T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Jak ja mogłam wcześniej nie zauważyc następnej częśći ? Chyba mnie otumaniło. Oderwałam się przed chwilą od tego cudownego tekstu i wzięłam głęboki oddech. Są opowiadania, które z żalem sie kończy i z których ciężko sie otrząsnąć. Nan, pisz, Kotek. Wiem, że fizyka i inne takie tam...ale to się czyta zbyt szybko. Urzekła mnie atmosfera, smutek i zarazem jakieś dziwne oczekiwanie...Zauważyliście? Zawsze w opowiadaniach, kiedy Liz tęskni za Maxem, pojawiają się sny będące zapowiedzą czegoś nieuchronnego?
Wielkie dzięki Nan
Wielkie dzięki Nan
Nan pogratulować wyników z fizyki cieszę się tym bardziej, ze ja z fizy zawsze byłam kompletnym młotkiem jak to pisze Musierowicz "na dżwięk słowa fizyka umysł mi się zamyka"
Zgadzam się z Elą...to co tak bardzo mnie urzekło w tym opowiadaniu, to atmosfera rodem ze snu..czytając ma się wrażenie, ze obserwuje się bieg wypadków przez grubą, zamgloną szybę...z daleka, choć jednocześnie z tak bliska...
czytałam sporo opowiadań Rossdeidre i rzeczywiscie- wszystkie są dobre, ale AS nie ma sobie równych. Poza tym- ona jakby głównie pisała o Liz, Maxie, Michaelu, reszta majaczy gdzies w tle, czasami w zasadzie wogóle mogło by ich nie być. No moze z wyjątkiem GAW, ulubionym opowiadaniu Kwiatka gdzie Tess jest jedną z głównych bohaterek...
Thanx Nan.
Zgadzam się z Elą...to co tak bardzo mnie urzekło w tym opowiadaniu, to atmosfera rodem ze snu..czytając ma się wrażenie, ze obserwuje się bieg wypadków przez grubą, zamgloną szybę...z daleka, choć jednocześnie z tak bliska...
czytałam sporo opowiadań Rossdeidre i rzeczywiscie- wszystkie są dobre, ale AS nie ma sobie równych. Poza tym- ona jakby głównie pisała o Liz, Maxie, Michaelu, reszta majaczy gdzies w tle, czasami w zasadzie wogóle mogło by ich nie być. No moze z wyjątkiem GAW, ulubionym opowiadaniu Kwiatka gdzie Tess jest jedną z głównych bohaterek...
Thanx Nan.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Et voila. Wrzucam IV część i idę spać, jutro muszę napisać dwa wypracowania i analizę Herberta, a mam wrażenie, że zaczynam być chora...
Antarskie Niebo
Część IV
Kolory Davida Peytona zapadły jej głęboko w duszę.
Przez cały dzień wzok Liz wędrował mimowolnie w kierunku jego obrazu tak, jakby miał nad nią jakąś nieziemską siłę. Jego pociągnięcia pędzla budziły w niej miejsca, które od lat były jak martwe, wabiły ją do środka obrazu i zostawiały w niej niesamowitą chęć czegoś więcej... Niemalże głód...
“Otwórz Oczy” pomyślała. “Och, Davidzie, gdybym tylko mogła...” Podniosła rękę, dotknęła delikatnie palcami skrzydeł anioła, zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać.
Wdech i wydech, jak ze snów... Rytm snów. Jej ręce uniosły się w kierunku nieba i mogła po prostu odejść, odpłynąć na zawsze ku innemu odległemu światu. Otwórz oczy... Michael nie odpowiedział na żaden telefon. Była prawie piąta, a on nawet nie przyniósł jej kubeka kawy ze Starbucka –a to był przecież jeden z ich codziennych, wspólnych rytuałów. Usiłowała porozmawiać z nim i upewnić się, że nie zraniła go za bardzo poprzedniego wieczoru.
Powiedział jej, że ją kocha. W końcu. Po 10 latach pełnych uczuć i cichych pragnień, ona nie była zdolna spojrzeć mu w oczy. Nie chciała przyznać, że czasami, bardzo rzadko, przy nim czuła, że żyje. Że czasami wierzyła w to, że mogą być razem.
Przysiadła na biurku i wcisnęła jego numer na komórce. Gdy tylko odbierze telefon, ona zrobi śmiały krok, ponieważ chciała, żeby wiedział, musiała mu wszystko wytłumaczyć.
Usiadła na krześle z podwiniętymi nogami, odepchnęła się i podjechała do ściany, gdzie wisiał kalendarz ze zdjęciami Nowego Jorku, z kartką przekręconą na ostatni grudzień. Zostawiła to, bo uwielbiała zdjęcie dwojga młodych ludzi całujących się na Coney Island... zakazany moment skradziony przechodniom.
Michael zaskoczył ją swoim burkliwym powitaniem. Chiciaż w końcu był to dobry znak, miał przecież w telefonie identyfikator numerów...
-Co jest? – zapytał ponuro, choć Liz mogła wyczytać w jego głosie całą masę rozmaitych emocji i niesamowite zmęczenie.
-Malowałeś? – zapytała starając się, by jej głos brzmiał normalnie.
-Dzisiaj nie – odparł. A potem zapadła martwa cisza. “Pomóż mi, Michael” pomyślała z rozpaczą ściskając w wilgotnej dłoni telefon. “Nie utrudniaj tego, proszę”.
-Więc... – zaczął Michael, ale jego głos zamarł w niezręcznej ciszy.
-Mu... Muszę ci coś powiedzieć, Michael – zaczęła cicho Liz. – Coś, co powinnam była wyjaśnić ci wcześniej...
-No – zachęcił ją, by mówiła dalej. Liz odetchnęła głęboko, jej wzrok powędrował ku parze na zdjęciu całującej się w Nowym Jorku.
-Wiem, że Max nie żyje – zaczęła cicho, słyszała szum krwii w uszach. – Czułam to.
-Liz, słuchaj, byłem wkurzony – wyjaśnił Michael, ale Liz przerwała mu.
-Pozwól mi to powiedzieć.
-Ok.
-Czasami tęsknię za nim tak bardzo, że mam wrażenie, że to mnie zabije – prawie wyszeptała do słuchawki, czując rosnący ciężar w piersi. Michael prawdopodobnie nie mógł zrozumieć co jej zrobił wczorajszego wieczora, że obudził coś, co było uśpione i zamrożone głęboko w niej. Coś, czego nie chciała budzić.
Michael milczał po drugiej stronie linii, jego lekki oddech był ledwo słyszalny. Rozumiał czy nie, ale jej wyznanie kosztowało ją bardzo drogo. Przyznala się do odczuwania czegoś, i to było więcej, niż była zdolna zrobić przez prawie osiem lat.
Tęsknota za nim mogła by mnie zabić... gdybym już nie była martwa pomyślała pocierając szczękę.
-Hm, Liz, chciałbym ci z tym pomóc– odezwał się w końcu Michael. – Ale ja już chyba próbowałem, prawda?
Jego słowa zraniły ją, w jej gardle pojawila się twarda gula.
-Proszę – powiedziała cicho. – Michael...
-Liz, nie mogę tak dłużej tego ciągnąć – przyznał głosem pełnym tłumionych emocji. – Powiedziałem ci, co czuję... Zresztą zawsze to wiedziałaś. Ale ty wciąż go kochasz.
-Ty też – wytknęła mu.
-Nie o to chodzi w tej rozmowie.
-Michael, ta rozmowa kręci się dookoła tego... O to wlaśnie chodzi.
Michael westchnął ciężko, a Liz usłyszała pacnięcia pędzla w tle. Pewnie malował, tylko dlaczego w takim razie skłamał...?
-Czy kochanie go nie pozwala mi kochać ciebie? – jego głos był jakby zagbiony i zdezorientowany. – Albo nie pozwala ci kochać mnie?
-Nie... Nie powiedziałam tego.
-Tak, Liz, myślę, że to powiedziałaś. Zawsze to mówisz... a przynajmniej myślisz – rzekł.
-Michael – zaczęła, ale on natychmiast jej przerwał.
-Ciągle go kochasz, Liz. Zatrzymałaś się, a ja nie mam siły już walczyć – westchnął ciężko. – I nie mogę walczyć z nim... Bo tej jednej rzeczy nauczyłem się już wiele lat temu – że nigdy nie będę Maxem Evansem – głos Michaela załamał się przy ostatnich słowach, powodując, że serce Liz mało nie wyskoczyło jej z piersi.
-Muszę iść... malować... – wymamrotał i wyłączył telefon głośnym kliknięciem. Liz zaś poczuła pod powiekami łzy. Popatrzyła na telefon w dłoni i przesunęła po nim palcami.
Kocham cię, Michael.
Prawie to powiedziała, była tak blisko... Ale tak jak drzwi do windy, które zatrzaskują się tuż przed tobą, tak i tamten moment minął. Kolejne piętro, kolejne życie. Kolejna zmarnowana okazja.
***
Liz wróciła do Roswell po ukończeniu studiów, pełna dziwnego oczekiwania. Nie tylko swojej kariery w świecie sztuki, ale również... na Michaela. Być może jedno wykluczało się z drugim, ale przez moment wydawało jej się, że może się udać.
Jej odwieczna niepewność i zagubienie zbladły wtedy na krótko i jakby oddaliły się od niej, a na ich miejscu pojawiła się nadzieja na przyszłość. Ona i Michael bardzo się do siebie zbliżyli podczas ich czteroletniej rozłąki, zwłaszcza gdy przyjeżdżał do niej na wschodnie wybrzeże, gdy chodzili razem po galeriach. Potem siedzieli razem nad pizzą i rozmawiali godzinami, ich dłonie spotykały się. Wtedy myślała, że może się w nim zakochała, ale zepchnęła to gdzieś na bok, zdusiła głęboko na dnie siebie, pod zimnym cieniem swojego serca. Ale zawsze, gdy byli blisko siebie, kończyło się na tym, że robili kolejny ostrożny krok w swoim kierunku. W końcu jej ostatnią przerwę wiosenną spędzili mieszkając razem w jej pokoju i każdej nocy leżeli przytuleni obok siebie.
Pewnej nocy, gdy sądził, że ona już spała, Liz poczuła, jak pocałował ją delikatnie w czoło. Tak po prostu. Nieważne jednak, jak bardzo chciała podnieść głowę i przykryć jego usta swoimi, po prostu nie mogła tego zrobić. Była jak sparaliżowana, leżała po prostu w jego ramionach, a w jej umyśle przepływały obrazy Maxa. Ich pierwszy pocałnek na jej balkonie, jego dlonie dotykające jej nagiej skóry...
W końcu usłyszała, że oddech Michaela zmienił się, stał się głębszy i równiejszy, jego głowa opierała się o czubek jej głoy, jego ręka leżała swobodnie obok niej. Wtedy dotarło do niej, co mogło się stać – rozpłakała się. Nie tylko z powodu Maxa, że to on mógł być tym, który przytulałby ją w chłodną, wiosenną noc. Ale również z powodu Michaela, z powodu tego wszystkiego, co mogłoby być w jej życiu.
Ale wtedy, gdy wróciła do Roswell, powzięła decyzję. Czekała ich mała impreza zorganizowana przez jej rodziców w Crashdown na jej cześć. Maria wracała z Nowego Jorku, Isabel z Kalifornii, znowu będą razem – cała grupa razem. A ona powie Michaelowi, że chce być z nim, bo tak jak nigdy nie przestanie żałować Maxa, tak może również troszczyć się o Michaela. Jej serce było otwarte jak pierwszy, wiosenny kwiat, delikatny i kruchy.
Gdy przygotowywała się do przyjęcia, spędziła całe godziny przed lustrem, upinając włosy w jak najlepszy sposób i zastanawiając się, jak Michael zareaguje na widok Marii. Tych dwoje zerwało ze sobą podczas ich osatniego roku w szkole średniej, ale Liz wiedziała, że w sercu Michaela wciąż tliła się iskierka uczucia do Marii – oraz że potem widział ją zaledwie kilka razy w ciągu ostatnich lat. W końcu to do niej, Liz jeździł raz na rok – nie do Marii.
A Maria – ona była z perkusistą ze swojej kapeli – jakimś facetem który pracował również w MTV. Liz więc wiedziała, że Maria może być zaskoczona – ale nie zszokowana, jeśli ona, Liz i Michael zaczęli by się spotykać. I gdy wprost umierała z chęci pogadania z Marią o tym – szczególnie gdy Maria naciskała ją, by usłyszeć szczegóły jej nieistniejącego życia uczuciowego na każdej możliwej płaszczyźnie – po prostu było jej zbyt niezręcznie.
Podczas trwania przyjęcia Liz kilka razy przyłapała Michaela, gdy się na nią patrzył w nielicznych momentach, rumieniła się wtedy lekko. Zwłaszcza gdy zdawał się być nieśmiały w jej obecności, co tak bardzo kontrastowało z jego zachowaniem podczas ich ostatniego spotkania w Wirginii. Jego ostrożne zachowanie przywołało w jej pamięci innego nieśmiałego chłopaka, po prostu obserwującego ją z drugiej strony Crashdown.
Michael śmiał się przez cały czas z Marią, ale za każdym razem, gdy Liz podnosiła wzrok, napotykała jego oczy pełne nieskrywanego pożądania.
W którymś momencie, gdy wszyscy zaczęli wstawać, chodzić w te i wewte po kolacji, Liz staciła go z oczu, chociaż dosłownie przed chwilą zaproponował jej powrót do jego mieszkania – wtedy jeszcze nie przeprowadził się do Santa Fe.
Gdy zebranie zdawało się zmierzać ku końcowi, Liz wzięła kilka brudnych talerzy i odniosła je do kuchni. Usłyszała jakiś dziwny dźwięk ze schowka. Coś ostrzegało ją przed sprawdzeniem, jakiś instynkt przetrwania – ale zignorowała to i na swoje nieszczęście otworzyła drzwi.
Zobaczyła Michaela i Marię splecionych ze sobą, jej nogi dookoła jego bioder, jego usta na jej karku...
Oboje byli zaskoczeni, gdy promień światła z korytarza padł prosto na ich półnagie ciała. Liz stała nieruchomo, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, aż w końcu wymamrotała niezgrabne “Przepraszam... bardzo przepraszam”, zatrzasnęła drzwi, a na jej twarz wypłynął rumieniec wstydu. Pobiegła na górę do swojego pokoju powstrzymując łzy i wyrzucając sobie to, że pozwoliła sobie mieć nadzieję, że uwierzyła w miłość. Zwłaszcza, gdy nie mogła przestać kochać Maxa. Wszystko inne to było po prostu... udawanie. Imitacja.
Później Michael znalazł ją na jej balkonie, ze wzruszeniem czytającą pierwsze strony jej starego dziennika. Siedziała skulona, otoczona swoimi wspomnieniami o Maxie, przy przewracaniu kartek gładziła delikatnie każdą żółknącą stronę. Michael wyszedł ciężko na balkon przez okno, milczący i pełny aż namacalnego poczucia winy.
-Liz – zaczął przerzucając nogio przez jej małe okno.
-Michael, na Boga, nie mówmy o tym, dobrze? – rzuciła Liz, czując się potwornie głupio.
-Już jej nie kocham.
-Oczywiście, że tak. To Maria. Jest wspaniała – wyrwało się Liz, ale to właśnie myślała.
-Ty jesteś wspaniała... Gdybym wiedział, że mnie wybierzesz, byłbym z tobą do końca życia – powiedział.
-Maria jest stworzona dla ciebie – zaprzeczyła spokojnie, unikając jego przygważdżającego wzroku.
-Ona jest przyzwyczajeniem... Wygodnym przyzwyczajeniem.
-Słuchaj, Michael, przecież wiesz, że zawsze będę kochać tylko jedną osobę – odparła figlarnie Liz, starając się brzmieć z dystansem. Ale to co mówiła było prawdą i Michael musiał to wiedzieć. – Zresztą, sam to Przeczytałeś kilka lat temu w tym właśnie dzienniku – zamachała grubym zeszytem, przypominając mu o tych skradzionych słowach, uczuciach, których on stanowczo nie powinien poznać...
Wydawało się, że słowa te utkwiły między nimi na dobre.
-Mogę cię kochać – głos Michaela stał się bardzo cichy i nadspodziewanie spokojny, gdy tak stał na jej ciemnym balkonie, z dłońmi wbitymi w kieszenie dżinsów. Tak bardzo kontrastował ze wszystkimi jej wspomnieniami o Maxie, stojąc na tym samym balkonie w takiej samej pozcji...
-Nie, Michael – warknęła zamykając z trzaskiem dziennik. Ale nigdy nie zapomniała wyrazu jego twarzy, jego oczu pełnych melancholii, zagubienia i oszołomienia.
Coś, co dopiero powstawało, zostało zduszone w niej tamtej nocy. Tak, jakby jej serce znowu zaczęło żyć, jak kruchy i delikatny krokus przebijający się przez grubą warstwę śniegu. Ale zamknęło się z powrotem, tym razem na zawsze.
***
-Przepraszam – wymamrotał Michael gdzieś sponad jej ramienia, wciskając jednocześnie kubek kawy Starbucka do jej dłoni. Rozejrzał się niespokojnie po galerii, zerknął na ściany i obrazy - jego oczy starannie jej unikały.
Liz zarumieniła się lekko, czując niemiłe napięcie między nimi. Musiała je jakoś rozładować.
-Zasłużyłam na to – odparła cicho. Michael podniósł głowę by cicho zaprzeczyć i ich oczy spotkały się na krótką chwilę, gdy obeszła ladę i chciała do niego podejść. On zaś odsunął się od niej i zatrzymał się przed obrazem Davida Peytona, studiując go uważnie.
Niewypowiedziane słowa elektryzowały powietrze dookoła nich, panowała cisza. Liz czuła, że Michael chciał powiedzieć coś więcej, gdy zamyślonym ruchem odgarnął z czoła włosy. Przez chwilę wydawał się być gotowy do wyrzucenia tego z siebie i Liz zamarła w oczekiwaniu. Ale wtedy jego zachowanie zmieniło się nieco, tak, jakby zrelaksował się trochę.
-Dlaczego ta parszywa bzdura odbiera człowiekowi głos? – zapytał retorycznie, unisząc ironocznie brew i zerkając bokuem na obraz. – Chyba go nie znoszę.
-Dlaczego? – zapytała Liz zdziwiona jego zachowaniem. Zdawała sobie sprawę z tego, jak blisko niej stał, z bliskości jego ciała i jego ciepła. Tak jak Max. Oni byli cieplejsi od zwykłych ludzi, niemalże emanowali ciepłem i siłą.
-Bo jest pretensjonalne – zauważył Michael pociągając łyk kawy ze swojego kubka. – To znaczy, przypomina Chagalla albo coś takiego.
To właśnie było to. Obraz, który w niej utkwił, przywodził jej na myśl coś innego. Praca Davida przypominała dziecięce nieco loty wyobraźni Chagalla, jakby powstała w jakimś ciemnym, ponurym innym świecie, pokręconym i zniekształconym.
-To jest jak... magia – szepnęła patrząc na ręce anioła. Były tak precyzyjne i piękne, uniesione do góry, z długimi, szczupłymi delikatnymi palcami. Takimi, które mogły cię dotknąć i uzdrowić – albo zablokować twoją duszę na zawsze.
Dłonie, które gładziłyby cię po włosach przez całą noc, uspokajając cię dopóki demony nie odejdą...
-Zakochałaś się – Michael odsunął się od niej nieco i zachmurzył się. Obrazy zaczęły przepływać jej przez umysł. Michael przy sztalugach, gwiżdżąc cicho gdy ona spała na jego sofie. Pełny namiętności i pożądania gdy obserwowała go spod pół przymkniętych powiek. Michael nieco zbyt długo dotykający jej policzka by ją obudzić.
Odnalezione uczucie i głośno wypowiedziane.
W końcu zorientowała się, że chodziło mu o to, że zakochała się w obrazie.
-Lepiej dowiedz się, kto to do diabła namalował – burknął Michael. Popatrzyła na niego gdy skierował się w kierunku frontowych drzwi, za którymi zaczynało się robić ciemno. Jego sweter miał dużą dziurę na plecach, wzdłuż jego barku, i przez chwilę ogarnęła ją pokusa by podejść do niego i wsunąć dłoń by dotknąć jego pleców, pogładzić je i wyrazić wszystko to, czego nie była w stanie powiedzieć.
-Wiem, kto to namalował – przyznała patrząc za Michaelem, błagając w duchu, by został jeszcze chwilę... Tylko chwilę... Michael zatrzymał się i odwrócił się do niej powoli, jego brązowe oczy błyszczały zaciekawieniem.
-Nazywa się David Peyton – wyjaśniła. – I ma przysłać jeszcze kilka obrazów przed końcem dnia.
-No cóż, mam nadzieję, że będą równie... magiczne, co ten – mruknął. Znowu wracał do czasów sprzed 10 lat, gdy nigdy się nie zgadzali. Znowu ją zostawiał.
-Ale ja chcę wiedzieć, co ty o nich pomyślisz – jej głos był niemalże niedosłyszalny, a ona sama czuła się bardzo niewielka...
-Nie potrzebujesz mojej opinii, Liz – warknął zimno otwierając drzwi. – Cholera, ty mnie w ogóle nie potrzebujesz.
***
-Czy może mi pan dać adres nadawcy? – zapytała kuriera Liz podpisując pokwitowanie.
Młody chłopak starał się przytrzymać łokciem mały stosik trzech starannie zapakowanych obrazów, papier szeleścił za każdym razem gdy ocierały się o siebie.
-Niestety – odparł podając jej żółty świstek. – Nie jestem upoważniony do udzielania tego typu informacji.
-To jest od Davida Peytona, prawda? – nacisnęła Liz odbierając od niego trzy paczki i przytulając je ostrożnie, tak, jakby to była chińska porcelana. – To on je wysłał, prawda?
-Jeśli to jest napisane na pokwitowaniu – odparł obojętnie kurier kierując się ku drzwiom.
-Naprawdę nie może mi pan dać adresu? – zapytała niezniechęcona Liz, ale kurier potrząsnął przecząco głową. – Niech mi pan chociaż powie, jak on wygląda – zawołała, zaskoczona tym, że usłyszała we własnym głosie nutkę desperacji. – Cokolwiek...? –musiała dowiedzieć się czegoś pewnego o enigmatycznym Davidzie Peytonie, choć nie mogła tego zrozumieć.
Kurier zatrzymał się na chwilę, jego ręka leżała już na szklanych drzwiach. Spojrzał na ziemię zastanawiając się, co może powiedzieć by nie naruczyć przepisów firmy.
-On jest inny – powiedział w końcu. – Zdecydowanie inny. Do zobaczenia później, panno Parker.
Inny. Co to była za odpowiedź? Nie “przystojny”, nie “kaleki”, nie “odpychająco brzydki”. Po prostu... “inny”. Liz poczuła się niesamowicie zaciekawiona, gdy podeszła do lady z paczkami w ramionach. Ułożyła je na szklanym blacie w równym rządku, zauważając, że każda miała na wierzchu prostą, białą kartkę. Pierwsza notatka była napisana nienagannym i starannym pismem – Tutaj Wkładać Obrazy. Nie była pewna, czy jest to polecenie czy tytuł obrazu. Zmarszczyła brwii i przeczytała drugą kartkę.
Przejście w Sen . “No, to z pewnością jest tytuł!” pomyślała z satysfakcją. “I to naprawdę dobry”. Potem przeczytała trzecią kartkę – Jak Dotąd Bez Tytułu P. Parker.
Zastanawiajce, ta właśnie kartka zaintrygowała ją najbardziej. Najprawdopodobniej był to po prostu roboczy tytuł, o czym świadczył brak przecinka, bo teraz niemalże oznajmniał, że była “p. Parker-jak-dotąd-bez-tytułu”. Tak, jakby przez całe życie była jakimś modelem, wzorem, czekającym na Davida Peytona, by nadał jej tytuł. Taki, na który najbardziej zasługiwała. Tak, jakby można było czekać na tytuł.
Liz wyciągnęła rękę i ostrożnie pogładziła papier pierwszej paczki, poczuła szortkie krawędzie. Coś powstrzymywało ją od otworzenia paczki... Którejkolwiek. Zamiast tego przeszła na drugą stronę lady do biurka i napisała krótkiego e-maila do kogoś, kto tak pracowicie opakował obrazy.
Davidzie, właśnie przyszły. Jeszcze ich nie otworzyłam, ale zanim to zrobię, jestem ciekawa tytułów. Może jakieś wyjaśnienie? Są jakoś powiązane? Pozdrawiam,
Liz P.
Liz zadzwoniła do Nowego Jorku, ustalając jeszcze kilka szczegółów przed swoją zbliżającą się podróżą, jej oczy zaś były utkwione w skrzynce mailowej. W końcu przyszła odpowiedź, której tak bardzo wyczekiwała.
“Tutaj Wkładać Obrazy” i “Przejście w Sen” są jakby powiązane... co prawda nie przyszło mi to do głowy, dopóki pani nie zapytała. A jak już było wspomniane, trzeci wymaga tytułu. Może po prostu “Panna Parker”? A tak przy okazji – czy mogę zwracać się do pani “Liz”? Czy też może posuwam się za daleko, jak na kogoś, kogo pani nigdy nie spotkała?
Twój
David
Liz nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego nagle się zarumieniła. Uczucie gorąca ogarnęło jej kark, aż po czubek jej głowy na jego zwykłą propozycję nazwania obrazu “Panna Parker”. I w dodatku jego nieśmiała prośba o pozwolenie na zwracanie się do niej po imieniu... Rumieniła się teraz niczym mała dziewczynka. Przygładziła włosy ręką mając nadzieję, że serce przestanie w końcu bić jak szalone.
Żaden nieznajomy nie był w stanie tak jej zdenerwować, jednak coś w zwięzłych, krótkich listach Davida zaczęło ją... podniecać – i zapadać głęboko w nią, tak jak jego obrazy.
Liz odwróciła się od komputera i odszukała jej mały kieszonkowy scyzoryk. Kilka lat temu na Boże Narodzenie Michael dał jej mały, poręczny, różowy scyzoryk Szwajcarskiej Armii. To był ich niewinny żart, ponieważ zawsze pożyczała od niego jego wielki, stary, na wpół przerdzewiały nóż i nigdy go nie oddawała. Postanowił więc znaleźć gdzieś “dziewczęcy nożyk” pasujący do kobiecej dłoni.
Liz popatrzyła na elegancko ułożone paczki zastanawiając się, którą najpierw otworzyć. Nagle zorientowała się, że myśli o złotych pudełkach i o prezentach Godivy...
Niesamowita ciekawość zdecydowała w końcu za nią – w końcu zdążyła pomyśleć o obrazie “Panna Parker” w ciągu tych kilku krótkich chwil – i przecięła papier pierwszej paczki. Brązowy papier rozsunął się, przyciągając ją bliżej jak nieśmiałego wielbiciela.
Delikatnie rozchyliła brzegi papierowego opakowania i nagle róże i czerwienie nie z tego świata rozpływały się w ostrym krajobrazie. Na dalekim, ledwie zarysowanym wzgórzu stała młoda kobieta. Stała na poszarpanym poszarpanym wzgórzu, spoglądała przez ramię, uchwycona podczas uczieczki. Była owinięta czarnym szalem, niemalże opończą, spoglądała
na płaski teren za sobą. Przypominało to pustynie Nowego Meksyku, z zaskakującymi i niewyraźnymi kolorami. Ale Liz wiedziała, że to nie było dokładnie to. Miała raczej wrażenie, że spogląda w całkowicie inny świat.
Krajobraz był zbyt ostry i brutalny, tak, jakby był stworzony z wysuszonych kości i skał... Teren był wyschnięty i spalony i jednocześnie tajemniczy oraz spokojny. Ten obraz był podobny do poprzedniego z aniołem – było w nim coś, jakaś dziwna mieszanina czegoś tak pięknego, że aż bolesnego z czymś zupełnie innym, nieugiętym i obcym. Liz wypuściła powoli powietrze – i wtedy uświadomiła sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech, gdy spoglądała na niezwykły obraz.
Jej wzrok prześlizgnął się po krajobrazie, zatrzymując się na postaci młodej kobiety. Była otulona w idealnie czarną szatę, po prostu spoglądając gdzieś hen w dal. Liz musiała przyznać, że była ona niesamowicie delikatna i czuła. Kremowa skóra, skontrastowana z mocnymi, migoczącymi niemalże kolorami dookoła niej. Niczym piękność ze Środkowego Wschodu stała unieruchomiona przez krajobraz dookoła niej, teren ze snów. Liz dotknęła dłonią własnej twarzy, z płonącymi policzkami – ta ciemnowłosa piękna kobieta, umieszczona przez Davida w samym środku wiru barw i światła, prawdopodobnie z zamierzenia miała być... nią, Liz Parker...
Czy mogę zwracać się do pani “Liz”?
Czy też może posuwam się za daleko...
Liz potrząsnęła głową i roześmiała się głośno.
-Boże, Parker – zachichotała. – Ostatnio zbyt wiele czasu spędzasz samotnie...
O czym ona myślała? David Peyton był tylko początkującym artystą, ciągle starającym się przyciągnąć jej uwagę jak filister, którym z pewnością był. Przez lata żaden mężczyzna nie spowodował takich rumieńców zaoponował cichy głos. Wiesz przecież, jak długo to trwało. Ale Liz odepchnęła od siebie tę myśl, wyciągając dłoń po kolejny obraz, kierowana niesamowitą ciekawością.
Antarskie Niebo
Część IV
Kolory Davida Peytona zapadły jej głęboko w duszę.
Przez cały dzień wzok Liz wędrował mimowolnie w kierunku jego obrazu tak, jakby miał nad nią jakąś nieziemską siłę. Jego pociągnięcia pędzla budziły w niej miejsca, które od lat były jak martwe, wabiły ją do środka obrazu i zostawiały w niej niesamowitą chęć czegoś więcej... Niemalże głód...
“Otwórz Oczy” pomyślała. “Och, Davidzie, gdybym tylko mogła...” Podniosła rękę, dotknęła delikatnie palcami skrzydeł anioła, zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać.
Wdech i wydech, jak ze snów... Rytm snów. Jej ręce uniosły się w kierunku nieba i mogła po prostu odejść, odpłynąć na zawsze ku innemu odległemu światu. Otwórz oczy... Michael nie odpowiedział na żaden telefon. Była prawie piąta, a on nawet nie przyniósł jej kubeka kawy ze Starbucka –a to był przecież jeden z ich codziennych, wspólnych rytuałów. Usiłowała porozmawiać z nim i upewnić się, że nie zraniła go za bardzo poprzedniego wieczoru.
Powiedział jej, że ją kocha. W końcu. Po 10 latach pełnych uczuć i cichych pragnień, ona nie była zdolna spojrzeć mu w oczy. Nie chciała przyznać, że czasami, bardzo rzadko, przy nim czuła, że żyje. Że czasami wierzyła w to, że mogą być razem.
Przysiadła na biurku i wcisnęła jego numer na komórce. Gdy tylko odbierze telefon, ona zrobi śmiały krok, ponieważ chciała, żeby wiedział, musiała mu wszystko wytłumaczyć.
Usiadła na krześle z podwiniętymi nogami, odepchnęła się i podjechała do ściany, gdzie wisiał kalendarz ze zdjęciami Nowego Jorku, z kartką przekręconą na ostatni grudzień. Zostawiła to, bo uwielbiała zdjęcie dwojga młodych ludzi całujących się na Coney Island... zakazany moment skradziony przechodniom.
Michael zaskoczył ją swoim burkliwym powitaniem. Chiciaż w końcu był to dobry znak, miał przecież w telefonie identyfikator numerów...
-Co jest? – zapytał ponuro, choć Liz mogła wyczytać w jego głosie całą masę rozmaitych emocji i niesamowite zmęczenie.
-Malowałeś? – zapytała starając się, by jej głos brzmiał normalnie.
-Dzisiaj nie – odparł. A potem zapadła martwa cisza. “Pomóż mi, Michael” pomyślała z rozpaczą ściskając w wilgotnej dłoni telefon. “Nie utrudniaj tego, proszę”.
-Więc... – zaczął Michael, ale jego głos zamarł w niezręcznej ciszy.
-Mu... Muszę ci coś powiedzieć, Michael – zaczęła cicho Liz. – Coś, co powinnam była wyjaśnić ci wcześniej...
-No – zachęcił ją, by mówiła dalej. Liz odetchnęła głęboko, jej wzrok powędrował ku parze na zdjęciu całującej się w Nowym Jorku.
-Wiem, że Max nie żyje – zaczęła cicho, słyszała szum krwii w uszach. – Czułam to.
-Liz, słuchaj, byłem wkurzony – wyjaśnił Michael, ale Liz przerwała mu.
-Pozwól mi to powiedzieć.
-Ok.
-Czasami tęsknię za nim tak bardzo, że mam wrażenie, że to mnie zabije – prawie wyszeptała do słuchawki, czując rosnący ciężar w piersi. Michael prawdopodobnie nie mógł zrozumieć co jej zrobił wczorajszego wieczora, że obudził coś, co było uśpione i zamrożone głęboko w niej. Coś, czego nie chciała budzić.
Michael milczał po drugiej stronie linii, jego lekki oddech był ledwo słyszalny. Rozumiał czy nie, ale jej wyznanie kosztowało ją bardzo drogo. Przyznala się do odczuwania czegoś, i to było więcej, niż była zdolna zrobić przez prawie osiem lat.
Tęsknota za nim mogła by mnie zabić... gdybym już nie była martwa pomyślała pocierając szczękę.
-Hm, Liz, chciałbym ci z tym pomóc– odezwał się w końcu Michael. – Ale ja już chyba próbowałem, prawda?
Jego słowa zraniły ją, w jej gardle pojawila się twarda gula.
-Proszę – powiedziała cicho. – Michael...
-Liz, nie mogę tak dłużej tego ciągnąć – przyznał głosem pełnym tłumionych emocji. – Powiedziałem ci, co czuję... Zresztą zawsze to wiedziałaś. Ale ty wciąż go kochasz.
-Ty też – wytknęła mu.
-Nie o to chodzi w tej rozmowie.
-Michael, ta rozmowa kręci się dookoła tego... O to wlaśnie chodzi.
Michael westchnął ciężko, a Liz usłyszała pacnięcia pędzla w tle. Pewnie malował, tylko dlaczego w takim razie skłamał...?
-Czy kochanie go nie pozwala mi kochać ciebie? – jego głos był jakby zagbiony i zdezorientowany. – Albo nie pozwala ci kochać mnie?
-Nie... Nie powiedziałam tego.
-Tak, Liz, myślę, że to powiedziałaś. Zawsze to mówisz... a przynajmniej myślisz – rzekł.
-Michael – zaczęła, ale on natychmiast jej przerwał.
-Ciągle go kochasz, Liz. Zatrzymałaś się, a ja nie mam siły już walczyć – westchnął ciężko. – I nie mogę walczyć z nim... Bo tej jednej rzeczy nauczyłem się już wiele lat temu – że nigdy nie będę Maxem Evansem – głos Michaela załamał się przy ostatnich słowach, powodując, że serce Liz mało nie wyskoczyło jej z piersi.
-Muszę iść... malować... – wymamrotał i wyłączył telefon głośnym kliknięciem. Liz zaś poczuła pod powiekami łzy. Popatrzyła na telefon w dłoni i przesunęła po nim palcami.
Kocham cię, Michael.
Prawie to powiedziała, była tak blisko... Ale tak jak drzwi do windy, które zatrzaskują się tuż przed tobą, tak i tamten moment minął. Kolejne piętro, kolejne życie. Kolejna zmarnowana okazja.
***
Liz wróciła do Roswell po ukończeniu studiów, pełna dziwnego oczekiwania. Nie tylko swojej kariery w świecie sztuki, ale również... na Michaela. Być może jedno wykluczało się z drugim, ale przez moment wydawało jej się, że może się udać.
Jej odwieczna niepewność i zagubienie zbladły wtedy na krótko i jakby oddaliły się od niej, a na ich miejscu pojawiła się nadzieja na przyszłość. Ona i Michael bardzo się do siebie zbliżyli podczas ich czteroletniej rozłąki, zwłaszcza gdy przyjeżdżał do niej na wschodnie wybrzeże, gdy chodzili razem po galeriach. Potem siedzieli razem nad pizzą i rozmawiali godzinami, ich dłonie spotykały się. Wtedy myślała, że może się w nim zakochała, ale zepchnęła to gdzieś na bok, zdusiła głęboko na dnie siebie, pod zimnym cieniem swojego serca. Ale zawsze, gdy byli blisko siebie, kończyło się na tym, że robili kolejny ostrożny krok w swoim kierunku. W końcu jej ostatnią przerwę wiosenną spędzili mieszkając razem w jej pokoju i każdej nocy leżeli przytuleni obok siebie.
Pewnej nocy, gdy sądził, że ona już spała, Liz poczuła, jak pocałował ją delikatnie w czoło. Tak po prostu. Nieważne jednak, jak bardzo chciała podnieść głowę i przykryć jego usta swoimi, po prostu nie mogła tego zrobić. Była jak sparaliżowana, leżała po prostu w jego ramionach, a w jej umyśle przepływały obrazy Maxa. Ich pierwszy pocałnek na jej balkonie, jego dlonie dotykające jej nagiej skóry...
W końcu usłyszała, że oddech Michaela zmienił się, stał się głębszy i równiejszy, jego głowa opierała się o czubek jej głoy, jego ręka leżała swobodnie obok niej. Wtedy dotarło do niej, co mogło się stać – rozpłakała się. Nie tylko z powodu Maxa, że to on mógł być tym, który przytulałby ją w chłodną, wiosenną noc. Ale również z powodu Michaela, z powodu tego wszystkiego, co mogłoby być w jej życiu.
Ale wtedy, gdy wróciła do Roswell, powzięła decyzję. Czekała ich mała impreza zorganizowana przez jej rodziców w Crashdown na jej cześć. Maria wracała z Nowego Jorku, Isabel z Kalifornii, znowu będą razem – cała grupa razem. A ona powie Michaelowi, że chce być z nim, bo tak jak nigdy nie przestanie żałować Maxa, tak może również troszczyć się o Michaela. Jej serce było otwarte jak pierwszy, wiosenny kwiat, delikatny i kruchy.
Gdy przygotowywała się do przyjęcia, spędziła całe godziny przed lustrem, upinając włosy w jak najlepszy sposób i zastanawiając się, jak Michael zareaguje na widok Marii. Tych dwoje zerwało ze sobą podczas ich osatniego roku w szkole średniej, ale Liz wiedziała, że w sercu Michaela wciąż tliła się iskierka uczucia do Marii – oraz że potem widział ją zaledwie kilka razy w ciągu ostatnich lat. W końcu to do niej, Liz jeździł raz na rok – nie do Marii.
A Maria – ona była z perkusistą ze swojej kapeli – jakimś facetem który pracował również w MTV. Liz więc wiedziała, że Maria może być zaskoczona – ale nie zszokowana, jeśli ona, Liz i Michael zaczęli by się spotykać. I gdy wprost umierała z chęci pogadania z Marią o tym – szczególnie gdy Maria naciskała ją, by usłyszeć szczegóły jej nieistniejącego życia uczuciowego na każdej możliwej płaszczyźnie – po prostu było jej zbyt niezręcznie.
Podczas trwania przyjęcia Liz kilka razy przyłapała Michaela, gdy się na nią patrzył w nielicznych momentach, rumieniła się wtedy lekko. Zwłaszcza gdy zdawał się być nieśmiały w jej obecności, co tak bardzo kontrastowało z jego zachowaniem podczas ich ostatniego spotkania w Wirginii. Jego ostrożne zachowanie przywołało w jej pamięci innego nieśmiałego chłopaka, po prostu obserwującego ją z drugiej strony Crashdown.
Michael śmiał się przez cały czas z Marią, ale za każdym razem, gdy Liz podnosiła wzrok, napotykała jego oczy pełne nieskrywanego pożądania.
W którymś momencie, gdy wszyscy zaczęli wstawać, chodzić w te i wewte po kolacji, Liz staciła go z oczu, chociaż dosłownie przed chwilą zaproponował jej powrót do jego mieszkania – wtedy jeszcze nie przeprowadził się do Santa Fe.
Gdy zebranie zdawało się zmierzać ku końcowi, Liz wzięła kilka brudnych talerzy i odniosła je do kuchni. Usłyszała jakiś dziwny dźwięk ze schowka. Coś ostrzegało ją przed sprawdzeniem, jakiś instynkt przetrwania – ale zignorowała to i na swoje nieszczęście otworzyła drzwi.
Zobaczyła Michaela i Marię splecionych ze sobą, jej nogi dookoła jego bioder, jego usta na jej karku...
Oboje byli zaskoczeni, gdy promień światła z korytarza padł prosto na ich półnagie ciała. Liz stała nieruchomo, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, aż w końcu wymamrotała niezgrabne “Przepraszam... bardzo przepraszam”, zatrzasnęła drzwi, a na jej twarz wypłynął rumieniec wstydu. Pobiegła na górę do swojego pokoju powstrzymując łzy i wyrzucając sobie to, że pozwoliła sobie mieć nadzieję, że uwierzyła w miłość. Zwłaszcza, gdy nie mogła przestać kochać Maxa. Wszystko inne to było po prostu... udawanie. Imitacja.
Później Michael znalazł ją na jej balkonie, ze wzruszeniem czytającą pierwsze strony jej starego dziennika. Siedziała skulona, otoczona swoimi wspomnieniami o Maxie, przy przewracaniu kartek gładziła delikatnie każdą żółknącą stronę. Michael wyszedł ciężko na balkon przez okno, milczący i pełny aż namacalnego poczucia winy.
-Liz – zaczął przerzucając nogio przez jej małe okno.
-Michael, na Boga, nie mówmy o tym, dobrze? – rzuciła Liz, czując się potwornie głupio.
-Już jej nie kocham.
-Oczywiście, że tak. To Maria. Jest wspaniała – wyrwało się Liz, ale to właśnie myślała.
-Ty jesteś wspaniała... Gdybym wiedział, że mnie wybierzesz, byłbym z tobą do końca życia – powiedział.
-Maria jest stworzona dla ciebie – zaprzeczyła spokojnie, unikając jego przygważdżającego wzroku.
-Ona jest przyzwyczajeniem... Wygodnym przyzwyczajeniem.
-Słuchaj, Michael, przecież wiesz, że zawsze będę kochać tylko jedną osobę – odparła figlarnie Liz, starając się brzmieć z dystansem. Ale to co mówiła było prawdą i Michael musiał to wiedzieć. – Zresztą, sam to Przeczytałeś kilka lat temu w tym właśnie dzienniku – zamachała grubym zeszytem, przypominając mu o tych skradzionych słowach, uczuciach, których on stanowczo nie powinien poznać...
Wydawało się, że słowa te utkwiły między nimi na dobre.
-Mogę cię kochać – głos Michaela stał się bardzo cichy i nadspodziewanie spokojny, gdy tak stał na jej ciemnym balkonie, z dłońmi wbitymi w kieszenie dżinsów. Tak bardzo kontrastował ze wszystkimi jej wspomnieniami o Maxie, stojąc na tym samym balkonie w takiej samej pozcji...
-Nie, Michael – warknęła zamykając z trzaskiem dziennik. Ale nigdy nie zapomniała wyrazu jego twarzy, jego oczu pełnych melancholii, zagubienia i oszołomienia.
Coś, co dopiero powstawało, zostało zduszone w niej tamtej nocy. Tak, jakby jej serce znowu zaczęło żyć, jak kruchy i delikatny krokus przebijający się przez grubą warstwę śniegu. Ale zamknęło się z powrotem, tym razem na zawsze.
***
-Przepraszam – wymamrotał Michael gdzieś sponad jej ramienia, wciskając jednocześnie kubek kawy Starbucka do jej dłoni. Rozejrzał się niespokojnie po galerii, zerknął na ściany i obrazy - jego oczy starannie jej unikały.
Liz zarumieniła się lekko, czując niemiłe napięcie między nimi. Musiała je jakoś rozładować.
-Zasłużyłam na to – odparła cicho. Michael podniósł głowę by cicho zaprzeczyć i ich oczy spotkały się na krótką chwilę, gdy obeszła ladę i chciała do niego podejść. On zaś odsunął się od niej i zatrzymał się przed obrazem Davida Peytona, studiując go uważnie.
Niewypowiedziane słowa elektryzowały powietrze dookoła nich, panowała cisza. Liz czuła, że Michael chciał powiedzieć coś więcej, gdy zamyślonym ruchem odgarnął z czoła włosy. Przez chwilę wydawał się być gotowy do wyrzucenia tego z siebie i Liz zamarła w oczekiwaniu. Ale wtedy jego zachowanie zmieniło się nieco, tak, jakby zrelaksował się trochę.
-Dlaczego ta parszywa bzdura odbiera człowiekowi głos? – zapytał retorycznie, unisząc ironocznie brew i zerkając bokuem na obraz. – Chyba go nie znoszę.
-Dlaczego? – zapytała Liz zdziwiona jego zachowaniem. Zdawała sobie sprawę z tego, jak blisko niej stał, z bliskości jego ciała i jego ciepła. Tak jak Max. Oni byli cieplejsi od zwykłych ludzi, niemalże emanowali ciepłem i siłą.
-Bo jest pretensjonalne – zauważył Michael pociągając łyk kawy ze swojego kubka. – To znaczy, przypomina Chagalla albo coś takiego.
To właśnie było to. Obraz, który w niej utkwił, przywodził jej na myśl coś innego. Praca Davida przypominała dziecięce nieco loty wyobraźni Chagalla, jakby powstała w jakimś ciemnym, ponurym innym świecie, pokręconym i zniekształconym.
-To jest jak... magia – szepnęła patrząc na ręce anioła. Były tak precyzyjne i piękne, uniesione do góry, z długimi, szczupłymi delikatnymi palcami. Takimi, które mogły cię dotknąć i uzdrowić – albo zablokować twoją duszę na zawsze.
Dłonie, które gładziłyby cię po włosach przez całą noc, uspokajając cię dopóki demony nie odejdą...
-Zakochałaś się – Michael odsunął się od niej nieco i zachmurzył się. Obrazy zaczęły przepływać jej przez umysł. Michael przy sztalugach, gwiżdżąc cicho gdy ona spała na jego sofie. Pełny namiętności i pożądania gdy obserwowała go spod pół przymkniętych powiek. Michael nieco zbyt długo dotykający jej policzka by ją obudzić.
Odnalezione uczucie i głośno wypowiedziane.
W końcu zorientowała się, że chodziło mu o to, że zakochała się w obrazie.
-Lepiej dowiedz się, kto to do diabła namalował – burknął Michael. Popatrzyła na niego gdy skierował się w kierunku frontowych drzwi, za którymi zaczynało się robić ciemno. Jego sweter miał dużą dziurę na plecach, wzdłuż jego barku, i przez chwilę ogarnęła ją pokusa by podejść do niego i wsunąć dłoń by dotknąć jego pleców, pogładzić je i wyrazić wszystko to, czego nie była w stanie powiedzieć.
-Wiem, kto to namalował – przyznała patrząc za Michaelem, błagając w duchu, by został jeszcze chwilę... Tylko chwilę... Michael zatrzymał się i odwrócił się do niej powoli, jego brązowe oczy błyszczały zaciekawieniem.
-Nazywa się David Peyton – wyjaśniła. – I ma przysłać jeszcze kilka obrazów przed końcem dnia.
-No cóż, mam nadzieję, że będą równie... magiczne, co ten – mruknął. Znowu wracał do czasów sprzed 10 lat, gdy nigdy się nie zgadzali. Znowu ją zostawiał.
-Ale ja chcę wiedzieć, co ty o nich pomyślisz – jej głos był niemalże niedosłyszalny, a ona sama czuła się bardzo niewielka...
-Nie potrzebujesz mojej opinii, Liz – warknął zimno otwierając drzwi. – Cholera, ty mnie w ogóle nie potrzebujesz.
***
-Czy może mi pan dać adres nadawcy? – zapytała kuriera Liz podpisując pokwitowanie.
Młody chłopak starał się przytrzymać łokciem mały stosik trzech starannie zapakowanych obrazów, papier szeleścił za każdym razem gdy ocierały się o siebie.
-Niestety – odparł podając jej żółty świstek. – Nie jestem upoważniony do udzielania tego typu informacji.
-To jest od Davida Peytona, prawda? – nacisnęła Liz odbierając od niego trzy paczki i przytulając je ostrożnie, tak, jakby to była chińska porcelana. – To on je wysłał, prawda?
-Jeśli to jest napisane na pokwitowaniu – odparł obojętnie kurier kierując się ku drzwiom.
-Naprawdę nie może mi pan dać adresu? – zapytała niezniechęcona Liz, ale kurier potrząsnął przecząco głową. – Niech mi pan chociaż powie, jak on wygląda – zawołała, zaskoczona tym, że usłyszała we własnym głosie nutkę desperacji. – Cokolwiek...? –musiała dowiedzieć się czegoś pewnego o enigmatycznym Davidzie Peytonie, choć nie mogła tego zrozumieć.
Kurier zatrzymał się na chwilę, jego ręka leżała już na szklanych drzwiach. Spojrzał na ziemię zastanawiając się, co może powiedzieć by nie naruczyć przepisów firmy.
-On jest inny – powiedział w końcu. – Zdecydowanie inny. Do zobaczenia później, panno Parker.
Inny. Co to była za odpowiedź? Nie “przystojny”, nie “kaleki”, nie “odpychająco brzydki”. Po prostu... “inny”. Liz poczuła się niesamowicie zaciekawiona, gdy podeszła do lady z paczkami w ramionach. Ułożyła je na szklanym blacie w równym rządku, zauważając, że każda miała na wierzchu prostą, białą kartkę. Pierwsza notatka była napisana nienagannym i starannym pismem – Tutaj Wkładać Obrazy. Nie była pewna, czy jest to polecenie czy tytuł obrazu. Zmarszczyła brwii i przeczytała drugą kartkę.
Przejście w Sen . “No, to z pewnością jest tytuł!” pomyślała z satysfakcją. “I to naprawdę dobry”. Potem przeczytała trzecią kartkę – Jak Dotąd Bez Tytułu P. Parker.
Zastanawiajce, ta właśnie kartka zaintrygowała ją najbardziej. Najprawdopodobniej był to po prostu roboczy tytuł, o czym świadczył brak przecinka, bo teraz niemalże oznajmniał, że była “p. Parker-jak-dotąd-bez-tytułu”. Tak, jakby przez całe życie była jakimś modelem, wzorem, czekającym na Davida Peytona, by nadał jej tytuł. Taki, na który najbardziej zasługiwała. Tak, jakby można było czekać na tytuł.
Liz wyciągnęła rękę i ostrożnie pogładziła papier pierwszej paczki, poczuła szortkie krawędzie. Coś powstrzymywało ją od otworzenia paczki... Którejkolwiek. Zamiast tego przeszła na drugą stronę lady do biurka i napisała krótkiego e-maila do kogoś, kto tak pracowicie opakował obrazy.
Davidzie, właśnie przyszły. Jeszcze ich nie otworzyłam, ale zanim to zrobię, jestem ciekawa tytułów. Może jakieś wyjaśnienie? Są jakoś powiązane? Pozdrawiam,
Liz P.
Liz zadzwoniła do Nowego Jorku, ustalając jeszcze kilka szczegółów przed swoją zbliżającą się podróżą, jej oczy zaś były utkwione w skrzynce mailowej. W końcu przyszła odpowiedź, której tak bardzo wyczekiwała.
“Tutaj Wkładać Obrazy” i “Przejście w Sen” są jakby powiązane... co prawda nie przyszło mi to do głowy, dopóki pani nie zapytała. A jak już było wspomniane, trzeci wymaga tytułu. Może po prostu “Panna Parker”? A tak przy okazji – czy mogę zwracać się do pani “Liz”? Czy też może posuwam się za daleko, jak na kogoś, kogo pani nigdy nie spotkała?
Twój
David
Liz nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego nagle się zarumieniła. Uczucie gorąca ogarnęło jej kark, aż po czubek jej głowy na jego zwykłą propozycję nazwania obrazu “Panna Parker”. I w dodatku jego nieśmiała prośba o pozwolenie na zwracanie się do niej po imieniu... Rumieniła się teraz niczym mała dziewczynka. Przygładziła włosy ręką mając nadzieję, że serce przestanie w końcu bić jak szalone.
Żaden nieznajomy nie był w stanie tak jej zdenerwować, jednak coś w zwięzłych, krótkich listach Davida zaczęło ją... podniecać – i zapadać głęboko w nią, tak jak jego obrazy.
Liz odwróciła się od komputera i odszukała jej mały kieszonkowy scyzoryk. Kilka lat temu na Boże Narodzenie Michael dał jej mały, poręczny, różowy scyzoryk Szwajcarskiej Armii. To był ich niewinny żart, ponieważ zawsze pożyczała od niego jego wielki, stary, na wpół przerdzewiały nóż i nigdy go nie oddawała. Postanowił więc znaleźć gdzieś “dziewczęcy nożyk” pasujący do kobiecej dłoni.
Liz popatrzyła na elegancko ułożone paczki zastanawiając się, którą najpierw otworzyć. Nagle zorientowała się, że myśli o złotych pudełkach i o prezentach Godivy...
Niesamowita ciekawość zdecydowała w końcu za nią – w końcu zdążyła pomyśleć o obrazie “Panna Parker” w ciągu tych kilku krótkich chwil – i przecięła papier pierwszej paczki. Brązowy papier rozsunął się, przyciągając ją bliżej jak nieśmiałego wielbiciela.
Delikatnie rozchyliła brzegi papierowego opakowania i nagle róże i czerwienie nie z tego świata rozpływały się w ostrym krajobrazie. Na dalekim, ledwie zarysowanym wzgórzu stała młoda kobieta. Stała na poszarpanym poszarpanym wzgórzu, spoglądała przez ramię, uchwycona podczas uczieczki. Była owinięta czarnym szalem, niemalże opończą, spoglądała
na płaski teren za sobą. Przypominało to pustynie Nowego Meksyku, z zaskakującymi i niewyraźnymi kolorami. Ale Liz wiedziała, że to nie było dokładnie to. Miała raczej wrażenie, że spogląda w całkowicie inny świat.
Krajobraz był zbyt ostry i brutalny, tak, jakby był stworzony z wysuszonych kości i skał... Teren był wyschnięty i spalony i jednocześnie tajemniczy oraz spokojny. Ten obraz był podobny do poprzedniego z aniołem – było w nim coś, jakaś dziwna mieszanina czegoś tak pięknego, że aż bolesnego z czymś zupełnie innym, nieugiętym i obcym. Liz wypuściła powoli powietrze – i wtedy uświadomiła sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech, gdy spoglądała na niezwykły obraz.
Jej wzrok prześlizgnął się po krajobrazie, zatrzymując się na postaci młodej kobiety. Była otulona w idealnie czarną szatę, po prostu spoglądając gdzieś hen w dal. Liz musiała przyznać, że była ona niesamowicie delikatna i czuła. Kremowa skóra, skontrastowana z mocnymi, migoczącymi niemalże kolorami dookoła niej. Niczym piękność ze Środkowego Wschodu stała unieruchomiona przez krajobraz dookoła niej, teren ze snów. Liz dotknęła dłonią własnej twarzy, z płonącymi policzkami – ta ciemnowłosa piękna kobieta, umieszczona przez Davida w samym środku wiru barw i światła, prawdopodobnie z zamierzenia miała być... nią, Liz Parker...
Czy mogę zwracać się do pani “Liz”?
Czy też może posuwam się za daleko...
Liz potrząsnęła głową i roześmiała się głośno.
-Boże, Parker – zachichotała. – Ostatnio zbyt wiele czasu spędzasz samotnie...
O czym ona myślała? David Peyton był tylko początkującym artystą, ciągle starającym się przyciągnąć jej uwagę jak filister, którym z pewnością był. Przez lata żaden mężczyzna nie spowodował takich rumieńców zaoponował cichy głos. Wiesz przecież, jak długo to trwało. Ale Liz odepchnęła od siebie tę myśl, wyciągając dłoń po kolejny obraz, kierowana niesamowitą ciekawością.
Last edited by Nan on Thu Oct 30, 2003 8:34 am, edited 1 time in total.
Jesteś zmęczona fizycznie czy psychicznie, Nan? Tłumacząc taki piękny tekst stajesz się jej bohaterem. Wchodzisz w duszę Liz. Myślisz jak ona , czujesz jak ona. Przeżywasz razem z nią jej samotność, tęsknotę, rozdarcie...Tworzysz bajkę. Mówiłam ci że to wciąga...Kiedy nie było cię na forum prawie cały dzień, wiedziałam że piszesz...
Dzięki za kolejną część.
Dzięki za kolejną część.
Nie, Eluś, siedziałam na warsztatach dziennikarskich, a zmęczona jestem fizycznie, coś mnie łapie, jest stanowczo za zimno jak dla mnie. A jeśli tłumaczyć, to albo rano, albo wieczorem...
I jak to dobrze, że przeczytałam to przed tłumaczeniem... W ogóle bym się wtedy na tekście nie mogła skupić...
O, Elu, masz może ochotę potłumaczyć Frosta...? Ja się za poezje nie biorę. Więc kto czuje się na siłach zmierzyć się z Frostem...?
I jak to dobrze, że przeczytałam to przed tłumaczeniem... W ogóle bym się wtedy na tekście nie mogła skupić...
O, Elu, masz może ochotę potłumaczyć Frosta...? Ja się za poezje nie biorę. Więc kto czuje się na siłach zmierzyć się z Frostem...?
Nan, a który to wiersz? Bo ja mam tomik Frosta, więc może przypadkiem...
Dzięki za kolejny rozdział...Boze jak ja kocham to opowiadanie...chyba zwariuje i dam mojej mamie do przeczytania...choć z reguły daleka jestem od zasypywania jej roswelliańskimi fanficami nie czuje kobieta bluesa...ale to jest poprostu, w kazdym calu i centymetrze, wyjątkowe...
Dzięki za kolejny rozdział...Boze jak ja kocham to opowiadanie...chyba zwariuje i dam mojej mamie do przeczytania...choć z reguły daleka jestem od zasypywania jej roswelliańskimi fanficami nie czuje kobieta bluesa...ale to jest poprostu, w kazdym calu i centymetrze, wyjątkowe...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
...czyli "Przypadkowy rzut oka w strone gwiazdozbioru"...mam...jest przepiekny...choć nie tak jak "Pustkowia". Przeslę ci dzisiaj, jesli chcesz, ale PM znowu mi nie działa więc posłużę się mailem. Moze być ten z Voile w srodku?
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
A co mi tam, najwyżej później będziecie czekać na kolejne części... Im szybciej to skończę, tym szybciej będę mogła normalnie zająć się szkołą
Antarskie Niebo
Część V
Liz napisała jeszcze szybką notatkę do Davida Peytona wyjaśniającą, dlaczego poczeka do jutra z otwarciem ostatniego obrazu, Tutaj Wkładać Obrazy. Potem dodała jeszcze z szatańskim uśmieszkiem “Twoje obrazy są zbyt specjalne, by otwierać wszystkie na raz”
Liz wiedziała, że to nie było zbyt mądre, jakby flirt, ale mimo wszystko zostawiła to bez zmian.
A on połknął tą uczuciową przynętę...
Panno Parker,
Więc teraz wydziela sobie pani obrazy? Muszę więc zapewnić pani ich stały dopływ, skoro przynoszą pani tyle radości. Cały czas czekam na odpowiedź w sprawie Liz/panno Parker. Myślę, że wolałbym Liz... z całym należytym pani szacunkiem, rzecz jasna.
Twój
David
-“Myślę, że wolałbym Liz” – szepnęła głośno, wstrzymując oddech gdy spoglądała na świeżo otwarte “Przejście w Sen”. Dopóki nie otworzy ostatniego obrazu, ten mógłby obejść się bez drugiego uzupełniającego. Samo “Przejście w Sen” było zaskakujące, i zupełnie inne od pozostałych obrazów Davida, no dobrze, tych, które widziała. Ten był dziwny, bardziej napięty, chociaż było w nim mniej ruchu i uporu a więcej statyczności. Spokój unosił się nad płótnem niczym duch szepczący coś do niej.
Nie wiedzieć czemu, ten obraz przywodził jej na myśl niedzielne popołudnie, kiedy po prostu leżysz do późna w łóżku, czytasz, a kurz tańczy powoli w promieniach słońca.
Kolory nie były aż tak wymowne jak w dwóch poprzednich obrazach. Tutaj było dużo szarości – to chyba była jakaś ściana – ożywionych kilkoma smugami jasnego światła i złocistego pomarańczu. Ten kontrast uderzył ją. Ciemność i światło, fantazja i rzeczywistość. Ten obraz był jakby zaskakującym zestawieniem...
Pod łukami świateł leżał okryty kocem mężczyzna. Wydawało się, że był bez twarzy, pomieszczenie zaś przypominało poniekąd celę więzienną. Wzrok Liz objął znowu całą powierzchnię obrazu.
Szara ściana, światło przebijające się z jednego rogu, mężczyzna leżący na pryczy.
Nagle uświadomiła sobie, że on był w więzieniu. Był otoczony ścianami i miał tylko jedno okno – piękny portal z przelotynym, eterycznym światłem. Przejście w Sen.
Czy chodziło o to, że życie tego mężczyzny było jego więzieniem, a wolność przychodziła jedynie podczas snów? A może jego sny były uwięzione?
Liz musiała się przejść, ten obraz za bardzo ją zakłopotał.
***
Z zainteresowaniem czytała kiedyś o zabytkach sztuki w Pompejach, studiowała to potem pod koniec swojego ostatniego roku. Ale to nie ich sztuka tak są zafascynowała... To chwila, moment uchwycony w czasie, na zawsze skradziony, studium ludzi.
Roześmiane dziecko chwytające dłoń matki, kochankowie spleceni w miłosnym uścisku, całujący się namiętnie przez wieki.
Dwie zdziwione postaci patrzące w niebo, zaskoczenie pojawiło się na ich twarzach, na zawsze zatrzymane przez niespodziewaną lawinę magmy i kamieni.
Czasami ci starożytni pojawiali się na stokach wzgórza we snach Liz, ocienieni świątyniami i ruinami. Postrzępione fragmenty nieba, przyczepione do kolumn i trzepoczące, kochankowie z ulgą zanurzający się w chmurach.
To właśnie przypomniało jej Przejście w Sen. Jej własne nocne freski, stworzone na szarych ścianach jej uśpionego umysłu.
Ale czasami w jej snach pojawiała się noc. Mokre, czarne ulice odbijały światło i ruch na nawierzchni. Miasto. Jak teraz, gdy szła szybko w nocnym świecie Nowego Jorku, otulając się ciaśniej płaszczem. Skręciła w 45 Ulicę i znalazła się w samym sercu Times Square, błyszczącego migoczącymi neonami.
Ciała ludzkie przytulały się do siebie, przemykając obok niej, unikając jej wzroku. I nagle w środku tłumu po drugiej stronie ulicy pojawił się on. Znajome ciemne włosy, tylko nieco dłuższe. Wydawał się być o wiele starszy niż zwykle, jego twarz była pokryta bliznami. Nawet z daleka widziała zarys jego mocnych mięśni, rozpoznała jego skórzaną kurtkę. Max powoli odwrócił się do niej, uśmiechając się nieśmiało, przypominał jej pięknego wojownika który stoczył niewyobrażalną ilość bitew. Zaczęła machać ręką jak szalona, upuszczając swoją aktówkę, jej usta usiłowały uformować jego imię.
-Max! – zawołała głośno; samochody przejeżdżały szybko między nimi, mknący, niekończący się strumień świateł i dźwięków, tłum ludzi przesuwał się między nimi. Max podniósł rękę wskazując na ulicę, ale nie mogła go dokładnie zrozumieć. Na moment opuściła wzrok i spojrzała na mokry nowojorski bruk, mozaikę świateł i ciemności. Gdy podniosła oczy, już go nie było.
-Max! – zawołała głośno, postępując w stronę drugiej strony ulicy, ale tak jak tańczyli tamtej nocy na jej balkonie, gdy obkręcił ją w silnych ramionach jak swoją żonę, zniknął.
Kartki papieru tańczyły na wietrze, przyklejając się do mokrego asfaltu, inne spadały wprost z nieba. Liz opadła na kolana na ulicy, zdeterminowana by odkryć ich znaczenie, tak jak stara się zrozumieć chińskie wróżby.
Samochody zbaczały i omijały ją zaledwie o cale, trąbiąc głośno, gdy po kolei zbierała papiery z ulicy.
Wiatr jednak ciągle je podrywał i unosił ku neonom Times Square’u. Usiłowała je złapać, musiała wiedzieć, jaką przepowiednię jej zostawił.
Nie usłyszała nadjeżdżającej taksówki, nagle została po prostu podrzucona do góry na maskę samochodu i upadła boleśnie na przednią szybę. Czuła przeszywający ból, nie mogła oddychać, nie była wogóle zdolna do poruszenia się.
Małe kartki papieru spływały powoli z nieba i lądowały na jej wyciągniętych, bezwładnych dłoniach. Otwórz Oczy... Tutaj Wkładać Obrazy... Przejście w Sen...
Zagadka rozwiązana, prawda przedstawiona niczym jeden z kolaży Warhola.
Liz jęknęła cicho przerwacając się na łóżku i zerkając na zegarek.
4:34 rano.
“Żadna nowość” pomyślała Liz, czując jak jej serce zaczyna bić jak szalone. Musiała pójść do łazienki, ale irracjonalnie była zbyt przerażona. Zbyt przerażona, by stawić czoło ciemnościom.
Nigdy nie zastanawiała się dokładnie, co tak bardzo przerażało ją w tych ciemnych godzinach nocy. Czy to był Max? Może myślała, że jego bezgraniczny duch kryje się gdzieć w głębi jej mieszkania, tylko czekając, by przeszła obok niego...? Nie, to nie miało sensu. Max kochał ją całym sercem, dlaczegóż więc myśl o jego duchu unoszącym się tak blisko paraliżowała ją strachem...?
Tylko w nocy – upomniała siebie. Tylko wtedy, gdy aksamitne ciemności otulały jej sny, mieszając się z jej pamięcią i wspomnieniami.
Liz zapaliła nocną lampkę, jej wzrok padł na kilka niewielkich zdjęć zatkniętych za lustro. Były tutaj od trzech lat, o czym świadczyły zresztą pozwijane krawędzie.
Sięgnęła po niewielki album ze zdjęciami i zaczęła przewracać kartki.
Był to zresztą prezent urodzinowy od Marii sprzed kilku miesięcy, ze starymi zdjęciami ze szkoły średniej i tymi nowszymi z jej wizyt w Nowym Jorku, kiedy to Maria ciągała ją z jednego wspaniałego przyjęcia na drugie. I w końcu wrzucone kilka niesfornych zdjęć Michaela, który obejmował ją ramieniem i przyciągał ją do siebie zaskakująco blisko podczas otwarcia jego wystawy w jej galerii dwa lata temu. Dlaczego nie zauważyła, jak bardzo to zdjęcie wydawało się być... intymne? Co musiała pomyśleć Maria? – zastanawiała się Liz przeciągając powoli palcem po zdjęciu. Maria dodała te zdjęcia do albumu, tak jakby oczekiwała od Liz, by coś zdeklarowała...
Na pierwszej fotografii Michael patrzył na nią łagodnymi brązowymi oczami pełnymi radości, jego dłoń otaczała jej ramię, tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że ona, Liz Parker, należy do niego. I musiała przyznać, że na tym zdjęciu nie miała nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, oparła głowę na jego ramieniu i na dodatek uśmiechała się... Liz przewróciła stronę i jej wzrok padł na zdjęcie z balu promocyjnego, jej żołądek skręcił się w ósemkę – Max stał za nią, niezręcznie i oficjalnie obejmował ją ramieniem. Wszystko się tak strasznie zmieniło od tamtego czasu... Był taki młody i przystojny, wyglądał tak... niewinnie... co tak dziwnie kontrastowało z tym, co działo się w następnych tygodniach... Jak to możliwe, że mógł aż tak się zmienić i postarzeć w tak krótkim czasie?
Na kolejnej stronie widniało zdjęcie jej i Maxa, siedziała mu na kolanach, jeszcze przed pojawieniem się Tess. Max obejmował ją w talii, a ona opierała się o jego ramiona. Mogła niemalże poczuć zapach jego skórzanej kurtki, tak bliski i delikatny, nawet po tych wszystkich latach.
Liz zamknęła oczy i wciągnęła powietrze, przypominając sobie wszystko.
-Obudź się, Lizzie – wyszeptała jej do ucha Maria kilka tygodni po odlocie Maxa na Antar. – Musisz wstać.
Maria znalazła ją skuloną na łóżku, trzymającą kurczowo jego kurtkę, coś, co wyciągnęła od Isabel tuż po tym, jak zniknął w granolithcie.
-Idź sobie! – zawołała Liz, znowu wtulając twarz w znajomą kurtkę. Cały czas pachniała tak, jak on...
Liz nie wiedziała, ile czasu minęło od tamtego strasznego dnia przed jaskinią, powiedziała rodzicom, że jest chora i zasłoniła okna. A potem spała. Dzień w dzień, otulona miękką kurtyną snów. Spała... Sen jednak nie przynosił jej ukojenia. Obrazy przenikały się i przemieniały jeden w drugi, Future Max, Tess, Max, ona sama... Ale nigdy żadnej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie, nie ważne, jak długo wyciągała dłonie – cały czas były pełne pustych obietnic i przyrzeczeń.
Maria ściągnęła z niej kołdrę i niemalże wyrwała jej kurtkę z rąk.
-Przestań! – krzyknęła Liz, ale Maria nie dała się zniechęcić.
-Liz, kocham cię, ale to musi się skończyć – powiedziała siadając na łóżku.
-Co musi się skończyć? – zapytała Liz wciskając twarz w poduszkę.
-To odtwarzanie w kółko jego śmierci, albo co to w ogóle było.
-Max nie jest martwy – zaoponowała Liz podnosząc głowę.
-Nie, Lizzie, nie jest martwy. Odleciał razem z Tess – przypomniała jej łagodnie patrząc uważnie na jej twarz. – Wiesz, z dziewczyną, z którą się przespał i zrobił jej dziecko.
Liz jęknęła cicho i znowu opadła na łóżko.
-Kiedy wychodziłam z jaskini nie przypuszczałam, że on jednak odleci... Nawet się ze mną nie pożegnał – szepnęła do poduszki. - W ogóle nic nie powiedział... Nie wyjaśnił. Żadnego dlaczego...
-Możesz się nigdy nie dowiedzieć dlaczego.
-Kochał mnie bardziej niż ją... tak mi powiedział. Czytałaś jego list...
Maria położyła się obok Liz, otoczyła ją ramionami i zaczęła gładzić po włosach.
-Liz, Max odleciał dwa tygodnie temu. Przez prawie dwa tygodnie nie wyszłaś z pokoju. Musisz nauczyć się jakoś z tym żyć – powiedziała z łagodnym naciskiem.
-Nie mogę.
-Lizzie, Max chciałby, żebyś żyła. Tego jednego jestem pewna – odparła Maria.
-Mario, to tak strasznie boli... To zabija – powiedziała Liz i mimo woli zaczęła płakać. – Najpierw Alex, teraz Max... Ja już nie mogę.
Liz czuła się tak, jakby ktoś zarzucił jej gruby, ciemny koc na głowę, który krępował ruchy i bezgłośnie dusił.
-Wiem, wiem – mruknęła cicho Maria. – Ale ciągle tu jesteś i musisz do nas dołączyć. Już czas, by wstać z łóżka i zacząć znów oddychać, kotku.
***
Błyszczące ostrze noża wysunęło się z łatwością i Liz przecięła opakowanie ostatniego obrazu, Tutaj Wkładać Obrazy. Prześladowało ją to przez całą noc – w snach i fantazjach. Co przyniesie to ostatnie objawienie...?
Liz niemalże biegła przez całą drogę do galerii, nie mogła doczekać się tej chwili. I czuła pewien rodzaj melancholii, wiedziała przecież, że te nieliczne momenty radości skończą się wraz z otwarciem ostatniego obrazu.
Chyba że David Peton mówił poważnie wspominając o “zasypaniu jej obrazami” – była o obietnica, w której coś zmysłowego spowodowało szybsze bicie jej serca. Tak, jakby obrazy były kosztowne niczym futra albo diamenty – albo nieśpieszne pocałunki kochanków w długą, zimową noc.
Liz odsunęła papier, zerkając niecierpliwie i zastanawiając się, co też takiego w tym ostatnim, niemalże miłosnym podarunku ofiaruje jej David Peyton. Papier osunął się ukazując coś, co przypominało kobiecą sypialnię. Rozrzucony stos kocy i kołder, na środku łóżka zaś leżała szczelnie przykryta kobieta. Chmura ciemnych włosów rozsypała się dookoła jej głowy, ale ona leżała z twarzą wtuloną w poduszkę, z niewidoczną twarzą. Tak, jak tamten uwięziony mężczyzna na poprzednim obrazie leżał na pryczy w swojej celi. Tylko że ona była umieszczona w przyjaznym miejscu, a nie otoczona przez zimne, szare ściany z Przejścia w Sen. Jej pokój był pełem kolorów – śliwkowa waza, słoneczna kołdra, jakieś kwiaty przy łóżku. Jednak na ścianach wisiały ramki i ramy – ale żadna nie miała ani jednego zdjęcia czy obrazu. Tak, jakby ta kobieta bez twarzy nie miała wystarczającej ilości wspomnień czy doświadczeń by wypełnić ramy. Tak, jakby ona sama była niczym biała kartka.
Liz wzdrygnęła się odwracając na bok głowę, ponieważ kobieta na łóżku była zadziwiająco podobna do piękności z kruczoczarnymi włosami z obrazu “Panna Parker” – i na dodatek, w niemalże niedostrzegalny sposób – jej sypialnia była wspomnieniem jej dawnego pokoju nad Crashdown.
***
Isabel zadzwoniła do niej tego samego dnia, kiedy Max odleciał.
Najpierw zwlekali na wzgórzu, przerzucając bezsensownie kamienie i dyskutując o tym, co się stało, a co dla każdego było niepojęte. Nie tylko że Tess zamordowała Alexa, ale również że Max odleciał razem z nią, choć nikt z nich nie potrafił zrozumieć dlaczego. W końcu wszyscy powoli się rozeszli, każdy do siebie by trochę odpocząć. Od kilkunastu dni Liz nie mogła spać, więc położyła się na łóżko, całkowicie zdrętwiała. Było to już co prawda znajome uczucie, dokładnie tak samo czuła się w dzień pogrzebu Alexa, tak, jakby jakaś część niej przestała się ruszać i zamarła. Jak zegar, którego wskazówki cały czas zatrzymały się na jednej godzinie.
Sen sam przyszedł, otulając miękko jej umysł, mieszając głosy w jej głowie. Dźwięk telefonu wstrząsnął ją, usiadła gwałtownie na łóżku i rozejrzała się po pokoju nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje; wyciągnęła się i wzięła telefon z szafki.
-Liz, mam coś dla ciebie. Coś, co Max ci zostawił - głos Isabel był niemalże nie do poznania, tak bardzo zmienił ją smutek.
-Dobrze – odparla Liz czując, jak jej serce ścisnęło się boleśnie. – Zaraz będę.
Poszła do nich na piechotę, mając nadzieję, że to może przywróci jej jaką-taką równowagę, ale gdy dotarła do domu Evansów, było jej tylko strasznie słabo od słońca. Isabel pociągnęa ją szybko do pokoju Maxa.
-Rodzice nic jeszcze nie wiedzą – szepnęła cicho Isabel, łzy zalśniły w jej oczach. – Myślą, że załatwia jakieś sprawy albo coś w tym stylu. Nie wiem, co mam im powiedzieć, nie wiem jak...
-Znajdą jeepa – przypomniała Liz siadając na krawędzi łóżka Maxa. Wszystko nadal tak wyglądało, jakby przed chwilą wyszedł. Nawet na łóżku leżała otwarta książka, tak jakby odłożył ją chwilę wcześniej.
-Nie rozumiem, dlaczego odszedł, Liz – powiedziała cichutko Isabel, podchodząc do jego szafki. – Dlaczego poleciał z Tess wiedząc, co ona zrobiła? – Isabel stała patrząc się tępym wzrokiem na ubrania Maxa, Liz zaś miała wrażenie, że z trudem walczy ze łzami. – Boże, Liz, wiesz, jak bardzo kochał cię mój brat, prawda? Wiesz o tym?
-On nadal mnie kocha – zaoponowała zdławionym głosem. Nie podobało jej się, gdy Isabel używała czasu przeszłego mówiąc o Maxie.
Isabel sięgnęła do szuflady jego biurka i wyjęła cienką białą kopertę.
-Zostawił list do ciebie, Liz. Znalazłam go na jego łóżku gdy wróciłam – Isabel podała jej list, który ta przyjęła niczym pełen poświęcenia podarunek, stary i kruchy. – Myslę, że napisał to przed naszym wyjściem... do jaskini – dodała Isabel.
-Dziękuję – odparła Liz, obracając go w dłoni.
-Moich rodziców nie ma w domu, więc zostawię cię tutaj, dobrze? – zaproponowała Isabel, a Liz skinęła głową, otwierając ostrożnie list. Popatrzyła na kartkę papieru pokrytą starannym pismem Maxa; wydawało jej się, że to było coś więcej niż przyznanie ich miłości, jej łzy rozmazywały słowa. Otarła oczy i zaczęła czytać.
Kochana Liz,
Boże, mam nadzieję, że wiesz, co czuję. Jesteś dla mnie wszystkim i opuszczenie ciebie łamie mi serce. Tyle rzeczy chciałem ci powiedzieć wtedy w jeepie... Nie powinienem był pozwolić ci odejść bez słowa wyjaśnienia z mojej strony, ale tak bardzo się bałem. Bałem się, że zranię cię jeszcze bardziej, jeśli zacząłbym ci tłumaczyć, że poszedłem do Tess, bo myślałem, że... Nie, Liz, nie wiem, czy w ogóle cokolwiek myślałem. Tylko to, że zawsze chciałem być tylko z tobą. I gdy myślałem, że cię straciłem, prawie oszalałem. Przysięgam ci Liz, nigdy potem nie czułem się być normalny... Gdybym cię przycisnął, gdybym zażądał prawdy, zadał więcej pytań, gdybym nadal wierzył... Teraz pozostaje mi tylko załować, że tak łatwo się poddałem. Że zaprzepaściłem naszą szansę.
Nigdy się nie dowiem, dlaczego chciałaś bym uwierzył, że spałaś z
Kyle’m; boję się nawet domyślać. Bo cały czas pchałaś mnie w kierunku Tess, prawda? Jak mogłem tego nie zauważyć??? Jestem idiotą, oto dlaczego. Miałem najpiękniejszą i największą miłość idealnej dziewczyny i odrzuciłem to.
Tess nigdy nie będzie tobą, Liz. Nie jutro, nie za 10 lat. Przez całe życię będę marzył, żeby stała się tobą. Przez całe życie. I przez całe życie będę myślał o tobie, co robisz i czy jesteś szczęśliwa.
Tego właśnie chcę, Liz, chcę, żebyś była szczęśliwa.
Nie zasługuję na twoje przebaczenie, nie mogę cię nawet o to prosić. Ale wiem, że gdyby dano mi drugą szansę, postąpił bym inaczej. Byłabyś pierwszą kobietą, z którą się kochałem, matką mojego pierwszego dziecka. Bo w moim sercu zawsze będziesz pierwsza i najważniejsza, Liz. I chociaż spałem z Tess, moje serce chciało, żeby ona była tobą. Gdziekolwiek teraz polecę, czymkolwiek okaże się Antar – wiem, że ty zawsze będziesz wskazywać mi droge. Nikt nie będzie mógł wymazać cię z mojego serca i umysłu, bo jesteś tam na zawsze. Nie ważne, jak bardzo będzie źle, wiem, że zawsze będę mógł cię poczuć, nawet, gdzy przyjdzie najgorsze... bo część ciebie jest teraz we mnie i nie mogę tego zmienić, nawet, gdybym chciał. Nikt nie może przerwać więzi między tobą a mną. Nawet śmierć.
Nie powiem, że wrócę, Liz. Nie mogę nic przyrzec, bo to nie było by w porządku do ciebie. Jedno co powiem to nieważne, gdzie będę, nieważne, jak długo będę żył, zawsze będę cię kochał.
Zawsze.
Max
Liz wydawało się, że patrzy się na kartkę godzinami, po prostu obserwując jego pismo, ostatnią rzecz, którą od niego dostała. Dopóki nie przyszła Isabel i nie pomogła jej powoli wstać z łóżka, wciskając jej w dłonie kurtkę Maxa by jakoś jej pomóc. Dopóki Maria nie odwiozła jej do domu.
Nieco później tego popołudnia skuliła się na łóżku, trzymając kurczowo jego kurtkę i czytając jego list po raz dziesiąty, dwunasty... I leżała tak przez kilka tygodni.
***
Liz ostrożnie powiesiła Tutaj Wkładać Obrazy na frontowej ścianie galerii, zostawiając troche miejsca na Przejście w Sen tuż obok. Dwie wizje tej samej idei. Jeden prezentował zrujnowane życie, w którym były jednak refeksy nadziei. Drugi – bogaty i pełen zieleni, ale szerzyła się w nim niewytłumaczalna pustka. Mężczyzna i kobieta przypominali awers i rewers tej samej monety...
Liz miała tylko nadzieję, że żaden z tych dwóch obrazów nie był dokładnym odzwierciedleniem jej własnego życia. Że nie przedstawiały jej uczuć, tak, jakby David Peyton mógł zerknąć na samo dno jej duszy, wyciągnąć na światło dzienne wszystkie najgłębsze sekrety jej serca.
Ta myśl spowodowała, że poczuła dziwny, pełen gorąca ucisk w brzuchu. Coś dziwnego przypominającego pożądanie...
Gdy patrzyła na dziewczynę leżącą na rozrzuconym łóżku, niemalże zakopaną pod górą jasnych kołder, zastanawiała się dlaczego David Peyton budził w niej takie uczucia. Liz wyciągnęła dłoń i musnęła palcem pociągnięcia pędzla na mężczyźnie śpiącym na pryczy, jego ciemne włosy, subtelny zarys ramion, każdą smugę farby, zastanawiając się jednocześnie, jak wygląda jego twarz.
Dzwonek nad drzwiami dźwięknął cicho wyrywając Liz z zadumy – mała dziewczyna weszła do galerii trzymając za rękę matkę. Często przychodziły i znała je już nieźle. Matka zajmowała się garncarstwem i od czasu do czasu sprzedawała coś na placu, jej mała córeczka zaś była jej stałym towarzyszem.
-Dzień dobry! – powiedziała wesoło Liz obracającsię w swoim krześle.
-Pada śnieg! – zawołała dziewczynka skacząc radośnie. – Zobacz – dodała wysuwając do Liz rękę w ciepłej rękawiczce, by mogła sama sprawdzić.
-Popatrz na to – uśmiechnęła się Liz, gdy mała dziewczynka obróciła się niespodziewanie w miejscu. Śnieżne płatki zniknęły na jej różowej wełnianej rękawiczce.
-Czy to jest anioł, mamusiu? – zapytała Leila, jej jasne brwii uniosły się do góry z zastanowieniem, kończąc jednocześnie swój piruet tuż przed Otwórz Oczy.
-Tak, kochanie.
-Czy on idzie do nieba ? – zapytała poważnie mała osóbka. – Czy to dlatego on lata, mamo?
-Pewnie tak – odparła matka z cierpliwym uśmiechem.
-Ale to chyba nie jest szczęśliwy anioł – zauważyła dziewczynka.
-Dlaczego tak uważasz? – zapytała Liz ciekawie, podchodząc bliżej Leili. – Może jest szczęśliwy, że odchodzi – zasugerowała.
-Nie, szczęśliwe anioły nigdy nie mają czarnych ubrań. Noszą złote albo różowe. Nigdy czarne – zaoponowała stanowczo mała. Dziewczynka zakręciła się w kolejnym piruecie i zatrzymała się przed Liz.
-Czy ty jesteś szczęśliwym aniołem? – roześmiała się mała Leila patrząc na nią do góry, tak, jakby to było najważniejsze pytanie na świecie.
I z jakiegoś niewiadomego powodu Liz poczuła, jak łzy pojawiają się w jej oczach.
Antarskie Niebo
Część V
Liz napisała jeszcze szybką notatkę do Davida Peytona wyjaśniającą, dlaczego poczeka do jutra z otwarciem ostatniego obrazu, Tutaj Wkładać Obrazy. Potem dodała jeszcze z szatańskim uśmieszkiem “Twoje obrazy są zbyt specjalne, by otwierać wszystkie na raz”
Liz wiedziała, że to nie było zbyt mądre, jakby flirt, ale mimo wszystko zostawiła to bez zmian.
A on połknął tą uczuciową przynętę...
Panno Parker,
Więc teraz wydziela sobie pani obrazy? Muszę więc zapewnić pani ich stały dopływ, skoro przynoszą pani tyle radości. Cały czas czekam na odpowiedź w sprawie Liz/panno Parker. Myślę, że wolałbym Liz... z całym należytym pani szacunkiem, rzecz jasna.
Twój
David
-“Myślę, że wolałbym Liz” – szepnęła głośno, wstrzymując oddech gdy spoglądała na świeżo otwarte “Przejście w Sen”. Dopóki nie otworzy ostatniego obrazu, ten mógłby obejść się bez drugiego uzupełniającego. Samo “Przejście w Sen” było zaskakujące, i zupełnie inne od pozostałych obrazów Davida, no dobrze, tych, które widziała. Ten był dziwny, bardziej napięty, chociaż było w nim mniej ruchu i uporu a więcej statyczności. Spokój unosił się nad płótnem niczym duch szepczący coś do niej.
Nie wiedzieć czemu, ten obraz przywodził jej na myśl niedzielne popołudnie, kiedy po prostu leżysz do późna w łóżku, czytasz, a kurz tańczy powoli w promieniach słońca.
Kolory nie były aż tak wymowne jak w dwóch poprzednich obrazach. Tutaj było dużo szarości – to chyba była jakaś ściana – ożywionych kilkoma smugami jasnego światła i złocistego pomarańczu. Ten kontrast uderzył ją. Ciemność i światło, fantazja i rzeczywistość. Ten obraz był jakby zaskakującym zestawieniem...
Pod łukami świateł leżał okryty kocem mężczyzna. Wydawało się, że był bez twarzy, pomieszczenie zaś przypominało poniekąd celę więzienną. Wzrok Liz objął znowu całą powierzchnię obrazu.
Szara ściana, światło przebijające się z jednego rogu, mężczyzna leżący na pryczy.
Nagle uświadomiła sobie, że on był w więzieniu. Był otoczony ścianami i miał tylko jedno okno – piękny portal z przelotynym, eterycznym światłem. Przejście w Sen.
Czy chodziło o to, że życie tego mężczyzny było jego więzieniem, a wolność przychodziła jedynie podczas snów? A może jego sny były uwięzione?
Liz musiała się przejść, ten obraz za bardzo ją zakłopotał.
***
Z zainteresowaniem czytała kiedyś o zabytkach sztuki w Pompejach, studiowała to potem pod koniec swojego ostatniego roku. Ale to nie ich sztuka tak są zafascynowała... To chwila, moment uchwycony w czasie, na zawsze skradziony, studium ludzi.
Roześmiane dziecko chwytające dłoń matki, kochankowie spleceni w miłosnym uścisku, całujący się namiętnie przez wieki.
Dwie zdziwione postaci patrzące w niebo, zaskoczenie pojawiło się na ich twarzach, na zawsze zatrzymane przez niespodziewaną lawinę magmy i kamieni.
Czasami ci starożytni pojawiali się na stokach wzgórza we snach Liz, ocienieni świątyniami i ruinami. Postrzępione fragmenty nieba, przyczepione do kolumn i trzepoczące, kochankowie z ulgą zanurzający się w chmurach.
To właśnie przypomniało jej Przejście w Sen. Jej własne nocne freski, stworzone na szarych ścianach jej uśpionego umysłu.
Ale czasami w jej snach pojawiała się noc. Mokre, czarne ulice odbijały światło i ruch na nawierzchni. Miasto. Jak teraz, gdy szła szybko w nocnym świecie Nowego Jorku, otulając się ciaśniej płaszczem. Skręciła w 45 Ulicę i znalazła się w samym sercu Times Square, błyszczącego migoczącymi neonami.
Ciała ludzkie przytulały się do siebie, przemykając obok niej, unikając jej wzroku. I nagle w środku tłumu po drugiej stronie ulicy pojawił się on. Znajome ciemne włosy, tylko nieco dłuższe. Wydawał się być o wiele starszy niż zwykle, jego twarz była pokryta bliznami. Nawet z daleka widziała zarys jego mocnych mięśni, rozpoznała jego skórzaną kurtkę. Max powoli odwrócił się do niej, uśmiechając się nieśmiało, przypominał jej pięknego wojownika który stoczył niewyobrażalną ilość bitew. Zaczęła machać ręką jak szalona, upuszczając swoją aktówkę, jej usta usiłowały uformować jego imię.
-Max! – zawołała głośno; samochody przejeżdżały szybko między nimi, mknący, niekończący się strumień świateł i dźwięków, tłum ludzi przesuwał się między nimi. Max podniósł rękę wskazując na ulicę, ale nie mogła go dokładnie zrozumieć. Na moment opuściła wzrok i spojrzała na mokry nowojorski bruk, mozaikę świateł i ciemności. Gdy podniosła oczy, już go nie było.
-Max! – zawołała głośno, postępując w stronę drugiej strony ulicy, ale tak jak tańczyli tamtej nocy na jej balkonie, gdy obkręcił ją w silnych ramionach jak swoją żonę, zniknął.
Kartki papieru tańczyły na wietrze, przyklejając się do mokrego asfaltu, inne spadały wprost z nieba. Liz opadła na kolana na ulicy, zdeterminowana by odkryć ich znaczenie, tak jak stara się zrozumieć chińskie wróżby.
Samochody zbaczały i omijały ją zaledwie o cale, trąbiąc głośno, gdy po kolei zbierała papiery z ulicy.
Wiatr jednak ciągle je podrywał i unosił ku neonom Times Square’u. Usiłowała je złapać, musiała wiedzieć, jaką przepowiednię jej zostawił.
Nie usłyszała nadjeżdżającej taksówki, nagle została po prostu podrzucona do góry na maskę samochodu i upadła boleśnie na przednią szybę. Czuła przeszywający ból, nie mogła oddychać, nie była wogóle zdolna do poruszenia się.
Małe kartki papieru spływały powoli z nieba i lądowały na jej wyciągniętych, bezwładnych dłoniach. Otwórz Oczy... Tutaj Wkładać Obrazy... Przejście w Sen...
Zagadka rozwiązana, prawda przedstawiona niczym jeden z kolaży Warhola.
Liz jęknęła cicho przerwacając się na łóżku i zerkając na zegarek.
4:34 rano.
“Żadna nowość” pomyślała Liz, czując jak jej serce zaczyna bić jak szalone. Musiała pójść do łazienki, ale irracjonalnie była zbyt przerażona. Zbyt przerażona, by stawić czoło ciemnościom.
Nigdy nie zastanawiała się dokładnie, co tak bardzo przerażało ją w tych ciemnych godzinach nocy. Czy to był Max? Może myślała, że jego bezgraniczny duch kryje się gdzieć w głębi jej mieszkania, tylko czekając, by przeszła obok niego...? Nie, to nie miało sensu. Max kochał ją całym sercem, dlaczegóż więc myśl o jego duchu unoszącym się tak blisko paraliżowała ją strachem...?
Tylko w nocy – upomniała siebie. Tylko wtedy, gdy aksamitne ciemności otulały jej sny, mieszając się z jej pamięcią i wspomnieniami.
Liz zapaliła nocną lampkę, jej wzrok padł na kilka niewielkich zdjęć zatkniętych za lustro. Były tutaj od trzech lat, o czym świadczyły zresztą pozwijane krawędzie.
Sięgnęła po niewielki album ze zdjęciami i zaczęła przewracać kartki.
Był to zresztą prezent urodzinowy od Marii sprzed kilku miesięcy, ze starymi zdjęciami ze szkoły średniej i tymi nowszymi z jej wizyt w Nowym Jorku, kiedy to Maria ciągała ją z jednego wspaniałego przyjęcia na drugie. I w końcu wrzucone kilka niesfornych zdjęć Michaela, który obejmował ją ramieniem i przyciągał ją do siebie zaskakująco blisko podczas otwarcia jego wystawy w jej galerii dwa lata temu. Dlaczego nie zauważyła, jak bardzo to zdjęcie wydawało się być... intymne? Co musiała pomyśleć Maria? – zastanawiała się Liz przeciągając powoli palcem po zdjęciu. Maria dodała te zdjęcia do albumu, tak jakby oczekiwała od Liz, by coś zdeklarowała...
Na pierwszej fotografii Michael patrzył na nią łagodnymi brązowymi oczami pełnymi radości, jego dłoń otaczała jej ramię, tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że ona, Liz Parker, należy do niego. I musiała przyznać, że na tym zdjęciu nie miała nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, oparła głowę na jego ramieniu i na dodatek uśmiechała się... Liz przewróciła stronę i jej wzrok padł na zdjęcie z balu promocyjnego, jej żołądek skręcił się w ósemkę – Max stał za nią, niezręcznie i oficjalnie obejmował ją ramieniem. Wszystko się tak strasznie zmieniło od tamtego czasu... Był taki młody i przystojny, wyglądał tak... niewinnie... co tak dziwnie kontrastowało z tym, co działo się w następnych tygodniach... Jak to możliwe, że mógł aż tak się zmienić i postarzeć w tak krótkim czasie?
Na kolejnej stronie widniało zdjęcie jej i Maxa, siedziała mu na kolanach, jeszcze przed pojawieniem się Tess. Max obejmował ją w talii, a ona opierała się o jego ramiona. Mogła niemalże poczuć zapach jego skórzanej kurtki, tak bliski i delikatny, nawet po tych wszystkich latach.
Liz zamknęła oczy i wciągnęła powietrze, przypominając sobie wszystko.
-Obudź się, Lizzie – wyszeptała jej do ucha Maria kilka tygodni po odlocie Maxa na Antar. – Musisz wstać.
Maria znalazła ją skuloną na łóżku, trzymającą kurczowo jego kurtkę, coś, co wyciągnęła od Isabel tuż po tym, jak zniknął w granolithcie.
-Idź sobie! – zawołała Liz, znowu wtulając twarz w znajomą kurtkę. Cały czas pachniała tak, jak on...
Liz nie wiedziała, ile czasu minęło od tamtego strasznego dnia przed jaskinią, powiedziała rodzicom, że jest chora i zasłoniła okna. A potem spała. Dzień w dzień, otulona miękką kurtyną snów. Spała... Sen jednak nie przynosił jej ukojenia. Obrazy przenikały się i przemieniały jeden w drugi, Future Max, Tess, Max, ona sama... Ale nigdy żadnej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie, nie ważne, jak długo wyciągała dłonie – cały czas były pełne pustych obietnic i przyrzeczeń.
Maria ściągnęła z niej kołdrę i niemalże wyrwała jej kurtkę z rąk.
-Przestań! – krzyknęła Liz, ale Maria nie dała się zniechęcić.
-Liz, kocham cię, ale to musi się skończyć – powiedziała siadając na łóżku.
-Co musi się skończyć? – zapytała Liz wciskając twarz w poduszkę.
-To odtwarzanie w kółko jego śmierci, albo co to w ogóle było.
-Max nie jest martwy – zaoponowała Liz podnosząc głowę.
-Nie, Lizzie, nie jest martwy. Odleciał razem z Tess – przypomniała jej łagodnie patrząc uważnie na jej twarz. – Wiesz, z dziewczyną, z którą się przespał i zrobił jej dziecko.
Liz jęknęła cicho i znowu opadła na łóżko.
-Kiedy wychodziłam z jaskini nie przypuszczałam, że on jednak odleci... Nawet się ze mną nie pożegnał – szepnęła do poduszki. - W ogóle nic nie powiedział... Nie wyjaśnił. Żadnego dlaczego...
-Możesz się nigdy nie dowiedzieć dlaczego.
-Kochał mnie bardziej niż ją... tak mi powiedział. Czytałaś jego list...
Maria położyła się obok Liz, otoczyła ją ramionami i zaczęła gładzić po włosach.
-Liz, Max odleciał dwa tygodnie temu. Przez prawie dwa tygodnie nie wyszłaś z pokoju. Musisz nauczyć się jakoś z tym żyć – powiedziała z łagodnym naciskiem.
-Nie mogę.
-Lizzie, Max chciałby, żebyś żyła. Tego jednego jestem pewna – odparła Maria.
-Mario, to tak strasznie boli... To zabija – powiedziała Liz i mimo woli zaczęła płakać. – Najpierw Alex, teraz Max... Ja już nie mogę.
Liz czuła się tak, jakby ktoś zarzucił jej gruby, ciemny koc na głowę, który krępował ruchy i bezgłośnie dusił.
-Wiem, wiem – mruknęła cicho Maria. – Ale ciągle tu jesteś i musisz do nas dołączyć. Już czas, by wstać z łóżka i zacząć znów oddychać, kotku.
***
Błyszczące ostrze noża wysunęło się z łatwością i Liz przecięła opakowanie ostatniego obrazu, Tutaj Wkładać Obrazy. Prześladowało ją to przez całą noc – w snach i fantazjach. Co przyniesie to ostatnie objawienie...?
Liz niemalże biegła przez całą drogę do galerii, nie mogła doczekać się tej chwili. I czuła pewien rodzaj melancholii, wiedziała przecież, że te nieliczne momenty radości skończą się wraz z otwarciem ostatniego obrazu.
Chyba że David Peton mówił poważnie wspominając o “zasypaniu jej obrazami” – była o obietnica, w której coś zmysłowego spowodowało szybsze bicie jej serca. Tak, jakby obrazy były kosztowne niczym futra albo diamenty – albo nieśpieszne pocałunki kochanków w długą, zimową noc.
Liz odsunęła papier, zerkając niecierpliwie i zastanawiając się, co też takiego w tym ostatnim, niemalże miłosnym podarunku ofiaruje jej David Peyton. Papier osunął się ukazując coś, co przypominało kobiecą sypialnię. Rozrzucony stos kocy i kołder, na środku łóżka zaś leżała szczelnie przykryta kobieta. Chmura ciemnych włosów rozsypała się dookoła jej głowy, ale ona leżała z twarzą wtuloną w poduszkę, z niewidoczną twarzą. Tak, jak tamten uwięziony mężczyzna na poprzednim obrazie leżał na pryczy w swojej celi. Tylko że ona była umieszczona w przyjaznym miejscu, a nie otoczona przez zimne, szare ściany z Przejścia w Sen. Jej pokój był pełem kolorów – śliwkowa waza, słoneczna kołdra, jakieś kwiaty przy łóżku. Jednak na ścianach wisiały ramki i ramy – ale żadna nie miała ani jednego zdjęcia czy obrazu. Tak, jakby ta kobieta bez twarzy nie miała wystarczającej ilości wspomnień czy doświadczeń by wypełnić ramy. Tak, jakby ona sama była niczym biała kartka.
Liz wzdrygnęła się odwracając na bok głowę, ponieważ kobieta na łóżku była zadziwiająco podobna do piękności z kruczoczarnymi włosami z obrazu “Panna Parker” – i na dodatek, w niemalże niedostrzegalny sposób – jej sypialnia była wspomnieniem jej dawnego pokoju nad Crashdown.
***
Isabel zadzwoniła do niej tego samego dnia, kiedy Max odleciał.
Najpierw zwlekali na wzgórzu, przerzucając bezsensownie kamienie i dyskutując o tym, co się stało, a co dla każdego było niepojęte. Nie tylko że Tess zamordowała Alexa, ale również że Max odleciał razem z nią, choć nikt z nich nie potrafił zrozumieć dlaczego. W końcu wszyscy powoli się rozeszli, każdy do siebie by trochę odpocząć. Od kilkunastu dni Liz nie mogła spać, więc położyła się na łóżko, całkowicie zdrętwiała. Było to już co prawda znajome uczucie, dokładnie tak samo czuła się w dzień pogrzebu Alexa, tak, jakby jakaś część niej przestała się ruszać i zamarła. Jak zegar, którego wskazówki cały czas zatrzymały się na jednej godzinie.
Sen sam przyszedł, otulając miękko jej umysł, mieszając głosy w jej głowie. Dźwięk telefonu wstrząsnął ją, usiadła gwałtownie na łóżku i rozejrzała się po pokoju nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje; wyciągnęła się i wzięła telefon z szafki.
-Liz, mam coś dla ciebie. Coś, co Max ci zostawił - głos Isabel był niemalże nie do poznania, tak bardzo zmienił ją smutek.
-Dobrze – odparla Liz czując, jak jej serce ścisnęło się boleśnie. – Zaraz będę.
Poszła do nich na piechotę, mając nadzieję, że to może przywróci jej jaką-taką równowagę, ale gdy dotarła do domu Evansów, było jej tylko strasznie słabo od słońca. Isabel pociągnęa ją szybko do pokoju Maxa.
-Rodzice nic jeszcze nie wiedzą – szepnęła cicho Isabel, łzy zalśniły w jej oczach. – Myślą, że załatwia jakieś sprawy albo coś w tym stylu. Nie wiem, co mam im powiedzieć, nie wiem jak...
-Znajdą jeepa – przypomniała Liz siadając na krawędzi łóżka Maxa. Wszystko nadal tak wyglądało, jakby przed chwilą wyszedł. Nawet na łóżku leżała otwarta książka, tak jakby odłożył ją chwilę wcześniej.
-Nie rozumiem, dlaczego odszedł, Liz – powiedziała cichutko Isabel, podchodząc do jego szafki. – Dlaczego poleciał z Tess wiedząc, co ona zrobiła? – Isabel stała patrząc się tępym wzrokiem na ubrania Maxa, Liz zaś miała wrażenie, że z trudem walczy ze łzami. – Boże, Liz, wiesz, jak bardzo kochał cię mój brat, prawda? Wiesz o tym?
-On nadal mnie kocha – zaoponowała zdławionym głosem. Nie podobało jej się, gdy Isabel używała czasu przeszłego mówiąc o Maxie.
Isabel sięgnęła do szuflady jego biurka i wyjęła cienką białą kopertę.
-Zostawił list do ciebie, Liz. Znalazłam go na jego łóżku gdy wróciłam – Isabel podała jej list, który ta przyjęła niczym pełen poświęcenia podarunek, stary i kruchy. – Myslę, że napisał to przed naszym wyjściem... do jaskini – dodała Isabel.
-Dziękuję – odparła Liz, obracając go w dłoni.
-Moich rodziców nie ma w domu, więc zostawię cię tutaj, dobrze? – zaproponowała Isabel, a Liz skinęła głową, otwierając ostrożnie list. Popatrzyła na kartkę papieru pokrytą starannym pismem Maxa; wydawało jej się, że to było coś więcej niż przyznanie ich miłości, jej łzy rozmazywały słowa. Otarła oczy i zaczęła czytać.
Kochana Liz,
Boże, mam nadzieję, że wiesz, co czuję. Jesteś dla mnie wszystkim i opuszczenie ciebie łamie mi serce. Tyle rzeczy chciałem ci powiedzieć wtedy w jeepie... Nie powinienem był pozwolić ci odejść bez słowa wyjaśnienia z mojej strony, ale tak bardzo się bałem. Bałem się, że zranię cię jeszcze bardziej, jeśli zacząłbym ci tłumaczyć, że poszedłem do Tess, bo myślałem, że... Nie, Liz, nie wiem, czy w ogóle cokolwiek myślałem. Tylko to, że zawsze chciałem być tylko z tobą. I gdy myślałem, że cię straciłem, prawie oszalałem. Przysięgam ci Liz, nigdy potem nie czułem się być normalny... Gdybym cię przycisnął, gdybym zażądał prawdy, zadał więcej pytań, gdybym nadal wierzył... Teraz pozostaje mi tylko załować, że tak łatwo się poddałem. Że zaprzepaściłem naszą szansę.
Nigdy się nie dowiem, dlaczego chciałaś bym uwierzył, że spałaś z
Kyle’m; boję się nawet domyślać. Bo cały czas pchałaś mnie w kierunku Tess, prawda? Jak mogłem tego nie zauważyć??? Jestem idiotą, oto dlaczego. Miałem najpiękniejszą i największą miłość idealnej dziewczyny i odrzuciłem to.
Tess nigdy nie będzie tobą, Liz. Nie jutro, nie za 10 lat. Przez całe życię będę marzył, żeby stała się tobą. Przez całe życie. I przez całe życie będę myślał o tobie, co robisz i czy jesteś szczęśliwa.
Tego właśnie chcę, Liz, chcę, żebyś była szczęśliwa.
Nie zasługuję na twoje przebaczenie, nie mogę cię nawet o to prosić. Ale wiem, że gdyby dano mi drugą szansę, postąpił bym inaczej. Byłabyś pierwszą kobietą, z którą się kochałem, matką mojego pierwszego dziecka. Bo w moim sercu zawsze będziesz pierwsza i najważniejsza, Liz. I chociaż spałem z Tess, moje serce chciało, żeby ona była tobą. Gdziekolwiek teraz polecę, czymkolwiek okaże się Antar – wiem, że ty zawsze będziesz wskazywać mi droge. Nikt nie będzie mógł wymazać cię z mojego serca i umysłu, bo jesteś tam na zawsze. Nie ważne, jak bardzo będzie źle, wiem, że zawsze będę mógł cię poczuć, nawet, gdzy przyjdzie najgorsze... bo część ciebie jest teraz we mnie i nie mogę tego zmienić, nawet, gdybym chciał. Nikt nie może przerwać więzi między tobą a mną. Nawet śmierć.
Nie powiem, że wrócę, Liz. Nie mogę nic przyrzec, bo to nie było by w porządku do ciebie. Jedno co powiem to nieważne, gdzie będę, nieważne, jak długo będę żył, zawsze będę cię kochał.
Zawsze.
Max
Liz wydawało się, że patrzy się na kartkę godzinami, po prostu obserwując jego pismo, ostatnią rzecz, którą od niego dostała. Dopóki nie przyszła Isabel i nie pomogła jej powoli wstać z łóżka, wciskając jej w dłonie kurtkę Maxa by jakoś jej pomóc. Dopóki Maria nie odwiozła jej do domu.
Nieco później tego popołudnia skuliła się na łóżku, trzymając kurczowo jego kurtkę i czytając jego list po raz dziesiąty, dwunasty... I leżała tak przez kilka tygodni.
***
Liz ostrożnie powiesiła Tutaj Wkładać Obrazy na frontowej ścianie galerii, zostawiając troche miejsca na Przejście w Sen tuż obok. Dwie wizje tej samej idei. Jeden prezentował zrujnowane życie, w którym były jednak refeksy nadziei. Drugi – bogaty i pełen zieleni, ale szerzyła się w nim niewytłumaczalna pustka. Mężczyzna i kobieta przypominali awers i rewers tej samej monety...
Liz miała tylko nadzieję, że żaden z tych dwóch obrazów nie był dokładnym odzwierciedleniem jej własnego życia. Że nie przedstawiały jej uczuć, tak, jakby David Peyton mógł zerknąć na samo dno jej duszy, wyciągnąć na światło dzienne wszystkie najgłębsze sekrety jej serca.
Ta myśl spowodowała, że poczuła dziwny, pełen gorąca ucisk w brzuchu. Coś dziwnego przypominającego pożądanie...
Gdy patrzyła na dziewczynę leżącą na rozrzuconym łóżku, niemalże zakopaną pod górą jasnych kołder, zastanawiała się dlaczego David Peyton budził w niej takie uczucia. Liz wyciągnęła dłoń i musnęła palcem pociągnięcia pędzla na mężczyźnie śpiącym na pryczy, jego ciemne włosy, subtelny zarys ramion, każdą smugę farby, zastanawiając się jednocześnie, jak wygląda jego twarz.
Dzwonek nad drzwiami dźwięknął cicho wyrywając Liz z zadumy – mała dziewczyna weszła do galerii trzymając za rękę matkę. Często przychodziły i znała je już nieźle. Matka zajmowała się garncarstwem i od czasu do czasu sprzedawała coś na placu, jej mała córeczka zaś była jej stałym towarzyszem.
-Dzień dobry! – powiedziała wesoło Liz obracającsię w swoim krześle.
-Pada śnieg! – zawołała dziewczynka skacząc radośnie. – Zobacz – dodała wysuwając do Liz rękę w ciepłej rękawiczce, by mogła sama sprawdzić.
-Popatrz na to – uśmiechnęła się Liz, gdy mała dziewczynka obróciła się niespodziewanie w miejscu. Śnieżne płatki zniknęły na jej różowej wełnianej rękawiczce.
-Czy to jest anioł, mamusiu? – zapytała Leila, jej jasne brwii uniosły się do góry z zastanowieniem, kończąc jednocześnie swój piruet tuż przed Otwórz Oczy.
-Tak, kochanie.
-Czy on idzie do nieba ? – zapytała poważnie mała osóbka. – Czy to dlatego on lata, mamo?
-Pewnie tak – odparła matka z cierpliwym uśmiechem.
-Ale to chyba nie jest szczęśliwy anioł – zauważyła dziewczynka.
-Dlaczego tak uważasz? – zapytała Liz ciekawie, podchodząc bliżej Leili. – Może jest szczęśliwy, że odchodzi – zasugerowała.
-Nie, szczęśliwe anioły nigdy nie mają czarnych ubrań. Noszą złote albo różowe. Nigdy czarne – zaoponowała stanowczo mała. Dziewczynka zakręciła się w kolejnym piruecie i zatrzymała się przed Liz.
-Czy ty jesteś szczęśliwym aniołem? – roześmiała się mała Leila patrząc na nią do góry, tak, jakby to było najważniejsze pytanie na świecie.
I z jakiegoś niewiadomego powodu Liz poczuła, jak łzy pojawiają się w jej oczach.
Last edited by Nan on Thu Oct 30, 2003 8:31 am, edited 1 time in total.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 26 guests