo coś mi się z nim kojarzy, ale nie wiem co.
Elu, miło mi bardzo - cóż za wiara w kolejne części Tylko że ja bym nie była taka pewna co do tego serca... Bo ja wiem, czy z pewnością zawsze się kierowała... Coś wiem, ale jeszcze nie powiem. Nie ma to jak czytać to jeszcze raz siłą rzeczy uważniej (Przy okazji - znowu utknęłam. Liz miała kilka tygodni na oswojenie się z nową sytuacją, a ja nie ) 10 lat samotności (nie mówić mi o Michaelu), a jeden obraz i enigmatyczny e-mail wywróciły jej życie do góry nogami...
Lizziett, dzięki za fanart - aż nie wiem, jak to napisać, bo coś mi się z nim kojarzy, ale nie wiem co.
Elu, miło mi bardzo - cóż za wiara w kolejne części Tylko że ja bym nie była taka pewna co do tego serca... Bo ja wiem, czy z pewnością zawsze się kierowała... Coś wiem, ale jeszcze nie powiem. Nie ma to jak czytać to jeszcze raz siłą rzeczy uważniej (Przy okazji - znowu utknęłam. Liz miała kilka tygodni na oswojenie się z nową sytuacją, a ja nie ) 10 lat samotności (nie mówić mi o Michaelu), a jeden obraz i enigmatyczny e-mail wywróciły jej życie do góry nogami...
Sobota. Miło. Zanim wylecę na zajęcia, uszczęśliwię was kolejną porcją czytania. Voila la partie numero 12.
Antarskie Niebo
Część XII
SURPRISED BY EVENING
There is unknown dust that is near us
Waves breaking on shores just over the hill
Trees full of birds that we have never seen
Nets drawn with dark fish.
The evening arrives; we look up and it is there
It has come through the nets of the stars
Through the tissues of the grass
Walking quietly over the asylums of the waters.
The day shall never end we think:
We have hair that seemed born for the daylight;
But at last the quiet waters of the night will rise
And our skin shall see far off as it does under water
By Robert Bly
Po wyjściu od Davida Liz nie przestała się trząść. Nie po krótkiej jeździe do domu, nie po wejściu do mieszkania i opadnięciu na sofę i szczególnie nie po otworzeniu nowego e-maila czekającego na nią w skrzynce. Siedziała teraz przed komputerem, jej dłonie trzęsły się nerwowo i zastanawiała się, jak w ogóle mogłaby mu odpowiedzieć, co mogłaby zrobić, by zatrzymać lawinę uczuć, które on w niej wyzwolił.
Piękna Liz,
Dzisiejszy wieczór był elektryczny. Magiczny. Moje serce z trudem zniosło aż tak wiele, przysięgam.
Wolałbym tylko, żebyś nie wyszła tak szybko. Nie wtedy, kiedy tyle rzeczy chciałem ci jeszcze powiedzieć.
Nie pownienem był być tak śmiały i bezceremonialny w stosunku do twoich uczuć – zwłaszcznie nie z moim szokującym wyglądem, który wystarczyłby na cały wieczór. Boże, mogę sobie wyobrazić, co o mnie myślisz i jak bardzo musisz być przerażona – i jeszcze raz strasznie cię przepraszam.
Chodzi o to, Liz, że jesteś niezwykle piękna, ale to nie to najbardziej mnie dzsiaj poruszyło, tzn. nie tylko to. Po prostu bycie z tobą również było niesamowicie piękne.
Twój, d.
Liz wtuliła twarz w dłonie i zaczęła niemalże histerycznie płakać. Tak, jakby wszystkie zamrożone emocje z ostatnich lat nagle się obudziły i wydostały z głębokich zakamarków jej serca. A wszystko to przez dotyk nieśmiałego mężczyzny. Przez prostą pieszczotę włosów i twarzy.
Wszystko przez to, że trzymał ją za rękę. A ona go zraniła. W jakiś sposób, choć przecież usiłowała mu to wyjaśnić, on myślał, że to jego twarz ją przestraszyła, zszokowała. Poprzez łzy zaczęła pisać, starając się sklecić coś z sensem.
Davidzie,
To nie ty byłeś przyczyną, przysięgam. Tak właściwie chciałabym móc jakoś wyrazić to, jak mało twój wygląd dla mnie znaczy. Ale z drugiej strony to byłeś ty... i ten silny wpływ, jaki masz na mnie. To jest tak, jakbyś wpływał do mojego serca za każdym razem trochę bardziej, ja zaś przyrzekłam sobie, że już nigdy nie dopuszczę do siebie tych uczuć, że nigdy nie zareaguję tak na dotyk jakiegokolwiek mężczyzny. I to właśnie mnie przeraziło, Davidzie, to nie to, jak wyglądasz albo twoja maska... nawet się nie zastanawiam, co jest pod nią. Mogę znieść to wszystko, tylko nie to, że tak szybko obudziłeś moje serce. To właśnie, kochany Davidzie, tak niesamowicie mnie przeraziło.
Twoja, Liz
Liz poszła do kuchni, ciągle ocierając łzy i wzięła sobie kieliszek wina, potem zaś usiadła w ciemnościach na sofie usiłując opanować jakoś emocje. Kliknęła guziczek na pilocie od wieży i na odtwarzaczu CD. Patti Smith znowu przyszła do życia, urywany refren “Because the Night” płynął przez ciemny duży pokój. Weź mnie, kochanie, tak jak jestem... Przytul mnie mocniej, spróbuj i zrozum...
Więc siedziała. Nie dlatego, że miała ochotę na wino albo na słuchanie muzyki, ale dlatego że z niecierpliwością czekała na odpowiedź Davida Peytona. Na szczęście nie musiała czekać zbyt długo, niemalże natychmiast w jej skrzynce pojawiła się nowa wiadomość. Otwierając jego ostatni e-mail, Liz uświadomiła sobie, że on prawdopodobnie również czekał niecierpliwie na jej odpowiedź.
Liz,
Wygląda na to, że oboje byliśmy przerażeni, choć każde ze swoich powodów. Pamiętajmy jednak o oddychaniu (chyba zapomniałem o tym podstawowym i jakże dobrym zwyczaju dobre piętnaście minut wcześniej tego wieczora.)
Możemy zwolnić, Liz, tak, jak trzeba będzie. Jedyną palącą potrzebą jest teraz zwrócenie ci twojego płaszcza, zwłaszcza że wyjrzałem za okno mojej pracowni i znowu zaczął padać śnieg. Niestety, zapomniałaś o płaszczu tak szybko wychodząc.
No cóż... szczerze mówiąc, dla mnieto nie tak bardzo “niestety”, bo przynajmniej będę miał okazję znów cię zobaczyć choć raz.
Czy mogę zaproponować ci kieliszek wina jutro wieczorem jako toast za twoją podróż do Nowego Jorku? Zapewniam, że tym razem zachowam właściwy odstęp. Tylko moje oczy artysty będą cię podziwiać, nie moje błąkające się dłonie.
Twój, d.
Górna warga Liz zaczęła drżeć niespodziewanie a łzy znowu zaczęły płynąć po jej policzkach. Jej twarz zarumieniła się gdy czytała ostatnie zdanie jego notatki, teraz zaś czuła, jak jej brzuch zacieśnił się z niezaprzeczalnym pożądaniem.
Jak miała mu odpowiedzieć na jego prośbę ponownego spotkania i to w dodatku tak szybko? Jeśli znowu tak bardzo ją zauroczy, mogła sobie wyobrazić rezultat, że po prostu będzie musiała znowu go zobaczyć.
I choć wyłączyła komputer bez odpowiadania, wiedziała, że nie będzie potrafiła mu się oprzeć. Nie teraz. Nie po tym, jak ją dotykał.
***
Tym razem sen był inny. Liz spała w jej łóżku w Santa Fe, okryta wygodnie kołdrą, palce delikatnie zawinęły się na krawędzi kołdry. Coś zaszeleściło w jej pokoju koło drzwi, i chociaż jej serce biło szybko, nie bała się.
Czekała.
A potem on tam był, opierał się o futrynę i patrzył na nią. Nieznane ciemne oczy szukały jej serca, jej duszy. Nie ruszała się tylko leżała i patrzyła na niego. Był zaskakująco piękny w łagodnym świetle księżyca kładącym się na jej drewnianą podłogę. Niczym jakiś dziwnie uformowany posąg z gładką, porcelanową twarzą, stał pod framugą. Jego ciemne włosy opdały mu na ramiona, lekko potargane.
-Chodź bliżej – szepnęła, wiedziała, że jej głos brzmiał bardzo cienko.
Mrugnął oczami bez słowa, a ona czuła, jak bardzo za nią tęskni i jak bardzo chce jej znowu dotknąć.
-Liz – wymruczał cicho podchodząc do niej, jego znajomy, nierówny chód odbijał się echem w cichym pokoju.
-Chcę cię – szepnęła śledząc wzrokiem jego powolne ruchy.
-Chcę – przytaknął kiwając głową prawie niedostrzegalnie. – Ciebie, Liz.
-Dlaczego to musi tak być? – zapytała wstrzymując oddech. – Sposób, w jaki mnie poruszasz, dlaczego on jest aż taki silny i mocny?
Przysiadł na brzegu jej łóżka i sięgnął delikatnie po jej dłoń.
-Ja... ty – szepnął tajemniczo. Uchwyciła przelitne spojrzenie jego brązowych oczu, sposób, w jaki jego oczy powiększyły się gdy mówił te słowa. Gdyby tylko mogła zrozumieć znaczenie tego prostego zdania!
-Nie rozumiem, Davidzie – potrząsnęła głową oddychając ciężko. –Ale chcę zrozumieć.
-Powiedziałaś... to – jego słowa byly niewyraźne; uścisnął jej dłoń unikając jej wzroku. Jego oddech był ledwo słyszalny spod maski. – Obudziłem... – urwał szukając właściwych słów.
-Obudziłeś mnie – dokończyła za niego dotykając lekko jego ramienia, on zaś skinął głową. – Tak Davidzie, zrobiłeś to. Dzięki tobie znowu wracam do życia.
David bardzo delikatnie podniósł dłoń do jej policzka i pogładził ją. Jego palce odkrywały jej skórę, obwodziły linię jej szczęki a potem kształt jej ust – zawahały się przez moment gdy wolno pocałowała czubki jego palców. Jego dłoń drżała lekko przy jej ustach powodując dziwny żar.
-Pocałuj mnie – szepnęła w ciemnościach.
Potrząsnął głową, bo tak naprawdę prosiła go, by odsłonił siebie i zdjął maskę. Nie było innego sposobu. Zamiast tego położyła dłoń na jego piersi, czując pod nią grubą wełnianą tkaninę jego swetra, potem powoli przesunęła rękę do góry. Jej palce musnęły obojczyk, pod którym wyczuła jego stały i rytmiczny puls, znowu przesunęła dłoń wyżej, dopóki nie dotknęła dziwnego sztucznego materiału okrywającego jego twarz. Wyczuła go pod spodem, silną linię szczęki, potem jego nos, ciało i kości. Człowieka, w którym się zakochała. Ujęła jego twarz w dłonie.
-Chodź bliżej, Davidzie – poprosiła cicho próbując zbliżyć do siebie jego twarz, potrzebowała poczuć go, więcej, pocałować jego usta. – Proszę.
Potrząsnął głową, cofając się gdy jej palce przesuwały się po jego twarzy, tak, jakby zawsze powodowały niesamowity ból.
-Pozwól mi – szepnęła gdy odwrócił od niej twarz. – Chcę cię dotknąć – Wiedziała, że tu właśnie leży powód jego strachu i bólu, że to jego zniekształcenie i zdeformowanie najbardziej go przeraża.
-Dlaczego? – niemalże zawołał.
Zawahała się przez chwilę słuchając jak jego oddech staje się cięższy, czując jego wahanie. Ale musiała poczuć jego skórę pod swoją.
-Ty... ja – odparła po prostu, powtarzając jego wcześniejsze słowa odgarniając jednocześnie jego gładkie włosy. Bez słowa pochylił głowę pod jej dłonią, w końcu ujrzała, jak wzdycha ciężko i kiwa głową.
-Poczuj... mnie – szepnął patrząc znowu w jej oczy, gdy podniosła powoli rękę i pogładziła delikatnie jego sczękę, którą próbował ukryć przed jej dotykiem. – Moja... Liz.
Moja Liz. Gdzieś w nocy, a może tego wieczora albo w zeszłym tygodniu – dała mu siebie. Stała się tylko jego. Gdyby tylko mogła powiedzieć dokładnie kiedy, umiejscowić jakoś tą chwilę, gdy związała siebie z tym nieznajomym – nieznajomym, który mógłby stać się kochankiem.
4:34 rano.
***
Listy miłosne, pergamin trzepoczący skrzydłami w środku nocy niczym źle poukładane karty z jej pamiętnika. Złapane fragmenty i kawałki gdy wchodziła i wychodziła ze strefy snów. Niespokojne i uporczywe, pojawiały się w jej myślach przebijając się nawet do jej świadomości.
Piękna.
Jeden świat pełen tylu rozmaitych znaczeń. Dłoń, pieszczota. Twój dotyk. Twoje oczy. Elektryczność przeszywa pokój gdy jesteś blisko. Piękna.
Ty, Liz.
Cała ty... teraz muszę wrócić do snu.
Twój, d.
Pięknie.
Mężczyzna, który chciałby się przede mną ukryć, tak bardzo odsłonił swoją duszę. Mężczyzna, którego dostrzegam w każdym jego obrazie i czuję w każdym jego dotyku. Ale to nie wystarcza. Chcę naprawdę zobaczyć tego mężczyznę moimi własnymi oczami. Marzę o tym.
L.
***
Liz siedziała na ławce w Rockefeller Center obserwując łyżwiarzy ślizgających się dookoła bandy, niektórzy pięknie i płynnie, inni niezdarnie i zgrzytliwymi ruchami, ale zawsze w eliptyczne wzory. Cykliczne, niekończące się, zamrożone w środku nocy.
Kruche flagi otaczające ślizgawkę trzepotały na lutowym wietrze, rozwinięte i dumne. Flagi narodów, żywe kolory powiewające w górze ponad młodymi ludźmi trzymającymi sie za ręce, przysuwającymi się do bliżej by obserwować ruch na lodowisku.
Ale Liz siedziała sama. Całkiem sama owinęła ramiona dookoła siebie trzęsąc się z zimna i patrzyła na bezwiekowy taniec kochanków dookoła niej. Dopóki nie pojawił się Max. Tak samo łatwo, jak kiedyś ją zostawił, stając się niczym więcej niż drgającą mgłą dookoła jej serca, tak teraz pojawił się obok niej na ławce.
Był przystojny jak nigdy dotąd, w jego skórzanej kurtce i dżinsach, z chłopięcą grzywką nad twarzą. Popatrzył na boki promieniując radością.
-Boże, Liz, nie masz pojęcia jak ja za tobą tęskniłem – powiedział patrząc na nią tak, jakby to były lata rozłąki.
-Widziałeś mnie poprzedniej nocy.
-Sny się nie liczą – potrząsnął głową.
-Oczywiście że tak – roześmiała się gdy jego ramię znalazło się na oparciu ławki za nią. – Czasami dzięki snom to wszystko mniej boli.
-Ale nie możesz w nich zostać, Liz.
-Wiem – schyliła głowę i wpatrywała się w swoje dłonie wiedząc, że dotknął czułego punktu.
-Nie zastanawiałaś się dlaczego tu jestem, Liz?
Liz pomyślała przez chwilę obserwując niezdarną parę jadącą tuż przy bandzie. Dziewczyna miała długie, ciemne włosy, które powiewały na wietrze i wpadały jej do oczu. Włosy chłopaka były bardzo ciemne – niczym młodsza wersja Maxa.
-Nie obchodzi mnie to.
-Jest powód, Liz – nacisnął. – Jest powód, dla którego wciąż wracam.
-I dlaczego mam wrażenie, że zaraz powiesz mi o co chodzi? – roześmiała się zamykając oczy i czując jego ciepło. Wszystko w Maxie było tak różne od Davida Peytona, uświadomiła sobie nagle. Był silny i pewny, przystojny, a jej uczucia przy nim były stabilne.
Co prawda w gruncie rzeczy nie różniły się za bardzo – pomyślała otwierając oczy. Łyżwiarze znowu przykuli jej uwagę, młodzi kochankowie żartujący wesoło gdy wykonywali rytmiczne okrążenia dookoła lodowiska.
-Wiesz co zrobili w pierwsze Święta po twoim odejściu? – zapytała odwracając się do niego. Jego twarz spochmurniała z melancholią której bynajmniej się nie spodziewała. Potrząsnął głową w milczeniu, niepewność odbiła się w jego oczach.
-Zrobili małe lodowisko na środku parku – wyjaśniła czując znajomą falę złości na niego. – Właśnie w Roswell.
-Zrobili to również kilka lat wcześniej.
-Tak, ale wtedy nie byliśmy razem, Max – poprawiła go. – Nie obchodziło mnie to. To były pierwsze święta od twojego odlotu, oto co mnie obchodziło. Bo jedyne o czym mogłam myśleć za każdym razem gdy widziałam tą ślizgawkę to jak by to było, gdybyś mnie wziął na lodowisko.
-Marny ze mnie łyżwiarz – zażartował miękkim głosem, wiatr niemalże porwał jego słowa. Ona jednak zignorowała go i ciągnęła dalej to, co musiała powiedzieć.
-Chodziłam na tą głupią ślizgawkę co wieczór po skończeniu zmiany w kafeterii, tak jak teraz, Max – ciągnęła dalej czując pod powiekami łzy. – I obserwowałam jak ludzie jeżdżą. To było tak, jakbym była martwa i oglądała ich z dystansu. Oto jak byłam niezależna, jak zimne stało się moje serce po twoim odejściu.
-Liz – szepnął całując ją lekko w czubek głowy, ona jednak odsunęła się, musiała to z siebie wyrzucić.
-Obserwowałam tak jak teraz i myślałam, że powinieneś być tam razem ze mną – skończyła, jej głos załamał się.
-Nie mogę nawet wyrazić, jak bardzo bym tego chciał.
-Wiem – skinęła głową ze smutkiem. – W jakiś sposób nawet wtedy to wiedziałam.
-Siedziałem i wyobrażałem sobie ciebie, Liz, zastanawiałem się co robisz. Ciężko było zorientować się w kalendarzu, ale mniej więcej wiedziałem, kiedy są Święta – wyznał cicho. – Moje serce nigdy cię nie zostawiło.
-Myślałeś o mnie? – odwróciła się by popatrzeć na niego.
-Każdego dnia, w każdej chwili – potarł oczy ze zmęczeniem, unikając jej przenikliwego wzroku.
-Co oni ci zrobili, Max? – zapytała wyciągając rękę by odsunąć włosy z jego czoła. – Powiedz mi.
-Nie mogę, Liz.
-Zranili cię – krzyknęła niemalże, łzy zmąciły jej wzrok. – Czułam to kiedy cię zabili!
Zamknął oczy kiwając głową.
-Próbowałem... – jego głos załamał się, potrząsnął głową.
-Próbowałeć co, Max? – poprosiła łapiąc go za ramię. – Muszę to wiedzieć. Zbyt długo się tylko domyślałam.
-Cię odnaleźć – wyznał, jego twarz skurczyła się z bólem. – Nie powinienem był tego robić, ale tak bardzo się bałem. Nie tylko ich, czego mieli mi zamiar zrobić, ale... Boże, bałem się, że na zawsze cię stracę.
-Czułam cię – powtórzyła z naciskiem. – Wiem, co się wtedy stało.
-Liz, musisz zapomnieć.
-O czym? – zawołała, złość nagle wybuchła z niespodziewaną siłą. – O tobie, Max? Czy to właśnie chcesz powiedzieć?!
-To wszystko boli, wspomnienie tamtego momentu, mnie – powiedział, jego złote oczy błyszczały mocno. – To cię zabija, Liz. Dosłownie.
-Nie chcę zapomnieć.
-Boże, jesteś tak samo uparta jak ja – zauważył z niejakim przerażeniem.
-Witaj w moim świecie – rzuciła z irytacją.
-Zbyt długo przebywasz z Michaelem – pokręcił głową uśmiechając się dziwnie.
-Wiesz dlaczego? Bo on mnie nie zostawił! – zawołała zrywając się na równe nogi i zaciskając ręce w pięści. – Michael mnie nie zostawił, Max. Michael nie przespał się z naszym wrogiem. Michael był tam zawsze dla mnie i nigdy mnie nie zostawił!
-Nie spałem z Tess – jego słowa były tak ciche, że niemal ich nie usłyszała, mieszając się z wiatrem.
-Co...? – zapytała odwracając się do niego gwałtownie.
-Nigdy z nią nie spałem – powtórzył patrząc na nią nieśmiało. – Nie było żadnego dziecka. To właśnie usiłowałem ci powiedzieć.
Liz poczuła, jak coś w środku niej zaczyna się wywracać na drugą stronę, coś zakłuło ją boleśnie, coś, co tłumiła w środku od tamtego dnia w jaskini, niemalże 10 lat temu. Cichy krzyk uwiązł jej w gardle niczym potworne odbicie sławnego obrazu Muncha gdy opadła na kolana. Max rzucił się na ziemię tuż za nią.
-Liz, kochanie – błagał. – Popatrz na mnie!
-Ale... ale... – słowa tłoczyły się dookoła niej.
-Oszukała mnie. Nas. To, co zawsze robiła, ja zaś byłem takim głupcem i uwierzyłem w te rzeczy, które zostawiła w moim umyśle.
Zostawiła...wspomnienia. Głupcem i uwierzyłem...
-Mówię ci to z jednego powodu, Liz – powiedział gładząc ją czule po włosach i przytulając ją bliżej do siebie. – Jestem jedyną osobą, której posłuchasz. Właśnie dlatego mnie przysłali.
-Oni? – zapytała słabo.
-Zatrzymałaś się w tamej chwili, Liz – wyjaśnił gdy wtuliła twarz w jego kurtkę. – Tak długo byłaś zamrożona w miejscu...
-Co powinnam zrobić, Max? – zapytała cicho przesuwając palce po jego ramionach.
-Posłuchaj Davida Peytona – wzdrygnęła się słysząc imię Davida na ustach. – Otwórz oczy, Liz.
Antarskie Niebo
Część XII
SURPRISED BY EVENING
There is unknown dust that is near us
Waves breaking on shores just over the hill
Trees full of birds that we have never seen
Nets drawn with dark fish.
The evening arrives; we look up and it is there
It has come through the nets of the stars
Through the tissues of the grass
Walking quietly over the asylums of the waters.
The day shall never end we think:
We have hair that seemed born for the daylight;
But at last the quiet waters of the night will rise
And our skin shall see far off as it does under water
By Robert Bly
Po wyjściu od Davida Liz nie przestała się trząść. Nie po krótkiej jeździe do domu, nie po wejściu do mieszkania i opadnięciu na sofę i szczególnie nie po otworzeniu nowego e-maila czekającego na nią w skrzynce. Siedziała teraz przed komputerem, jej dłonie trzęsły się nerwowo i zastanawiała się, jak w ogóle mogłaby mu odpowiedzieć, co mogłaby zrobić, by zatrzymać lawinę uczuć, które on w niej wyzwolił.
Piękna Liz,
Dzisiejszy wieczór był elektryczny. Magiczny. Moje serce z trudem zniosło aż tak wiele, przysięgam.
Wolałbym tylko, żebyś nie wyszła tak szybko. Nie wtedy, kiedy tyle rzeczy chciałem ci jeszcze powiedzieć.
Nie pownienem był być tak śmiały i bezceremonialny w stosunku do twoich uczuć – zwłaszcznie nie z moim szokującym wyglądem, który wystarczyłby na cały wieczór. Boże, mogę sobie wyobrazić, co o mnie myślisz i jak bardzo musisz być przerażona – i jeszcze raz strasznie cię przepraszam.
Chodzi o to, Liz, że jesteś niezwykle piękna, ale to nie to najbardziej mnie dzsiaj poruszyło, tzn. nie tylko to. Po prostu bycie z tobą również było niesamowicie piękne.
Twój, d.
Liz wtuliła twarz w dłonie i zaczęła niemalże histerycznie płakać. Tak, jakby wszystkie zamrożone emocje z ostatnich lat nagle się obudziły i wydostały z głębokich zakamarków jej serca. A wszystko to przez dotyk nieśmiałego mężczyzny. Przez prostą pieszczotę włosów i twarzy.
Wszystko przez to, że trzymał ją za rękę. A ona go zraniła. W jakiś sposób, choć przecież usiłowała mu to wyjaśnić, on myślał, że to jego twarz ją przestraszyła, zszokowała. Poprzez łzy zaczęła pisać, starając się sklecić coś z sensem.
Davidzie,
To nie ty byłeś przyczyną, przysięgam. Tak właściwie chciałabym móc jakoś wyrazić to, jak mało twój wygląd dla mnie znaczy. Ale z drugiej strony to byłeś ty... i ten silny wpływ, jaki masz na mnie. To jest tak, jakbyś wpływał do mojego serca za każdym razem trochę bardziej, ja zaś przyrzekłam sobie, że już nigdy nie dopuszczę do siebie tych uczuć, że nigdy nie zareaguję tak na dotyk jakiegokolwiek mężczyzny. I to właśnie mnie przeraziło, Davidzie, to nie to, jak wyglądasz albo twoja maska... nawet się nie zastanawiam, co jest pod nią. Mogę znieść to wszystko, tylko nie to, że tak szybko obudziłeś moje serce. To właśnie, kochany Davidzie, tak niesamowicie mnie przeraziło.
Twoja, Liz
Liz poszła do kuchni, ciągle ocierając łzy i wzięła sobie kieliszek wina, potem zaś usiadła w ciemnościach na sofie usiłując opanować jakoś emocje. Kliknęła guziczek na pilocie od wieży i na odtwarzaczu CD. Patti Smith znowu przyszła do życia, urywany refren “Because the Night” płynął przez ciemny duży pokój. Weź mnie, kochanie, tak jak jestem... Przytul mnie mocniej, spróbuj i zrozum...
Więc siedziała. Nie dlatego, że miała ochotę na wino albo na słuchanie muzyki, ale dlatego że z niecierpliwością czekała na odpowiedź Davida Peytona. Na szczęście nie musiała czekać zbyt długo, niemalże natychmiast w jej skrzynce pojawiła się nowa wiadomość. Otwierając jego ostatni e-mail, Liz uświadomiła sobie, że on prawdopodobnie również czekał niecierpliwie na jej odpowiedź.
Liz,
Wygląda na to, że oboje byliśmy przerażeni, choć każde ze swoich powodów. Pamiętajmy jednak o oddychaniu (chyba zapomniałem o tym podstawowym i jakże dobrym zwyczaju dobre piętnaście minut wcześniej tego wieczora.)
Możemy zwolnić, Liz, tak, jak trzeba będzie. Jedyną palącą potrzebą jest teraz zwrócenie ci twojego płaszcza, zwłaszcza że wyjrzałem za okno mojej pracowni i znowu zaczął padać śnieg. Niestety, zapomniałaś o płaszczu tak szybko wychodząc.
No cóż... szczerze mówiąc, dla mnieto nie tak bardzo “niestety”, bo przynajmniej będę miał okazję znów cię zobaczyć choć raz.
Czy mogę zaproponować ci kieliszek wina jutro wieczorem jako toast za twoją podróż do Nowego Jorku? Zapewniam, że tym razem zachowam właściwy odstęp. Tylko moje oczy artysty będą cię podziwiać, nie moje błąkające się dłonie.
Twój, d.
Górna warga Liz zaczęła drżeć niespodziewanie a łzy znowu zaczęły płynąć po jej policzkach. Jej twarz zarumieniła się gdy czytała ostatnie zdanie jego notatki, teraz zaś czuła, jak jej brzuch zacieśnił się z niezaprzeczalnym pożądaniem.
Jak miała mu odpowiedzieć na jego prośbę ponownego spotkania i to w dodatku tak szybko? Jeśli znowu tak bardzo ją zauroczy, mogła sobie wyobrazić rezultat, że po prostu będzie musiała znowu go zobaczyć.
I choć wyłączyła komputer bez odpowiadania, wiedziała, że nie będzie potrafiła mu się oprzeć. Nie teraz. Nie po tym, jak ją dotykał.
***
Tym razem sen był inny. Liz spała w jej łóżku w Santa Fe, okryta wygodnie kołdrą, palce delikatnie zawinęły się na krawędzi kołdry. Coś zaszeleściło w jej pokoju koło drzwi, i chociaż jej serce biło szybko, nie bała się.
Czekała.
A potem on tam był, opierał się o futrynę i patrzył na nią. Nieznane ciemne oczy szukały jej serca, jej duszy. Nie ruszała się tylko leżała i patrzyła na niego. Był zaskakująco piękny w łagodnym świetle księżyca kładącym się na jej drewnianą podłogę. Niczym jakiś dziwnie uformowany posąg z gładką, porcelanową twarzą, stał pod framugą. Jego ciemne włosy opdały mu na ramiona, lekko potargane.
-Chodź bliżej – szepnęła, wiedziała, że jej głos brzmiał bardzo cienko.
Mrugnął oczami bez słowa, a ona czuła, jak bardzo za nią tęskni i jak bardzo chce jej znowu dotknąć.
-Liz – wymruczał cicho podchodząc do niej, jego znajomy, nierówny chód odbijał się echem w cichym pokoju.
-Chcę cię – szepnęła śledząc wzrokiem jego powolne ruchy.
-Chcę – przytaknął kiwając głową prawie niedostrzegalnie. – Ciebie, Liz.
-Dlaczego to musi tak być? – zapytała wstrzymując oddech. – Sposób, w jaki mnie poruszasz, dlaczego on jest aż taki silny i mocny?
Przysiadł na brzegu jej łóżka i sięgnął delikatnie po jej dłoń.
-Ja... ty – szepnął tajemniczo. Uchwyciła przelitne spojrzenie jego brązowych oczu, sposób, w jaki jego oczy powiększyły się gdy mówił te słowa. Gdyby tylko mogła zrozumieć znaczenie tego prostego zdania!
-Nie rozumiem, Davidzie – potrząsnęła głową oddychając ciężko. –Ale chcę zrozumieć.
-Powiedziałaś... to – jego słowa byly niewyraźne; uścisnął jej dłoń unikając jej wzroku. Jego oddech był ledwo słyszalny spod maski. – Obudziłem... – urwał szukając właściwych słów.
-Obudziłeś mnie – dokończyła za niego dotykając lekko jego ramienia, on zaś skinął głową. – Tak Davidzie, zrobiłeś to. Dzięki tobie znowu wracam do życia.
David bardzo delikatnie podniósł dłoń do jej policzka i pogładził ją. Jego palce odkrywały jej skórę, obwodziły linię jej szczęki a potem kształt jej ust – zawahały się przez moment gdy wolno pocałowała czubki jego palców. Jego dłoń drżała lekko przy jej ustach powodując dziwny żar.
-Pocałuj mnie – szepnęła w ciemnościach.
Potrząsnął głową, bo tak naprawdę prosiła go, by odsłonił siebie i zdjął maskę. Nie było innego sposobu. Zamiast tego położyła dłoń na jego piersi, czując pod nią grubą wełnianą tkaninę jego swetra, potem powoli przesunęła rękę do góry. Jej palce musnęły obojczyk, pod którym wyczuła jego stały i rytmiczny puls, znowu przesunęła dłoń wyżej, dopóki nie dotknęła dziwnego sztucznego materiału okrywającego jego twarz. Wyczuła go pod spodem, silną linię szczęki, potem jego nos, ciało i kości. Człowieka, w którym się zakochała. Ujęła jego twarz w dłonie.
-Chodź bliżej, Davidzie – poprosiła cicho próbując zbliżyć do siebie jego twarz, potrzebowała poczuć go, więcej, pocałować jego usta. – Proszę.
Potrząsnął głową, cofając się gdy jej palce przesuwały się po jego twarzy, tak, jakby zawsze powodowały niesamowity ból.
-Pozwól mi – szepnęła gdy odwrócił od niej twarz. – Chcę cię dotknąć – Wiedziała, że tu właśnie leży powód jego strachu i bólu, że to jego zniekształcenie i zdeformowanie najbardziej go przeraża.
-Dlaczego? – niemalże zawołał.
Zawahała się przez chwilę słuchając jak jego oddech staje się cięższy, czując jego wahanie. Ale musiała poczuć jego skórę pod swoją.
-Ty... ja – odparła po prostu, powtarzając jego wcześniejsze słowa odgarniając jednocześnie jego gładkie włosy. Bez słowa pochylił głowę pod jej dłonią, w końcu ujrzała, jak wzdycha ciężko i kiwa głową.
-Poczuj... mnie – szepnął patrząc znowu w jej oczy, gdy podniosła powoli rękę i pogładziła delikatnie jego sczękę, którą próbował ukryć przed jej dotykiem. – Moja... Liz.
Moja Liz. Gdzieś w nocy, a może tego wieczora albo w zeszłym tygodniu – dała mu siebie. Stała się tylko jego. Gdyby tylko mogła powiedzieć dokładnie kiedy, umiejscowić jakoś tą chwilę, gdy związała siebie z tym nieznajomym – nieznajomym, który mógłby stać się kochankiem.
4:34 rano.
***
Listy miłosne, pergamin trzepoczący skrzydłami w środku nocy niczym źle poukładane karty z jej pamiętnika. Złapane fragmenty i kawałki gdy wchodziła i wychodziła ze strefy snów. Niespokojne i uporczywe, pojawiały się w jej myślach przebijając się nawet do jej świadomości.
Piękna.
Jeden świat pełen tylu rozmaitych znaczeń. Dłoń, pieszczota. Twój dotyk. Twoje oczy. Elektryczność przeszywa pokój gdy jesteś blisko. Piękna.
Ty, Liz.
Cała ty... teraz muszę wrócić do snu.
Twój, d.
Pięknie.
Mężczyzna, który chciałby się przede mną ukryć, tak bardzo odsłonił swoją duszę. Mężczyzna, którego dostrzegam w każdym jego obrazie i czuję w każdym jego dotyku. Ale to nie wystarcza. Chcę naprawdę zobaczyć tego mężczyznę moimi własnymi oczami. Marzę o tym.
L.
***
Liz siedziała na ławce w Rockefeller Center obserwując łyżwiarzy ślizgających się dookoła bandy, niektórzy pięknie i płynnie, inni niezdarnie i zgrzytliwymi ruchami, ale zawsze w eliptyczne wzory. Cykliczne, niekończące się, zamrożone w środku nocy.
Kruche flagi otaczające ślizgawkę trzepotały na lutowym wietrze, rozwinięte i dumne. Flagi narodów, żywe kolory powiewające w górze ponad młodymi ludźmi trzymającymi sie za ręce, przysuwającymi się do bliżej by obserwować ruch na lodowisku.
Ale Liz siedziała sama. Całkiem sama owinęła ramiona dookoła siebie trzęsąc się z zimna i patrzyła na bezwiekowy taniec kochanków dookoła niej. Dopóki nie pojawił się Max. Tak samo łatwo, jak kiedyś ją zostawił, stając się niczym więcej niż drgającą mgłą dookoła jej serca, tak teraz pojawił się obok niej na ławce.
Był przystojny jak nigdy dotąd, w jego skórzanej kurtce i dżinsach, z chłopięcą grzywką nad twarzą. Popatrzył na boki promieniując radością.
-Boże, Liz, nie masz pojęcia jak ja za tobą tęskniłem – powiedział patrząc na nią tak, jakby to były lata rozłąki.
-Widziałeś mnie poprzedniej nocy.
-Sny się nie liczą – potrząsnął głową.
-Oczywiście że tak – roześmiała się gdy jego ramię znalazło się na oparciu ławki za nią. – Czasami dzięki snom to wszystko mniej boli.
-Ale nie możesz w nich zostać, Liz.
-Wiem – schyliła głowę i wpatrywała się w swoje dłonie wiedząc, że dotknął czułego punktu.
-Nie zastanawiałaś się dlaczego tu jestem, Liz?
Liz pomyślała przez chwilę obserwując niezdarną parę jadącą tuż przy bandzie. Dziewczyna miała długie, ciemne włosy, które powiewały na wietrze i wpadały jej do oczu. Włosy chłopaka były bardzo ciemne – niczym młodsza wersja Maxa.
-Nie obchodzi mnie to.
-Jest powód, Liz – nacisnął. – Jest powód, dla którego wciąż wracam.
-I dlaczego mam wrażenie, że zaraz powiesz mi o co chodzi? – roześmiała się zamykając oczy i czując jego ciepło. Wszystko w Maxie było tak różne od Davida Peytona, uświadomiła sobie nagle. Był silny i pewny, przystojny, a jej uczucia przy nim były stabilne.
Co prawda w gruncie rzeczy nie różniły się za bardzo – pomyślała otwierając oczy. Łyżwiarze znowu przykuli jej uwagę, młodzi kochankowie żartujący wesoło gdy wykonywali rytmiczne okrążenia dookoła lodowiska.
-Wiesz co zrobili w pierwsze Święta po twoim odejściu? – zapytała odwracając się do niego. Jego twarz spochmurniała z melancholią której bynajmniej się nie spodziewała. Potrząsnął głową w milczeniu, niepewność odbiła się w jego oczach.
-Zrobili małe lodowisko na środku parku – wyjaśniła czując znajomą falę złości na niego. – Właśnie w Roswell.
-Zrobili to również kilka lat wcześniej.
-Tak, ale wtedy nie byliśmy razem, Max – poprawiła go. – Nie obchodziło mnie to. To były pierwsze święta od twojego odlotu, oto co mnie obchodziło. Bo jedyne o czym mogłam myśleć za każdym razem gdy widziałam tą ślizgawkę to jak by to było, gdybyś mnie wziął na lodowisko.
-Marny ze mnie łyżwiarz – zażartował miękkim głosem, wiatr niemalże porwał jego słowa. Ona jednak zignorowała go i ciągnęła dalej to, co musiała powiedzieć.
-Chodziłam na tą głupią ślizgawkę co wieczór po skończeniu zmiany w kafeterii, tak jak teraz, Max – ciągnęła dalej czując pod powiekami łzy. – I obserwowałam jak ludzie jeżdżą. To było tak, jakbym była martwa i oglądała ich z dystansu. Oto jak byłam niezależna, jak zimne stało się moje serce po twoim odejściu.
-Liz – szepnął całując ją lekko w czubek głowy, ona jednak odsunęła się, musiała to z siebie wyrzucić.
-Obserwowałam tak jak teraz i myślałam, że powinieneś być tam razem ze mną – skończyła, jej głos załamał się.
-Nie mogę nawet wyrazić, jak bardzo bym tego chciał.
-Wiem – skinęła głową ze smutkiem. – W jakiś sposób nawet wtedy to wiedziałam.
-Siedziałem i wyobrażałem sobie ciebie, Liz, zastanawiałem się co robisz. Ciężko było zorientować się w kalendarzu, ale mniej więcej wiedziałem, kiedy są Święta – wyznał cicho. – Moje serce nigdy cię nie zostawiło.
-Myślałeś o mnie? – odwróciła się by popatrzeć na niego.
-Każdego dnia, w każdej chwili – potarł oczy ze zmęczeniem, unikając jej przenikliwego wzroku.
-Co oni ci zrobili, Max? – zapytała wyciągając rękę by odsunąć włosy z jego czoła. – Powiedz mi.
-Nie mogę, Liz.
-Zranili cię – krzyknęła niemalże, łzy zmąciły jej wzrok. – Czułam to kiedy cię zabili!
Zamknął oczy kiwając głową.
-Próbowałem... – jego głos załamał się, potrząsnął głową.
-Próbowałeć co, Max? – poprosiła łapiąc go za ramię. – Muszę to wiedzieć. Zbyt długo się tylko domyślałam.
-Cię odnaleźć – wyznał, jego twarz skurczyła się z bólem. – Nie powinienem był tego robić, ale tak bardzo się bałem. Nie tylko ich, czego mieli mi zamiar zrobić, ale... Boże, bałem się, że na zawsze cię stracę.
-Czułam cię – powtórzyła z naciskiem. – Wiem, co się wtedy stało.
-Liz, musisz zapomnieć.
-O czym? – zawołała, złość nagle wybuchła z niespodziewaną siłą. – O tobie, Max? Czy to właśnie chcesz powiedzieć?!
-To wszystko boli, wspomnienie tamtego momentu, mnie – powiedział, jego złote oczy błyszczały mocno. – To cię zabija, Liz. Dosłownie.
-Nie chcę zapomnieć.
-Boże, jesteś tak samo uparta jak ja – zauważył z niejakim przerażeniem.
-Witaj w moim świecie – rzuciła z irytacją.
-Zbyt długo przebywasz z Michaelem – pokręcił głową uśmiechając się dziwnie.
-Wiesz dlaczego? Bo on mnie nie zostawił! – zawołała zrywając się na równe nogi i zaciskając ręce w pięści. – Michael mnie nie zostawił, Max. Michael nie przespał się z naszym wrogiem. Michael był tam zawsze dla mnie i nigdy mnie nie zostawił!
-Nie spałem z Tess – jego słowa były tak ciche, że niemal ich nie usłyszała, mieszając się z wiatrem.
-Co...? – zapytała odwracając się do niego gwałtownie.
-Nigdy z nią nie spałem – powtórzył patrząc na nią nieśmiało. – Nie było żadnego dziecka. To właśnie usiłowałem ci powiedzieć.
Liz poczuła, jak coś w środku niej zaczyna się wywracać na drugą stronę, coś zakłuło ją boleśnie, coś, co tłumiła w środku od tamtego dnia w jaskini, niemalże 10 lat temu. Cichy krzyk uwiązł jej w gardle niczym potworne odbicie sławnego obrazu Muncha gdy opadła na kolana. Max rzucił się na ziemię tuż za nią.
-Liz, kochanie – błagał. – Popatrz na mnie!
-Ale... ale... – słowa tłoczyły się dookoła niej.
-Oszukała mnie. Nas. To, co zawsze robiła, ja zaś byłem takim głupcem i uwierzyłem w te rzeczy, które zostawiła w moim umyśle.
Zostawiła...wspomnienia. Głupcem i uwierzyłem...
-Mówię ci to z jednego powodu, Liz – powiedział gładząc ją czule po włosach i przytulając ją bliżej do siebie. – Jestem jedyną osobą, której posłuchasz. Właśnie dlatego mnie przysłali.
-Oni? – zapytała słabo.
-Zatrzymałaś się w tamej chwili, Liz – wyjaśnił gdy wtuliła twarz w jego kurtkę. – Tak długo byłaś zamrożona w miejscu...
-Co powinnam zrobić, Max? – zapytała cicho przesuwając palce po jego ramionach.
-Posłuchaj Davida Peytona – wzdrygnęła się słysząc imię Davida na ustach. – Otwórz oczy, Liz.
Last edited by Nan on Sun Nov 16, 2003 5:01 pm, edited 1 time in total.
Sidziałam razem Liz na tej ławeczce, wpatrzonej w ludzi na lodowisku i widziałam Maxa obok niej w tej skórzanej kurtce i kosmykiem włosów na czole jak próbuje wyrwać ją ze wspomnień z przeszłości i zwrócić ją do zycia. Jakby chciał powiedzieć - rozejrzyj się wokół siebie, to wszystko co bolało zostaw za sobą - popatrz głębiej i dalej. Na to co masz przed sobą.
Dzięki Nan...i co z tymi wiewiórkami? Szczęściara. Boże jak ja ich dawno nie widziałam. A kojarzą mi sie zawsze ze spacerami z mamą po parku w dzieciństwie, czymś dawno zapomnianym i dobrym.
Dzięki Nan...i co z tymi wiewiórkami? Szczęściara. Boże jak ja ich dawno nie widziałam. A kojarzą mi sie zawsze ze spacerami z mamą po parku w dzieciństwie, czymś dawno zapomnianym i dobrym.
Nan, dzięki
Uwielbiam ten fragment o ślizgawce, momentalnie przypominają mi się akrobacje Maxia w "SR" ...i ten zal...nie mieleli szansy, przeżyć wspolnie tamtej zimy, gdy w Roswell pojawiła się ślizgawka, gdy zaludniła się od par, wśród ktorych mogli być oni...
Osobny rozdział, to ich listy...miód...są takie...szczere...prawdziwe...niewymuszone...
Nie wstawiam fanartu, bo cos mi dziś nie idzie
Uwielbiam ten fragment o ślizgawce, momentalnie przypominają mi się akrobacje Maxia w "SR" ...i ten zal...nie mieleli szansy, przeżyć wspolnie tamtej zimy, gdy w Roswell pojawiła się ślizgawka, gdy zaludniła się od par, wśród ktorych mogli być oni...
Osobny rozdział, to ich listy...miód...są takie...szczere...prawdziwe...niewymuszone...
Nie wstawiam fanartu, bo cos mi dziś nie idzie
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Brak mi nieco informacji, ale domyślam się, że Deidre wstawiła ten fragment z premedytacją, żeby pokazać "co by było gdyby" (szczególnie jak Max mówił o tym marnym łyżwiarzu - stanęła mi w oczach wiadoma scena...). Lizziett, a może jednak się uda coś wstawić...
Zaraz, a kiedy ja coś pisałam o wiewiórkach...? Ach, już chyba wiem Wiewiórków ci u nas dostatek, parafrazując Henia a może raczej Władzia. Szczególnie na Powązkach, zresztą dzisiaj po drzewku w Parku Ujazdowskim też skakało rude zwierzątko. Chyba po to, żeby nie zamarznąć, zimno było strasznie.
Zaraz, a kiedy ja coś pisałam o wiewiórkach...? Ach, już chyba wiem Wiewiórków ci u nas dostatek, parafrazując Henia a może raczej Władzia. Szczególnie na Powązkach, zresztą dzisiaj po drzewku w Parku Ujazdowskim też skakało rude zwierzątko. Chyba po to, żeby nie zamarznąć, zimno było strasznie.
Być może nie zaskoczyłam na jakimś fragmencie, ale cały czas zadaję sobie pytanie. Dlaczego, co się stało, że Liz była tak bardzo pewna, że Max umarł.
Odleciał dziesięć lat wcześniej, wiemy że oboje byli oszukiwani i szantażowani ale skąd pewność u Liz, że osiem lat wcześniej Max umarł. Nie tylko duchowo ale także fizycznie...
Co oni ci zrobili, Max? – zapytała wyciągając rękę by odsunąć włosy z jego czoła. – Powiedz mi.
-Nie mogę, Liz.
-Zranili cię – krzyknęła niemalże, łzy zmąciły jej wzrok. – Czułam to kiedy cię zabili!
Odleciał dziesięć lat wcześniej, wiemy że oboje byli oszukiwani i szantażowani ale skąd pewność u Liz, że osiem lat wcześniej Max umarł. Nie tylko duchowo ale także fizycznie...
Co oni ci zrobili, Max? – zapytała wyciągając rękę by odsunąć włosy z jego czoła. – Powiedz mi.
-Nie mogę, Liz.
-Zranili cię – krzyknęła niemalże, łzy zmąciły jej wzrok. – Czułam to kiedy cię zabili!
Elu, wszystko będzie wyjaśnione. Za jakieś 3 części. Deidre zadbała o odpowiednie napięcie i pokręcenie wątków. Ale z drugiej strony - Isabel wierzyła, że Max zginął 10 lat temu. Nie osiem, jak twierdziła Liz. We wcześniejszych częściach Liz albo Michael, nie pamiętam dokładnie które z nich, stwierdziło, że nikt za bardzo jej nie wierzy. Oprócz Michaela. Bo przecież Liz czuła jego śmierć i to bardzo dokładnie. Wszystko się wyjaśni, wczoraj to tłumaczyłam, więc teraz jestem mądra i mogę robić za Pytię
Właśnie Maddie, nic nie mów, bo później cały efekt kolejnych części weźmie w łeb
Natalii, syndromów Dreamerka w większości tłumaczonych opowiadań jest bez liku. Zastanawiające, ale jednym z nich jest opytmizm... Czyżby więc Dreamersi byli generalnie pogodnymi ludźmi z różowymi okularami w kieszonce...?
Natalii, syndromów Dreamerka w większości tłumaczonych opowiadań jest bez liku. Zastanawiające, ale jednym z nich jest opytmizm... Czyżby więc Dreamersi byli generalnie pogodnymi ludźmi z różowymi okularami w kieszonce...?
Nan ma sporo racji z tym optymizmem i różowymi okularami...dawniej czytając jakieś opowiadania na roswellfanatics nie mogłam się nadziwić, dlaczego we wstepie regularnie zdradzano szczęśliwe zakończenie cholera, co to za pomysł, zeby opowiadać finał?! Może to taki roswelliański obyczaj? potem wreszcie gdzieś wyczytałam, ze chodzi o tzw. "Dreamer Insurance"- wiele osób zamordowało by autora, gdyby nie doczekało sie happy endu, więc za wczasu należy ich ostrzec....bo wiem ze są jakies opowiadania, w których finale umiera Liz albo Max...wtedy panuje powszechna żałoba i nadaje mu się tytuł
cóż "Sece mi pęka na sama myśl o tym opowiadaniu....kiedy Alex i Max zginęli...to było taaaakie smutne "
Ja nawet lubie opowiadania o tragicznym zakończeniu.
cóż "Sece mi pęka na sama myśl o tym opowiadaniu....kiedy Alex i Max zginęli...to było taaaakie smutne "
Ja nawet lubie opowiadania o tragicznym zakończeniu.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Who is online
Users browsing this forum: Bing [Bot] and 56 guests