T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Nie ma sprawy Nan i dzieki za kolejny piękny rozdział
Sen czy jawa? Czytając to opowiadanie czlowiek nie moze uwolnić się od tego pytania, sny przelewają sie płynnie w rzeczywistość, ktora okazuje się tylko zludzeniem...jak fale bijące o brzeg...nadchodzą by się cofnąć, istnieją tylko przez chwilę, ale przecież zostawiają po sobie ślad, utrwalony w piasku...czsem ten nierzeczywisty swiat złudy wydaje się cenniejszy niż realne zycie...tak jak w oczach Liz. Chociaż wydaje się , ze teraz postanowiła ostatecznie porzucić marzenia....tylko ze w tym opowiadaniu...nic w ostatecznie nie jest takie, jakim się być wydawało...
Już o tym pisałam, ale wspomnę raz jeszcze- uwielbiam Michaela w tym opowiadaniu! Wraz z wiekiem zyskał łagodnośc i serdeczność, nie tracąc jednak swojej niezależności i temperamentu...no i bardzo pasuje mu ten nimb artysty...chociaz nic nie poradze, ze za każdym razem jak o tym pomyslę, przypmina mi sie akt który stworzył na lekcji rysunku
No isposób w jaki pokazano jego relacje z Maxem...patrząc z perspektywy, Michael był jednym z najbardziej mu oddanych. Potrafił traktować go paskudnie, ale z pewnoscią urwał by głowę kazdemu , kto osmielił by się powiedzieć na jego temat złe słowo.
Nie owstrzymam se i zamieszczę portret- choć ja osobiscie wybrałabym lepsze zdjęcia (jaka skromna )- np. to na ktorym trzyma takiego duzego ufoludka.
Sen czy jawa? Czytając to opowiadanie czlowiek nie moze uwolnić się od tego pytania, sny przelewają sie płynnie w rzeczywistość, ktora okazuje się tylko zludzeniem...jak fale bijące o brzeg...nadchodzą by się cofnąć, istnieją tylko przez chwilę, ale przecież zostawiają po sobie ślad, utrwalony w piasku...czsem ten nierzeczywisty swiat złudy wydaje się cenniejszy niż realne zycie...tak jak w oczach Liz. Chociaż wydaje się , ze teraz postanowiła ostatecznie porzucić marzenia....tylko ze w tym opowiadaniu...nic w ostatecznie nie jest takie, jakim się być wydawało...
Już o tym pisałam, ale wspomnę raz jeszcze- uwielbiam Michaela w tym opowiadaniu! Wraz z wiekiem zyskał łagodnośc i serdeczność, nie tracąc jednak swojej niezależności i temperamentu...no i bardzo pasuje mu ten nimb artysty...chociaz nic nie poradze, ze za każdym razem jak o tym pomyslę, przypmina mi sie akt który stworzył na lekcji rysunku
No isposób w jaki pokazano jego relacje z Maxem...patrząc z perspektywy, Michael był jednym z najbardziej mu oddanych. Potrafił traktować go paskudnie, ale z pewnoscią urwał by głowę kazdemu , kto osmielił by się powiedzieć na jego temat złe słowo.
Nie owstrzymam se i zamieszczę portret- choć ja osobiscie wybrałabym lepsze zdjęcia (jaka skromna )- np. to na ktorym trzyma takiego duzego ufoludka.
Last edited by Lizziett on Wed Aug 18, 2004 7:08 pm, edited 1 time in total.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Lizziett, Elu - dziękuję wam za piękne komentarze...
Czytając w oryginale Antarian Sky czasami moża było zataracić granicę między jawą a snem - można by w takim razie uznać (bardzo filozoficznie zresztą ) że może właśnie świat snów był prawdziwym światem Liz...? Może tylko tam naprawdę żyła, mogąc chociaż pokłócić się z Maxem ?
I szczerze mówiąc też bym wybrała lepsze zdjęcia Michaela choć na robieniu takich rzeczy znam się jak kura na pieprzu albo i mniej...
Czytając w oryginale Antarian Sky czasami moża było zataracić granicę między jawą a snem - można by w takim razie uznać (bardzo filozoficznie zresztą ) że może właśnie świat snów był prawdziwym światem Liz...? Może tylko tam naprawdę żyła, mogąc chociaż pokłócić się z Maxem ?
I szczerze mówiąc też bym wybrała lepsze zdjęcia Michaela choć na robieniu takich rzeczy znam się jak kura na pieprzu albo i mniej...
Zapomnialam jeszcze dodać, ze osobniczka zwana Rossdeidre powinna to opowiadanie wydać, w formie książkowej...mówię całkiem poważnie...ma ono w sobie coś, co zapewne poruszyłoby ludzi, którzy nawet o Roswell nie słyszeli. Wiem, ze niejaka Deejonaise juz tak/ ma zamiar- zrobić ze swoim opowiadaniem...nie czytałam go, ale ma tło hist.- coś dla Nan - więc łatwo mozna podmienic imiona Max i Liz etc na jakiekolwiek inne, i nie obawiać się że Katims&Co będą cię ścigac listem gończym
I jeszcze portret naszej przewodniczki po swiecie snu i złudzeń cenniejszych niz zycie...
I jeszcze portret naszej przewodniczki po swiecie snu i złudzeń cenniejszych niz zycie...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
eee...niestety nie...ja nie mam uzdolnień w tym kierunku , w przeciwieństwie do ciebie...znalazłam go na roswellfanatics. Zobacz jeszcze ten...co prawda niezbyt pasuje do opowiadania, ale jest taki ładny, ze mam nadzieję, iż Nan mnie nie oskubie
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Jakie piękne te fanarty. Może nie potrafisz Lizziett robić takich cudeniek ale dobierasz je z ogromnym wyczuciem. A co do wydania opowiadania, zgadzam się i jestem pewna, że miałaby i u nas powodzenie. Nan, możesz już zastrzec sobie pawo do tłumaczenia...
A póki co czekam na kolejne rozdziały.
Buziaki dla wszystkich
A póki co czekam na kolejne rozdziały.
Buziaki dla wszystkich
Aha. Niezły pomysł, zapewnić sobie pracę na przyszłość... To jeszcze niech ktoś powie o tym RosDeidre i wszystko będzie fajnie. Z przyjemnością podjęłabym się czegoś takiego Hm, swoją drogą kto wie, może taka książka to dobry pomysł... Zmienić imiona i chyba nazwę planety, chociaż wątpię, żeby Katims pytał się antaru-ryby o zdanie, więc chyba mogłoby zostać A potem do tego dorzucić "Antarian Nights", he he
Lizziett, nie mam zamiaru nikogo oskubywać, to już prędzej Hotaru... tzn. Hotaru by oskubywała Nawiasem mówiąc piękny portret Isabel. Liz też
Lizziett, nie mam zamiaru nikogo oskubywać, to już prędzej Hotaru... tzn. Hotaru by oskubywała Nawiasem mówiąc piękny portret Isabel. Liz też
Śliczen fanarty. A co do opowiadania... Czytałam kilkanaście pierwszych części (Nan, czyżby "motorek" zwolnił, i tak szybko już nie tłumaczysz?) i muszę stwierdzić, mimo iż nie znam zakończenie (A bardzo chce je poznać, i to jak najszybciej - tu taka mała aluzja ) że powinno to się ukazać w wersji do druku. I z pewnością powinno by się to przyjąć u nas.
Maddie... To jest jak druga zasada dynamiki Newtona: jeśli działa na mnie niezrównoważone otoczenie O (szkoła+dom), to wydajność tłumaczenia W jest wielkością zmienną, przyśpieszoną albo opóźnioną. Wydajność tłumaczenia jest wprost proporcjonalna do wpływów otoczenia, a współczynnikiem proporcojnalności jest wolny czas (t). Zależność można zilustrować wzorem W=O/t.
Chyba widać, że wczoraj miałam fizykę, która wciąż wisi mi nad głową... Ale dosyć już tego, ku pokrzepieniu (nie było PO) zamieszczam kolejną część. Nawiasem mówiąc, jak już Maddie została niegdyś poinformowana, jest to zarazem półmetek opowiadania...
Antarskie Niebo
Część IX
Piękna Liz,
Przez cały ranek zastanawiałem się nad odpowiedzią, ale wiem, czego pragnie moje serce. Ja również muszę się z tobą spotkać. I nie zrozum mnie źle, ale jest to dla mnie i przerażające i zachwycające... Jutro wieczorem? Mogę zaproponować kolację, albo lampkę wina, albo same obrazy. A może wszystkie trzy rzeczy na raz...
Twój, d.
Liz po raz kolejny czytała e-maila w kompletnej ciszy, nie wierząc własnym oczom. Pomimo własnych nadziei, nie wierzyła, że David mógłby kiedykolwiek wyrazić chęć spotkania się z nią – no, przynajmniej nie tak szybko. Nie z jego nieśmiałą naturą odludka i nie po jego wyznaniu o protezie twarzy... Przez moment zastanowiła się, jak bardzo jego twarz jest zdeformowana, jak ona zareaguje po ujrzeniu go... Miała nadzieję, że może ufać samej sobie, że nie zrani go w jakikolwiek sposób – i jednocześnie miała nadzieję, że uda jej się sprawić, że poczuje się przystojny i uroczy. I żeby rumienił się tak samo jak ona.
Och, Panie Zuchwały,
Słowo “przerażenie” to raczej mój dobry znajomy. Tak samo jak “zachwyt”. Wierz mi, Davidzie, przerabiałam to na wszystkie strony. Proszę, nie rób kolacji... kieliszek wina i możliwość oglądania twoich obrazów zdecydowanie wystarczy jak na jeden wieczór. Ach, no i ty, rzecz jasna!
Godzina? Inne szczegóły?
Liz
***
-Więc idziesz to tego faceta? – mruknął Michael lustrując uważnie nowy wystrój galerii. – Nie masz pojęcia, kim on tak naprawdę jest, ale ty polecisz tam w podskokach jakby to było całkowicie bezpieczne.
Głos Michaela podniósł się od nieukrywanej zazdrości, a Liz nie mogła się powstrzymać od złośliwej myśli, jaką by miał minę, gdyby wiedział, jak bardzo czułe i gorące stawały się e-maile Davida...
Ale uwodzicielskie e-maile były jej sekretem, tak jak nie chciała dzielić się z nikim sposobem, w jaki obrazy Davida pobudzały ją i nawet podbijały jej sny. Niektórzy mężczyźni używaliby diamentów i pereł by uwieść kobietę, jednak jej nieuchwytny David obsypywał ją obrazami. A sposób, w jaki zalecał się do niej swoimi dłońmi, pędzlem i obrazami był miłosnym tańcem przeznaczonym tylko dla nich.
-Tak właśnie zrobisz, nie? – powtórzył Michael, jego głos był szorstki gdy bawił się bandaną na swojej głowie. Często w taki właśnie odgarniał sobie włosy gdy malował i zazwyczaj Liz uważała, że jest to niezwykle sexy. Dzisiaj jednak wydało jej się to zupełnie inne, bardziej jak rodzinny szczegół, który łączył ją z ukochanym przyjacielem, niż coś, co powodowało myśli o uwodzeniu w czasie lunchu.
-Powiedziałeś, że jest bezpieczny – zaoponowała łagodnie, unikając jego wzroku. Michael znał ją zbyt dobrze, i Liz była pewna, że gdyby ich oczy spotkałyby się, on prześwietlił by ją na wylot niczym rentgen, a wszystkie jej sekrety stałyby się całkiem jasne i proste w jego rękach.
-Może – odparł wymijająco, przyryzając wargę gdy otaksował nowy układ obrazów. – Ten wisi krzywo – zauważył podchodząc i poprawiając jeden z niżej wiszących obrazów.
-Przecież go sprawdziłeś – zauważyła Liz rozglądając się dookoła by upewnić się, że są sami w galerii. – Zrobiłeś to, prawda? – zapytała. Jej głos stał się spokojniejszy.
-Nie miałem żadnych wizji, jeśli o to ci chodzi.
-Więc skąd wiesz, że jest niegroźny? – zapytała z irytacją, choć tak naprawdę nie porzebowała zapewnienia Michaela na coś, co jej serce wiedziało od dawna.
-Czułem to, Liz. Nie wiem... Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu wiem, że możesz mu zaufać – przyznał cicho. – To znaczy, chciałbym móc skłamać co do tego, ale pajac wydaje mi się w porządku.
-On nie jest pajacem.
-Facet, Pan Tajemnica... wszystko jedno – burknął.
-Więc jak już wiesz, Michael, ufam mu całkowicie – podsumowała rezolutnie. – I spotkam się z nim.
Michael zaskoczył ją prostym skinieniem głowy w milczeniu, poczym odsunął się od niej i skierował w stronę drzwi.
-Jutro wieczorem? – zapytał na koniec, odwracając się do niej na chwilę.
-Tak, Michael. Idę do niego jutro wieczorem – wyjaśniła usiłując zachować spokój. – Niech to w końcu do ciebie dotrze, nieustraszony przywódco.
Chciała, by zabrzmiało to żartobliwie, ale Michael drgnął niespokojnie. Przywodziło to na myśl zbyt wiele z ich wspólnej przeszłości, o roli Maxa. To była jedna z większych ironii dotyczących śmierci Maxa, Michael, który zawsze naciskał na Maxa by uznał swoją pozycję lidera, teraz wytrwale unikał tego tematu. Liz wiedziała, że było to raczej związane z niewiarą Michaela w odejście Maxa niż z niechęcią do przewodnictwa. Rzecz jasna po odlocie Maxa lider nie był już tak potrzebny. Wszystkie groźby i niebezpieczeństwa skierowane przeciwko nim rozwiały się z czasem, choć Michael nigdy nie przestał być szeczgólnie opiekuńczy w stosunku do niej. I to właśnie zastanawiało ją przez lata.
Michael zignorował jej podpuszczający komentarz, jego głos zaś przybrał zaskakująco łagodny ton.
-Zjedzmy dzisiaj razem kolację – zaproponował cicho. – Chcę cię zabrać do miasta i uczcić coś wraz z tobą.
-Co uczcić? – zapytała Liz, zastanawiając się z goryczą dlaczego akurat dzisiaj a nie jakiegokolwiek innego dnia. No, może też nie jutro, kiedy nastąpi przełom w jej stosunkach z Davidem. Sama myśl o tym powodowała szybsze bicie jej serca. Michael oczywiście nie miałby jednak ochoty świętować czegokolwiek co dotyczyło Davida Peytona.
-No cóż... – Michael uniósł brew zastanawiając się przez chwilę, Liz zaś miała nieodparte wrażenie, że usiłuje na poczekaniu wymyślić powód ich hipotetycznego świętowania. – Niech mnie diabli jeśli wiem. Po prostu chcę cię gdzieś zabrać, ok? – wyrzucił w końcu, a Liz natychmiast zrozumiała, o co mu chodziło – chciał odwrócić jej uwagę od rocznicy śmierci Maxa. Zobaczyła zaniepokojoną minę na jego twarzy i uświadomiła sobie, że on nie chce zostawić jej samej wieczorem i pozwolić pogrążyć się we łzach.
-Brzmi świetnie, Michael – odparła z lekkim uśmiechem. – Dziękuję.
***
Liz czekała w boksie w Canyon Cafe popijając powoli chardonnay’a. Michael jak zwykle się spóźniał, jednak nie denerwowało jej to, przeciwnie niż Marię. Maria zawsze wkurzała się i brała jego spóźnienie zbyt do siebie. Ale Liz znała zbyt wielu artystów i zwyczaje Michaela widziała w innym świetle. A może nawiązywało to do łatwości, z jaką nazwajem się akceptowali podczas ostatniej klasy szkoły średniej. Niestety, trzeba było odejścia Maxa a nwet jego śmierci by w końcu wymazać całe napięcie między nimi. Najmniej przyjemny sposób – pomyślała Liz z kwaśnym uśmiechem, skupiając się na romantycznych walkach między nimi przez te wszystkie lata.
Liz zerknęła do góry i ujrzała Michaela przeciskającego się przez zatłoczony bar, pełen rozbawionej klienteli. Canyon był miejscem spotkań dla wszystkich niemalże lokalnych artystów i pisarzy, w którym ona, Liz, często starała się bywać po pracy. To był dobry sposób by poznać to środowisko i wkręcić się w nie bez bycia nachalnym.
Ona także ciągała Michaela w sam środek centrum kulturalnego o wiele częściej niż on by sobie tego życzył, więc stosowała podstępną metodę kuszenia go zamawianiem ostrych potraw.
-Hej – uśmiechnąl się wślizgując się do boksu na miejsce naprzeciwko niej. Jego długie włosy, wciąż lekko wilgotne po przysznicu, były ściągnięte w luźny kucyk pomimo niskiej temperatury na zewnątrz. Wyglądał imponująco i przystojnie, a nawet nieco sexy z jednym wilgotnym kosmykiem opadającym na policzek. Liz instynktownie wyciągnęła rękę i odgarnęła go za ucho, ich oczy spotkały się na moment w kompletnej ciszy.
-Zapomniałeś o jednym – uśmiechnęła się lekko opuszczając dłoń. Michael odgarnął włosy do tyłu a jego policzki zalała fala różu.
-Dzięki – mruknął nieśmiale, wpatrując się w swoje menu. Całe ich wcześniejsze napięcie ulotniło się gdzieś i Liz była mu wdzięczna, że zabrał ją na kolację. Zdawał sobie sprawę, że tego dnia mijało osiem lat od definitywnego odejścia Maxa.
Chociaż nie wspomniał o tym ani słowem przez cały dzień, zabierając ją gdzieś na wieczór usiłował odciągnąć ją od smutnych wspomnień.
Najpierw poszła do domu by się przebrać i gdy zalogowała się w poczcie internetowej, zobaczyła dwie czekające na nią notki od Davida. Ale zanim zdążyła je otworzyć, zadzwoniła jej matka, a kiedy w końcu skończyła rozmowę – zrobiło się nagle strasznie późno. Teraz więc cały czas myślała o dwóch nieprzeczytanych mailach, rozpraszając ją mimo jak najlepszych chęci. Za każdym razem, gdy o nich pomyślała, jej puls gwałtownie przyśpieszał, a na twarzy pojawiały się mimowolne rumieńce.
Michael zaś chyba zauważył, że jest nieobecna duchem, gdy dość często rzucał na nią okiem w ciszy pełnej ciekawości.
-Słuchaj, Liz – zaczął niepewnie, oblizując nerwowo wargi i zerkając w dół na menu. – Chciałbym coś powiedzieć zanim połowa Santa Fe zlezie się do naszego stolika.
-Okay – zachęciła go lekko, zastanawiając się dlaczego nagle wydawał się być zmieszany. – Jasne.
-Popełniłem błąd naciskając na ciebie, Liz – powiedział odrwacając wzrok.
– To znaczy, wiem, co czuję do ciebie, ale to nie jet odpowiedni czas, by nalegać i tego... nie chcę, żebyś myślała, że... – zawahał się przez chwilę, jego głos był pełen emocji. – To nie to, że nie brakuje mi Maxa, albo że już go nie kocham... albo coś w tym stylu.
Jej serce ścisnęło się boleśnie, zwłaszcza gdy dostrzegła smutek w jego brązowych oczach.
-Michael, ja nigdy... nie mogłabym tak pomyśleć. Boże, przecież wiesz, że tak nie myślę! – wyciągnęła rękę i chwyciła jego dłoń. Michael przez chwilę chciał cofnąć rękę, ale potem Zamknął jej dłoń w swojej.
-Po prostu musiałem to powiedzieć.
Liz skinęła głową i uścisnęła lekko jego rękę. A potem, z jakiegoś powodu, nie wypuściła jej tylko dalej ją trzymała. To, co czuła, to nie było pożądanie ani jakaś elektryczność przeskakująca między nimi, tylko pocieszenie jej najlepszego przyjaciela. I w jakiś sposób wiedziała, że Michael odbiera to tak samo.
Zamknął menu i spojrzał na nią do góry.
-Wszystko w porządku, Liz? – zapytał poważnie. – Naprawdę w porządku?
Liz pomyślała, że przy tym prostym pytaniu mogłaby się rozpłakać, z zaniepokojenia w jego oczach i uczucia, jakim ją otaczał. Odetchnęła głęboko i skinęła głową.
-Martwię się o ciebie – ciągnął łagodnie, Liz zaś pociągnęła łyk swojego wina. – Maria również.
-Maria? – powtórzyła zaskoczona Liz.
-Tak, napisała do mnie e-maila –wyjaśnił przeciągając palcami po porysowanym drewnianym blacie stołu. – Powiedziała, że nie oddzwaniasz do niej w sprawie tej wycieczki w przyszłym tygodniu i nie odpowiadasz na maile.
-Och, po prostu boję się jechać, to wszystko. Miałam zamiar do niej zadzwonić.
-Ale to nie jest do ciebie podobne – zaoponował Michael rozglądając się dookoła w poszukiwaniu wolnej kelnerki. – Nowy Jork zawsze cię pasjonował.
-Nie w tym razem.
-Bo masz depresję – zauważył.
Liz pomyślała nad tym chwilę i uświadomiła sobie, że miał więcej racji niż chciała przyznać. Jedynie obrazy Davida Peytona ją ostatnio pobudzały. Być może właśnie dlatego tak wiele dla niej znaczyły.
Może właśnie dlatego David jest dla niej taki ważny.
Skinęła powoli głową popijając wino i usiłując jakoś uspokoić swoje myśli.
-Byłabym o niebo bardziej poniecona tym wyjazdem gdybyś pojechał ze mną – powiedziała żeby go nieco podrażnić. – Moglibyśmy pójść do Metropolitan Museum i próżnować przez cały weekend.
-Pojechałbym z tobą, gdyby to było tylko... bycie z tobą – Michael wzruszył ramionami. – To znaczy o ile nie było by tam całej tej paczki szytwniaków.
-Naprawdę byś pojechał? – zaoytała zaskoczona, czując przypływ nadziei.
-Jasne, że tak.
Oczy Liz powiększyły się z ekscytacją. Myśl o wspólnej wyprawie do Nowego Jorku przywodziła ich wszystkie wesołe chwile i nagle uciążliwa podróż zmieniła się w pasjonującą wycieczkę.
-No to pojedź! – zawołała niemalże i zaczęła błyskawicznie układać plan. – Jest świetna wystawa w National Museum, moglibyśmy zjeść lunch w Tawernie na Green Poincie...
Wzrok Michaela złagodniał, a Liz momentalnie poczuła wdzęczność, że znów był jej najlepszym przyjacielem i że wyraz jego oczu nie był wyrazem pożądania czy głodu, co ostatnio dość często zauważała. Wdzięczna, że właśnie tego wieczora idealna rónowaga ich przyjaźni została przywrócona.
-Cannoli – zaśmiał się cicho. – Zrobimy wszystko co zechcesz, o ile dostanę moje cannoli z tamtego miejsca na Siódmej.
-No cóż, zawsze to niejaka poprawa od cygar z tamtego drugiego miejsca na Siódmej – powiedziała zaczepnie Liz, robiąc niezadowoloną minę.
-Dobrze, Mario, nie pleć bzdur o moich Cohibasach – parsknął Michael – Palę je tylko dwa razy do roku!
-Maria! – wykrzyknęła nagle Liz klasząc radośnie. – Ucieszy się tak samo jak ja z twojego przyjazdu!
“Jak mogłam nie pomyśleć o Marii” zastanowiła się Liz. Ale oczy Michaela niespodziewanie pociemniały.
-Zachowajmy to... dla nas, okay? – zapytał cicho. – To znaczy, wiem, że się z nią zobaczysz, ale nie mów jej, że też przyjechałem.
-Nie chcesz jej zobaczyć? – zapytała Liz, zaskoczona że pomimo ich ciężkiego związku on nawet nie będzie chciał się z nią spotkać.
Michael potrząsnął w milczeniu głową.
-Michael, co się stało ostatnim razem? – zapytała wracając myślą do ostatniej wizyty Marii sprzed dwóch lat, kiedy przyleciała na otwarcie jego wystawy w jej galerii.
-Liz, proszę... to długa historia.
-Nigdy mi o tym nie mówiłeś, ona też nie chciała.
-No to akurat niespodzianka – zauważył ironicznie. – Maria siedzi cicho z niekończącym się niezadowoleniem z mojej osoby!
-Maria cię kocha, Michael –powiedziała cicho, czując się nieco dziwnie, jak zawsze gdy rozmawiali o jego związku z Marią.
-Kocha mnie, ale nie może mnie znieść. Świetne połączenie.
-Myślę, że mylisz się, Michael. Zawsze o ciebie pyta – zaoponowała Liz. – Z nikim się tak nie zaangażowała jak z tobą, Michael. Przez te wszystkie lata.
-Kocham Marię i to się nigdy nie zmieni. Ale ona nigdy nie zaakceptuje mnie takim, jakim jestem... Wiem to od lat.
-Nie kupuję tego.
-Chce mnie w Nowym Jorku, chce, żebym grał w tą samą grę co ona. A mnie się to nie podoba, Liz. Wiesz o tym... zawsze wiedziałaś – powiedział pociągając bez przekonania swój kucyk. – Mój błąd polegał na tym że próbowałem być z nią po college’u. Powinienem dać sobie spokój z nią na zawsze po szkole średniej.
Dłonie Liz zwilgotniały; nigdy nie wkraczali na niebezpieczne terytorium, obszar który oboje w milczeniu zgodzili się nigdy nie poruszać. Coś ostrzegało ją, że granica jest coraz bliżej.
Ale wtedy pojawiła się kelnerka i moment przepadł. Niewypowiedziane rzeczy znowu tkwiły w nieym królestwie, a Liz oddychała z niejaką ulgą.
***
-Dzięki za kolację – powiedziała Liz stąpając ostrożnie po ośnieżonym chodniku, śnieg, który zdążył już się roztopić, znowu tężał, tworząc zdradziecki lodowy blask gdy tylko zaszło słońce.
-Nie ma sprawy – Michael wziął ją pod ramię i prowadził ją poprzez śliskie miejsca. – Podobało mi się. Poza tym usiłowałaś uwieść mnie na tą podróż w przyszłym tygodniu.
Liz popatrzyła na niego spod rzęs.
-Uwieść cię? – zapytała niewinnie, czując jak jej serce przyśpiesza, gdy Michael patrzył na nią w dół z niespodziewaną i zupełnie jasną pasją.
-Dokładnie. Uwodzenie, czyste i proste, Parker.
-Tak, jasne – roześmiała się wysuwając się przed niego i potrząsając włosami. – Chciałbyś, Guerin.
-Mówię to, co widzę, Liz.
Zerknęła znowu na niego, zasanawiając się nad poziomem wesołej riposty, ale w tym jednym momencie poślizgnęła na czarnym lodzie i poczuła, jak ziemia usuwa się spod jej stóp. Upadła bardzo twardo, zjeżdzając z krawędzi chodnika i niemalże lądując na ruchliwej Canyon Road.
-Liz! – zawołał Michael rzucając się za nią złapać ją za ramię, Liz jednak ześlizgnęła się z chodnika, zatrzymała się leżąc na boku, jej stopy zaś znalazły się niemalże na środku ulicy.
-Boże! – jęknęła, w ostatniej chwili podciągając nogi przed przejeżdżającym samochodem, który ochlapał jej twarz mokrą, śniegową breją.
-W porządku? – zapytał Michael klękając szybko obok niej na zamarzniętym gruncie. – Wystraszyłaś mnie na śmierć!
Liz wytarła śnieg z twarzy gdy Michael złapał ją za ramiona i odwrócił do siebie.
-Liz, wszystko w porządku? – ponowił pytanie, tym razem niesamowicie łagodnie. Przez chwilę bała się, że się rozpłacze, ale potem nagle, zanim Liz zdążyła pomyśleć o tym czy zanalizować, pocałował ją.
Klęczał obok niej, trzymając ją w ramionach i przyciskając swoje wargi do jej. Znajome ciepło pojawiło się natychmiast gdy ich wargi rozdzieliły się; jego język wsunął się do jej ust.
To nie był ludzki pocałunek, raczej kosmiczny, i wszystkie dodatkowe wrażenia były całkiem niezwykłe. Jednak nie zupełnie tak, jak wtedy gdy to Max ją całował – uświadomiła sobie po chwili, gdy przez jej mózg zaczęły przepływać obrazy. Tym razem obrazy nakładały się dziwnie i niezgrabnie jeden na drugi niczym przy składaniu filmu, i żaden z nich nie był o niej. Żaden nie był romantyczny, erotyczny czy tak piękny, że to aż bolało, jak z Maxem. Nie było żadnych ulotnych, magicznych spojrzeń z jednej chwili.
Był tylko Max. Każda wizja ich dwojga w tym skradzionym momencie intymności przedstawiała Maxa Evansa. Jej miłość, ich ukochanego przyjaciela, ich przywódcę. Jej przeznaczenie.
Znaczyło to tylko jedno – że ten moment wcale nie należał do nich, tylko do kogoś innego, kogo nieobecność była niemalże namacalna, chociaż ich usta były do siebie przyciśnięte.
Liz pierwsza przerwała pocałunek, wytarła usta wierzechm dłoni i odsunęła się szybko od Michaela.
-Boże – nie mogła nic wiecej pomyśleć ani powiedzieć, jej umysł był niepewny i ciężkomyślący. – Boże, Michael – szepnęła znowu, odsuwając się ciągle od niego tak, jakby sam jego dotyk parzył. Michael patrzył na nią, a w jego brązowych oczach pojawił się niewysłowiony smutek, gdy pozwolił jej się odsuwać.
-Przepraszm – powiedział tylko, poczym siedzieli oboje na ziemi, patrząc na siebie bez słowa.
-Nie... nie przepraszaj – wyjąkała Liz po długiej i niezręcznej ciszy.
-Liz, proszę – powiedział po prostu, potrząsając głową i wstając z kolan. – Odprowadzę cię do domu.
Wyciągnął do niej ciepłą dłoń, a Liz siedziała przez chwilę i patrzyła na niego; miała wrażenie, że za chwilę wybuchnie rozpaczliwym płaczem. Jakim cudem coś, o czym marzyła tyle razy mogło wypaść tak... płasko?
Ale najgorsze było to, jak bardzo winna i nielojalna czuła się w stosunku do Maxa, tak jakby bezmyślnie zdradzili go w rocznicę jego śmierci. Dwoje ludzi, którzy kochali go najbardzej na świecie. A potem poczuła kolejne wyrzuty sumienia, które zaskoczyły ją o wiele bardziej, gdy pomyślała o parze pięknych dłoni. Jedna perfekcyjna, druga lekko złamana.
Zastanowiła się, jakim cudem David Peyton zagościł w jej sercu – i to w dodatku tak szybko.
***
Michael klęczał przed jej kominkiem i szturchał pogrzebaczem palące się szczapy.
-Powinno się już palić – powiedział; jego głos brzmiał dziwnie oficjalnie. Od chwili gdy całowali się na środku Canyon Road przybrał ten zdystansowany ton w stosunku do niej, a brzuch Liz skręcał się nerwowo.
Nie mogła pozwolić, by sprawy między nimi jeszcze bardziej się pogorszyły, nie teraz – zwłaszcza nie teraz, kiedy zrobili takie postępy podczas kolacji.
-Michael, słuchaj, proszę, nie bądź...
-Co, Liz? – rzucił odwracając się do niej twarzą. – Zakłopotany?
-Nie to chciałam powiedzieć – pokręciła przecząco głową.
-Nie musiałaś.
Liz nagle poczuła się niesamowicie zmęczona i jedyne, czego w tej chwili pragnęła to pójść spać na zawsze.
-Michael, chodzi o to, że to akurat dzisiejszy wieczór...
-Nie, Liz! – krzyknął niespodziewanie. – Nie rozumiesz? To po prostu ja.
-Nie do końca i wiesz o tym.
Michael ruszył w jej kierunku i zatrzymał się przed sofą na której siedziała z podwiniętymi nogami.
-Nie, Liz, masz rację – przyznał w końcu cicho odwracając się by spojrzeć jej w twarz. – Nie zawsze tak było między nami.
Liz poczuła, jak jej gardło znowu zaciska się boleśnie. Znowu byli w tym samym punkcie, w niebezpiecznym tańcu coraz bliżej tego królestwa, do którego nigdy nie chciała wejść z nim. I nie miała wątpliwości, że Michael znowu będzie ją o to gnębił.
-Chciałaś być ze mną po college’u – szepnął cicho. – A ja to zchrzaniłem.
Powietrze między nimi stało się jakby naelektryzowane, Liz zaś poczuła, jak uderzenia jej serca stają się coraz szybsze.
-Nie... – zaczęła chcąc go jakoś pocieszyć. – Nie zupełnie.
-Schrzaniłem to, wiem, bo tamtej nocy, kiedy wróciłaś do domu z Wirginii, widziałem coś w twoich oczach – ciągnął dalej siadając na podłodze. Siedział do niej plecami i przeczesywał nerwowo włosy palcami.
Liz ześlizgnęła się z sofy i usadła obok niego; musiała zobaczyć jego twarz.
-Co zobaczyłeś? – Liz była pewna, że wie, dokąd zmierza ta rozmowa, ale jego wyznanie zaskoczyło ją.
-Patrzyłaś na mnie tak, jak kiedyś patrzyłaś na Maxa – odparł niewyraźnie. – I to mnie cholernie przeraziło – Liz zamknęła oczy, czując ostry ból zaciskający swoje zimne dłonie dookoła jej serca. – Boże, byłem wtedy dla ciebie strasznym dupkiem – odetchnął, a Liz gwałtownie otworzyła oczy. – Ale kiedy zobaczyłem to spojrzenie, wiedziałem, co to znaczy – ciągnął dalej. – Że mogłabyś mnie kochać, że mógłbym być... do diabła. Nie tym, czym był on, nigdy, ale ty po prostu byłaś taka otwarta i gotowa.
-Kocham cię, Michael – powiedziała te słowa zanim o tym pomyślała. Jej twarz zarumieniła się boleśnie gdy jego brązowe oczy powiększyły się nieco z zaskoczeniem, a potem zabłysły emocjami.
-Liz...
-Kochałam cię wtedy, Michael. Tak bardzo. Myślę, że kochałam cię od tamtego dnia, kiedy przyjechałeś do mnie do Wirginii i wysiadłeś z samolotu.
-Na przyjęciu wydawało się, że chcesz bym był Maxem. Ale ja tego nie chciałem.
-Chyba tak było – zgodziła się cicho, chociaż do tej pory raczej się nad tym nie zastanawiała.
-Nigdy nie będę Maxem – westchnął Michael. – Nigdy nawet nie będę do niego podobny. Mogę być tylko sobą... i Maria nie może tego znieść – odwrócił się do niej; wydawał się być niesamowicie zagubiony. – Ale to zawsze wyglądało tak, jakbyś mnie zdobyła, wiesz?
-Bo cię zdobyłam. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
-I to jest właśnie to, Liz. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Bardzo najlepszymi przyjaciółmi, ale ja chcę więcej... a ty wciąż chcesz, żebym był Maxem. Czułem to, gdy się całowaliśmy.
-Nie, Michael. Nie masz racji... To nie to, że chcę, żebyś był nim. Chodzi o to, że ja ciągle chcę jego.
-Tak, to jest to samo, Liz. To samo, do diabła. A ja zawsze będę mógł być tylko sobą – westchnął cicho, patrząc przez nią na błyskające, strzelające w górę płomienie. Kiedy w końcu odezwał się, jego słowa były tak ciche, że Liz z trudem je dosłyszała. – Przysiągłbym, że bardziej ci zależy na Davidzie Peytonie niż kiedykolwiek na mnie.
Liz chciała odruchowo zaprotestować i wszystko mu wyjaśnić, jednak coś w głębi jej serca mówiło jej, że Michael ma całkowitą rację.
Liz przez chwilę wpatrywała się w płomienie a jej myśli uleciały w kierunku Davida, do sposobu, w jaki udało mu się ją obudzić. Tak, jak potrafił to zrobić tylko Max Evans. Zastanowiła się, czy ma tyle siły, by powiedzieć Michaelowi to, co powinien wiedzieć o ich wcześniejszym pocałunku, choć wiedziała, że tak naprawdę nie ma wyboru.
-Michael, kiedy się całowaliśmy miałam wizje – szepnęła wstrzymując dech.
-Tak? – zapytał unosząc z ciekawością brwii. Liz skinęła głową i oddychała z trudem patrząc na jego ciemne oczy. Jej najlepszy przyjaciel, człowiek, którego potrzebowała najbardziej na świecie. Jej oparcie. Wzięła głęboki oddech i położyła dłoń na jego kolanie.
-Widziałam Maxa – powiedziała po prostu.
-O cholera.
-Po prostu mnóstwo wizji Maxa. On jest nie tylko moim problemem, jak widać, Michael. To również twój problem. Trzymasz się go równie mocno jak ja.
Michael przeczesał włosy palcami i unikał jej wzroku. Podciągnął kolana pod klatkę piersiową i nagle wydał się być niesamowicie słaby.
-Oczywiście, że tak – powiedział w końcu, jego głos trząsł się od emocji. – Nie mogę przestać tak jak ty nie możesz. Bo wtedy naprawdę będzie martwy.
I wraz z tymi słowami Michael zaczął płakać, łzy spływały cicho po jego twarzy. Serce Liz scisnęło się boleśnie gdy próbowała go przytulić, ale on odsunąłsię od niej, wcisnął twarz we własne dłonie, ale Liz nie zamierzała się tak łatwo poddać. Przysunęła się do niego i wzięła go w ramiona i przytuliła do siebie mocno, gładziła go po włosach tak jak on to robił wiele razy, próbując sprawić, że poczuje nieco ulgi i miłości, gdy jego gorące łzy wsiąkały w jej bluzkę.
Chyba widać, że wczoraj miałam fizykę, która wciąż wisi mi nad głową... Ale dosyć już tego, ku pokrzepieniu (nie było PO) zamieszczam kolejną część. Nawiasem mówiąc, jak już Maddie została niegdyś poinformowana, jest to zarazem półmetek opowiadania...
Antarskie Niebo
Część IX
Piękna Liz,
Przez cały ranek zastanawiałem się nad odpowiedzią, ale wiem, czego pragnie moje serce. Ja również muszę się z tobą spotkać. I nie zrozum mnie źle, ale jest to dla mnie i przerażające i zachwycające... Jutro wieczorem? Mogę zaproponować kolację, albo lampkę wina, albo same obrazy. A może wszystkie trzy rzeczy na raz...
Twój, d.
Liz po raz kolejny czytała e-maila w kompletnej ciszy, nie wierząc własnym oczom. Pomimo własnych nadziei, nie wierzyła, że David mógłby kiedykolwiek wyrazić chęć spotkania się z nią – no, przynajmniej nie tak szybko. Nie z jego nieśmiałą naturą odludka i nie po jego wyznaniu o protezie twarzy... Przez moment zastanowiła się, jak bardzo jego twarz jest zdeformowana, jak ona zareaguje po ujrzeniu go... Miała nadzieję, że może ufać samej sobie, że nie zrani go w jakikolwiek sposób – i jednocześnie miała nadzieję, że uda jej się sprawić, że poczuje się przystojny i uroczy. I żeby rumienił się tak samo jak ona.
Och, Panie Zuchwały,
Słowo “przerażenie” to raczej mój dobry znajomy. Tak samo jak “zachwyt”. Wierz mi, Davidzie, przerabiałam to na wszystkie strony. Proszę, nie rób kolacji... kieliszek wina i możliwość oglądania twoich obrazów zdecydowanie wystarczy jak na jeden wieczór. Ach, no i ty, rzecz jasna!
Godzina? Inne szczegóły?
Liz
***
-Więc idziesz to tego faceta? – mruknął Michael lustrując uważnie nowy wystrój galerii. – Nie masz pojęcia, kim on tak naprawdę jest, ale ty polecisz tam w podskokach jakby to było całkowicie bezpieczne.
Głos Michaela podniósł się od nieukrywanej zazdrości, a Liz nie mogła się powstrzymać od złośliwej myśli, jaką by miał minę, gdyby wiedział, jak bardzo czułe i gorące stawały się e-maile Davida...
Ale uwodzicielskie e-maile były jej sekretem, tak jak nie chciała dzielić się z nikim sposobem, w jaki obrazy Davida pobudzały ją i nawet podbijały jej sny. Niektórzy mężczyźni używaliby diamentów i pereł by uwieść kobietę, jednak jej nieuchwytny David obsypywał ją obrazami. A sposób, w jaki zalecał się do niej swoimi dłońmi, pędzlem i obrazami był miłosnym tańcem przeznaczonym tylko dla nich.
-Tak właśnie zrobisz, nie? – powtórzył Michael, jego głos był szorstki gdy bawił się bandaną na swojej głowie. Często w taki właśnie odgarniał sobie włosy gdy malował i zazwyczaj Liz uważała, że jest to niezwykle sexy. Dzisiaj jednak wydało jej się to zupełnie inne, bardziej jak rodzinny szczegół, który łączył ją z ukochanym przyjacielem, niż coś, co powodowało myśli o uwodzeniu w czasie lunchu.
-Powiedziałeś, że jest bezpieczny – zaoponowała łagodnie, unikając jego wzroku. Michael znał ją zbyt dobrze, i Liz była pewna, że gdyby ich oczy spotkałyby się, on prześwietlił by ją na wylot niczym rentgen, a wszystkie jej sekrety stałyby się całkiem jasne i proste w jego rękach.
-Może – odparł wymijająco, przyryzając wargę gdy otaksował nowy układ obrazów. – Ten wisi krzywo – zauważył podchodząc i poprawiając jeden z niżej wiszących obrazów.
-Przecież go sprawdziłeś – zauważyła Liz rozglądając się dookoła by upewnić się, że są sami w galerii. – Zrobiłeś to, prawda? – zapytała. Jej głos stał się spokojniejszy.
-Nie miałem żadnych wizji, jeśli o to ci chodzi.
-Więc skąd wiesz, że jest niegroźny? – zapytała z irytacją, choć tak naprawdę nie porzebowała zapewnienia Michaela na coś, co jej serce wiedziało od dawna.
-Czułem to, Liz. Nie wiem... Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu wiem, że możesz mu zaufać – przyznał cicho. – To znaczy, chciałbym móc skłamać co do tego, ale pajac wydaje mi się w porządku.
-On nie jest pajacem.
-Facet, Pan Tajemnica... wszystko jedno – burknął.
-Więc jak już wiesz, Michael, ufam mu całkowicie – podsumowała rezolutnie. – I spotkam się z nim.
Michael zaskoczył ją prostym skinieniem głowy w milczeniu, poczym odsunął się od niej i skierował w stronę drzwi.
-Jutro wieczorem? – zapytał na koniec, odwracając się do niej na chwilę.
-Tak, Michael. Idę do niego jutro wieczorem – wyjaśniła usiłując zachować spokój. – Niech to w końcu do ciebie dotrze, nieustraszony przywódco.
Chciała, by zabrzmiało to żartobliwie, ale Michael drgnął niespokojnie. Przywodziło to na myśl zbyt wiele z ich wspólnej przeszłości, o roli Maxa. To była jedna z większych ironii dotyczących śmierci Maxa, Michael, który zawsze naciskał na Maxa by uznał swoją pozycję lidera, teraz wytrwale unikał tego tematu. Liz wiedziała, że było to raczej związane z niewiarą Michaela w odejście Maxa niż z niechęcią do przewodnictwa. Rzecz jasna po odlocie Maxa lider nie był już tak potrzebny. Wszystkie groźby i niebezpieczeństwa skierowane przeciwko nim rozwiały się z czasem, choć Michael nigdy nie przestał być szeczgólnie opiekuńczy w stosunku do niej. I to właśnie zastanawiało ją przez lata.
Michael zignorował jej podpuszczający komentarz, jego głos zaś przybrał zaskakująco łagodny ton.
-Zjedzmy dzisiaj razem kolację – zaproponował cicho. – Chcę cię zabrać do miasta i uczcić coś wraz z tobą.
-Co uczcić? – zapytała Liz, zastanawiając się z goryczą dlaczego akurat dzisiaj a nie jakiegokolwiek innego dnia. No, może też nie jutro, kiedy nastąpi przełom w jej stosunkach z Davidem. Sama myśl o tym powodowała szybsze bicie jej serca. Michael oczywiście nie miałby jednak ochoty świętować czegokolwiek co dotyczyło Davida Peytona.
-No cóż... – Michael uniósł brew zastanawiając się przez chwilę, Liz zaś miała nieodparte wrażenie, że usiłuje na poczekaniu wymyślić powód ich hipotetycznego świętowania. – Niech mnie diabli jeśli wiem. Po prostu chcę cię gdzieś zabrać, ok? – wyrzucił w końcu, a Liz natychmiast zrozumiała, o co mu chodziło – chciał odwrócić jej uwagę od rocznicy śmierci Maxa. Zobaczyła zaniepokojoną minę na jego twarzy i uświadomiła sobie, że on nie chce zostawić jej samej wieczorem i pozwolić pogrążyć się we łzach.
-Brzmi świetnie, Michael – odparła z lekkim uśmiechem. – Dziękuję.
***
Liz czekała w boksie w Canyon Cafe popijając powoli chardonnay’a. Michael jak zwykle się spóźniał, jednak nie denerwowało jej to, przeciwnie niż Marię. Maria zawsze wkurzała się i brała jego spóźnienie zbyt do siebie. Ale Liz znała zbyt wielu artystów i zwyczaje Michaela widziała w innym świetle. A może nawiązywało to do łatwości, z jaką nazwajem się akceptowali podczas ostatniej klasy szkoły średniej. Niestety, trzeba było odejścia Maxa a nwet jego śmierci by w końcu wymazać całe napięcie między nimi. Najmniej przyjemny sposób – pomyślała Liz z kwaśnym uśmiechem, skupiając się na romantycznych walkach między nimi przez te wszystkie lata.
Liz zerknęła do góry i ujrzała Michaela przeciskającego się przez zatłoczony bar, pełen rozbawionej klienteli. Canyon był miejscem spotkań dla wszystkich niemalże lokalnych artystów i pisarzy, w którym ona, Liz, często starała się bywać po pracy. To był dobry sposób by poznać to środowisko i wkręcić się w nie bez bycia nachalnym.
Ona także ciągała Michaela w sam środek centrum kulturalnego o wiele częściej niż on by sobie tego życzył, więc stosowała podstępną metodę kuszenia go zamawianiem ostrych potraw.
-Hej – uśmiechnąl się wślizgując się do boksu na miejsce naprzeciwko niej. Jego długie włosy, wciąż lekko wilgotne po przysznicu, były ściągnięte w luźny kucyk pomimo niskiej temperatury na zewnątrz. Wyglądał imponująco i przystojnie, a nawet nieco sexy z jednym wilgotnym kosmykiem opadającym na policzek. Liz instynktownie wyciągnęła rękę i odgarnęła go za ucho, ich oczy spotkały się na moment w kompletnej ciszy.
-Zapomniałeś o jednym – uśmiechnęła się lekko opuszczając dłoń. Michael odgarnął włosy do tyłu a jego policzki zalała fala różu.
-Dzięki – mruknął nieśmiale, wpatrując się w swoje menu. Całe ich wcześniejsze napięcie ulotniło się gdzieś i Liz była mu wdzięczna, że zabrał ją na kolację. Zdawał sobie sprawę, że tego dnia mijało osiem lat od definitywnego odejścia Maxa.
Chociaż nie wspomniał o tym ani słowem przez cały dzień, zabierając ją gdzieś na wieczór usiłował odciągnąć ją od smutnych wspomnień.
Najpierw poszła do domu by się przebrać i gdy zalogowała się w poczcie internetowej, zobaczyła dwie czekające na nią notki od Davida. Ale zanim zdążyła je otworzyć, zadzwoniła jej matka, a kiedy w końcu skończyła rozmowę – zrobiło się nagle strasznie późno. Teraz więc cały czas myślała o dwóch nieprzeczytanych mailach, rozpraszając ją mimo jak najlepszych chęci. Za każdym razem, gdy o nich pomyślała, jej puls gwałtownie przyśpieszał, a na twarzy pojawiały się mimowolne rumieńce.
Michael zaś chyba zauważył, że jest nieobecna duchem, gdy dość często rzucał na nią okiem w ciszy pełnej ciekawości.
-Słuchaj, Liz – zaczął niepewnie, oblizując nerwowo wargi i zerkając w dół na menu. – Chciałbym coś powiedzieć zanim połowa Santa Fe zlezie się do naszego stolika.
-Okay – zachęciła go lekko, zastanawiając się dlaczego nagle wydawał się być zmieszany. – Jasne.
-Popełniłem błąd naciskając na ciebie, Liz – powiedział odrwacając wzrok.
– To znaczy, wiem, co czuję do ciebie, ale to nie jet odpowiedni czas, by nalegać i tego... nie chcę, żebyś myślała, że... – zawahał się przez chwilę, jego głos był pełen emocji. – To nie to, że nie brakuje mi Maxa, albo że już go nie kocham... albo coś w tym stylu.
Jej serce ścisnęło się boleśnie, zwłaszcza gdy dostrzegła smutek w jego brązowych oczach.
-Michael, ja nigdy... nie mogłabym tak pomyśleć. Boże, przecież wiesz, że tak nie myślę! – wyciągnęła rękę i chwyciła jego dłoń. Michael przez chwilę chciał cofnąć rękę, ale potem Zamknął jej dłoń w swojej.
-Po prostu musiałem to powiedzieć.
Liz skinęła głową i uścisnęła lekko jego rękę. A potem, z jakiegoś powodu, nie wypuściła jej tylko dalej ją trzymała. To, co czuła, to nie było pożądanie ani jakaś elektryczność przeskakująca między nimi, tylko pocieszenie jej najlepszego przyjaciela. I w jakiś sposób wiedziała, że Michael odbiera to tak samo.
Zamknął menu i spojrzał na nią do góry.
-Wszystko w porządku, Liz? – zapytał poważnie. – Naprawdę w porządku?
Liz pomyślała, że przy tym prostym pytaniu mogłaby się rozpłakać, z zaniepokojenia w jego oczach i uczucia, jakim ją otaczał. Odetchnęła głęboko i skinęła głową.
-Martwię się o ciebie – ciągnął łagodnie, Liz zaś pociągnęła łyk swojego wina. – Maria również.
-Maria? – powtórzyła zaskoczona Liz.
-Tak, napisała do mnie e-maila –wyjaśnił przeciągając palcami po porysowanym drewnianym blacie stołu. – Powiedziała, że nie oddzwaniasz do niej w sprawie tej wycieczki w przyszłym tygodniu i nie odpowiadasz na maile.
-Och, po prostu boję się jechać, to wszystko. Miałam zamiar do niej zadzwonić.
-Ale to nie jest do ciebie podobne – zaoponował Michael rozglądając się dookoła w poszukiwaniu wolnej kelnerki. – Nowy Jork zawsze cię pasjonował.
-Nie w tym razem.
-Bo masz depresję – zauważył.
Liz pomyślała nad tym chwilę i uświadomiła sobie, że miał więcej racji niż chciała przyznać. Jedynie obrazy Davida Peytona ją ostatnio pobudzały. Być może właśnie dlatego tak wiele dla niej znaczyły.
Może właśnie dlatego David jest dla niej taki ważny.
Skinęła powoli głową popijając wino i usiłując jakoś uspokoić swoje myśli.
-Byłabym o niebo bardziej poniecona tym wyjazdem gdybyś pojechał ze mną – powiedziała żeby go nieco podrażnić. – Moglibyśmy pójść do Metropolitan Museum i próżnować przez cały weekend.
-Pojechałbym z tobą, gdyby to było tylko... bycie z tobą – Michael wzruszył ramionami. – To znaczy o ile nie było by tam całej tej paczki szytwniaków.
-Naprawdę byś pojechał? – zaoytała zaskoczona, czując przypływ nadziei.
-Jasne, że tak.
Oczy Liz powiększyły się z ekscytacją. Myśl o wspólnej wyprawie do Nowego Jorku przywodziła ich wszystkie wesołe chwile i nagle uciążliwa podróż zmieniła się w pasjonującą wycieczkę.
-No to pojedź! – zawołała niemalże i zaczęła błyskawicznie układać plan. – Jest świetna wystawa w National Museum, moglibyśmy zjeść lunch w Tawernie na Green Poincie...
Wzrok Michaela złagodniał, a Liz momentalnie poczuła wdzęczność, że znów był jej najlepszym przyjacielem i że wyraz jego oczu nie był wyrazem pożądania czy głodu, co ostatnio dość często zauważała. Wdzięczna, że właśnie tego wieczora idealna rónowaga ich przyjaźni została przywrócona.
-Cannoli – zaśmiał się cicho. – Zrobimy wszystko co zechcesz, o ile dostanę moje cannoli z tamtego miejsca na Siódmej.
-No cóż, zawsze to niejaka poprawa od cygar z tamtego drugiego miejsca na Siódmej – powiedziała zaczepnie Liz, robiąc niezadowoloną minę.
-Dobrze, Mario, nie pleć bzdur o moich Cohibasach – parsknął Michael – Palę je tylko dwa razy do roku!
-Maria! – wykrzyknęła nagle Liz klasząc radośnie. – Ucieszy się tak samo jak ja z twojego przyjazdu!
“Jak mogłam nie pomyśleć o Marii” zastanowiła się Liz. Ale oczy Michaela niespodziewanie pociemniały.
-Zachowajmy to... dla nas, okay? – zapytał cicho. – To znaczy, wiem, że się z nią zobaczysz, ale nie mów jej, że też przyjechałem.
-Nie chcesz jej zobaczyć? – zapytała Liz, zaskoczona że pomimo ich ciężkiego związku on nawet nie będzie chciał się z nią spotkać.
Michael potrząsnął w milczeniu głową.
-Michael, co się stało ostatnim razem? – zapytała wracając myślą do ostatniej wizyty Marii sprzed dwóch lat, kiedy przyleciała na otwarcie jego wystawy w jej galerii.
-Liz, proszę... to długa historia.
-Nigdy mi o tym nie mówiłeś, ona też nie chciała.
-No to akurat niespodzianka – zauważył ironicznie. – Maria siedzi cicho z niekończącym się niezadowoleniem z mojej osoby!
-Maria cię kocha, Michael –powiedziała cicho, czując się nieco dziwnie, jak zawsze gdy rozmawiali o jego związku z Marią.
-Kocha mnie, ale nie może mnie znieść. Świetne połączenie.
-Myślę, że mylisz się, Michael. Zawsze o ciebie pyta – zaoponowała Liz. – Z nikim się tak nie zaangażowała jak z tobą, Michael. Przez te wszystkie lata.
-Kocham Marię i to się nigdy nie zmieni. Ale ona nigdy nie zaakceptuje mnie takim, jakim jestem... Wiem to od lat.
-Nie kupuję tego.
-Chce mnie w Nowym Jorku, chce, żebym grał w tą samą grę co ona. A mnie się to nie podoba, Liz. Wiesz o tym... zawsze wiedziałaś – powiedział pociągając bez przekonania swój kucyk. – Mój błąd polegał na tym że próbowałem być z nią po college’u. Powinienem dać sobie spokój z nią na zawsze po szkole średniej.
Dłonie Liz zwilgotniały; nigdy nie wkraczali na niebezpieczne terytorium, obszar który oboje w milczeniu zgodzili się nigdy nie poruszać. Coś ostrzegało ją, że granica jest coraz bliżej.
Ale wtedy pojawiła się kelnerka i moment przepadł. Niewypowiedziane rzeczy znowu tkwiły w nieym królestwie, a Liz oddychała z niejaką ulgą.
***
-Dzięki za kolację – powiedziała Liz stąpając ostrożnie po ośnieżonym chodniku, śnieg, który zdążył już się roztopić, znowu tężał, tworząc zdradziecki lodowy blask gdy tylko zaszło słońce.
-Nie ma sprawy – Michael wziął ją pod ramię i prowadził ją poprzez śliskie miejsca. – Podobało mi się. Poza tym usiłowałaś uwieść mnie na tą podróż w przyszłym tygodniu.
Liz popatrzyła na niego spod rzęs.
-Uwieść cię? – zapytała niewinnie, czując jak jej serce przyśpiesza, gdy Michael patrzył na nią w dół z niespodziewaną i zupełnie jasną pasją.
-Dokładnie. Uwodzenie, czyste i proste, Parker.
-Tak, jasne – roześmiała się wysuwając się przed niego i potrząsając włosami. – Chciałbyś, Guerin.
-Mówię to, co widzę, Liz.
Zerknęła znowu na niego, zasanawiając się nad poziomem wesołej riposty, ale w tym jednym momencie poślizgnęła na czarnym lodzie i poczuła, jak ziemia usuwa się spod jej stóp. Upadła bardzo twardo, zjeżdzając z krawędzi chodnika i niemalże lądując na ruchliwej Canyon Road.
-Liz! – zawołał Michael rzucając się za nią złapać ją za ramię, Liz jednak ześlizgnęła się z chodnika, zatrzymała się leżąc na boku, jej stopy zaś znalazły się niemalże na środku ulicy.
-Boże! – jęknęła, w ostatniej chwili podciągając nogi przed przejeżdżającym samochodem, który ochlapał jej twarz mokrą, śniegową breją.
-W porządku? – zapytał Michael klękając szybko obok niej na zamarzniętym gruncie. – Wystraszyłaś mnie na śmierć!
Liz wytarła śnieg z twarzy gdy Michael złapał ją za ramiona i odwrócił do siebie.
-Liz, wszystko w porządku? – ponowił pytanie, tym razem niesamowicie łagodnie. Przez chwilę bała się, że się rozpłacze, ale potem nagle, zanim Liz zdążyła pomyśleć o tym czy zanalizować, pocałował ją.
Klęczał obok niej, trzymając ją w ramionach i przyciskając swoje wargi do jej. Znajome ciepło pojawiło się natychmiast gdy ich wargi rozdzieliły się; jego język wsunął się do jej ust.
To nie był ludzki pocałunek, raczej kosmiczny, i wszystkie dodatkowe wrażenia były całkiem niezwykłe. Jednak nie zupełnie tak, jak wtedy gdy to Max ją całował – uświadomiła sobie po chwili, gdy przez jej mózg zaczęły przepływać obrazy. Tym razem obrazy nakładały się dziwnie i niezgrabnie jeden na drugi niczym przy składaniu filmu, i żaden z nich nie był o niej. Żaden nie był romantyczny, erotyczny czy tak piękny, że to aż bolało, jak z Maxem. Nie było żadnych ulotnych, magicznych spojrzeń z jednej chwili.
Był tylko Max. Każda wizja ich dwojga w tym skradzionym momencie intymności przedstawiała Maxa Evansa. Jej miłość, ich ukochanego przyjaciela, ich przywódcę. Jej przeznaczenie.
Znaczyło to tylko jedno – że ten moment wcale nie należał do nich, tylko do kogoś innego, kogo nieobecność była niemalże namacalna, chociaż ich usta były do siebie przyciśnięte.
Liz pierwsza przerwała pocałunek, wytarła usta wierzechm dłoni i odsunęła się szybko od Michaela.
-Boże – nie mogła nic wiecej pomyśleć ani powiedzieć, jej umysł był niepewny i ciężkomyślący. – Boże, Michael – szepnęła znowu, odsuwając się ciągle od niego tak, jakby sam jego dotyk parzył. Michael patrzył na nią, a w jego brązowych oczach pojawił się niewysłowiony smutek, gdy pozwolił jej się odsuwać.
-Przepraszm – powiedział tylko, poczym siedzieli oboje na ziemi, patrząc na siebie bez słowa.
-Nie... nie przepraszaj – wyjąkała Liz po długiej i niezręcznej ciszy.
-Liz, proszę – powiedział po prostu, potrząsając głową i wstając z kolan. – Odprowadzę cię do domu.
Wyciągnął do niej ciepłą dłoń, a Liz siedziała przez chwilę i patrzyła na niego; miała wrażenie, że za chwilę wybuchnie rozpaczliwym płaczem. Jakim cudem coś, o czym marzyła tyle razy mogło wypaść tak... płasko?
Ale najgorsze było to, jak bardzo winna i nielojalna czuła się w stosunku do Maxa, tak jakby bezmyślnie zdradzili go w rocznicę jego śmierci. Dwoje ludzi, którzy kochali go najbardzej na świecie. A potem poczuła kolejne wyrzuty sumienia, które zaskoczyły ją o wiele bardziej, gdy pomyślała o parze pięknych dłoni. Jedna perfekcyjna, druga lekko złamana.
Zastanowiła się, jakim cudem David Peyton zagościł w jej sercu – i to w dodatku tak szybko.
***
Michael klęczał przed jej kominkiem i szturchał pogrzebaczem palące się szczapy.
-Powinno się już palić – powiedział; jego głos brzmiał dziwnie oficjalnie. Od chwili gdy całowali się na środku Canyon Road przybrał ten zdystansowany ton w stosunku do niej, a brzuch Liz skręcał się nerwowo.
Nie mogła pozwolić, by sprawy między nimi jeszcze bardziej się pogorszyły, nie teraz – zwłaszcza nie teraz, kiedy zrobili takie postępy podczas kolacji.
-Michael, słuchaj, proszę, nie bądź...
-Co, Liz? – rzucił odwracając się do niej twarzą. – Zakłopotany?
-Nie to chciałam powiedzieć – pokręciła przecząco głową.
-Nie musiałaś.
Liz nagle poczuła się niesamowicie zmęczona i jedyne, czego w tej chwili pragnęła to pójść spać na zawsze.
-Michael, chodzi o to, że to akurat dzisiejszy wieczór...
-Nie, Liz! – krzyknął niespodziewanie. – Nie rozumiesz? To po prostu ja.
-Nie do końca i wiesz o tym.
Michael ruszył w jej kierunku i zatrzymał się przed sofą na której siedziała z podwiniętymi nogami.
-Nie, Liz, masz rację – przyznał w końcu cicho odwracając się by spojrzeć jej w twarz. – Nie zawsze tak było między nami.
Liz poczuła, jak jej gardło znowu zaciska się boleśnie. Znowu byli w tym samym punkcie, w niebezpiecznym tańcu coraz bliżej tego królestwa, do którego nigdy nie chciała wejść z nim. I nie miała wątpliwości, że Michael znowu będzie ją o to gnębił.
-Chciałaś być ze mną po college’u – szepnął cicho. – A ja to zchrzaniłem.
Powietrze między nimi stało się jakby naelektryzowane, Liz zaś poczuła, jak uderzenia jej serca stają się coraz szybsze.
-Nie... – zaczęła chcąc go jakoś pocieszyć. – Nie zupełnie.
-Schrzaniłem to, wiem, bo tamtej nocy, kiedy wróciłaś do domu z Wirginii, widziałem coś w twoich oczach – ciągnął dalej siadając na podłodze. Siedział do niej plecami i przeczesywał nerwowo włosy palcami.
Liz ześlizgnęła się z sofy i usadła obok niego; musiała zobaczyć jego twarz.
-Co zobaczyłeś? – Liz była pewna, że wie, dokąd zmierza ta rozmowa, ale jego wyznanie zaskoczyło ją.
-Patrzyłaś na mnie tak, jak kiedyś patrzyłaś na Maxa – odparł niewyraźnie. – I to mnie cholernie przeraziło – Liz zamknęła oczy, czując ostry ból zaciskający swoje zimne dłonie dookoła jej serca. – Boże, byłem wtedy dla ciebie strasznym dupkiem – odetchnął, a Liz gwałtownie otworzyła oczy. – Ale kiedy zobaczyłem to spojrzenie, wiedziałem, co to znaczy – ciągnął dalej. – Że mogłabyś mnie kochać, że mógłbym być... do diabła. Nie tym, czym był on, nigdy, ale ty po prostu byłaś taka otwarta i gotowa.
-Kocham cię, Michael – powiedziała te słowa zanim o tym pomyślała. Jej twarz zarumieniła się boleśnie gdy jego brązowe oczy powiększyły się nieco z zaskoczeniem, a potem zabłysły emocjami.
-Liz...
-Kochałam cię wtedy, Michael. Tak bardzo. Myślę, że kochałam cię od tamtego dnia, kiedy przyjechałeś do mnie do Wirginii i wysiadłeś z samolotu.
-Na przyjęciu wydawało się, że chcesz bym był Maxem. Ale ja tego nie chciałem.
-Chyba tak było – zgodziła się cicho, chociaż do tej pory raczej się nad tym nie zastanawiała.
-Nigdy nie będę Maxem – westchnął Michael. – Nigdy nawet nie będę do niego podobny. Mogę być tylko sobą... i Maria nie może tego znieść – odwrócił się do niej; wydawał się być niesamowicie zagubiony. – Ale to zawsze wyglądało tak, jakbyś mnie zdobyła, wiesz?
-Bo cię zdobyłam. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
-I to jest właśnie to, Liz. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Bardzo najlepszymi przyjaciółmi, ale ja chcę więcej... a ty wciąż chcesz, żebym był Maxem. Czułem to, gdy się całowaliśmy.
-Nie, Michael. Nie masz racji... To nie to, że chcę, żebyś był nim. Chodzi o to, że ja ciągle chcę jego.
-Tak, to jest to samo, Liz. To samo, do diabła. A ja zawsze będę mógł być tylko sobą – westchnął cicho, patrząc przez nią na błyskające, strzelające w górę płomienie. Kiedy w końcu odezwał się, jego słowa były tak ciche, że Liz z trudem je dosłyszała. – Przysiągłbym, że bardziej ci zależy na Davidzie Peytonie niż kiedykolwiek na mnie.
Liz chciała odruchowo zaprotestować i wszystko mu wyjaśnić, jednak coś w głębi jej serca mówiło jej, że Michael ma całkowitą rację.
Liz przez chwilę wpatrywała się w płomienie a jej myśli uleciały w kierunku Davida, do sposobu, w jaki udało mu się ją obudzić. Tak, jak potrafił to zrobić tylko Max Evans. Zastanowiła się, czy ma tyle siły, by powiedzieć Michaelowi to, co powinien wiedzieć o ich wcześniejszym pocałunku, choć wiedziała, że tak naprawdę nie ma wyboru.
-Michael, kiedy się całowaliśmy miałam wizje – szepnęła wstrzymując dech.
-Tak? – zapytał unosząc z ciekawością brwii. Liz skinęła głową i oddychała z trudem patrząc na jego ciemne oczy. Jej najlepszy przyjaciel, człowiek, którego potrzebowała najbardziej na świecie. Jej oparcie. Wzięła głęboki oddech i położyła dłoń na jego kolanie.
-Widziałam Maxa – powiedziała po prostu.
-O cholera.
-Po prostu mnóstwo wizji Maxa. On jest nie tylko moim problemem, jak widać, Michael. To również twój problem. Trzymasz się go równie mocno jak ja.
Michael przeczesał włosy palcami i unikał jej wzroku. Podciągnął kolana pod klatkę piersiową i nagle wydał się być niesamowicie słaby.
-Oczywiście, że tak – powiedział w końcu, jego głos trząsł się od emocji. – Nie mogę przestać tak jak ty nie możesz. Bo wtedy naprawdę będzie martwy.
I wraz z tymi słowami Michael zaczął płakać, łzy spływały cicho po jego twarzy. Serce Liz scisnęło się boleśnie gdy próbowała go przytulić, ale on odsunąłsię od niej, wcisnął twarz we własne dłonie, ale Liz nie zamierzała się tak łatwo poddać. Przysunęła się do niego i wzięła go w ramiona i przytuliła do siebie mocno, gładziła go po włosach tak jak on to robił wiele razy, próbując sprawić, że poczuje nieco ulgi i miłości, gdy jego gorące łzy wsiąkały w jej bluzkę.
Ja także polubiłam w tym opowiadaniu postać Michaela. To już nie ten człowiek. Wrażliwy, ciepły i tak bardzo samotny...Tragedia jaką przeżył - rozstanie z Maxem i niespełniona miłość do Liz, pozwoliły mu się otworzyć a nam zrozumieć go. Kiedy płakał sama miałam ochotę go przytulić...
Czekam na dalszy ciąg Nan.
Czekam na dalszy ciąg Nan.
Nie tylko zostałam poinformowana, ale również zszokowana, że już półmetek, teraz gdy tak wiele jest jeszcze nie wiadomego, tak wiele jest d wyjaśnienia... Tylko czytać następne części i je pochłaniać....
(Nan, nie maltretuj mnie fizyką... Dzisiaj miałam sprawdzian Może ja i umyśł matematyczny jestem, ale tylko matematyczny, a nie fizyczny... - szczególnie z tak wredna babą od fizy)
(Nan, nie maltretuj mnie fizyką... Dzisiaj miałam sprawdzian Może ja i umyśł matematyczny jestem, ale tylko matematyczny, a nie fizyczny... - szczególnie z tak wredna babą od fizy)
Uff... Urządzam sobie ferie, zmęczyłam się wczoraj niesamowicie tłumacząc kolejne części, więc wrzucamy część 10 Powinnam raczej poświęcić czas historii i fizyce, ale zważywszy na to, że historia wchodzi mi nie wiedzieć kiedy, a fizyka po francusku to nie fizyka, tylko francuski, który rozumiem, wszystko jest w porządku Otoczenie zatem zlitowało się nade mną, wymyśliłam sobie dwie historyjki, przeczytałam trzy książki i zrobiłam porządek w biurku. Niedługo nie będzie co zamieszczać... Póki co zapraszam do lektury
Antarskie Niebo
Część X
IN A TRAIN
There has been a light snow.
Dark car tracks move in out of the darkness.
I stare at the train window marked with soft dust.
I have awakened at Missoula Montana utterly happy.
By Robert Bly
///
W POCIĄGU
Napadało trochę śniegu.
Ciemne ślady kół znikają i wyłaniają się z ciemności.
Wpatruję się w okno pociągu pokryte delikatnym kurzem.
Zbudziłem się w Missoula, w Montanie, zupełnie szczęśliwy.
Przeł. Katarzyna Buczak
Liz rozczesywała splątane mokre włosy idąc przez ciemnawy korytarz do salonu. Gdy poszła wziąć prysznic, Michael tkwił na sofie przy kominku, cichy i zamyślony. Przedtem siedzieli skuleni obok siebie na podłodze przez długie godziny; ona gładziła go po włosach uspokajająco, dopóki on, śpiący, nie położył swojej głowy na jej kolanach.
Pełna spokoju cisza zapadła między nimi, cisza pełna jakiejś niemalże świętej bliskości – coś ważnego zmieniło się między nimi na stałe.
Kiedy Michael zdawał się zasypiać a jego powieki stały się ciężkie, Liz wzięła z przedpokoju poduszkę i koc i zaproponowała, by spał na sofie – żadne z nich nie chciało się rozdzielać. Tak, jakby oboje musieli być blisko siebie tego wieczora, tak jakby wzajemna bliskość zapewaniała im siłę –tak samo, jak w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Gdy Liz weszła do salonu, powitało ją lekkie, rytmiczne chrapanie Michaela, które wypełniało cały cichy pokój. Spał na boku przodem do wygasającego ognia, Liz zaś na palcach przeszła obok niego, najciszej, jak tylko mogła – nie chciała go obudzić. Potrzebował odpoczynku, Liz jednak nie mogła już dłużej czekać z odczytaniem wiadomości od Davida Peytona. No i nie chciała jeszcze bardziej zranić Michaela jak zrobiła to już dzisiejszego wieczora. Drewniana podłoga była chłodna pod jej bosymi stpoami. Usiadła przed komputerem, jej puls zaś przyśpieszył niemal natychmiast jak tylko się zalogowała. Mały dreszcz przebiegł jej po plecach gdy zaczęła czytać.
Piękna Liz,
Wygląda na to, że muszę namalować coś przed jutrzejszym wieczorem... coś, co powie więcej niż mógłbym powiedzieć ja. Kiedy się spotkamy, zrozumiesz, że słowa przychodzą mi z trudem – niestety, mogę za to podziękować ranom na szczęce. Hm, no cóż, dzięki nim łatwo zrozumieć, dlaczego mówienie sprawia mi wielką trudność. Szczerze mówiąc, obawiam się, że łatwiej przyjdzie ci zrozumienie moich obrazów i e-maili niż moich połamanych zdań. Ale być może tutaj, pomiędzy moimi obrazami, książkami i niezliczonymi drobiazgami usłyszysz moje serce, choć wygląda na to, że robisz to od samego początku, prawda? Poza tym znudziło mi się już spoglądanie na listopadowy numer Santa Fe Trend. Co oczywiście nie zmienia faktu, że jest to twoje przepiękne zdjęcie, panno Parker, jestem jednak pewny, że zbladnie przy rzeczywistości.
Twój, David
Liz odetchnęła ciężko, jej dłonie drżały gdy nieprzytomnie przycisnęła je do piersi. Moje obrazy, książki i niezliczone drobiazgi.
Obraz ten przywołał coś bardzo osobistego, coś zaskakująco romantycznego i intymnego. Być może była to myśl o świecie Davida Peytona, tak bardzo namacalnym i prawdziwym, do którego miała wejść w ciągu kilkunastu godzin. I że wtedy przestanie istnieć tylko w jej wyobraźni, przyjdzie do życia na jej własnym płótnie. Jej oczy zamknęły się na moment, gdy wyobraziła sobie jego cudowne dłonie, takie jak na Oknach do Duszy. Dotykały jej... przesuwały się po jej ciele, wsuwały we włosy i prześlizgiwały się po piersiach. Pieścił ją tak jak kochanek, niezaprzeczalnie i łagodnie.
Liz odetchnęła z trudem, drżąc na swoim krześle; zupełnie tak, jakby poczuła muśnięcie jego ust na policzku, gdy wyobraziła sobie jego dłonie przesuwające się powoli w jej włosach. Dawidzie, kochany Dawidzie – pomyślała. Rzuciłeś na mnie jakiś urok, prawda?
Przysięgłaby, że usłyszała jego odpowiedź, cichy, nieznajomy głos. Ja jestem wstającym słońcem, a ty zamarźniętą ziemią. Otwórz oczy, moja Liz... Otworzyła więc oczy, wzdychając z rozrzewnieniem i patrząc na jego poetyczne słowa. W końcu otworzyła jego drugi mail i od razu napęczniała z dumy, gdy zerknęła na wskazówki dotyczące dojścia do jego domu. Zachowała list i zaczęła pisać ostrożną odpowiedź na pierwszego maila.
Davidzie,
Perfekcyjnie wyrażasz siebie poprzez swoją sztukę. Każde pociągnięcie twojego pędzla , każdy kolor, każdy promień światła. Słowa są jednak przecenione, nie uważasz? Mogą odsłaniać zbyt wiele i jednocześnie nie to, czego pragnęliśmy. Poza tym w każdym twoim e-mailu widziałam ciebie. Jakim cudem wiedziałam, że jesteś spokojny??? Szczególnie, że to słowo opisuje cię chyba bardzo dobrze. Już nie mogę doczekać się jutrzejszego wieczoru!
Twoja, L.
Twoja, pomyślała nagle Liz, dopiero teraz zauważając, że użyła jego podpisu. David podpisywał e-maile w taki właśnie sposób od samego początku, tak, jakby w każdym liście obiecywał jej jakąś część siebie. Tak, jakby deklarował i szeptał jej do ucha, że mógłby należeć wyłącznie do niej.
***
Szła sama przez środek Santa Fe w środku nocy po ośnieżonych ulicach. Było ciemno i cicho. Opadające płatki śniegu osiadały na jej rzęsach, a ona odgarniała je – musiała widzieć, musiała iść ścieżką przed siebie. Szlak wyznaczały ślady odciśnięte w świeżym, czystym śniegu. I nawet pomimo ciemności widziała szlak krwii widący gdzieś w przód.
Ktoś został zamordowany, była tego pewna. Wzdrygnęła się i otuliła się ciaśniej płaszczem, szła jednak za czerwonymi śladami poprzez białe, ciche miasto.
-Ktoś tutaj umarł – szepnęła oglądając się za siebie z niejaką obawą i przyśpieszyła kroku. Zastanowiła się, dlaczego była taka pewna, że to jest bezpieczne być tutaj?
Szlak krwii skręcał nagle i wiódł prosto do małego, znajomego, parterowego domku. Na końcu ścieżki stał Max z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki, tak jakby cały czas tutaj na nią czekał. Jego ciemne włosy były przysypane śniegiem, on sam zaś stał niczym marmurowy posąg.
Zerknęła na ciemny front domu i potem znowu na niego; przywołał ją bliżej ręką.
-Liz – szepnął kiwając do niej dłonią.
-Co ty tutaj robisz? – zapytała podchodząc do niego. Jej głos był pełen irytacji.
-Niezły sposób na powitanie ukochanego – roześmiał się wyciągając do niej ramiona.
-Max, to nie jest zabawne – mruknęła pozwalając mu przytulić ją mocno do siebie. – Musisz przestać to robić.
-Co robić? – zażartował łagodnie całując ją w czubek głowy. Było to takie znajome i przyjemne uczucie, jakby zaledwie wczoraj tulił ją do siebie.
-Po prostu... pojawiać się wszędzie.
-W twoich snach.
-No i co z tego? – zawołała odsuwając się nieco by móc spojrzeć mu w oczy. – Jesteś martwy i pomimo to jesteś wszędzie!
-Jestem martwy? – roześmiał się niepewnie.
-Max, to ty zawsze mówiłeś mi, bym przestała, bym ruszyła z miejsca, bym... Boże! Jesteś strasznie frustrujący! – zawołała gorzko. Max ujął jej twarz w dłonie i uniósł do góry; nagle stał się bardzo poważny.
-Tak bardzo cię kocham, Liz – szepnął, jego usta zbliżyły się do jej ust. – I nigdy nie przstanę, nieważne gdzie będę.
-Przestań – powiedziała i przymknęła oczy gdy ich usta musnęły się lekko. Nie myślała, że jego pocałunek będzie taki ciepły i tak niesamowicie... żywy.
-Dlaczego nie chcesz tego słyszeć?
-Bo zostawiłeś mnie samą przez te wszystkie lata.
-Nie, Liz – mruknął całując ją znowu delikatnie. – Nigdy cię nie zostawiłem. Nigdy.
-Teraz jestem sama.
-Liz, musisz po prostu znowu zacząć żyć – poprosił cicho, gładząc ją po policzku kciukiem.
-Staram się – powiedziała łamiącym się głosem. – Ale to takie trudne bez ciebie.
-Otwórz swoje serce, Liz – poprosił łagodnie. Słowa zabrzmiały znajomo, choć nie zupełnie tak samo.
Otwórz serce... otwórz serce.
-Możesz go pokochać – szepnął zawzięcie odsuwając się od niej i spoglądając znacząco na dom.
-Po prostu otwórz serce.
***
Liz trzymała kurczowo kurtkę Maxa po prostu wdychając jego zapach, usiłując zatrzymać każdą jego najmniejszą cząstkę przy sobie. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać. Wdech i wydech, rytm snów. Rytm bezsennych nocy i marzeń na jawie. Rozciągnięte w przestrzeni lata rozwiały się jak we śnie i znów leżała w swoim starym pokoju nad Crashdown.
Max dopiero co odleciał na Antar, a każde uczucie w jej sercu było palącą, otwartą raną. Jedyne, co mogła zrobić, to zwinąć się w ciasny kłębuszek i zapaść w coś rodzaju pół-snu czy letargu, pragnąc, by wziął ją ze sobą – żeby nie spędził nocy z Tess i żeby nie miał z nią dziecka. Syna.
Mogła tylko pogrzebać nierealne i zwodnicze nadzieje i modlić się, żeby wszystko się zatrzymało – na zawsze, żeby na zawsze się skończyło.
Tak wiele rzeczy w ich życiu było niczym zagubione fragmenty mozaiki. Chciała pozbierać wszystkie elementy i ułożyć je od nowa w inny obraz. Taki, w którym Max zostałby na Ziemi, w którym to z nią kochał się tamtej nocy, a nie z Tess. Taki, w którym to ona nosiłaby jego dziecko, a nie Tess.
Ale jej pragnienia nie były niczym więcej jak smużkami dymu, ulotnymi i źle zapamiętanymi nocnymi marzeniami. Nagle bez związku uświadomiła sobie, że ma otwarte oczy. I on tam był, stał w świetle księżyca w jej sypialni, patrząc w dół na nią tymi błyszczącymi, zachwycającymi złotymi oczami, tak, jakby nigdy nie zostawił jej nawet na chwilę. Tak, jakby nic nigdy nie stało między nim, jak gdyby byli tylko dwójką kochanków, którzy umówili się na potajemne spotkanie w środku nocy.
-Liz – szepnął przysiadając bokiem na krawędzi jej łóżka. – Musisz już wstać.
Zaczął powoli odkrywać ją z koca, choć jej palce instynktownie zacisnęły się na krawędziach.
-Nie mogę – wyjaśniła cicho, gdy ich oczy spotkały się w ciemnościach.
-Jeśli tego nie zrobisz, Liz, będzie za późno – powiedział łagodnie wyjmując z jej dłoni koc. – No dalej – poprosił biorąc ją za rękę. – Chodź ze mną.
Liz pozwoliła mu pociągnąć ją za rękę i zmusić do wstania z łóżka, cały czas jednak ściskała w dłoni jego kurtkę. Wzrok Maxa zatrzymał się na niej i uśmiech rozjaśnił jego twarz.
-Cały czas to masz? – zapytał zaskoczony.
-Tylko tyle mi pozostało po tobie – odparła cicho, coś w jej sercu grzmiała burza z powodu jego nieoczekiwanej bliskości. – To i twój list.
-Nie chciałem cię zostawić – wyjaśnił wiodąc ją w kierunku otwartego okna. – Boże, to mnie niemalże zabiło, Liz. Ale musiałem, chronić cię przed Tess, nie ważne za jaką cenę.
Wiatr poruszył zasłonę i Liz dojrzała przez nią swój balkon, zalany światłem księżyca.
-Wiem, Max – odparła gdy zatrzymał się przez oknem i wziął ją za ręce. Popatrzyła w górę w tak dobrze sobie znane oczy, zawsze tak bardzo wyraziste i pełne miłości. Nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało, nie chciała go zranić, musiała jednak jeszcze coś powiedzieć. – Nic jednaknie kazało ci spać z nią.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
-Cały czas w to wierzysz? Że spędziłem z nią noc? – zapytał z bólem, nie mogąc uwierzyć, że ona wciąż była przekonana o jego zdradzie.
-Max – zaczęła cicho, potrząsając równocześnie głową. – Nie możesz tego zmienić, że to właśnie ją wybrałeś.
-Ona wybrała mnie. Ale ja wybrałem ciebie – jego odpowiedź była zdecydowana i pewna. – Zawsze byłaś tylko ty.
Odwrócił się by wyjść przez okno, ją zaś uderzyło to, że nie było w nim nic... ulotnego ani “duchowatego”. Tak, jakby naprawdę był razem z nią, gdy wyślizgnął się przez okno na balkon i jego nogi zniknęły w ciemnościach. Usiłowała normalnie oddychać by do niego dołączyć, ale nagle wydało jej się to strasznie trudne, jej klatka poruszała się ciężko a płuca z trudem łapały powietrze.
-No dalej, Liz – zachęcił ją ciepło wyciągając do niej rękę. – Po prostu oddychaj i chodź za mną.
A potem była razem z nim na balkonie, tak, jakby wszystkie poprzedzające i rozdzielające ich lata po prostu zniknęły. Znowu mieli siedemnaścielat, znowu byli dwójką dzieciaków, którzy ukrywali się przed rodzicami o północy, gdy usiadł okrakiem na jej balkonowym krześle, zachęcając ją by usiadła między jego nogami i oparła się o niego.
Liz położyła się w jego ramionach a Max przyciągnął ją bliżej siebie. Mogła czuć jego serce bijące tak samo jak jej, nawet gdy zaczął gładzić ją po włosach jak niegdyś, czułym i bardzo intymnym ruchem. Jej głowa leżała dokładnie pod jego policzkiem i po prostu leżeli tak przez jakiś czas, który jednak wydawał się być wiecznością, patrząc w górę na migoczące gwiazdy na ciemnym niebie.
-To zawsze była najlepsza część życia na Ziemi – powiedział i Liz przez chwilę myślała, że mówił o trzymaniu jej w ramionach. – Te wszystkie gwiazdy. Nie doceniasz ich dopókiNie znikną.
-Więc nie jest tak na Antarze? – zapytała z ciekawością, choć to mimo wszystko bolało.
-Jest inaczej – jego głos przybrał dziwny, odległy ton. – Pięknie, ale zupełnie inaczej.
-Tęsknisz za tym? Za Antarem?
-Nigdy nie przestałem tęsknić za tobą, ani na chwilę – odparł i nagle w jego głosie pojawiła się gorycz. – Ziemia jest moim jedynym domem.
-Tak bardzo za tobą tęskniłam, Max – przyznała czując jak łzy zjawiły się pod jej powiekami, słowa popłynęły potokiem. – Chciałam być wściekła, chciałam cię nienawidzić, ale...
-Nie mogłaś z powodu naszego połączenia.
Liz skinęła głową w milczeniu ocierając ukradkiem łzy. Max przesuwał palcami po jej włosach i przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej, choć wydawało się to prawie niemożliwe.
-To nigdy nie zginęło, Liz... nasze połączenie. Wiesz o tym? – znowu potaknęła, a łzy zaczęły cicho płynąć po jej policzkach.
-Chcę w to wierzyć.
-Ale ciągle mnie czujesz. Zawsze mnie czułaś – jego głos był cichy i uspokajający, lecz mimo to łzy popłynęły jeszcze szybciej.
-Mówisz mi, żebym zainteresowała się kimś innym, ale wciąż jesteś w moim sercu, Max – ukryła twarz w dłoniach; jej szczęka pulsowała niesamowitym bólem. – Jak mogę iść naprzód gdy wciąż trzymasz mnie w miejscu?
-Liz, to ty musisz przestać, by móc iść - Max westchnął cicho, jego oddech zatrzymał się na czubku jej głowy.
-Ale ciągle tu jesteś! – zawołała przyciskając mocno dłonie do piersi. – Tak jak teraz, tak jak wczoraj!
-Liz, przecież się zakochałaś – przypomniał jej delikatnie, nakrywając
jej dłoń swoją.
-Nie – potrząsnęła zdecydowanie głową. – Nie zakochałam się. I nie zakocham.
-Owszem, Liz. Zakochałaś się w Davidzie Peytonie i to bardzo dobrze. To jest najważniejsze.
Przez moment Liz była cicho, zaskoczona rytmicznym poruszaniem się jego klatki piersiowej, jak jego oddech przybierał miarowy rytm. Cichy, łagodny dźwięk... wdech i wydech... wdech i wydech... rytm pamięci.
-Masz rację – szepnęła w końcu, patrząc na nocne niebo a jej serce w końcu przemówiło jasno i czysto. – Faktycznie zakochałam się w nim. Nigdy go nie widziałam, a jednak...
Poczuła jak Max skinął głową i przycisnął usta do jej głowy.
-Chciałem tego dla ciebie, Liz.
-Ale to jest bez sensu! – zawołała gdy przesunął dłonią po jej żebrach, przyciągając ją bliżej do siebie tak, że czuła jak drży za jej plecami.
-Jednak twoje serce to rozumie, Liz – wyjaśnił cicho. – Twój umysł musi to jeszcze tylko zaakceptować.
Nagle obudziła się, tak, jakby ktoś przywoływał ją z dalekich zakątków ciemnego lasu.
4:34 nad ranem
Antarskie Niebo
Część X
IN A TRAIN
There has been a light snow.
Dark car tracks move in out of the darkness.
I stare at the train window marked with soft dust.
I have awakened at Missoula Montana utterly happy.
By Robert Bly
///
W POCIĄGU
Napadało trochę śniegu.
Ciemne ślady kół znikają i wyłaniają się z ciemności.
Wpatruję się w okno pociągu pokryte delikatnym kurzem.
Zbudziłem się w Missoula, w Montanie, zupełnie szczęśliwy.
Przeł. Katarzyna Buczak
Liz rozczesywała splątane mokre włosy idąc przez ciemnawy korytarz do salonu. Gdy poszła wziąć prysznic, Michael tkwił na sofie przy kominku, cichy i zamyślony. Przedtem siedzieli skuleni obok siebie na podłodze przez długie godziny; ona gładziła go po włosach uspokajająco, dopóki on, śpiący, nie położył swojej głowy na jej kolanach.
Pełna spokoju cisza zapadła między nimi, cisza pełna jakiejś niemalże świętej bliskości – coś ważnego zmieniło się między nimi na stałe.
Kiedy Michael zdawał się zasypiać a jego powieki stały się ciężkie, Liz wzięła z przedpokoju poduszkę i koc i zaproponowała, by spał na sofie – żadne z nich nie chciało się rozdzielać. Tak, jakby oboje musieli być blisko siebie tego wieczora, tak jakby wzajemna bliskość zapewaniała im siłę –tak samo, jak w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Gdy Liz weszła do salonu, powitało ją lekkie, rytmiczne chrapanie Michaela, które wypełniało cały cichy pokój. Spał na boku przodem do wygasającego ognia, Liz zaś na palcach przeszła obok niego, najciszej, jak tylko mogła – nie chciała go obudzić. Potrzebował odpoczynku, Liz jednak nie mogła już dłużej czekać z odczytaniem wiadomości od Davida Peytona. No i nie chciała jeszcze bardziej zranić Michaela jak zrobiła to już dzisiejszego wieczora. Drewniana podłoga była chłodna pod jej bosymi stpoami. Usiadła przed komputerem, jej puls zaś przyśpieszył niemal natychmiast jak tylko się zalogowała. Mały dreszcz przebiegł jej po plecach gdy zaczęła czytać.
Piękna Liz,
Wygląda na to, że muszę namalować coś przed jutrzejszym wieczorem... coś, co powie więcej niż mógłbym powiedzieć ja. Kiedy się spotkamy, zrozumiesz, że słowa przychodzą mi z trudem – niestety, mogę za to podziękować ranom na szczęce. Hm, no cóż, dzięki nim łatwo zrozumieć, dlaczego mówienie sprawia mi wielką trudność. Szczerze mówiąc, obawiam się, że łatwiej przyjdzie ci zrozumienie moich obrazów i e-maili niż moich połamanych zdań. Ale być może tutaj, pomiędzy moimi obrazami, książkami i niezliczonymi drobiazgami usłyszysz moje serce, choć wygląda na to, że robisz to od samego początku, prawda? Poza tym znudziło mi się już spoglądanie na listopadowy numer Santa Fe Trend. Co oczywiście nie zmienia faktu, że jest to twoje przepiękne zdjęcie, panno Parker, jestem jednak pewny, że zbladnie przy rzeczywistości.
Twój, David
Liz odetchnęła ciężko, jej dłonie drżały gdy nieprzytomnie przycisnęła je do piersi. Moje obrazy, książki i niezliczone drobiazgi.
Obraz ten przywołał coś bardzo osobistego, coś zaskakująco romantycznego i intymnego. Być może była to myśl o świecie Davida Peytona, tak bardzo namacalnym i prawdziwym, do którego miała wejść w ciągu kilkunastu godzin. I że wtedy przestanie istnieć tylko w jej wyobraźni, przyjdzie do życia na jej własnym płótnie. Jej oczy zamknęły się na moment, gdy wyobraziła sobie jego cudowne dłonie, takie jak na Oknach do Duszy. Dotykały jej... przesuwały się po jej ciele, wsuwały we włosy i prześlizgiwały się po piersiach. Pieścił ją tak jak kochanek, niezaprzeczalnie i łagodnie.
Liz odetchnęła z trudem, drżąc na swoim krześle; zupełnie tak, jakby poczuła muśnięcie jego ust na policzku, gdy wyobraziła sobie jego dłonie przesuwające się powoli w jej włosach. Dawidzie, kochany Dawidzie – pomyślała. Rzuciłeś na mnie jakiś urok, prawda?
Przysięgłaby, że usłyszała jego odpowiedź, cichy, nieznajomy głos. Ja jestem wstającym słońcem, a ty zamarźniętą ziemią. Otwórz oczy, moja Liz... Otworzyła więc oczy, wzdychając z rozrzewnieniem i patrząc na jego poetyczne słowa. W końcu otworzyła jego drugi mail i od razu napęczniała z dumy, gdy zerknęła na wskazówki dotyczące dojścia do jego domu. Zachowała list i zaczęła pisać ostrożną odpowiedź na pierwszego maila.
Davidzie,
Perfekcyjnie wyrażasz siebie poprzez swoją sztukę. Każde pociągnięcie twojego pędzla , każdy kolor, każdy promień światła. Słowa są jednak przecenione, nie uważasz? Mogą odsłaniać zbyt wiele i jednocześnie nie to, czego pragnęliśmy. Poza tym w każdym twoim e-mailu widziałam ciebie. Jakim cudem wiedziałam, że jesteś spokojny??? Szczególnie, że to słowo opisuje cię chyba bardzo dobrze. Już nie mogę doczekać się jutrzejszego wieczoru!
Twoja, L.
Twoja, pomyślała nagle Liz, dopiero teraz zauważając, że użyła jego podpisu. David podpisywał e-maile w taki właśnie sposób od samego początku, tak, jakby w każdym liście obiecywał jej jakąś część siebie. Tak, jakby deklarował i szeptał jej do ucha, że mógłby należeć wyłącznie do niej.
***
Szła sama przez środek Santa Fe w środku nocy po ośnieżonych ulicach. Było ciemno i cicho. Opadające płatki śniegu osiadały na jej rzęsach, a ona odgarniała je – musiała widzieć, musiała iść ścieżką przed siebie. Szlak wyznaczały ślady odciśnięte w świeżym, czystym śniegu. I nawet pomimo ciemności widziała szlak krwii widący gdzieś w przód.
Ktoś został zamordowany, była tego pewna. Wzdrygnęła się i otuliła się ciaśniej płaszczem, szła jednak za czerwonymi śladami poprzez białe, ciche miasto.
-Ktoś tutaj umarł – szepnęła oglądając się za siebie z niejaką obawą i przyśpieszyła kroku. Zastanowiła się, dlaczego była taka pewna, że to jest bezpieczne być tutaj?
Szlak krwii skręcał nagle i wiódł prosto do małego, znajomego, parterowego domku. Na końcu ścieżki stał Max z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki, tak jakby cały czas tutaj na nią czekał. Jego ciemne włosy były przysypane śniegiem, on sam zaś stał niczym marmurowy posąg.
Zerknęła na ciemny front domu i potem znowu na niego; przywołał ją bliżej ręką.
-Liz – szepnął kiwając do niej dłonią.
-Co ty tutaj robisz? – zapytała podchodząc do niego. Jej głos był pełen irytacji.
-Niezły sposób na powitanie ukochanego – roześmiał się wyciągając do niej ramiona.
-Max, to nie jest zabawne – mruknęła pozwalając mu przytulić ją mocno do siebie. – Musisz przestać to robić.
-Co robić? – zażartował łagodnie całując ją w czubek głowy. Było to takie znajome i przyjemne uczucie, jakby zaledwie wczoraj tulił ją do siebie.
-Po prostu... pojawiać się wszędzie.
-W twoich snach.
-No i co z tego? – zawołała odsuwając się nieco by móc spojrzeć mu w oczy. – Jesteś martwy i pomimo to jesteś wszędzie!
-Jestem martwy? – roześmiał się niepewnie.
-Max, to ty zawsze mówiłeś mi, bym przestała, bym ruszyła z miejsca, bym... Boże! Jesteś strasznie frustrujący! – zawołała gorzko. Max ujął jej twarz w dłonie i uniósł do góry; nagle stał się bardzo poważny.
-Tak bardzo cię kocham, Liz – szepnął, jego usta zbliżyły się do jej ust. – I nigdy nie przstanę, nieważne gdzie będę.
-Przestań – powiedziała i przymknęła oczy gdy ich usta musnęły się lekko. Nie myślała, że jego pocałunek będzie taki ciepły i tak niesamowicie... żywy.
-Dlaczego nie chcesz tego słyszeć?
-Bo zostawiłeś mnie samą przez te wszystkie lata.
-Nie, Liz – mruknął całując ją znowu delikatnie. – Nigdy cię nie zostawiłem. Nigdy.
-Teraz jestem sama.
-Liz, musisz po prostu znowu zacząć żyć – poprosił cicho, gładząc ją po policzku kciukiem.
-Staram się – powiedziała łamiącym się głosem. – Ale to takie trudne bez ciebie.
-Otwórz swoje serce, Liz – poprosił łagodnie. Słowa zabrzmiały znajomo, choć nie zupełnie tak samo.
Otwórz serce... otwórz serce.
-Możesz go pokochać – szepnął zawzięcie odsuwając się od niej i spoglądając znacząco na dom.
-Po prostu otwórz serce.
***
Liz trzymała kurczowo kurtkę Maxa po prostu wdychając jego zapach, usiłując zatrzymać każdą jego najmniejszą cząstkę przy sobie. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać. Wdech i wydech, rytm snów. Rytm bezsennych nocy i marzeń na jawie. Rozciągnięte w przestrzeni lata rozwiały się jak we śnie i znów leżała w swoim starym pokoju nad Crashdown.
Max dopiero co odleciał na Antar, a każde uczucie w jej sercu było palącą, otwartą raną. Jedyne, co mogła zrobić, to zwinąć się w ciasny kłębuszek i zapaść w coś rodzaju pół-snu czy letargu, pragnąc, by wziął ją ze sobą – żeby nie spędził nocy z Tess i żeby nie miał z nią dziecka. Syna.
Mogła tylko pogrzebać nierealne i zwodnicze nadzieje i modlić się, żeby wszystko się zatrzymało – na zawsze, żeby na zawsze się skończyło.
Tak wiele rzeczy w ich życiu było niczym zagubione fragmenty mozaiki. Chciała pozbierać wszystkie elementy i ułożyć je od nowa w inny obraz. Taki, w którym Max zostałby na Ziemi, w którym to z nią kochał się tamtej nocy, a nie z Tess. Taki, w którym to ona nosiłaby jego dziecko, a nie Tess.
Ale jej pragnienia nie były niczym więcej jak smużkami dymu, ulotnymi i źle zapamiętanymi nocnymi marzeniami. Nagle bez związku uświadomiła sobie, że ma otwarte oczy. I on tam był, stał w świetle księżyca w jej sypialni, patrząc w dół na nią tymi błyszczącymi, zachwycającymi złotymi oczami, tak, jakby nigdy nie zostawił jej nawet na chwilę. Tak, jakby nic nigdy nie stało między nim, jak gdyby byli tylko dwójką kochanków, którzy umówili się na potajemne spotkanie w środku nocy.
-Liz – szepnął przysiadając bokiem na krawędzi jej łóżka. – Musisz już wstać.
Zaczął powoli odkrywać ją z koca, choć jej palce instynktownie zacisnęły się na krawędziach.
-Nie mogę – wyjaśniła cicho, gdy ich oczy spotkały się w ciemnościach.
-Jeśli tego nie zrobisz, Liz, będzie za późno – powiedział łagodnie wyjmując z jej dłoni koc. – No dalej – poprosił biorąc ją za rękę. – Chodź ze mną.
Liz pozwoliła mu pociągnąć ją za rękę i zmusić do wstania z łóżka, cały czas jednak ściskała w dłoni jego kurtkę. Wzrok Maxa zatrzymał się na niej i uśmiech rozjaśnił jego twarz.
-Cały czas to masz? – zapytał zaskoczony.
-Tylko tyle mi pozostało po tobie – odparła cicho, coś w jej sercu grzmiała burza z powodu jego nieoczekiwanej bliskości. – To i twój list.
-Nie chciałem cię zostawić – wyjaśnił wiodąc ją w kierunku otwartego okna. – Boże, to mnie niemalże zabiło, Liz. Ale musiałem, chronić cię przed Tess, nie ważne za jaką cenę.
Wiatr poruszył zasłonę i Liz dojrzała przez nią swój balkon, zalany światłem księżyca.
-Wiem, Max – odparła gdy zatrzymał się przez oknem i wziął ją za ręce. Popatrzyła w górę w tak dobrze sobie znane oczy, zawsze tak bardzo wyraziste i pełne miłości. Nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało, nie chciała go zranić, musiała jednak jeszcze coś powiedzieć. – Nic jednaknie kazało ci spać z nią.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
-Cały czas w to wierzysz? Że spędziłem z nią noc? – zapytał z bólem, nie mogąc uwierzyć, że ona wciąż była przekonana o jego zdradzie.
-Max – zaczęła cicho, potrząsając równocześnie głową. – Nie możesz tego zmienić, że to właśnie ją wybrałeś.
-Ona wybrała mnie. Ale ja wybrałem ciebie – jego odpowiedź była zdecydowana i pewna. – Zawsze byłaś tylko ty.
Odwrócił się by wyjść przez okno, ją zaś uderzyło to, że nie było w nim nic... ulotnego ani “duchowatego”. Tak, jakby naprawdę był razem z nią, gdy wyślizgnął się przez okno na balkon i jego nogi zniknęły w ciemnościach. Usiłowała normalnie oddychać by do niego dołączyć, ale nagle wydało jej się to strasznie trudne, jej klatka poruszała się ciężko a płuca z trudem łapały powietrze.
-No dalej, Liz – zachęcił ją ciepło wyciągając do niej rękę. – Po prostu oddychaj i chodź za mną.
A potem była razem z nim na balkonie, tak, jakby wszystkie poprzedzające i rozdzielające ich lata po prostu zniknęły. Znowu mieli siedemnaścielat, znowu byli dwójką dzieciaków, którzy ukrywali się przed rodzicami o północy, gdy usiadł okrakiem na jej balkonowym krześle, zachęcając ją by usiadła między jego nogami i oparła się o niego.
Liz położyła się w jego ramionach a Max przyciągnął ją bliżej siebie. Mogła czuć jego serce bijące tak samo jak jej, nawet gdy zaczął gładzić ją po włosach jak niegdyś, czułym i bardzo intymnym ruchem. Jej głowa leżała dokładnie pod jego policzkiem i po prostu leżeli tak przez jakiś czas, który jednak wydawał się być wiecznością, patrząc w górę na migoczące gwiazdy na ciemnym niebie.
-To zawsze była najlepsza część życia na Ziemi – powiedział i Liz przez chwilę myślała, że mówił o trzymaniu jej w ramionach. – Te wszystkie gwiazdy. Nie doceniasz ich dopókiNie znikną.
-Więc nie jest tak na Antarze? – zapytała z ciekawością, choć to mimo wszystko bolało.
-Jest inaczej – jego głos przybrał dziwny, odległy ton. – Pięknie, ale zupełnie inaczej.
-Tęsknisz za tym? Za Antarem?
-Nigdy nie przestałem tęsknić za tobą, ani na chwilę – odparł i nagle w jego głosie pojawiła się gorycz. – Ziemia jest moim jedynym domem.
-Tak bardzo za tobą tęskniłam, Max – przyznała czując jak łzy zjawiły się pod jej powiekami, słowa popłynęły potokiem. – Chciałam być wściekła, chciałam cię nienawidzić, ale...
-Nie mogłaś z powodu naszego połączenia.
Liz skinęła głową w milczeniu ocierając ukradkiem łzy. Max przesuwał palcami po jej włosach i przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej, choć wydawało się to prawie niemożliwe.
-To nigdy nie zginęło, Liz... nasze połączenie. Wiesz o tym? – znowu potaknęła, a łzy zaczęły cicho płynąć po jej policzkach.
-Chcę w to wierzyć.
-Ale ciągle mnie czujesz. Zawsze mnie czułaś – jego głos był cichy i uspokajający, lecz mimo to łzy popłynęły jeszcze szybciej.
-Mówisz mi, żebym zainteresowała się kimś innym, ale wciąż jesteś w moim sercu, Max – ukryła twarz w dłoniach; jej szczęka pulsowała niesamowitym bólem. – Jak mogę iść naprzód gdy wciąż trzymasz mnie w miejscu?
-Liz, to ty musisz przestać, by móc iść - Max westchnął cicho, jego oddech zatrzymał się na czubku jej głowy.
-Ale ciągle tu jesteś! – zawołała przyciskając mocno dłonie do piersi. – Tak jak teraz, tak jak wczoraj!
-Liz, przecież się zakochałaś – przypomniał jej delikatnie, nakrywając
jej dłoń swoją.
-Nie – potrząsnęła zdecydowanie głową. – Nie zakochałam się. I nie zakocham.
-Owszem, Liz. Zakochałaś się w Davidzie Peytonie i to bardzo dobrze. To jest najważniejsze.
Przez moment Liz była cicho, zaskoczona rytmicznym poruszaniem się jego klatki piersiowej, jak jego oddech przybierał miarowy rytm. Cichy, łagodny dźwięk... wdech i wydech... wdech i wydech... rytm pamięci.
-Masz rację – szepnęła w końcu, patrząc na nocne niebo a jej serce w końcu przemówiło jasno i czysto. – Faktycznie zakochałam się w nim. Nigdy go nie widziałam, a jednak...
Poczuła jak Max skinął głową i przycisnął usta do jej głowy.
-Chciałem tego dla ciebie, Liz.
-Ale to jest bez sensu! – zawołała gdy przesunął dłonią po jej żebrach, przyciągając ją bliżej do siebie tak, że czuła jak drży za jej plecami.
-Jednak twoje serce to rozumie, Liz – wyjaśnił cicho. – Twój umysł musi to jeszcze tylko zaakceptować.
Nagle obudziła się, tak, jakby ktoś przywoływał ją z dalekich zakątków ciemnego lasu.
4:34 nad ranem
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 23 guests