T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Mon Oct 27, 2003 10:55 pm

Piękne. Bardzo podobają mi się te powroty do przeszłość.
Nan, jak znajdujesz czas na tłumaczenie? Bo tak jak Maddie napisała, szybko Ci to idzie.

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Mon Oct 27, 2003 10:56 pm

Jakie to piękne...wobec takich słów trudno powiedzieć coś więcej, nawet znając już wszystkie sekrety i tajemnice jakie pozostają jeszcze ukryte w mroku.
Niektórzy kochając zawsze potrafią odnaleść w sobie dość siły i woli by pokochać kogoś jeszcze. Kogoś, kto jest...blisko. Inni przez resztę życia karmią się wspomnieniami, wpatrując w zimne zdjęcia i darząc milością minione dni, które jako jedyne zdają się mieć sens. Głupie? Ale czasem... 8)
A wracając do Frosta...muszę tu zacytować fragment "Pustkowi"...dziwne ze nie zamiescili go w Roswell...

"Nie straszcie mnie kosmosem gdzie próżnia jałowa
Międzygwiezdnych przestrzeni, bez zycia, bez słowa.
O wiele blizej- w sobie- mam tego dość wiele,
By mnie straszyły własne, prywatne pustkowia"

Wiesz Nan o czym sobie pomyslałam po ich przeczytaniu? A raczej, o kim...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue Oct 28, 2003 9:13 am

Czas - nie wiem, tak jakoś wychodzi. Tu się dopisze zdanie, tam, zdanie i nie wiedzieć kiedy wychodzi cała część. Poza tym mając do wyboru główkowanie nad zadaniami z chemii albo główkowanie nad zdaniem z AS, zdecydowanie wolę to drugie. Zresztą, i tak teraz jestem chora :wink:
Lizziett, prawie że zacytowałaś Liz :wink: Marzenia są czasami jak płatki śniegu, ulotne i nietrwałe, czasami roztapiają się na chodniku bez śladu, czasami na twarzy przechodniów, a czasami... Wirują w powietrzu dopóki nie opadną na lód. I tak zawsze czeka je ten sam los. I czy aby na pewno wszystko już wiadomo...? Czy na pewno wszystko jest już wyjaśnione? W opowiadaniach o Roswell nie należy używać tych słów... :wink: I piękny fragment Frosta...
Image

User avatar
ciekawska_osoba
Fan
Posts: 773
Joined: Sun Jul 13, 2003 11:35 am
Location: Rybnik
Contact:

Post by ciekawska_osoba » Tue Oct 28, 2003 9:43 am

wow nowe części, matko ja naprawdę nie wyrobie, kiedy to wszystko przeczytam? Heh coś czuję, że dziś w nocy spania nie będzie ;)
"We shall never forget and never forgive. And never ever fear. Fear is for the enemy. Fear and bullets."
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Tue Oct 28, 2003 5:21 pm

Rozmawialismy o tym wielokrotnie, będę nudzić ale zawsze kiedy czytam te wszystkie piękne opowiadania, te najlepsze nie mogę darować, że nikt z twórców nie pokusi się zrobić na ich postawie filmu, odcinków, części serialu czy licho wie co. Przetworzyć je w obraz i przybliżyć nam. Moja wyobraźnia jest ogromna jeżeli chodzi o naszych bohaterów ale tak bardzo chciałąbym zobaczyć ich na żywo opowiadających nam w ten swój piękny sposób to, co czytamy.
Fragment Frosta w równym stopniu można odnieść do Liz jak i Michaela. Oboje zostawieni przez najbliższego człowieka czują samotność. Liz po stracie Maxa a Michael bo utracił przyjaciela i nadzieję na miłość Liz.
Dzięki Nan :P

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Tue Oct 28, 2003 11:46 pm

Przeczytałam ten wiersz juz jakiś czas temu...natychmiast mnie urzekł...i natychmiast pomyslałam o Maxie, Isabel, Michaelu i Tess, wpatrujących sie w niebo w poszukiwaniu domu, który mieli tuż kolo siebie. Szukających bólu i nowych rozczarowań, gdy wstaczajaco wiele cierpienia i smutku nosili w sobie. Zawiedzionych nadziei. Prywatnych pustkowi...po co rozglądac się za tymi obcymi...daleko stąd...szukać nowych, jeszcze nie odkrytych, gdy to co sie ma, boli już wystarczajaco dotkliwie?
Weszłam przed chwilą na xcom, bo nie byłam tam juz 100 lat...i co widzę? Wypociny jakiegoś no name'a...niektorzy to chodzą po swiecie chyba tylko po to, zeby niszczyć...trochę mi się zrobiło smutno- dziwne, bo na poczatku tylko mnie to rozbawiło, więc tu wpadłam...Nan, slyszałaś może o "Dziewczynie z lasu" W. Kowalskiego?
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Wed Oct 29, 2003 10:43 am

Nie słyszałam, widać znowu muszę napaść bibliotekę... Zaraz - Kowalskiego? W. Kowalski... Kojarzy mi się z "Bękartem Eddy'ego" i "Gdzieś na Południu" :wink: To ten sam może...?
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Wed Oct 29, 2003 6:22 pm

Tak, to ten sam może... :wink: pytam, bo wspominałas kiedys o Edim, więc myslałam ze moze znasz już tą ksiażkę i byłby mi oszczędzony dylemat- kupić czy nie kupić.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Wed Oct 29, 2003 6:29 pm

Wiesz, ja bym kupiła - tzn. gdybym ja miała taki dylemat... Zazwyczaj takie książki pożyczam od mamy przyjaciółki z bardzo prozaicznego powodu (kasa). Jeśli ktoś lubi Eddy'ego i przebrnął przez Południe (bo większości już się mniej podoba) to zdecydowanie tak.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Oct 30, 2003 8:29 am

Antarskie Niebo

Część VI


I cóż takiego myśli urocza panna Parker na temat dwóch ostatnich obrazów? To czekanie jest starsznie męczące.
Twój
David

Urocza. Opisał ją słowem “urocza”. Teraz tylko pytanie, skąd David Peyton wiedział, jak ona wygląda – przecież nie miał o tym pojęcia, a przynajmniej ona tak sądziła. Popukała lekko ołówkiem w czoło, próbując przypomnieć sobie, czy jakieś jej zdjęcia mogły ukazać się w sieci, albo chociaż w lokalnej gazecie. Nie mogła się skupić a jej puls zastanawiająco przyśpieszał – David mógł ją obserwować.
Teoretycznie powinna być przestraszona albo przynajmniej omawiać to z Michaelem przez telefon. Ale od tak dawna żaden mężczyzna nie sprawił, że czuła się tak piękna, tak jak to zrobiły oszczędne słowa Davida, dzięki którym, zaskoczona, nie mogła oderwać wzroku od monitora.
Nic więc dziwnego, że zamiast skomentować jego obrazy, zaczęła powoli komponować własne haiku w wersji on-line, jak normalna kobieta nieco flirciarska i swawolna.
Oj, Davidzie, Davidzie. Zawstydzasz mnie. Poza tym skąd możesz wiedzieć, czy jestem brzydka, zachwycająca albo po prostu... przeciętna? Przecież dla ciebie jestem tylko skrzynką mailową, nieprawdaż?
Liz... zdecydowanie Liz, nie Panna Parker
.
***
Zdecydowanie Liz.
Twoje serce jest piękne – to przecież oczywiste. Mogę być miernym malarzem, ale ten rodzaj piękna rozpoznam zawsze.
Twój
David
PS: Tak a propos – w listopadowym Santa Fe Trend jest twoje świetne zdjęcie.

Siedziała przed monitorem wpatrując się w ekran oszołomionym wzrokiem i usiłując zrozumieć, jak ten spokojny nieznajomy – nie była pewna, skąd wie, że jest on spokojny – może napisać coś tak prostego, co poruszy ją do głębi... Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem było to, że w taki sam sposób reagowała na jego obrazy, powodując, że otwierała się jak kwiat o świcie, płatek za płatkiem.
Tak, jakby jego palce dosłownie przymilały się do niej z każdym pociągnięciem pędzla.
To jednak nie wyjaśniało, dlaczego jego postscriptum spowodowało rumieniec i dziwny dreszcz pożądania... Jej wzrok prześlizgnąl się po galerii, zastanawiała się, czy David Peyton był tutaj kiedykolwiek, w środku, obserwując ją bystrymi oczami artysty. Albo jak on wygląda, czy tak, jak go sobie wyobrażała? Egzotyczny, jak krajobrazy, które przedstawia na płótnie. Ciemny, jak mężczyzna z celi.
A co dokładnie oznaczało “fizycznie zmieniony”? To pytanie od wczoraj powracało do niej jak bumerang.
Przygryzła koniec ołówka i pomyślała, że dobrze było by mieć jakąś kosmiczną moc by mogła dostrzeć inne motywy Davida. Max pewnie mógłby mieć wizje z otwartego e-maila, poznać jego intencje poprzez zwykłe przyłożenie ciepłej dłoni do ekranu monitora.
Ale nie ona, ponieważ z chwilą powrotu Maxa na Antar, jakiekolwiek kosmiczne moce w niej zostały rozwiane i zgaszone, tak, jakby ta część Maxa – ta mała iskierka jego duszy, która wciąż była w niej – powoli więdła, dopóki wybuch tej dziwnej energii, który kiedyś poczuła, nie rozproszył jej zupełnie.
Choć tak właściwie, ta część niej zmarła wtedy, gdy po raz ostatni poszła do jaskini. Sama, z Michaelem. To był koniec wszystkich kosmicznych mocy, przynajmniej dla niej. Czasami zastanawiała się, czy to właśnie tak bardzo ją przerażało i odpychało od Michaela, strach przed odblokowaniem tych dawno uśpionych części duszy. Tak, jakby jego “kosmiczość” mogła zareagować z tą stałą cząstką Maxa, wciąż ukrytą gdzieś w głębinach jej serca.
Liz zamrugała oczami studiując e-mail Davida. Nie miała żadnych super mocy kosmitów, więc musiała się zadowolić tym, co miała.
Davidzie,
Czy mogę zdać ci raczej prywatne pytanie? Kiedy powiedziałeś “fizycznie zmieniony” ... co dokładnie miałeś na myśli? Mam nadzieję, że cię nie uraziłam.
Zdecydowanie Liz.

Liz odetchnęła głęboko, miała nadzieję, że nie była zbytnio natarczywa jak na ich dopiero powstającą przyjaźń. Inny, zdecydowanie inny. Tak właśnie okreśił go kurier, a ona nie mogła przestać zastanawiać się nad tym opisem. W jej umyśle powstawały setki domysłów i pytań. Na szczęście odpowiedź Davida przyszła niemal natychmiast.
Ach, Zdecydowanie Urocza Liz,
Wiedziałem, że zadasz to pytanie; wydajesz się być zbyt ciekawa, by pozostawić to bez wyjaśnieniai. Gdyby tylko odpowiedź była taka prosta... W każdym razie postaram się uproscić. Chodzę o kuli.
Twój David

- O kuli? I to wszystko? – zapiszczała lekko rozczarowana Liz odpychając sie od biurka. Kółka jej krzesła przechyliły się gwałtownie niemalże zrzucając ją na jej mały wystawowy kantorek. Zmarszczyła brwii patrząc na ekran i przyciągnęła się spowrotem do klawiatury.
-Dobra, David. Chciałeś wojny, no to ją masz – mruknęła przez zęby.
Zaczęła pisać ze złością. A co to oznacza, jeśli mogę spytać? Możesz przecież w takim razie przyjść do galerii, żebyśmy omówili twoje prace. Kula nie powinna zabronić ci spotkać się ze mną, tutaj w galerii albo u ciebie w domu.
***
Liz,
Żartuję, chociaż nie zupełnie. Owszem, chodzę o kuli, ale to nie jest najważniejsze. To jest bardziej złożone i wystarczające by powiedzieć, że...moje możliwości dotarcia do centrum są bardzo ograniczone. I , no cóż... To nie chodzi tylko o kulę, to coś innego. Ale naprawdę bardzo się cieszę z twoich e-maili. Jesteś wyjątkowa.
Twój
David
PS: Cały czas zastanawiam się, co z tymi dwoma ostatnimi obrazami... muszę się przypomnieć
.
***
Davidzie –
Jak już pisałam możesz tutaj przyjść, to porozmawiamy o obrazach, jeśli chciałbyś, żebym się nimi zajęła. Grrr.
Liz
PS: Gdzie nauczyłeś się malować? Kiedy zacząłeś? Jeśli chcesz usłyszeć moją opinię, którą naprawdę chciałabym ci dać, muszę wiedzieć więcej. To chyba normalne, nie?

-No – mruknęła Liz wysyłając maila i potrząsając głową. – Zobaczymy, jak odpowiesz na te pytania, Davidzie Peyton.
Było w nim coś, co ją niepokoiło. Nie to, że powodował jej rumieńce, albo nawet nie bolesne piękno jego obrazów, raczej to dziwne przeswiadczenie, że mówił coś do niej poprzez swoje prace, że chciał jej coś przekazać, że słowa w jakiś sposób przepływały między nimi.
Co więcej, w ciagu ostatnich piętnastu minut, gdy szybko wymieniali się e-mailami przez cyber-przestrzeń, on zaczął ją podniecać. Straciła swój idealny spokój, co było naprawdę niezwykłe. Kurier FedExu wszedł do galerii, mamrocząc coś o korkach na ulicach i że nikt kompletnie nie wie, jak jeździć w śniegu. Gmerał się strasznie zanim podał jej paczki, upuszczając jeden list na podłogę. Liz zawsze podejrzewała, że się do niej palił – za każdą dostawą był strasznie niezgrabny.
Liz usłyszała cichy refren “Masz maila” i osunęła się od kuriera.
-Dzięki! – zawołała i podeszła do komputera, gdy posłaniec wyszedł w końcu z galerii. Liz błyskawicznie otworzyła najnowszy e-mail od Davida, jej serce zaczęło bić nerwowo.
Liz,
Rzeczywiście grrr. Nie chciałem cię zirytować, naprawdę.
Szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to, żebyś była moim agentem – znam twoją wartość i jest mi niezwykle miło z powodu twojego zainteresowania. Tak naprawdę chodziło mi tylko o to, co sądzisz o moich pracach.
Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy.
Twój, David

-Słucham?! – zawołała Liz z frustracją stukając stopą. – Nie... nie, nie, nie! Tak łatwo się pan z tego nie wywinie, panie Peyton!
Nie odpowiedziałeś na wszystkie pytania napisała z rosnącą wściekłością i walnęła “wyślij”.
Liz odskoczyła od biurka, niemalże przewracając krzesło. Poczuła się tak, jakby odrzuciła coś ciężkiego. Do Michaela. Wyświadczy jej chyba tą cenną przysługę – zdecydowała sięgając po telefon. W końcu to jego wina, że była w takim skrajnym nastroju. Ignorował ją przez cały dzień, powodując wzrost jej ciśnienia.
“Powodując niekończący się ból w szczęce” pomyślała masując palcami policzek i wsłuchując się w sygnały telefoniczne. Usłyszała jego lakoniczne powitanie po drugiej stronie linii i nagle miała wrażenie, że przeszkodziła mu w pracy.
-Przychodzę – rzuciła nie czekając na jego reakcję. – A ty otworzysz drzwi.
-Tak jest – odparł sumiennie, a Liz ulżyło nieco słysząc niejakie rozbawienie w jego głosie.
***
W takim samym nastroju przyszła do niego w Roswell, zdecydowana i zła. Potrzebowała czegoś w rodzaju prawdy, by mogła w to wierzyć.
Minęły dwa tygodnie od chwili, gdy Max odleciał z granolithem, ona zaś spędziła ten czas w łóżku, tuląc do siebie jego skórzaną kurtkę. Wszystko ją bolało, tak ciało, jak i dusza i serce. Tak, jakby setki drobniutkich szklanych igiełek wbijało się w nią z każdym ruchem.
Michael zmrużył oczy, gdy ostre pustynne słońce zalało jego słabo oświetlone mieszkanie – wtedy też Liz uświadomiła sobie, że radził sobie nie lepiej od niej. Dla niego to było coś innego, on stracił najlepszego przyjaciela, brata – i gdy stanął w drzwiach, przecierając smutne oczy, Liz poczuła jak coś się ściska w jej sercu.
I zanim zdążyła o tym pomyśleć, przytuliła się mocno do niego.
-Tak mi przykro – szepnęła. – Boże, Michael, to musi być dla ciebie straszne.
Wszyscy oczekiwali po niej, że będzie smutna, że w jakiś sposób da ujście swojemu żalowi. Ale co z Michaelem, Który nagle i wbrew sobie zajął miejsce lidera ich grupy? Liz poczuła, jak jego dłonie powoli zamykają się dookoła jej pleców, z wahaniem i niepewnie, pełne niezwyklego ciepła. Tak, jak ręce Maxa. Delikatne dłonie wojownika, pełne życia i siły.
-Dzięki – wymamrotał cicho gdzieś w okolicach czubka jej głowy. Brzmiał tak, jakby był kompletnie zagubiony. Czuła, jak bardzo chciał być silny. Specjalnie dla niej, chociaż nie wiedziała dlaczego.
Odsunął ją nieco od siebie i cofnął się w głąb mieszkania.
-Wejdziesz?
-Tak właściwie to chciałam cię gdzieś zabrać – odparła łagodnie. – Chyba wiem, co mogłoy nam obojgu pomóc.
-Co takiego? – zapytał ciekawie unosząc do góry brwii.
-Muszę wiedzieć, dlaczego Max odleciał z Tess – odparła beznamietnie, czując jak łzy gromadzą sie w jej oczach. – Bo to nie ma sensu.
-Nie ma go, Liz – zaczął Michael potrząsając głową i zerkając na światło słoneczne. Tego roku wiosna wcześnie przyszła, i choć był dopiero wczesny czerwiec, dzień był niesamowicie gorący. – Musimy się z tym pogodzić, Liz. Oboje.
-Ale pytanie brzmi dlaczego on to zrobił. Nie chcesz tego wiedzieć? – zapytała. Michael milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym głęboko. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i myślał, wkońcu jednak skinął głową.
-Co masz w planie? – zapytał, a jego brązowe oczy zwęzły się.
-Postarasz się dostać wizji w jaskini – odparła po prostu. – Będziemy wiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło, gdy zostawiliśmy ich tam razem.
-Liz, to może tak nie działać – Michael Zmarszczył brwii. – Nie mogę ot tak, mieć wizji, bo tak mi się podoba.
-Michael, nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wiem, że się uda. Po prostu to wiem.
***
Przez całą drogę do jaskini milczeli. Liz pożyzcyła od Marii Jettę mówiąc, że musi coś załatwić dla ojca w Hondo – nie powiedziała jej prawdy. Wiedziała, że Maria próbowałaby ją od tego odwieść, chronić ją.
Ale nie Michael. On też musiał znac odpowiedzi, więc z czystym sumieniem wsiadł do samochodu, milczeniem dodając jej otuchy gdy skręcili z autostrady na pustynię.
Michael bawił się pokrętłem radia, dopóki nie natrafił na stację ze starymi piosenkami. Zawahał się przez chwile, jego palec zawisł niezdecydowanie nad potencjometrem, gdy głos Johna Lennona wypełnił samochód natrętynymi słowami “A Day in the Life”.

I read a news today, oh boy,
about a lucky man who made a grade,
and though the news was rather sad,
well I just had to laugh…
I saw the photograph

Michael westchnął ciężko i zmienił stację.
Liz rozumiała. Piosenka za bardzo mówiła o zniknięciu Maxa z ich życia. Trochę jak śmierć... Ale nie do końca.
Liz przypomniała sobie zdjęcie Beatles’ów, które widziała jako dziecko, jeden z tych niekończących się kawałków “Paul is Dead”, część pokręconej i zaplątanej niemalże mitologii, której nigdy do końca nie zrozumiała.
To właśnie przypominał jej teraz odlot Maxa. Tak wiele szlaków, tak wiele jego części porozrzucanych w ich życiach. I nikt z nich nie znał całej prawdy.
List... kurtka... naszyjnik...
Chaotyczne dowody jednego jasnego faktu.
Odszedł. Na zawsze.
I nagle uświadomiła sobie, że nie tylko od niej. Zerknęła w bok na Michaela – patrzył przez okno, opierając się czołem o szybę – cichy i spokojny. Liz czuła między nimi coś w rodzaju niewytłumaczalnego... pokrewieństwa, tak jakby utrata Maxa połączyła ich jakąś nietypową więzią.
Przy jaskini Michael położył rękę na świecącym odcisku dłoni i drzwi otworzyły się bezszelestnie. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w ciemnawe wnętrze, cień zakłopotania i niepewności przebiegł po jego twarzy, tak jakby samo otwarcie jaskini oznaczało zbeszczeszczenie pamięci Maxa.
W końcu Michael poruszył się i przestąpił wysoki próg, osłaniając oczy gdy wszedł do środka. Przez umył Liz zaczęły przepływać obrazy grobowców starożytnych Egipcjan, pomieszczenia wypełnione precjozjami starego, odległego dziedzictwa, zakurzone skarby, które już mało komu się przydawały. Liz postąpiła za Michaelem i podeszła do świecących się łagodnie inkubatorów. Przesunęła dłonią po jednym, czując pod palcami dziwny materiał. Przez jej serce przebiegł jakby niewielki prąd.
-Ten jest mój – Michael bezceremonialnie wskazał jeden ze świecących się inkubatorów, potem zaś zatrzymał się przed tym, który był Maxa, i po prostu patrzył się przez chwilę.
Liz dotknęła delikatnie ramienia Michaela chcąc mu jakoś pomóc, ale on natychmiast odskoczył od niej i przeszedł na drugą stronę pomieszczenia. Liz powoli przesunęła palcami po żyłkowatej powierzchni inkubatora Maxa. Wiedziała, że to był ten, pokazał go jej kiedyś, wyciągając jej dłoń i kładąc ją na nim powoli i ostrożnie. Z obawą.
Jeszcze raz pogładziła nierówną powierzchnię, jej palce przebiegły po falowanych brzegach tak jak wtedy. Wdech i wydech.
Wdech i wydech, rytm życia w każdym zakątku kosmosu.
Wdech i wydech, usiłując poczuć Maxa poprzez galaktyki. Wdech i wydech, poczuła falę jego energii, przepływające przez jej ciało.
Niemalże hipnotyczne uczucie ogarnęło ją całkowicie, zamknęła otrożnie oczy; dziwny, nieziemski szum otaczał ją ze wszystkich stron i cały czas rósł i potężniał, stał się nieusannym, rozpaczliwym płaczem, wysokim, ostrym głosem Tess.
Obrazy zaczęły przepływać przez umysł Liz niczym rwąca rzeka elektryczności. Jeśli nie polecisz ze mną, zabiję ją. Tess przemierzała pomieszczenie granolithu. Obraz rozpłynął się, ustępując miejsca kolejnemu, Max podniosił z wściekłością dłoń, gotów do uderzenia w nią energią, Tess jednak stworzyła barierę ochronną. Nie możesz mnie tak łatwo powstrzymać, wasza wysokość. A potem zniknęła i ukazała się we wnętrzu kopuły granolithu, Max patrzył na nią zaskoczony.
Mordercy Khivara przybędą po nią i po innych też. Ale jestem pewna, że ona zginie pierwsza, a wtedy nie będą cie już potrzebować.
Obraz zaczął migotać i niemalże się rozpłynął, potem zaś coś błysnęło i uformowała się kolejna wizja.
Płacz Maxa był gwałtowny i spazmatyczny, położył swoją dłoń na gładkiej powierzchi granolithu.
Będę ją chronił –
- Nie będziesz zdolny do tego! Nie z zadnym z nich. Chyba, że wrócisz razem ze mną- przyrzekła zimno Tess. Jeśli to zrobisz, wszystkich oszczędzimy. Khivar będzie miał to co chce... czyli ciebie.
Max rozejrzał się po pomieszczeniu granolithu z desperacją. Popatrzył z szaleństwem na wejście do jaskini, płacząc z bólem. Czuła jego strach o nią, narastający aż do momentu, w którym nie mogła złapać tchu. Ale nie zamierzała przerwać potoku obrazów, musiała się dowiedzieć.
Jeszcze raz popatrzył na wejście, tak bardzo pragnąc być razem z nią, po prostu dotknąć jej jeszcze raz.
Do diabła z tobą Tess zawołał z bólem i wsciekłością, kładąc płasko dłonie na granolithcie. Wraz z tymi słowami, Max uniósł się do góry i granolith momentalnie wciągnął go do środka.
A potem oboje po prostu zniknęli, ot tak, po prostu...
Liz usłyszała dziwny zduszony odgłos, nieziemskie, łapczywe wciąganie powietrza, tak, jakby ktoś chodził po morzu suchych, jesiennych liści. Pod dłonią czuła pulsujący rytm inkubatora, gorące łzy zaczęły spływać po jej twarzy. Ale suchy dźwięk nie ustał, przeciwnie, przybrał na sile i ostrości.
-Liz! – poczuła, jak palce Micaela zaciskają się dookoła jej ramienia. – Liz, musisz to przerwać!
Krzyknął do niej jakby w dół tunelu istnień, potrząsając nią mocno. Ona jednak chciała go odepchnąć, musiała jeszcze zostać, zostac i zobaczyć więcej, musiała jeszcze zobaczyć Maxa, poczuć go...
-Liz, otwórz oczy! – zawołał tuż przy jej twarzy, czuła jego ciepły oddech na swojej skórze. – Przestań... już!
I wtedy otworzyła oczy, potok obrazów i uczuć ustał, uświadomiła sobie, że jej klatka piersiowa unosiła się z trudem.
Charczący dźwięk był jej własnym płytkim, konwulsyjnym oddechem. Opadła na kolana przed inkubatorem Maxa, szlochając i walcząc o oddech, Michael zaś przytulił ją do siebie. Wydawało jej się, że kołysał ją wRamionach przez godziny, gdy jej serce waliło jak szalone, a oddech zdawał się już nigdy nie uspokoić.
-Boże, Liz – wyszeptał gdy trzęsła się w jego ramionach, niezdolna do powstrzymania spazmatycznego łkania. – Przestraszyłaś mnie na śmierć... Co ja bym wtedy zrobił?
-Kiedy? – zapytała wciąż oszołomiona, czując w dłoniach dziwne mrowienie wywołane nieujarzmionymi kosmicznymi mocami, które wyzwoliła.
-Gdybyś umarła – odparł opierając brodę o czubek jej głowy, jego ręce otaczały ją ściśle. – Prawie umarłaś.
Ostatnie zdanie niemalże ją rozśmieszyło, mogłaby przysiąc, że naprawdę umarła.
***
- Więc jaki jest? Podchodzi cię? – zagrzmiał Michael ze złością. Jego palce były powalane farbą, wytarł policzek wierzchem dłoni. Wpuścił ją na swój strych, uśmiechając sie głupio, miłe powitanie jak na to, co ostatnio było między nimi. A potem Liz, wstrzymując oddech, opowiedziała mu niewyraźnie i szybko to, co się stało. Chciała, żeby ktoś zrozumiał jej zakłopotanie wobec nietypowego sposobu porozumiewania się Davida, nie przyznając jednak, że ich kontakty przekształciły się w niewinne zaloty.
No i naiwnie myślała, że Michael nie wysnuje natychmiast katastroficznych wniosków o kosmicznej mafii.
-Nie, Michael – westchnęła z irytacją opadając na jego kanapę. – Boże, proszę, nie bądź melodramatyczny!
Stał przed nią z pędzlem w dłoni; jego włosy były związane z tyłu głowy, ukryte pod spłowiałą, niebieską bandaną i jasna smuga purpury ciągnęła się wzdłuż jego policzka. Z pewnością oderwał się od pracy tylko po to, by ją wpuścić.
Zazwyczaj żartowali gdy on pracował, a ona odpoczywała na sofie, z butami plączącymi się gdzieś po podłodze. Dla niej był to bardzo wygodne przyzwyczajenie, leżała wygodnie, pomiędzy takimi rzeczami i słuchała jego muzyki, wygrzewała się w ich bliskości, często bowiem oboje długo milczeli. A to czasami było bardzo erotyczne.
Tak, jak kiedyś przyłapała go, gdy patrzył sie na nią z pożądaniem oblizując wargi. Był przekonany, że ona akurat coś czyta, i gdy nagle zerknęła sponad gazety, był zbyt zaskoczony by ukryć głód w swoich oczach. Odwrócił się gwałtownie rumieniąc się i zaczął grzebać w tubach farb.
Ona jednak uchwyciła jego spojrzenie i poczuła, jak coś w środku niej rosło i potężniało, nisko w dole brzucha... coś ognistego i palącego. Nie mogła się powstrzymać przed rzucaniem mu ukradkowych spojrzeń przez cały wieczór.
Przez cały miesiąc. Ściślej biorąc przez cały ostatni miesiąc.
W każdym razie stał teraz koło niej, patrzył na nią z konsternacją, a jego usta rozchyliły się lekko. Jeszcze raz był jej obrońcą.
-Liz! – zawołał z determinacją. – Ty nie jesteś sobą, a ten facet jest chyba psycholem.
-Och, i jest pierwszym psycholem, przewrażliwionym malarzem, którego znam? – zapytała zirytowana, patrząc na niego spod opuszczonych rzęs. Zauważyła, jak jego oczy zamigotały; wiedziała, że znał ten wzrok i że wyczytał z niego dokładnie to, co chciała. Flirt z zamierzenia.
-Boże, Liz, jesteś przecież bystrzejsza – postąpił krok w tył i potrząsnął głową.
-A ty jesteś zazdrosny – wytknęła mu.
-A ty probujesz się ze mną bawić.
-A dlaczego miałabym to robić? – to było szczere pytanie, intrygujące ją chyba tak samo, jak i jego.
-Cholernie dobre pytanie – odparował, rzucając z wściekłością pędzlem o ścianę, Liz zaś nie mogła przywołać w pamięci drugiego takiego gestu. Na ogół traktował swoje pędzle z niesamowitym szacunkiem, mocząc je i czyszcząc starannie, niemalże religijnie. – Nie rozumiem cię, Liz. Po prostu nie mogę cie zrozumieć.
-Michael, proszę, nie martw się o mnie... albo o Davida. Nie po to tu przyszłam...
-Więc po co?
Odpowiedź była niesamowicie prosta i jednocześnie przerażająca, zabierała jej całe powietrze z płuc.
-Potrzebuję cię, Michael – jej głos był cichy i spokojny, niemalże jak modlitwa.
-Po co? – walnął prosto z mostu, jego oczy powędrowały dookoła pokoju. – Powiedz chiciaż po co.
Zawahała się przez chwilę, zobaczywszy nieukrywany ból w jego wzroku; natychmiast pożałowała wcześniejszych flirtów. Czuła się jakby rozerwana, w jednej chwili ciągnęło ją do Davida Peytona, w drugiej Michael przyciągał ją swoją niemalże magnetyczną siłą.
-Tak, potrzebujesz mnie – wypuścił powietrze i odpowiedział na swoje własne pytanie z sarkazmem. – Zawsze mnie potrzebowałaś. Ja cię kocham, ale ty mnie potrzebujesz.
Pierś Liz uniosła się i coś zabolało ją, i to bardzo.
-Michael – zaczęła, ale on podniósł dłoń i uciszył ją.
-Wybadam tego idiotę. Nie pozwolę ci zaufać jakiemuś oszustowi, który z pewnością śledzi cię przez całe miasto.
-Myślałam, że choć raz mi pomożesz, a nie będziesz prawił kazania! - Liz zerwała się na równe nogi, wsuwając stopy w buty.
-Boże, mówisz zupełnie jak Maxwell! – wrzasnął. Liz ze złością ominęła go wzrokiem i ruszyła szybko w kierunku otwartych drzwi strychu; miała wrażenie, że on idzie tuż za nią.
-Po prostu myślałam, że mnie chociaż wysłuchasz – mruknęła śpiesząc ku wyjściu. Zawsze się tak między nimi ostatno kończyło, nie ważne, co zrobiła czy powiedziała.
-Mam cię chronić, Liz! – zawołał za nią do hallu. – Ostatnie rozkazy, pamiętasz?
“Jak mogłabym zapomieć” pomyślała zbiegając ze schodów przeskakując po dwa stopnie na raz.
***
Liz zaczęła grzebać w pokaźnym pęku kluczy, ręce tak bardzo jej się trzęsły, że nie mogła nawet trafić do zamka galerii. Zamknęła sklep równo o dwunastej, zostawiając na szkanych drzwiach wywieszkę “Przerwa na lunch – do pierwszej”.
Śnieg powoli zbierał się na chodniku, Liz zaś straciła równowagę na śliskim podłożu dokładnie w momencie, gdy w końcu udało jej się przekręcić klucz otwierając drzwi.
Spotkanie z Michaelem wytrącilo ją z równowagi, drżała z licznych emocji i uczuć. Nie rozumiała do końca wszystkich emocji, które czuła myśląc o Michaelu w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a które wydawały się zadziwiająco nasilać od kilku poprzednich dni. Nie była pewna, czy to z powodu jego wyznania miłości – teraz już dwukrotnego w ciągu zaledwie paru dni, a może raczej z powodu nagłego pojawienia się Davida Peytona i jego niezwykłych obrazów.
Jeszcze jedna myśl tańczyła gdzieś na obrzeżach jej umysłu, jedna myśl, Której nie chciała uznać, choć wciąż powtarzała się i powracała. Przypomnienie o czymś, o pewnej rocznicy za dwa dni.
Osiem lat bez obietnicy Maxa, bez życia. Zimny kamień, niczym ludzie w Pompejach, patrzący w górę, na zawsze zamrożeni.
Ciągłe tracenie Maxa, powtarzający się moment przed jaskinią. I o ironio, obecność Michaela w jej życiu zawsze przypominała jej o tym.
Liz upuściła klucze na ladę, siadając przy biurku. Dostała 15 e-maili w tym krótkim czasie, gdy była na górze u Michaela, ale była tam tylko jedna wiadomość, ktora przyciągnęła jej wzrok, zaadresowana do “Najbardziej zdeterminowanego agenta”.
Urocza Liz,
Nie, nie sądzę, że odpowiedziałem na wszystkie pytania. Przeciwnie, wiem, że tego nie zrobiłem, i przepraszam. Mówiąc “fizycznie zmieniony” miałem na myśli to, że jestem kaleką. Tak naprawdę nie fizyczne uszkodzenie jest takie kłopotliwe – to nic takiego strasznego – ale fakt, że noszę... na twarzy protezę. Więc żeby cię zacytować, pewnie można by powiedzieć że jestem “brzydki, zachwycający i przeciętny” – wszystkie trzy cechy na raz. Musisz zapytać się mojego lustra, by być pewnym. A co do naszych stosunków, wolałbym znać cię teraz w taki właśnie sposób... o ile ci to nie przeszkadza. Dziękuję, Liz.
d.

W gardle Liz pojawiła się twarda gula blokująca tchawicę niemalże całkowicie. Proteza to coś, co zastępuje ramię albo nogę... ale nie twarz. Czy w takim razie David mówił jej, że w ogóle nie ma twarzy?
Wpisała szybko termin “protezy twarzy” w wyszukiwarce internetowej zdecydowana by dowiedzieć się, co to może oznaczać.
Zdecydowana by dowiedzieć się czy jej poetyczny David Peyton, którego dłonie potrafiły stworzyć niewiarygodnie piękne rzeczy, i który sprawiał, że na jej policzki wypływał płomienny rumieniec, który ją... podniecał... – czy mógł włożyć w obrazy o wiele więcej siebie, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać...
Last edited by Nan on Thu Oct 30, 2003 5:33 pm, edited 1 time in total.
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Thu Oct 30, 2003 10:02 am

To opowiadnie...kłąb emocji...zapętlonych, gorących, żywych...człowiek niemal pragnie w nich utonąć...poznać ich smak.
Uwielbiam scenę, gdy Liz, obraz po obraz po obrazie, scena po scenie, odtwarza w myslach wydarzenia, które miały miejsce w komnacie granilitu...i znowu czuje to co on... "jego uczucia stały się moimi". Ale są pewne granice, których nie mozna przekroczyć.
Czy ktoś jeszcze poza mną ma ochotę ukatrupić Tess? Jak ona mogła?!
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Thu Oct 30, 2003 8:11 pm

A wiecie co mnie urzeka w tym opowiadaniu? Coś co dzięki autorce a teraz świetnie uchycone przez Nan przyciąga...to kameralność...uwielbiam taki nastrój w teatrze, a teraz czuję się tak samo, czytając AS.
Zdecydowanie nasz język bardziej do mnie przemawia jak angielski. Dopiero teraz rozsmakowuję się w tej atmosferze, szczególnie kiedy za Liz odwiedzamy Michaela w jego pracowni...Ten nastrój niedopowiedzenia, wiszące między nimi napięcie i zapach farb...
Dzięki Nan. Lizzie ma rację . Opis wizji w jaskini był niesamowity.

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Oct 30, 2003 10:06 pm

Najładniej dziękuje się po hiszpańsku - Gracias :D Zastanawiałam się co tak właściwie najbardziej zachwiciło mnie w tym opowiadaniu... Nie wiem, najmilej tłumaczy się ich korespondencję :wink: ale dopiero teraz odkrywam tak właściwie cały urok - wcześniej raczej brały nade mną górę emocje...
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Fri Oct 31, 2003 11:02 am

Nan, mi się najlepiej czyta korespondencje. Ma w sobie jakiś urok, jakieś większe, ukryte przesłanie. I to mi się b. podoba.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Nov 02, 2003 11:36 am

Antarskie Niebo

Część VII


Lot. Płynęła przez ciche muzeum, być może była to Galeria Narodowa, w dół korytarzy niczym niespokojny duch. Czasami zatrzymywała się i spoglądała na ścianę obrazów rozpostartą przed nią, dopóki nie znalazła pokoju, w którym poczuła się jak w domu.
Usiadła na miękkiej ławce, podwinęła nogi i dokładnie obserwowała obrazy wiszące na długiej ścianie. Najpierw zauważyła dzieła Michaela, znajome płótna, z których każde zawierało jakąś część niej i niemalże falowało w rytm bicia jej serca. Pokazywały wszystko to, co było w jej życiu pięknego i idealnego. Westchnęła cicho wpatrując się w nie i jakby starając się, by zapadły w nią głęboko. Tak jak dusza Michaela, pomyślała, razem z powietrzem wciągając za każdym razem kolory i ruch.
Potem jej wzrok ześlizgnął się w bok – i odkryła obrazy Davida wiszące tuż obok dzieł Michaela. Te z kolei podniecały ją, poruszały jakieś głębokie części jej duszy i nagle spostrzegła, że były niezwykle erotyczne. Niemalże zapomniane uczucie pożądania zaczęło powoli rosnąć gdy patrzyła na beztwarzowego mężczyznę z Przejścia w Sen. Artysta nie dał mu żadnych swoich rysów, choć Liz w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wiedziała, że był przystojny. Nagle postać na obrazie poruszyła się i odwróciła do niej przodem, powoli ukazując przód głowy.
Nie miał twarzy, tylko szydreczą maskę pozbawioną jakichkolwiek rysów...
-To nie może być tak! – chciała zawołać. – Coś tutaj jest nie tak!
Obraz zamigotał przez chwilę, poczym wrócił do pierwotnego stanu. Liz potarła szczękę patrząc z zaintrygowaniem na obraz i zastanawiając się, dlaczego wydawało się, że oto coś bardzo ważnego leżało tuż obok niej, a ona nie mogła tego dosięgnąć.
Coś nie pozwalało jej jeszcze złożyć wszystkiego razem.
W końcu jej wzrok powędrował dalej, odnajdując znajome ryciny przedstawiające Siedem Cudów Świata.
Mauzoleum, świątynia, latarnia. Szablon ludzkiej tęsknoty do wielkości i doskonałości leżał w riunach u jej stóp – troszeczkę więcej niż pamiętny błysk w oku Herodota.
Podczas jej ostatniego roku studiów była zafascynowana obrazami Wiszących Ogrodów Babilonu, wyobrażała sobie, że jest egzotyczną księżniczką, przywiezioną z jakiejś odległej krainy. I Maxa jako króla, który kochał ją tak bardzo, że kazał zbudować dla niej replikę domu odległego o setki lat świetlnych.
Jej książę Max, mężczyzna, który mógłby dać jej cały Wszechświat gdyby tylko tego chciała. Mężczyzna, który trzymał jarzące się gwiazdy w dłoniach, który osnuwał ich miłość legendą niczym babim latem. Max, wciąż żywy i piękny, w bursztynowych oczach tlił się nieziemski ognik, był bardziej królewski niż na Ziemi. Otoczony służbą i klejnotami. Nabuchodonozor odtwarzający ziemski ogród pełen tajemnic.
Wszystko dla niej, by oczarować swoją młodą małżonkę, swoją królową Kosmosu.
Ale wtedy projektor kliknął, zmienił obraz, ciemność zajęła miejsce światła. Nowy obraz, nowe marzenie, poprzednie były zbyt stłumione. Ale mimo wszystko, wiedząc o śmierci Maxa, nie przestała marzyć. A obraz tych ogrodów wyrył się w jej pamięci, wypalił się w jej mózgu niczym enkaustyczne dzieło. Jej nadzieje tężały i zastygały niczym wosk, nieczuły na dotyk. Duszący ją bezgłośnie noc w noc.
***
4:35 rano.
Niczym nocne rendez-vous, sekretna randka umówiona między Maxem a nią. Nigdy nie powiedziała Michaelowi o tych conocnych pobudkach, chociaż chyba się domyślał. I teraz też Liz leżała w ciemnościach, serce biło jej niesamowicie szybko gdy zerknęła na elektroniczny zegar. Między jej łóżkiem a łazienką był taki przeraźliwie długi dystans, przepełniony po drodze obawami i strachem.
Jeszcze jedna noc. Jeszcze jeden obrót Ziemi, jeszcze dwie podróże wskazówek zegara dookoła tarczy. Osiem lat niezauważalnie minęło. Spała niespokojnie tamtej zimnej nocy późnego lutego, pokój był oświetlony dziwną poświatą od świeżo spadłego śniegu, pokrywającego ziemię za oknem. Pług śnieżny hałasował gdy zaczął posypywać solą ulicę za oknem jej pokoju. Liz zaś chodziła po pokoju nie mogąc spać, próbując uwolnić się od niejasnych i pokręconych marzeń o Maxie. Bardziej szorstkich i niezrozumiałych niż w ostatnich miesiącach, gdy wspomnienia nieco zbladły i przytłumiły się od czasu jej wyjazdu z Roswell.
Ale tamtej nocy obrazy były o wiele ostrzejsze i liczniejsze. Ciągle widziała jego oczy, proszące. Ale o co? Uklęknął przed nią i pochylił głowę, ciemne włosy nie wiadomo dlaczego były dziwnie wilgotne. Wyciągnęła dłoń by powoli je odgarąnć, pocieszyć go nieco.
Ćśśś szepnęła łagodnie. Jestem przy tobie, Max. Jestem tuż obok.
Ale gdy cofnęła rękę, jej palce były całe we krwii, bardziej czerwonej niż jej, we krwii kosmity.
Otworzyła usta by krzyknąć, by zapłakać, jej szczęka zaczęła pulsować niewyobrażalnym bólem.
Jestem przy tobie, Max chciała krzyczeć, ale z jej ust wydobył się tylko ledwo słyszalny szept. Nie poddawaj się, Max. Jestem przy tobie... Z tobą. Nigdy cię nie opuszczę... nigdy nie opuszczę.
Czuła, jak wyciagnął do niej ręce, jak przytulił ją do siebie... tak prawdziwie. Spojrzał do góry, znowu poczuła na sobie bursztynowe oczy Maxa, ale ożywiony, znajomy blask zniknął, jakby całkowicie wymazany.
A potem czuła tylko chłód, otaczajcy ją niczym ramiona martwego kochanka.
-Max! – krzyknęła budząc się gwałtownie, jej ciałem wstrząsały dreszcze. Skuliła się na łóżku, czując jak ciemność otacza ją i przykrywa. Wszystko było mokre, jej włosy, kołdra, jej twarz pulsowała oślepiającym bólem.
-Max... – szepnęła spoglądając na zegarek.
4:54 rano.
-Tak bardzo mi ciebie brakuje – zamruczała do nieprzejrzanego mroku, masując klatkę piersiową z nadzieją, że to nieco uspokoi rozszalałe serce. – Boże, to nigdy nie przestanie tak boleć, Max... dla ciebie.
Przy tych słowach jej gardło zacisnęło się boleśnie, łzy spływały po jej policzkach. Wczepiła palce we włosy gestem szaleńca, przyciskając dłonie do głowy w bezowocnym wysiłku powstrzymania lawiny uczuć którą wyzwoliła.
W końcu zwinęła się w kłębuszek, jej pierś drżała od tłumionego szlochu. Dlaczego to nie może mniej boleć, Max pomyślała poprzez zasłonę łez. To już tak długo...
***
Liz szła ostrożnie po chodniku okrytym śniegiem, który spadł poprzedniej nocy. Niewiele go było, najwyżej trzy cale, ale całe miasto wciąż było dziwnie ciche i nierchome, czasami tylko jakiś pojedyńczy samochód mijał powoli. W większości jednak chodnik wydawał się być nietknięty, z kilkoma tylko odciskami stóp rozrzuconymi przed nią. Liz owinęła ciaśniej szyję szalikiem i podniosła do ust kubek z kawą. Czekoladowy aromat kawy otoczył ją ze wszystkich stron gdy pociągnęła ciepły łyk napoju. Okrążając plac zerknęła na ciemne drzwi galerii i przez chwilę wydawało jej się, że zobaczyła niewielką paczkę opartą o drzwi, zabezpieczoną od śniegu pod zadaszeniem.
Popatrzyła jeszcze raz, pewna, że oczy ją zwodzą, igrając sobie z jej sekretnymi nadziejami. Ale starannie opakowana paczka dalej tam stała...
Liz przebiegła ostatnie metry dzielące ją od galerii, gorąca kawa chlupotała w kubku. Liz uklnęknęła powoli i ostrożnie, jej buty poślizgnęły się na mokrym śniegu gdy padała na kolana. Oparta o drzwi stała bardzo mała paczuszka, płaski kwadrat owinięty brązowym papierem, chyba nie więcej niż stopa długości i tyle samo wysokości. Z przodu znajome staranne pismo, Okna dla Duszy. Dla Uroczej Liz.
Liz wzięła paczkę w dłonie i przycisnęła ją do piersi, niczym cenny skarb. Obejrzała się dookoła szybko, tak jakby mogła znaleźć gdzieś swojego enigmatycznego malarza, czającego się gdzieś w ciemnościch.
Poczuła się nagle obserwowana, jakby jego artystyczny wzrok był skupiony na niej. Liz przeczesała włosy ręką w ciepłej rękawiczce, przygładzając je nerwowo i powoli wstała z kolan.
I wtedy właśnie zobaczyła ślady, czysto odbite na świeżym śniegu. Dwa odciski stóp, trzeci odcisk był zaś mały i okrągły; jedna stopa z pewnością była mniej sprawna, ślad był bowiem głębszy. Odciski wiodły dokładnie do drzwi galerii.
Dwa ślady stóp i małe kółko wielkości ćwierćdolarówki. Ślad zdradził chód Davida. Tak jak mówił, chodził o kuli.
Liz powoli poszła wzdłuż oryginalnych śladów prowadzących w drugą stronę niż jej galeria. Na chwilę zgubiła jego “trop”, gdy odciski jego stóp zmieszały się z innymi śladami, ale odnalazła te właściwe kilka metrów dalej. Gdyby nie było tak wcześnie, nie mogłaby tak wyraźnie widzieć śladów, świeżego szlaku wiodącego prosto ku niemu.
Przeszła już pięć ulic, gdy nagle ślady skręciły z chodnika do małego parterowego domku. W jednym oknie, zdaje się kuchni, świeciło łagodne światło, smużka dymu unosiła się z komina ku ciemnemu, porannemu niebu. Liz miała ochotę pójść prosto do drzwi Davida Peytona i zadzwonić. I wtedy zobaczyła. Para czarnych butów do wędrówek stała na zwenątrz jakby po to, by nieco wyschnąć. W jej wyobraźni natychmiast pojawił się pewnien obraz, David pochylający się by rozwiązać buty, opierając ciężar ciała na kuli. Wbrew pozorom młody mężczyzna. Bardzo przystojny młody męczyzna.
Liz odgarnęła kosmyk włosów opadający jej na oczy, jej serce biło szybko z powodu takiej drobnostki. Coś tak prostego jak czyjeś buty... wiedziała jednak, że poprzez śledzenie go naruszyła mury ochronne Davida, jego izolację, którą sam sobie narzucił. Ale teraz, gdy była tu, przed jego domem, potrzebowała czegoś więcej, musiała się dowiedzieć, co miał na myśli mówiąc “proteza twarzy”. Postawiono jej zbyt wiele pytań na ten temat a wszystkie domagały się odpowiedzi. Obeszła jeszcze dom dookoła, mając nadzieję, że gdzieś na ścianie mignie jego cień, ale nic takiego się nie zdarzyło. Mały obraz wciąż był blisko jej piersi, niemalże parząc ją poprzez płaszcz. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie wyjąc tylko kartki i nie zostawić go w jego skrzynce Pocztowej, dając mu tym samym znak, że go odnalazła. Ale byłoby to dla niego niczym siarczysty policzek, podczas gdy on dawał jej po prostu prezent. Nagle wyobraziła go sobie jako Boo Radley’a, zostawiającego cenne prezenty i skarby w pniu drzewa – w tym wypadku drzewem były drzwi jej galerii. I tak jak Scout czuł się odpowiedzialny za Boo, tak ona czuła się odpowiedzialna za swojego nieśmiałego nieznajomego, poznaczonego bliznami odludka, znajdującego się na skraju światła i ciemności, gdy patrzył na nią jak na anioła – dziwny uwodzcielski i czuły strażnik.
Otwórz oczy, Liz.... Otwórz oczy. Liz złapała gwałtownie oddech przypominając sobie jego przepiękne dzieło a aniołem i ostrożnie wycofała się.
***
Liz nie odpowiedziała na ostatni e-mail Davida; nie była pewna, jak powinna odpisać. Za każdym razem gdy siadała do pisania, słowa wydawały się być zbyt suche i płaskie. Wciąż nie była pewna, co oznaczała “proteza twarzy”, chociaż pewna myśl wciąż chodziła jej po głowie.
Pewna strona internetowa zamieściła dziwne ogłoszenie, przyrzekające “Całkiem Nowe Życie... Witamy w Świecie Pełnych Protez Twarzy”. Całkiem nowe życie. Liz wstrząsnęła się mimowolnie czytając ironiczny slogan. Obrazy na ekranie ukazywały wszystko oprócz optymizmu, gdy patrzyła na szeregi czegoś, co można było opisać jedynie jako niemalże beztwarzowe maski.
Liz objęła się ramionami, po jej plecach znowu przeleciał dreszcz; zastanawiała się, co ma powiedzieć Davidowi. Jeszcze nie otworzyła jego prezentu, niczym wyjątkowy skarb zachowała go na nieco później, chociaż parzył ją niczym tlący się ogień. Zaczęła powoli układać list, taki, który jako jedyny brzmiał dobrze w jej sercu, w jedyny sposób, by odpowiedzieć na jego dobrowolne wyznanie.
Rozpędzony* Davidzie,
Zaskoczyłeś mnie kolejnym obrazem. Widzisz, twoje dzieła stały się dla mnie bardziej cenne niż podarunki Godivy, więc czekam z otwarciem tego. Jeszcze najwyżej kilka godzin.
A co do twojego wczorajszego wieczornego maila, wygląda na to, że jesteś bardzo tajemniczy. Jeśli zamierzałeś uśmierzyć moje rosnące zainteresowanie, to obawiam się, że jedynie podsyciłeś płomienie.
Liz (która się teraz rumieni
)
Wiedziała, że zaczyna wpadać we flirtujący ton, ale nie mogła się powstrzymać. Musiała napisać coś nęcącego, co sprawiłoby, żeby tęsknił i żeby czuł takie samo pożądanie jak ona w ciągu ostatnich dni. Być może jego twarz była straszliwie zdeformowana, ona jednak była niemalże pewna, że była również piękna – być może dzięki swojej przyciągającej unikalności.
Dzwonek zadźwięczał przy drzwiach i Liz zerknęła do góry, jej twarz zaczerwieniła sięmomentalnie z nieznanych powodów. Być może dlatego, że czuła się odkryta w tych cyber-zalotach. Jej policzki tylko zarumieniły się jescze bardziej gdy Michael wkroczył do galerii z dwoma kubkami kawy ze Starbucka w dłoniach i małą brązową torebką między palcami.
-Hej! – zawołała wiedząc, że jej głos brzmiał bardzo pogodnie. Michael uśmiechnął się nieco, odrzucając włosy z oczu.
-Podarunek pokoju – mruknął, w jego oczach widniała absolutna szczerość, gdy rzucił torebkę na ladę.
-Dlaczego mam wrażenie, że to lekko przypieczony placuszek jęczmienny z borówkami? – roześmiała się podnosząc torebkę. Michael opuścił wzrok, a ona mogła by przysiąc, że Był dziwnie nieśmiały, gdy zerknęła teatralnie do środka torebki. – Ummmm...
-Po prostu sprzedaj moje prace w Nowym Jorku w przyszłym tygodniu – wyjaśnił niewyraźnie, pomimo całego wstępu w jego głosie wyczuła ślad goryczy. Liz poczuła bolesne ukłucie w sercu.
-Oczywiście, że to zrobię – odparła łagodnie. – Zawsze to robię – odsunął się od niej, odwrócił plecami i siorbnął kawę.
Liz podążyła za nim tam, gdzie stał, dokładnie na wprost obrazów Davida, które powiesiła na ścianie; przez chwilę zauważyła jego zakłopotanie gdy rozejrzał się po galerii. Przewiesiła trzy jego główne obrazy by zaprezentować prace Davida, więc dotknęła lekko jego ramienia by wszystko wyjaśnić.
-Przesunęłam twoje w stronę okna... tam się lepiej prezentują. – skinął głową nie patrząc na nią.
-Wszystko jedno, Liz – odparł zimno. – Ufam ci.
Coś w tych słowach wydało jej się być niebezpieczne, dalekie od tego, że przewuesiła jego obrazy w galerii.
-Ale wciąż jesteś na mnie wściekły – powiedziała cicho przygryzając wargę.
-Nie... Nie jestem – odparł dalekim głosem, pocierając policzek gdy patrzył na obrazy. – Jakieś inne prace potwora?
-On nie jest potworem – zaprotestowała gwałtownie, czując się o wiele bardziej odpowiedzialna od kiedy David powiedział o protezie.
-Nie, nie sądzę, żeby nim był – odparł Michael, a Liz była zaskoczona tym, że ton jego głosu złagodniał. – Jego prace są naprawdę... pełne energii, prawda?
-Co skłoniło cię do zmiany zdania, Michael? – zapytała poważnie, czując jak znajome pokrewieństwo między nimi powraca do życia. Zawsze było im najlepiej w ten sposób, po prostu rozmawiając o sztuce.
Zamyślony Michael przeczesał włosy palcami, jego oczy przesuwały sie z obrazu na obraz. W końcu odetchnął głęboko patrząc na nienazwany obraz ostrego krajobrazu. Obraz panny Parker.
-Grota z inkubatorami – powiedział spokojnie. – Grota z inkubatorami, tylko jakoś dziwnie zniekształcona.
-Słucham? – zawołała patrząc na obraz szeroko otwartymi oczami. Ciemnowłosa kobieta nadal się obracała, patrząc na teren za nią, wibrujące kolory nadal przecinały egzotyczne niebo. Jakim cudem Michael widział tutaj jaskinię...?
-O czym teraz myślisz? – rzucił, zakładając ramiona na piersi patrząc na nią z pewną niecierpliwością.
Potrząsnęła głową, patrząc z niedowierzaniem, ponieważ teraz, gdy o tym myślała, scena mgliście przypominała jej o skałach przy jaskini z inkubatorami. Ale nie przyznała się do tego Michaelowi.
-Może to jest Afganistan albo coś takiego – mruknęła patrząc na kobietę, która przypominała jakiegoś uchodźcę ze stron National Geographic.
Milczeli przez chwilę po prostu stojąc tam razem i Liz czuła, że Michael ma jej jeszcze coś do powiedzenia. Ale jeśli nauczyła się czegoś przez lata ich przyjaźni to tego, że nie mogła naciskać.
-Śledziłem go – wyznał cicho Michael.
-Kogo? – zapytała Liz; naprawdę nie miała pomysłu, o kim on mówił.
-Davida Peytona – westchnął, jego brwi uniosły się w poczuciu winy. – Dostałem jego adres od faceta z FedExu i śledziłem go poprzedniej nocy.
-Co?! – jęknęła Liz. Jej ręce zaczęły się trząść, jej usta otworzyły się i zamknęły w niedowiedzaniu. – Ty co robiłeś?!
-Słyszałaś – odparł Michael pociągając duży łyk kawy. – Zrobiłem to by cię chronić.
-Boże, mam ochotę cię normalnie zamordować! – krzyknęła z irytacją. – To znaczy, chyba jestem już dorosła, prawda?
-On jest nieszkodliwy – Michael uśmiewchnął się do niej lekko, napawając się swoją nowiną. Liz mogłaby przysiąc, że jego klatka piersiowa nadymała się coraz bardziej, tak jakby był dumny z przyznania, że David jest godny jej zaufania.
-Tak jakbym potrzebowała tego, żebyś to powiedział – złość aż się w niej gotowała, odsuwając się od niego.
-Nie jesteś zadowolona, że się tego dowiedziałaś?
-Ja z tobą oszaleję, Guerin.
-Chodzi o kuli – oznajmił, znowu wydając się niesamowicie zadowolony z siebie tak, jakby uczciwie zwyciężył Davida Peytona zanim wyścig romantyzmu w ogóle się zaczął.
-Tak, i wiesz co? – rzuciła Liz opadając na krzesło. – Ja już o tym wiem – natychmiast pożałowała tego, co powiedziała, oczy Michaela pociemniały z niezadowoleniem. – To znaczy powiedział mi o tym – wyjąkała niezgrabnie. Zastanawiała się jednak, czy Michael widział jego twarz.
-Jak on wygląda? – zapytała cicho szybko opuszczając wzrok, by nie nógł zobaczyć rumieńców na jej policzkach.
-Nie widziałem zbyt dużo – wyjaśnił Michael. – Młody chyba... długie ciemne włosy.
-Długie? – zapytała zaskoczona, w jej wyobraźni pojawił się obraz niczym z romantycznej noweli. – Jak długie?
-Mniej więcej jak moje... chyba – odparł Michael przeczesując włosy palcami.
-I to wszystko? – zapytała Liz. – Po prostu go śledziłeś, tak?
-Musiałem się upewnić, że on jest w porządku - tym razem Michael wydawał się być naprawdę zawstydzony, gdy odsunął się od niej. – Musiałem być pewny, że ty jesteś bezpieczna.
-Wiesz, gdzie on mieszka – to było stwierdzenie, nie pytanie. Michael skinął głową.
-Poszedł na spacer gdy zrobiło się ciemno. Chodzi tak wolno, że to doprawdy nie było trudne.
Liz zamknęła oczy masując sobie skronie. Nagle zaczęła ją strasznie boleć głowa.
-Kosmiczna mafia znowu wyciąga macki. Przypomnij mi, żebym zadzwoniła do Isabel z wyrazami współczucia.
-On jest tylko malarzem, Liz. Jest w porządku.
-Cieszę się, że go zaakceptowałeś, tato. Inaczej przecież mogłabym być w rzeczywistym niebezpieczeństwie – rzuciła gorzko. – Mógł mnie przecież pobić swoją kulą albo coś w tym stylu.
-Do jasnej cholery, Liz! – krzyknął Michael waląc pięścią w szkaną ladę. – Czy mogłabyć ochłonąć?! Zapomniałaś już o czasach, gdy nasi wrogowie chcieli cię martwej?! Ty jedna powinnaś wierzyć w takie niebezpieczeństwa, w końcu to ty przekonywałaś, że Max był przez nich zamordowany!
Cisza pełna elektryczności zapanowała w galerii, gdy Liz patrzyła tylko na Michaela w milczeniu, czując jak łzy napływają jej do oczu. Nigdy wcześniej w jej obecności nie wspomniał o śmierci Maxa bez ogródek i tak jasno. Ich oczy spotkały się na długą chwilę, jego wzrok był pełny niewysłowionego żalu, że padły te słowa. Przez głowę Liz przemknęła myśl, czy któreś z nich odważy się jeszcze kiedykolwiek odezwać.
-Dlaczego wciąż chcieliby mnie zabić? – zapytała w końcu, a oczy Michaela natychmiast się zamknęły.
-Bo byłaś dla niego wszystkim, Liz – odparł cicho. – I zniszczenie Maxa mogło im nie wystarczyć.
***
Piękna Liz,
Widzisz, awansowałaś. Co prawda dla mnie “piękna” nie zawiera w sobie tych aliteracyjnych radości, ale wydaje się być bardziej zdolnym i udanym opisem. Zgadnij, kto się teraz rumieni... Ktoś inny niż ty, to mogę przyrzec. Rozpędzony*, powiadasz? Kojarzy mi się raczej ze śniegiem, niemniej jednak przyjmuję komplement. Dziękuję. Więc jak się miewa nasza paczka? Już otwarta czy jeszcze czeka?
Twój
David

Liz przeczytała wiadomość kilka razy, za każdym razem czując, jak jej serce przyśpiesza. Tym razem to ona sprawiła, że on się rumienił... Znowu zastanowiła się, jak wygląda jego twarz, jak prezentują się jego zaróżowione policzki. Czy były pokryte bliznami? Albo tylko nieprzyjemnie nierówne? Niezastanawiając się, musnęła ekran palcami. Rozpędzony.... komplement... otwarta. Niewinne słowa nagle były nasycone zmysłową energią, tak, jakby David wirtualnie wyszeptał je do jej ucha.
Prawda była taka, że chciała zasypać Michaela setkami pytań o Davidzie. Jak wygląda jego dom, czy David był wysoki, czy mógł być przystojny. Czy jego dom był tak samo staranny jak jego pismo. Ale tak samo jak wcześniej, gdy sama odkryła jego domek, cofnęła się przed nachalnymi pytaniami, postanawiając dać czas Davidowi, by sam to powiedział.
Mimo wszystko jednak, gdy usiadła do odpisywania, zdecydowała nacisnąć go nieco bardziej tym razem.
Davidzie,
Chciałabym cię odwiedzić przed wyjazdem do Nowego Jorku. Wylatuję na początku przyszłego tygodnia. Może mogłabym wpaść do ciebie z krótką wizytą? Rozumiem wszystko to, co mi mówiłeś, Ale jestem pewna, że uznasz mnie za całkowicie bezpieczną i nieszkodliwą (pomino mojej reputacji barrakudy).
Liz

Liz obróciła się na krześle i zauważyła, że na dworzu zrobiło się już ciemno. Dzień już się skończył, a jej prezent dalej leżał nieotwarty. Wzięła go do ręki z dalekiego końca biurka, i musnęła palcami staranne i ostrożne opakowanie. Obraz obiecywał jej coś wspaniałego i pięknego, jeszcze nie odkrytego. Przytuliła go z czułośością do siebie i z jakiś niewytłumaczonych powodów zdecydowała się zabrać go do domu.
***
Lot. Płynęła ponad Roswell. Najpierw nad Crashdown i swoim niegdysiejszym balkonem, potem liceum i dom Maxa, a potem tuż nad parkiem.
Bez ciała, ulotna niczym mgła, poruszała się tak jak zmierzch. Popatrzyła w górę a potem w dół – wszystko nadal było takie samo, pomimo upływających lat. Chciaż byli teraz rozrzuceni po całym kraju, życie w Roswell wciąż płynęło, wszystko było na właściwym miejscu. Być może inne dzieci, nieznajome pierwsze miłości, choć ciągle takie same. Po prostu inna era, inna epoka w czasie. Liz była pełna zadumy, gdy młody mężczyzna otworzył drzwi swojego Explorera przed jego dziewczyną, pomagając jej wysiąść na chodnik. Max też był takim samym dżentelmenem. Gdy blondwłosy chłopak skradł dziewczynie szybki, niespodziewany pocałunek, Liz zaczęła płakać.
Za jej straconą miłością i zabraną niewinnością.
Za ukradzioną młodością.
Ale wtedy znowu się uniosła, chmury płynęły pod nią, nagle znalazła się na pustyni. Stanęła obok jaskini z inkubatorami, obok porozrzucanych skał. Sceneria zmieniła się i ujrzała Michaela, patrzącego się na nią, gdy
Skuliła się na zalanych słońcem skałach, wszystko było jasne niczym prześwietlona fotografia.
I ten właśnie moment zdecydował o ich przyszłości. Michael zerknął na słońce, gdy ich oczy spotkały się.
Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie... Nie tak, jak kocham ciebie.
I wtedy już wiedziała, że Max odszedł na zawsze.


* w oryginale występowało słowo "dashing", czyli to samo, co "dziarski", "zuchwały", "dzielny" jak i od biedy "rozpędzony". Nawiązanie do "Jingle bells" ("Dashing through the snow")
Image

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Sun Nov 02, 2003 11:41 am

O, kolejna część. Zabieram się za czytanie.

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sun Nov 02, 2003 12:57 pm

Nie ma nic milszego jak w taką pogodę (u mnie leje) poczytać następną część AS. Posiedzieć z Liz w jej galerii, pochodzić z nią ulicami N.Y. wejść w jej sny...I zastanawiać się kim jest tajemniczy David i jakie znaczenie mają jego obrazy...
Dzięki piękne Nan. :P

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sun Nov 02, 2003 4:41 pm

tak dzięki, ale kiedy ja to przeczytam...
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Wed Nov 05, 2003 9:21 pm

Lizziett, dzięki za wiersz.

Antarskie Niebo

Część VIII


You'll wait a long, long time for anything much
To happen in heaven beyond the floats of cloud
And the Northern Lights that run like tingling nerves.
The sun and moon get crossed, but they never touch,
Nor strike out fire from each other nor crash out loud.
The planets seem to interfere in their curves
But nothing ever happens, no harm is done.
We may as well go patiently on with our life,
And look elsewhere than to stars and moon and sun
For the shocks and changes we need to keep us sane.

From Robert Frost’s ON LOOKING UP BY CHANCE AT THE CONSTELLATIONS
~||~
Długo poczekasz, zanim jakaś rzecz niezwykła
Zdarzy się niebu- poza nerwowym migotem
Zórz północnych, lub chmurą płynącą jak kra.
Księżyc współwystępuje, ale się nie styka
Ze Słońcem, a tym bardziej nie zderza z łomotem
Albo krzesaniem iskier; wszystko również gra
W układzie orbit planet: ich niepokojąca
Bliskość nie powoduje szkód. Lepiej żyć dalej,
Nie oczekując od gwiazd, Księżyca i Słońca
Wstrząsów i zmian, niezbędnych naszej równowadze
Psychicznej. (Prawda, nawet po najdłuższej pladze
Suszy spada ulewa; wybuch zbrojnych szaleństw
Sko&czy najdłuższy pokój w Chinach. Owszem, pięknie,
Ale nie warto nie spać z nadzieją, źe pęknie
Spokój nieb, że teraz ktoś coś na nich zoczy.
Ten spokój całkiem trwały zdaje się dziś w nocy)

Robert Frost "PRZYPADKOWY RZUT OKA W STRONĘ GWIAZDOZBIORÓW"

Brodway albo Siedemnasta, musi wybrać. Z jakiegoś powodu Liz pomyślała o Alexie i o jego wierszu Frosta – wszystkie jego wiersze zdawały się dotykać jej życia, czy to niepodjęte drogi, śnieżne wieczory czy konstelacje na niebie. Wybory, ciągły marsz w przód, momenty niczym migoczące gwiazdy na gobelinie ponad głową.
Manhattan, tak zimny i pusty pomimo tętniących ulic i taksówek. Pomimo bliskich przyjaciół. Liz otuliła się ciaśniej płaszczem, drżąc z zimna gdy czekała na zmianę świateł przy przejściu; jej oczy wciąż szukały w tłumie Maxa, tak jak zawsze, szczególnie w Nowym Jorku, chociaż nie wiedziała dlaczego.
Znowu pomyślała o Robercie Froście, gdy patrzyła na niekończący się ciąg biznesmenów i turystów dookoła niej. A oni, wciąż żywi, zajmowali się swoimi sprawami...
Tak właśnie zachowujesz się w mieście takim jak to, musisz wciąż się poruszać, wciąż oddychać, wciąż napełniać płuca powietrzem pomyślała Liz idąc Siedemnastą Aleją. Wtedy właśnie go zobaczyła, stojącego po drugiej stronie ulicy. Rzeźbione ramiona i plecy, skórzana kamizela. Sławny wojownik. Jej miłość.
Z wściekłością przeskoczyła przez ulicę zatrzymując się przed nim.
-Dobra – powiedziała nie podchodząc jednak do niego. – Co ty tutaj robisz, Max?
Jego oczy zwęziły się nieco. – Liz, to ja – roześmiał się cicho; jacyś biznesmeni przechodzili między nimi niczym kosiarze na łące.
-Nie, to znaczy, to wiem, Max – krzyknęła, złość gotowała się gdzieś tak w jej brzuchu niczym gejzer. – To, czego chcę się dowiedzieć, to co ty tutaj robisz!
-Już mnie o to raz zapytałaś, Liz – złajał ją łagodnie, rozglądając się dookoła nich i patrząc na przejeżdżające samochody. – Tak właściwie więcej niż raz. Dawno temu.
-Nie powiesz mi, tak? – zawołała; jakiś Japończyk wpadł na nią lekko, przechodząc obok. Upuściła na chodnik swoją podróżną teczkę i założyła ramiona na piersi. – Czy zdajesz sobie sprawę, że zrujnowałeś mi życie i ... – on jednak przerwał jej, położył palec na jej ustach, powodując dreszcz przebiegający przez jej twarz.
-Powiem ci, że cię kocham – odparł cicho, jego oczy były pełne niesamowitej melancholii. – Powiem ci, że jesteś jedyną, którą kiedykolwiek kochałem... i że nie mogę pozwolić ci odejść. Jak bym mógł?
-Przestań! - Liz przycisnęła dłonie do uszu, musiała go uciszyć.
Przesunął ręce na boki jej głowy, otaczając delikatnie jej twarz swoimi szorstkimi dłońmi, jej skóra odpowiedziała gorącem na jego dawno zapomniany dotyk.
-Powiem ci, że muszisz żyć dalej – ciągnął dalej cichym głosem.
-Zamknij się! – krzyknęła gwałtownie cofając się od niego, poczym odwróciła się nagle i rzuciła w kierunku rzeki samochodów i taksówek, dźwięk piskliwych klasksonów wypełniał jej uszy. Max jednak w ostatniej chwili złapał ją za ramię zatrzymując ją; hamulce taksówki zapiszczały przeraźliwie mijając ją o kilka centymetrów. Odwrócił ją do siebie zdecydowaym ruchem, jego bursztynowe pczy błyszczały emocjami. Przybliżył usta do jej ucha, delikatnie i powoli odgarniając włosy z jej twarzy. Był tak blisko, że mogła czuć jego ciepły oddech owiewający jej policzek.
-Liz, żyj. Osiem lat to wystarczająco długo by płakać.
-Nie rozumiem, dlaczego mi to mówisz – zawołała kładąc głowę na jego ramieniu. – Dlaczego właśnie ty?
-Rozumiesz, Liz. Twoje serce to wie – odparł gładząc ją po włosach. Jego dotyk był niesamowicie kojący i pełny miłości. – Tylko twój umysł musi przyjąć to do wiadomości.
***
23:38.
Liz otworzyła gwałtownie oczy i rozejrzała się nieco nieprzytomnie po swoim małym salonie. Zdrzemnęła się przez chwilę, leżąc na sofie przed kominkiem. Teraz jednak płomienie zmieniły się w żarzące się węgle a w pokoju zapanował chłód. Liz wzdrygnęła się i otuliła ramiona swetrem.
Ekran komputera wysyłał dziwne, błękitnawe światło, rozlewające się po podłogach z surowego drewna i ścianach z niewypalonej cegły. Było to niczym zaproszenie. Sprawdziła skrzynkę zanim położyła się na kanapie jakieś dwie godziny wcześniej, ale było tam tylko kilka e-maili związanych z pracą. Teraz zaś komputer nęcił ją możliwością otrzymania maila z odpowiedzią od Davida Peytona.
Z wyjaśnieniem obrazu, który otworzyła przed pójściem spać.
To była niewielka praca, olej na drewnie, ale nawet gdy patrzyła na nią poprzez całą długość pokoju, leżącą na jej biurku, jej puls przyśpieszał.
Okna do Duszy.
Liz zastanawiała się, co tym razem chciał jej powiedzieć David. Powoli opuściła nogi na ziemię, wstała i rozciągnęła się w ciemnościach. Niebieskawe światło monitora zmieniało nieco barwy obrazu, nadawało im nieziemski, surrealistyczny odcień, choć tak na prawdę były radosne i pulsujące życiem. Płaszczyzna była jakby oknem, jakby wprost z Przejścia w Sen. Dookoła tylko biegła nikła granica szarego muru, dłonie mężczyzny leżały po obu stronach okna – tak, jakby patrzył na zewnątrz swojej celi. Na zewnątrz okna rozciągały się zachwycające róże, purpura i żółć Przejścia.
Tym razem, na odległym klifie stała kobieta, ciemnowłosy duch z obrazu Panna Parker. Gdy Liz teraz patrzyła na płytę, na nieziemskie barwy i światła, znowu zapierało jej dech w piersiach tak jak przedtem, czuła jak coś niemalże zapomnianego przebiega przez całe jej ciało. Coś zmysłowego i bardzo kobiecego.
David malował dla niej. W jakiś dziwny sposób była tego pewna.
I tym razem obraz był o wiele bardziej erotyczny niż poprzednie. Po prostu sposób, w jaki umieścił kobietę, jakaś obietnica w pochyleniu jej głowy, sposób, w jaki jej długi szal był udrapowany wokół jej kremowych ramion, uwodzicielsko i zmysłowo. Obraz aż szeptał obietnice czegoś zakazanego. Czegoś, czego mężczyzna z celi pragnął z całej duszy.
Liz wzdrygnęła się i objęła się ramionami. Żaden artysta nie potrafił tak dogłębnie jej poruszyć. Michael wiedział o tym i to był powód jego niesamowitej zazdrości. Jego prace zawsze ją zachwycały, pobudzały jej wyobraźnię i zabierały w odległe miejsca. Ale nie tak jak to. Pędzel Davida dotykał czegoś głęboko ukrytego, czegoś zupełnie innego, intymnego i od dawna zakazanego. Tak, jakby kochał ją w jakiś inny, niezwykły sposób, uwodził i obiecywał więcej.
Jej oczy powiększyły się gdy patrzyła na ręce mężczyzny po obu stronach okna, ponieważ zauważyła coś, co wcześniej umknęło jej uwadze. Jedna z jego dłoni wydawała się być dziwnie... zgięta. Spuchnięta być może. Zraniona. To był subtelny detal, nie uderzył jej tak bardzo jak piękno jego palców o zwężającym się kształcie. Teraz widziała, że jego lewa dłoń z pewnością była złamana.
Zastanowiła się, co się stało Davidowi Peytonowi, muskając lekko namalowaną dłoń palcami. Pociągnięcie stało się czułą pieszczotą gdy jej palce nakryły te namalowane i przez moment mogła przysiąc, że czuła jego dłoń pod swoją, ciepłą i pełną życia. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak by to było dotykać go w taki sposób. Człowieka, którego nigdy nie widziała, ale którego dłonie tak bardzo ją przyciągały.
Nagle zaczęła się śmiać i zabrała gwałtownie rękę z obrazu.
-Boże, za dużo czasu spędzam samotnie – wetshnęła cicho. Jednak pomimo jej deklaracji, nadal chciała wiedzieć, jak czułaby prawdziwą dłoń Davida pod swoją, tak, jak to sobie wyobraziła.
Usiadła przed komputerem, otworzyła skrzynkę pocztową i uśmiechnęła się na widok nowego e-maila od niego.
Ah, Liz
Wyraziłaś chęć spotkania się ze mną. A co się stanie, gdy się spotkamy? Teraz jestem kimkolwiek chcesz, bym był, ale wtedy będę tym, kogo zobaczysz. Obawiam się, że moje orazy są o niebo bardziej pociągające niż ja. Obawiam się, że będziesz jeszcze piękniejsza i bardziej czarująca niż mógłbym to sobie wyobrazić obecnie.
Chociaż i tak już niesamowicie podsyciłaś moją wyobraźnię.
I co teraz, Liz? Nie wystarczy?
Twój David

Szczęka dosłownie jej opadła, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo śmiały stał się David. Kilka dni, a on już szeptał miłosne słowa do jej ucha. Był kochankiem, który mimo wszystko chciał pozostać nieznajomym. Kochankiem, który zasypywał ją obrazami, sugestiami i otwierał jej serce niczym małe pudełeczka z biżuterią, które mógł schować w dłoni.
Zaczęła pisać.
Davidzie,
Zaczynam wątpić, czy to kiedykolwiek wystarczy. Chcę się z tobą spotkać. I nie każ mi mówić o wyobraźni, pięknie i twoich obrazach. Albo o tobie. W końcu widziałam twoje dłonie.
L.

Boże, stawała się podstępną uwodzicielką, kimś, kogo w ogóle nie znała. Oto, co jej robił ten nieznajomy mężczyzna. I z jakiś bliżej niesprecyzowanych powodów, czuła się całkowicie bezpieczna w jego rękach. W rękach, z których, jak zauważyła, jedna była idealna, druga zaś lekko złamana.
Liz chciała zostać przed komputerem i poczekać bez tchu na odpowiedź, ale było już późno, a ona potrzebowała snu.
A moment, którego obawiała się bardziej niż czegokolwiek innego, czekał na nią. 4:34 rano. Osiem lat bez bicia serca jej ukochanego w jej klatce piersiowej. Osiem lat pustego połączenia, bez wyczuwania tej jednej osoby, której potrzebowała bardziej niż czegokolwiek innego.
Osiem lat bycia niby statuetką, marmurową i bez życia, wiecznie wyciągającą ramiona w stronę jej ukochanego.
***
Siedzieli razem w Crashdown w boksie. Jedno ramię opierał wygodnie o oparcie skórzanego siedzenia, uśmiechając się do niej spod tych długich rzęs. Jego złote oczy błyszczały nieukrywanym pożądaniem. Liz zarumieniła się i podziękowała Bogu, że jej rodzice byli na górze.
-Co? – roześmiała się opuszczając zawstydzony wzrok i popijając swój waniliowy koktajl.
-Nic. Po prostu tak pięknie wyglądasz, Liz.
-Zawsze tak wyglądam – odparła ze śmiechem, czując jak jej twarz staje się coraz bardziej purpurowa.
-Ale zbyt długo cię nie widziałem. Tak bardzo za tym tęskniłem. Za tobą.
-Nikt nie kazał ci lecieć, Max – zaoponowała poważniejąc, czując nagły przypływ złości na niego. – Nikt nie kazał ci z nią odchodzić.
-Nie chciałem odejść, Liz.
-W takim razie nie zrobiłbyś jej dziecka!
-Nie zrobiłem.
-Tak, a świstak siedzi i zawija je w te sreberka – roześmiała się cicho zerkając na niego i przewracając oczami. Jego dawna, skórzana kurtka rozchyliła się i Liz miała ochotę po prostu przeskoczyć przez stół i przytulić twarz do jego piersi, znowu znaleźć schronienie w jego ramionach. -Więc kto w takim razie?
-Liz, nie wiesz o wielu rzeczach, które się zdarzyły.
-Wiem, że nas sobie odpuściłeś.
-Ale ty mi to wszystko wybaczyłaś. I wiesz, dlaczego odleciałem. Widziałaś to w granolicie... w wizji.
Liz pomyślała o tym, co on powiedział i doszła do wniosku, że jednak miał rację. Znała powody jego odlotu i bynajmniej nie była to chęć bycia z Tess. Napisał do niej tamten list... i żałował wszystkiego.
-Odszedłeś, by mnie uratować – oznajmiła, gdy znowu dotarła do prawdy.
-Tess nie mogła by mnie odciągnąć w inny sposób.
-Ale przez cały ten czas byłam sama.
-Nie, Liz – poprawił ją łagodnie, jego oczy błyszczały ogniem gdy przechylił się przez stolik i wziął ją za rękę. – Nie byłaś sama. Byłem w tobie. Część mnie.
Ich palce splotły się razem; nagle pojawił się obok nich Michael, uśmiechający się do nich wesoło.
-Cześć Maxwell – powiedział to tak, jakby to było najzwyklejsze na świecie powitanie. Tak, jakby widywali Maxa co parę dni.
Max rozpromienił się gdy spojrzał w górę na przyjaciela.
-Też za tobą tęskniłem – zażartował Max z cichym śmiechem. Ale jego oczy zdradziły jego radość, że znowu zobaczył Michaela – inaczej niż gdy mówił do niej, ale jego twarz rozjaśniła się.
-Nie tak, jak my tęskinliśmy za tobą – powiedział Michael wślizgując się na miejsce obok Maxa.
Nie tak, jak my tęskniliśmy za tobą... Nie tak, jak my tęskniliśmy za tobą...
Dlaczego rytm tego zdania wydawał się być znaczący?
Max nie odpowiedział, tylko z zamyśleniem skinął głową, gdy Michael wsunął rękę pod jego ramię.
-Liz nie może się ruszyć, Max – Michael mówił do Maxa, ale jego oczy były utkwione w Liz. – Musisz dać jej odejść.
-Mówiłem jej, że musi zacząć żyć, Michael – Max zgodził się z nim, kiwając nieznacznie głową, Liz zaś poczuła, jak jej gardło zacieśnia się powoli. – Ale ona nie chce mnie słuchać.
-Witaj w klubie, facet. Jest tak samo uparta jak ty. Nic dziwnego, że tak do siebie pasujecie.
-Więc kogo posłcha, Michael? – zapytał łagodnie Max przesuwając na nią oczy. – Jeśli nie nas, to kogo?
-A, tak, no cóż, jest taki jeden, Maxwell – roześmiał się Michael opierając dłonie o stolik. – David Peyton.
***
Liz –
Owszem, zobaczyłaś moje dłonie. I co o nich myślisz gdy na nie patrzysz? Czy wiesz, jak bardzo chciałbym wsunąć je w twoje miękkie, jedwabiste włosy? Ale kiedy pomyślę sobie, jak to by było po prostu trzymać twoją dłoń w mojej, ta wcześniejsza pulsująca chęć, granicząca niemalże z bólem rozpływa się i blaknie.
Twój, d.


Zuchwały* D –
Co myślę, kiedy patrzę na twoje dłonie? Że malują klejnoty, którymi mnie ozdabiasz. I zastanawiam się, jak to by było być dotykaną przez ciebie
.
Liz właściwie poczuła go wtedy, przesuwającego jego dłonie w dół jej bioder, potem wsuwającego ręce w jej włosy i pieszczącego jej policzek. Jego palce przesuwały się po jej obojczyku, muskającego zagłębienie, w którym pulsowała jej krew, przesuwające się niżej, na przód jej nocej koszulki. Był bez twarzy, nieznany, a jednak tak idealnie przystojny. Tak niesamowicie piękna wyszeptał jej do ucha. Moja Liz, tak piękna.
A wtedy obudziła się, zaczął się bolesny koszmar.
4:34 rano.
***

4:58 rano.
Liz leżała w ciemnościach i drżała, łzy płynęły nieprzerwanie po jej policzkach. Tak, jakby oczekiwała na rocznicę śmierci Maxa. Tak, jakby mógł dać jej część siebie zza grobu. Ale teraz ze smutkiem uświadomiła sobie, że kpiła sama z sobie ciągle marząc. Była po prostu młodą dziewczyną, która przez rok po odlocie Maxa w granolicie wierzyła, że on znajdzie sposób, by wrócić do niej. Tak, jak obiecał jej to w zupełnie nieocekiwanym momencie, czuła jak szepce coś do jej ucha, jego oddech tuż obok jej skóry.
Ciągle była tak samo niewinną, jak ta, która patrzyła w gwiazdy i wierzyła w prawdziwą miłość i w przeznaczenie. We własne przeznaczenie, nie w jakieś spreparowane coś osnuwające się wokół niej niczym diabelskie zaklęcie.
Ale to wszystko zmieniło się jednej, śnieżnej nocy o 4:34 nad ranem.
Ona jednak nigdy nie była zdolna pozbyć się tej ostatniej nadziei, trzymała ją mocno w swoich małych dłoniach. To jednak dusiło ją, tak jakby struna wiary powoli zaciskała się dookoła jej szyi, zabierając tlen z jej płuc. Wkręcała się wężowym ruchem w jej życie dopóki nic nie zostanie, poza muszlą tamtej osiemnastoletniej dziewczyny, stojącej w miejscu i wierzącej w dzień, który nigdy nie nadejdzie.
Teraz zaakceptowałaby od niego wszystko. Wszystko, byle by tylko dowiedzieć się, że wciąż ją kocha, nie ważne, jak bardzo mały i nieznaczący byłby to znak.
Otarła gorące łzy z policzków i obwiniła go w myśli za ten rozchwiany i delikatny stan, bo to on właśnie mówił, że nawet śmierć ich nie rozdzieli. I właśnie tymi słowami rzucił na nią urok, nie pozwalając jej nigdy tak naprawdę odejść.
I może właśnie dlatego cały czas tak się tego trzymała.
Może właśnie dlatego oczekiwała od niego, że pojawi się przy niej dokładnie w chwili swojej śmierci tej nocy. W końcu śniła o nim dokładniej i bardziej szczegółowo niż kiedykolwiek. Mówił do niej jasno, tego była pewna, choć nie potrafiła sobie przypomnieć o czym dokładnie mówił.
Ale, co dziwniejsze, dokładnie pamiętała ostatni sen o dłoniach Davida. Sposób, w jaki bawił się jej włosami, przeczesując je palcami z zachwytem, po prostu oddychając tuż obok niej. Wydawał się być bez twarzy, ale ona z pewnością czuła go, zwłaszcza gdy jego dłonie nakryły jej własne. Samo wspomnienie tej fizycznej drobnostki spowodowało, że całe jej ciało ogarnęła dziwna gorączka.
Zastanowiła się również, dlaczego jej uśpiona kobiecość nagle się obudziła, dlaczego po tylu latach właśnie Davidowi Peytonowi udało się zbudzić ją z tej niemalże śmiertelnej drzemki...
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Thu Nov 06, 2003 1:12 am

Och Nan, dochodzi północ a ja na dobranoc czytam taką perełkę. Tak mi już brakowało dalszej części. Opisy uczuć Liz, tęsknota, trzymanie się jej a jednocześnie chęć wyrwania się (czy napewno ?) odbieram głęboko. Max pojawiający sie we wspomnieniach jest w opisach jak ze snu, nierealny a jednocześnie prawdziwy i kochający...I jak memento wiersz Frosta.
Dzięki Nan. :P

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: Google [Bot] and 7 guests