Witajcie, po tygodniowej przerwie wracamy do Objawienia.
*******
Część 6
*******
Drzwi do gabinetu dyrektora otworzyły się i wychyliła się z nich głowa pana Rinaldi - Panna Parker?
Liz wstała nerwowo – To ja – odezwała się nieśmiało. Nigdy w okresie nauki nie była wzywana do dyrektora. No, może z wyjątkiem, kiedy wraz z Maxem została przyłapana na pieszczotach w składziku, ale to było tak dawno. Kiedy dziesięć minut wcześniej przyszła po nią sekretarka aby ją wywołać z klasy, sądziła że to pomyłka.
Dyrektor zaszczycił ją uśmiechem pod małym, wypielęgnowanym wąsem – Wejdź proszę i usiądź – przepuścił ją przez sobą, zamknął drzwi i opadł na stojące za biurkiem obite skórą krzesło.
Liz położyła plecak na podłodze, przycupnęła na jednym z dwóch krzeseł, upewniając się czy sukienka nie zwinęła się za bardzo wokół brzucha. Odpowiednie cięcia zasłaniały starannie ciążę ale nawet ona nie dokona cudów. Prawie pięć miesięcy - niewiele można było już ukryć.
- Więc panno Parker, dobrze się pani bawi na Florydzie ? - Dr Rinaldi założył okulary, podniósł leżącą na biurku teczkę z dokumentami. Rzucał na nią okiem zerkając jednocześnie spoza okularów - Mieszkasz ze swoją ciotką, mam rację ?
- Bardzo mi się tu podoba – odpowiedziała – tak, mieszkam ze swoją ciotką – miała w głowie mętlik. Została tutaj poproszona bo była nową uczennicą ? Może dyrektor rutynowo spotyka się ze swoimi podopiecznymi aby się więcej o nich dowiedzieć. To miało by sens ale nie była przekonana.
- Jak klasa ? Nauczyciele chwalą twoje prace i jestem pewien, że nie będziesz miała żadnych kłopotów.
- Klasa jest świetna, czy jest coś nie w porządku ? – próbowała nie marszczyć brwi.
- Nie, absolutnie nie. Z notatek widzę, że w swojej starej szkole byłaś prymusem - Rinaldi położył dokumenty Liz, zdjął okulary pocierając nos.
- Przepraszam Dr Rinaldi, ale po co zostałam tutaj wezwana ?
Dyrektor westchnął – Masz rację. Przejdę do rzeczy . Były pewne donosy....
- Na mnie, od moich nauczycieli ?
- Nie, od twoich klasowych kolegów. I także ich rodziców.
Dyrektor długą chwilę spoglądał na nią, potem oparł się wygodnie – Myślę, że wiesz...będę szczery, Liz – mówił niemal ojcowskim tonem - To publiczna szkoła średnia a naszym obowiązkiem jest przekazywać wiedzę. Uczniowie tacy jak ty mają możliwości korzystania z nauki w systemie akademickim i nadprogramowym. Osobiście, jestem bardzo zadowolony, że w tej sytuacji dalej kontynuujesz naukę. Znam wiele młodych dziewcząt, które rzuciły szkołę pozostając w domu. Potem tego żałowały.
Liz wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze - Z tego co pan mówi tych ludzi mniej szokuje fakt, że pomimo ciąży chodzę do szkoły, jak to że się w tej sprawie nic nie robi – powiedziała bez ogródek.
- Coś w tym rodzaju – zgodził się – Oficjalnie. A mniej oficjalnie - nie chodzi o to co nosisz pod sukienką, przepraszam za szczerość - ale to co masz w głowie.
- Staram się zrozumieć...
- To mała szkoła – mówił Rinaldi - Większość uczniów chodzi tu od dziecka, znają się i wiedzą na co ich stać – i nagle zjawiasz się ty, uczennica z najwyższą skalą ocen, burząc dotychczasowy porządek. To zagrożenie dla przeciętniactwa. Dlatego łatwiej im zarzucić ci obrazę moralności niż niepokoić się ponoszeniem przez ciebie poprzeczki w górę.
- Pan żartuje – mruknęła Liz .
- Obawiam się że nie.
- Nie wiedziałam. Wszyscy wydawali się tacy mili.
- Na pewno, ale to nie znaczy że nie woleli by żebyś przeniosła się do szkoły wieczorowej lub zupełnie z niej zrezygnowała.
- Rozumiem...
- Możesz mi powiedzieć, kiedy nastąpi rozwiązanie – zapytał spokojnie.
Liz potrząsnęła głową - Około lipca. Sądzę, że wszystko pójdzie dobrze..
- Razem z dzieckiem zamierzasz zostać na Florydzie ?
- Myśli pan, że lepiej głośno mówić, że skończę szkołę w Roswell ? – zapytała gorzko.
- Jesteś mądrą, młodą kobietą – uśmiechnął się.
- Naprawdę nie zastanawiałam się jeszcze nad tym – odpowiedziała mu - bardzo tęsknię za moimi przyjaciółmi i rodziną.
Dyrektor kiwnął głową – Nie próbuję na ciebie wpływać, jesteś cennym dla nas nabytkiem, panno Parker – dla szkoły, swoich rodziców, nie mówiąc o mnie. Byłbym dumny móc wręczyć ci dyplom ukończenia szkoły w czerwcu. Powinnaś pozostać z nami. Proszę zrozum, chciałem abyś tylko wiedziała czego możesz się spodziewać. Ludzie potrafią być okrutni – wstał.
Liz z wdzięcznością ujęła wyciągniętą rękę – Dziękuję za zaufanie - powiedziała.
- To dla mnie przyjemność. Życzę ci szczęścia, młoda damo. Pamiętaj, że zrobię wszystko aby ci pomóc.
- Dziękuję.
**********
Liz z impetem weszła do pokoju, rzuciła plecak na łóżko i wyciągnęła się obok. Wyszła po ostatnim dzwonku i znalazła w samochodzie ciotki ulotkę o świadomym rodzicielstwie. Widok, który skutecznie wywiał z niej jakiekolwiek ciepłe uczucia po rozmowie z dyrektorem szkoły. Parking pełen był uczniów, nie wiadomo kto to zostawił. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nie przyglądał się jak to przyjęła. Jakby jej tam nie było.
Nie chciała uchodzić za świętą. Jednak nigdy nie wyobrażała sobie że będzie tak bezdusznie potraktowana przez kolegów z klasy szczególnie jeżeli chodziło o naukę. To było czyste tchórzostwo bo nikt nie powiedział jej tego w oczy.
W głębi serca wiedziała że to nie jest ważne. Jej celem nie było zdobywać przyjaciół czy ich aprobaty, ale to nie pomagało pozbyć się żalu jaki głęboko odczuwała. Był źródłem dodatkowego bólu którym żyła codziennie, pogłębiając jeszcze bardzie tęsknotę za przyjaciółmi i rodzicami. Nigdy przedtem nie czuła się tak samotna.
Spojrzała na zegarek, przesiedziała tak rozmyślając blisko pół godziny. Miała pomóc ciotce napisać list, zaoferowała się ugotować obiad a wszystko na co miała teraz ochotę to ukryć się pod kocem. Zerwała się z łóżka, przebrała w luźną białą koszulkę i bladoniebieskie, bawełniane getry poluzowane w pasie. Koszulka sięgała bioder ukrywając brzuch. Zabrała książkę do historii, telefon komórkowy i zeszła na dół do małego biura ciotki.
Kiedy Liz przyjechała po raz pierwszy na Florydę, udało jej się z małym szczęściem znaleźć pracę. Polegała na załatwianiu dla turystów jakiś niewielkich spraw związanych z ich interesami i pomogło potem prowadzić w ograniczonym czasie biuro Członkini kongresu, Whitaker. Teraz sekretarka ciotki wyjechała na kilka miesięcy i Liz z wdzięcznością skorzystała z oferty ciotki aby ją zastąpić i zarobić trochę pieniędzy. Po szaleństwach w Crashdown znalazła spokojną, niemal nudną pracę co zapełniało czas na resztę popołudnia przy porządkowaniu dokumentów, przepisywaniu pism i odpowiadaniu na nieliczne telefony pacjentów Rachel. To pozwalało także zająć się nauką, kiedy w czasie przerwy ciotka wychodziła pogawędzić.
Liz położyła rzeczy na biurku i zaczęła sortować pocztę. Za chwilę, drzwi biura otworzyły się i weszła ciotka.
- Wszystko w porządku ? – zapytała pochylając się nad stertą kopert i magazynów.
- Prawie same rachunki – odpowiedziała Liz - tutaj jest coś na konferencji w Denver – pokazała jej broszurę.
Rachel spojrzała na okładkę i zmarszczyła nos – Nie, aż do października. Nie wiedzą jak tam teraz zimno ?
- Sadzę, że mają ochotę pojeździć na nartach – roześmiała się Liz.
- Nie ja. Wolę codziennie bilard - wrzuciła ulotkę do kosza i siadła na krawędzi biurka Liz – Jak w szkole ?
Wzruszyła ramionami - Miewałam lepsze dni – przyznała.
- Lekcje czy coś innego ?
Liz skrzywiła się – Chyba moi koledzy nie są tak mili jak myślałam. Zaczęły się jakieś nieprzyjemne rozmowy na mój temat.
- Z powodu ciąży ? – Rachel westchnęła ze zrozumieniem – jak na tak liberalne miasto mamy sporo małostkowych ludzi. Przykro mi, Liz. Masz ochotę o tym porozmawiać ?
- Już jest w porządku. Masz spotkanie z panią Brooks.
- To nie znaczy że nie możemy teraz porozmawiać. Mamy godzinę. A może wolisz porozmawiać z kimś innym – zasugerowała dotykając komórki Liz leżącej obok. Wstała, pocałowała ją w czubek głowy – Pójdę i zadzwonię do tej Brooks.
Liz westchnęła. Nic nie mogła poradzić że ciotka miała cudowną zdolność czytania w myślach. Nie miała pojęcia skąd się to u niej bierze, była co prawda siostrą matki ale także psychologiem i doskonałym obserwatorem. Wątpiła żeby jej własna matka zorientowała się tak wcześnie o ciąży jak Rachel.
Świadoma uciekającego czasu, wróciła do pracy przeglądając listy, sortując pocztę i żartując z pacjentką, którą zaraz wysłała do gabinetu Rachel. Przez pół godziny wycierała biurko, przeciągając czas i łapiąc się na tym że spogląda na telefon.
- Powinnaś się uczyć historii – szeptała, kiedy szybko wystukiwała numer.
Telefon zadzwonił kilka razy i Liz właśnie miała go wyłączyć, przypuszczając że Maria pracuje, kiedy usłyszała trzask i odezwał się kobiecy głos – Słucham ?
Zmarszczyła brwi - Pani DeLuca ? Tu Liz .
- Och, cześć Złotko, jak się masz ?
- Um świetnie, ja... byłam pewna że dzwonię na telefon Marii, pomyliłam się ?
- Nie, nie. Dobrze się dodzwoniłaś. Ale nieszczęście Marii polega na tym że ma szlaban na rozmowy telefoniczne.
- Szlaban ? za co ? - Ponad miesiąc temu Maria wróciła z Michaelem z Arizony i Liz wiedziała że w związku z tym Maria nie miała żadnych kłopotów. Przynajmniej zakaz nie dotyczył telefonu.
- Na to wygląda. Michael wpadł na pomysł zorganizowania podróży do Las Vegas – odpowiedziała pani DeLuca.
- Michael i Maria pojechali do Vegas ? – wykrztusiła Liz.
- Och tak. Pojechali wszyscy. Kyle, Alex, Isabel Evans i Tess Harding.
- A co z Maxem ? – zapytała szybko.
- Nie sądzę, żeby tam był. Jim Valenti pojechał za nimi i ściągnął ich z powrotem do domu. Nie wspominał żeby Max był z nimi - Pani DeLuca westchnęła jakby była zmęczona - Bądź zadowolona że jesteś na Florydzie, Liz. Na pewno wyciągnęli by was ze sobą gdybyś tu była.
- Wątpię, nigdy nie pojechałabym do Las Vegas .
- Jak Floryda ? Lubisz swoją nową szkołę ?
- Tak, jest świetnie – powiedziała pospiesznie - Umm ... ciocia mnie woła, muszę kończyć. Przekaże pani Marii, że dzwoniłam ?
- Oczywiście, ona może jeszcze korzystać z komputera więc myślę, że wyśle ci maila wyjaśniająć jaka to ze mnie czarownica. Trzymaj się Liz.
- Dziękuję, pani również – wyłączyła telefon i położyła na biurku. Przycisnęła mocno dłońmi oczy. Vegas. Jej przyjaciele spędzili weekend wyjeżdżając do Vegas, widocznie nic nikomu nie mówiąc. Po co tam byli ? I dlaczego tam ? Czy wiązało się to z jakąś kosmiczną historią ? I dlaczego jak już tam byli, nie było z nimi Maxa ?
…Pojechaliśmy do Vegas i wzięliśmy ślub w kaplicy Elvisa. Gratuluję dzieciaki…
Dla Liz obecna podróż nie miała nic wspólnego z tamtą, z innej rzeczywistości. Tylko przeznaczenie było takie samo, ale to nic nie znaczyło. Ale była równie ciekawa.
Wzięła ponownie telefon i wystukała numer Alexa. Jego komórka po kilku sygnałach przełączyła się na sekretarkę podając numer jego rodziców. Zastanawiała się czy nie przedzwonić do Kyla , ale lepiej nie ryzykować, bo pewnie także jest ukarany. Zresztą od kiedy jego ojciec stracił pracę, był drażliwy i nieskłonny do rozmów, obwiniając o to Maxa i pozostałych. Od kiedy wyjechała z Roswell, wysłał do niej kilka e-maili ale były nieistotne i pobieżne więc Liz sądziła, że był także zły na nią. Jak długo trzeba czekać na rozmowę z Marią ?
Skończyła pracę i pobiegła do pokoju skontrolować e-maile, ale zastała tylko spoty reklamowe. Napisała krótką wiadomość do Marii, prosząc przyjaciółkę o nowinki i zeszła po schodach aby przygotować obiad.
Ciepła pogoda sprawiła, że była spragniona zapachu Nowego Meksyku. Tego dnia nabrała ogromnej ochoty na potrawę z chili. Zrobiła zakupy w pobliskim sklepie i teraz zabrała się do przyrządzenia posiłku. Przysmażyła pokrojoną cebulkę i czosnek, potem dodała mięso. Po domu rozszedł się znajomy aromat, który spowodował podrażnienie oczu i nosa. Poczuła łzy pod powiekami, które składała na karb drażniącego zapachu cebuli - tak bardzo przywodziły wspomnienia rodzinnego domu.
- Mmm, czuję zapach czegoś pysznego - Rachel weszła do kuchni, zaglądając jej przez ramię. Patrzyła jak Liz wrzuca wszystko do dużego, głębokiego garnka i stawia na palniku.
- Przepis taty – odpowiedziała.
- Może ci pomóc ?
- Dam sobie radę – zapewniła ją Liz – Skorzystaj póki mogę jeszcze sama coś ugotować – dodała kpiąco, wypychając ze śmieszną miną biodra do przodu imitując jak będzie wyglądała za kilka miesięcy
Rachel usiadła na taborecie, naprzeciwko niej – Rozmawiałaś ?
- Nie do końca - westchnęła – próbowałam połączyć się z Marią ale ma zakaz używania telefonu.
- Co znowu narozrabiała ?
- Trudno w to uwierzyć...
- Dobrze, rozumiem że nie zastąpię ci twojej najlepszej przyjaciółki ale jestem tu i będę, gdybyś zmieniła zdanie.
- Przepraszam - Liz poczuła ukłucie winy. Ciotka była oparciem, usiłowała ją pocieszyć – Doceniam propozycję ale wszystko jest w porządku. Wcześniej byłam zła i zraniona ale pomału przechodzi.
- Dobrze słyszeć. Czasem trzeba się z tym zmierzyć aby umieć ponownie do tego wrócić.
Albo mieć coś w zamian aby o tym nie myśleć – szepnęła do siebie Liz.
- W porządku, w takim razie usiądę przy stole w pokoju i poczekam, skoro jestem zbędna – drażniła się z nią Rachel.
Liz dodała do smaku sporo tabasco, zostawiła potrawę na wolnym ogniu, w tym czasie przyrządzając sałatę. Czuła się dziwnie gotując w kuchni. Odkąd chodziła do szkoły średniej rzadko miała okazję robić to w domu bo kiedy wracała wszystko było już gotowe. Siadała z rodzicami do stołu, a matka bawiła się w mistrza kucharskiego, domagając się pochwał dla swoich kulinarnych popisów. To było zabawne do momentu kiedy dołączył do pomocy Michael. Po jego kulinarnych wyczynach smak potrawy czuło się nawet w dole kręgosłupa.
Skończyła przyprawiać sałatę, przebrała się a sos pachniał w całym domu. Delikatnie dmuchnęła i skosztowała. Smak jak dla niej był troszkę nijaki dodała jeszcze sporo tabasco, kminku i zamieszała.
- Gotowe – oznajmiła, ciotka zajrzała do kuchni – weź sałatę a ja podam resztę.
Rachel zabrała salaterkę z sałatą i wróciła do jadalni.
Liz nałożyła dwie pełne, gliniane miseczki zaniosła je za ciotką do jadalni. Wracając z koszyczkiem pieczywa zgasiła w kuchni światło.
- Tak się cieszę że jedzenie nie wywołuje już u mnie torsji – powiedziała siadając do stołu – Jestem potwornie głodna...
- To samo mogę powiedzieć o sobie, nagotowałaś jak dla armii Liz.
Wzruszyła ramionami – najwyżej zostanie na jutro, przynajmniej zaoszczędzimy sobie pracy i czasu.
- Niezły pomysł – ciotka nabrała pełną łyżkę i zaniosła do ust. Za chwilę gwałtownie chwyciła szklankę z wodą wachlując usta...
- Za ciepła ? – zaniepokoiła się Liz – taka musi być, je się ją gorącą, a ja przed chwilą zdjęłam ją z ognia.
Rachel szybko pogryzła i jeszcze szybciej połknęła krzywiąc się trochę. Potrząsnęła głową i znowu napiła się wody – Nie chodzi o to, że gorące ale strasznie ostre, ile dodałaś chili ? – podniosła się i wyszła do kuchni.
Liz zmarszczyła brwi - nie za dużo ale potem dodałam jeszcze trochę a potem jeden mały strączek bo wydawało mi się że nie jest zbyt pikantne – włożyła ostrożnie łyżkę potrawy do ust przyglądając się ciotce wracającej z kuchni z buteleczką śmietany – Właśnie na to miałam straszną ochotę...
Rachel podniosła brwi – Masz teraz wrażliwy smak. Niektóre kobiety mają ochotę na pikle lub lody, a ty na coś ostrego i gorącego. Jak tabasco.
Liz jęknęła kiedy ciotka włożyła do sosu dwie łyżki śmietany i zamieszała –Wybacz, nie wiedziałam – powiedziała. Max na pewno by to uwielbiał – dodała cichutko.
- Nie martw się, teraz jest lepsze – Rachel z uśmiechem zaczęła jeść swoją chili, która teraz nabrała pięknego różowego koloru – Wyborne.
********
Liz po obiedzie skontrolowała pocztę, po godzinie ponownie ale Maria nie odzywała się. W końcu skupiła się nad literaturą angielską a w szczególnie na postacią Hamleta, jego wewnętrznych rozterkach, starając się nie myśleć o swoich własnych. Była wdzięczna, że przynajmniej nie przerabiali
Romeo i Julii, utwór który zdecydowanie nie odpowiadał jej nastrojom.
Po dziewiątej zadzwonił telefon. Odebrała natychmiast mając nadzieję że to Alex. Ze zdziwieniem usłyszała głos Marii.
- Myślałam że masz szlaban na rozmowy ?
- Bo mam. Mama wyszła na chwilę więc zabrałam z jej pokoju telefon. Muszę się pospieszyć, mamy najwyżej dziesięć minut.
- Dobrze, dobrze, co to za historia z tym wyjazdem do Las Vegas ?
Maria jęknęła - Pamiętasz opowiadałam ci, że rodzina Laurie Dupree próbowała nas przekupić ? Michael miał ciągłe koszmarne sny. Sądził więc, że te pieniądze były w jakiś sposób przeklęte czy coś takiego... – parsknęła, dając jasno do zrozumienia jak bardzo się z nim nie zgadzała – Prosił Maxa aby pojechał z nim do Las Vegas wydać tę gotówkę.
- Poczekaj, myślałam że Max nie pojechał...
- Max tam był ale nikt go nie złapał – mówiła Maria - dla nas wszystko zakończyło się przymusowym powrotem. Zaczęło się od tego, że Michael powiedział o wyjeździe mnie a ja przekonałam Alexa . W jakiś sposób dowiedział się o tym Kyle i zaprosił Tess. Znasz Maxa, wypaplał Isabel myśląc że zostanie w domu i będzie go kryć. W każdym razie pojechaliśmy wszyscy. Liczyliśmy na dobrą zabawę. Michael zmienił nasze legitymacje, dał nam trochę gotówki i ścisłe instrukcje jak ją wydać.
- Czuliście się jak na wakacjach... – pytała Liz – Żadnego niebezpieczeństwa tylko dobra zabawa ?
- Chyba tak – powiedziała Maria – działy się tam rzeczy naprawdę niesamowite. Michael nie miał humoru i nie chciał aby ktoś inny kręcił się koło niego, oprócz Maxa.
- Ale plan wymyślili oryginalny, prawda ?
- Tak wiem ale.....W każdym razie próbowałam zrobić karierę piosenkarki ale spławili mnie bo potrzebowali striptizerki...
- Maria !
- Wiem, wiem. Nie zauważyłam adnotacji napisanej niżej, drobnym drukiem. Zresztą wszystko jedno. To było świetne. Alex był ze mną, nic mi się nie stało. A potem zadzwonił mój Chłopak z Gwiazd informując mnie, że razem z Maxem siedzą w więzieniu.
- Co ? O mój Boże !
- Sadzę, że Michael oszukiwał w kasynie. Wywiązała się bójka a potem ich zamknęli. Kiedy poszłam zapłacić za nich kaucję, w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Max załapał się na następny samolot do domu. Nie było go kiedy Valenti nas odszukał.
- Więc nie bawiliście się za dobrze – powiedziała Liz – nie warte poniesionej kary.
- Przeciwnie, było warto – w odpowiedzi Marii wyczuwało się śmiech
- Jak ?
- Zorganizowałam dla nas wszystkich obiad a potem Michael tak to jakoś załatwił, że zaśpiewałam na scenie. To było takie słodkie.
- A co z pozostałymi ?
Maria westchnęła – Kyle, Alex i Tess trzymali się razem. Isabel spotkała się i wyszła z jakimiś ludźmi jednak potem zjawiła się w kiepskim humorze. Ale widziałam jak tańczyła z Alexem, kto wie jak to potoczy się dalej.
- Znowu ? Myślałam, że trzyma się od niej z daleka ?
- Trzymał. Sadzę, że tym razem to ona przejęła inicjatywę.
- Naprawdę ?
- Tak. Ale mniejsza z tym. Co u ciebie. Bardzo mi cię brakuje, Liz. Kiedy wracasz do domu ?
- Maria, wiesz że nie mogę.
- Nie ma rzeczy niemożliwych. Wiem, że się boisz ale nie rób tego sobie samej. Potrzebujesz wyjątkowej pomocy. Nadal uważam że powinnaś porozmawiać z Maxem .
- O czym z nim porozmawiać ? - zapytała cicho Liz – Wiesz, nigdy nie spaliśmy razem ale jestem z tobą w ciąży ? Dla niego to będzie niepojęte, Maria. Bo zakładam, że Max z Przyszłości i obecny Max, to te same osoby ale dla niego to nie będzie takie oczywiste. Dziecko równie dobrze mogło by należeć do tego biedaka z Nowego Yorku.
- Poczekaj, myślałam że on nie żyje ?
- Bo tak jest. Wiesz co mam na myśli – Liz z westchnieniem wypuściła powietrze.
- Przykro mi. Jak się czujesz, ale tak naprawdę.
- Myślę, że w porządku. Zaczynają o mnie plotkować w szkole, rodzice codziennie telefonują, ubrania są na mnie za ciasne....a najbardziej brakuje mi was – żaliła się – Proza życia.
- Jak sprawy z lekarzem ?
- Mówię ciotce, że mam umówioną wizytę a zamiast tego idę do biblioteki. Pożyczyłam sporo książek na temat ciąży i wydaje się że wszystko przebiega jak u ludzi.
- Liz, nie możesz tak zakładać. Ktoś powinien cię zbadać.
- Nie mogę ryzykować. Ale obiecuję, że coś wymyślę. Dbam o siebie i będzie dobrze.
Maria z westchnieniem poddała się. W porządku, a jak z twoimi nocnymi lękami ?
- Ciągle są... - Liz popatrzyła na zegarek – Musimy kończyć, nie chcę abyś miała kłopoty.
- O mnie się nie bój.
- Brakuje mi rozmów z tobą, takich jak dziś – przyznała Liz – maile to nie to samo.
- Wiem. Więc wróć do domu, Liz. Postaraj się.
- A co z Tess ? Max spotyka się z nią ?
- Chyba nie. Tess spędzała teraz sporo czasu z Kylem. Wygląda na to że Max jest sam. Michael go unika a Izabel także wypięła się na niego.
Liz zamknęła oczy - Maria, oni nie powinni się kłócić. Są grupą, muszą trzymać się razem.
- Więc zabieraj stamtąd swój tyłek i sama im to powiedz. – zdenerwowała się Maria.
- Wiesz, że nie mogę.
- Słyszę samochód. Muszę kończyć Lizzie. Kocham cię i proszę, wracaj do domu...
- Ja też cię kocham. Uważaj na siebie. – odpowiedziała pospiesznie i całkiem rozklejona rzuciła telefon na biurko.
Z ulgą podniosła się krzesła i położyła na łóżku. Wyciągnęła się na wznak, położyła dłonie na zaokrąglonym brzuchu i zamknęła oczy.
– Witaj – zamruczała – nie bój się maleńki. Nie pozwolę aby stało się ci się cokolwiek złego. Wielu na nas liczy i nie możemy ich zawieść – westchnęła - Wybacz mamusi, że tak wszystko pokręciła...
Poczuła pod dłonią trzepotanie, leciutkie jak skrzydła motyla wybiegające naprzeciw jej dłoniom. Liz chwyciła gwałtownie powietrze, spod powiek popłynęły niezauważone łzy.
Cdn.