T: Objawienie-Revelations [by EmilyluvsRoswell]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Przypisane do tłumaczy. A możesz mi powiedzieć kto jest tłumaczem "Revelations" (koniec mi się podobał... I szczerze mówiąc tylko jedna rzecz mi sie nie podobała, a właściwie jedno imię. Ni pies, ni wydra...). A że Antarian Sky nikt nie pobije to już inna sprawa.... (Do tłumaczenia należałoby to wydrukować, bo ja niestety nie potrafię zapamiętywać dużych fragmentów i od razu przekładać je na inny język... A moja drukarka znowu mi jęczy, że nie ma tuszu. Nie wiem, co ona z nim robi, chyba łyka jako proszki nasenne...).
A teraz tak z innej beczki - mamy pisać refleksje i notatki z filmów oglądanych na Akademii ?Filmowej, ale nie o to mi chodzi. Mianowicie mamy też prowadzić "część dowolną", gdzie opisujemy to, co sami oglądamy i jeśli nam się chce. Myślicie, że Roswell można pod to podciągnąć...? Tylko troszeczkę się boję, bo jakbym zaczęła o tym pisać, to mogłoby wyjść więcej długie...
A teraz tak z innej beczki - mamy pisać refleksje i notatki z filmów oglądanych na Akademii ?Filmowej, ale nie o to mi chodzi. Mianowicie mamy też prowadzić "część dowolną", gdzie opisujemy to, co sami oglądamy i jeśli nam się chce. Myślicie, że Roswell można pod to podciągnąć...? Tylko troszeczkę się boję, bo jakbym zaczęła o tym pisać, to mogłoby wyjść więcej długie...
Witajcie, po tygodniowej przerwie wracamy do Objawienia.
*******
Część 6
*******
Drzwi do gabinetu dyrektora otworzyły się i wychyliła się z nich głowa pana Rinaldi - Panna Parker?
Liz wstała nerwowo – To ja – odezwała się nieśmiało. Nigdy w okresie nauki nie była wzywana do dyrektora. No, może z wyjątkiem, kiedy wraz z Maxem została przyłapana na pieszczotach w składziku, ale to było tak dawno. Kiedy dziesięć minut wcześniej przyszła po nią sekretarka aby ją wywołać z klasy, sądziła że to pomyłka.
Dyrektor zaszczycił ją uśmiechem pod małym, wypielęgnowanym wąsem – Wejdź proszę i usiądź – przepuścił ją przez sobą, zamknął drzwi i opadł na stojące za biurkiem obite skórą krzesło.
Liz położyła plecak na podłodze, przycupnęła na jednym z dwóch krzeseł, upewniając się czy sukienka nie zwinęła się za bardzo wokół brzucha. Odpowiednie cięcia zasłaniały starannie ciążę ale nawet ona nie dokona cudów. Prawie pięć miesięcy - niewiele można było już ukryć.
- Więc panno Parker, dobrze się pani bawi na Florydzie ? - Dr Rinaldi założył okulary, podniósł leżącą na biurku teczkę z dokumentami. Rzucał na nią okiem zerkając jednocześnie spoza okularów - Mieszkasz ze swoją ciotką, mam rację ?
- Bardzo mi się tu podoba – odpowiedziała – tak, mieszkam ze swoją ciotką – miała w głowie mętlik. Została tutaj poproszona bo była nową uczennicą ? Może dyrektor rutynowo spotyka się ze swoimi podopiecznymi aby się więcej o nich dowiedzieć. To miało by sens ale nie była przekonana.
- Jak klasa ? Nauczyciele chwalą twoje prace i jestem pewien, że nie będziesz miała żadnych kłopotów.
- Klasa jest świetna, czy jest coś nie w porządku ? – próbowała nie marszczyć brwi.
- Nie, absolutnie nie. Z notatek widzę, że w swojej starej szkole byłaś prymusem - Rinaldi położył dokumenty Liz, zdjął okulary pocierając nos.
- Przepraszam Dr Rinaldi, ale po co zostałam tutaj wezwana ?
Dyrektor westchnął – Masz rację. Przejdę do rzeczy . Były pewne donosy....
- Na mnie, od moich nauczycieli ?
- Nie, od twoich klasowych kolegów. I także ich rodziców.
Dyrektor długą chwilę spoglądał na nią, potem oparł się wygodnie – Myślę, że wiesz...będę szczery, Liz – mówił niemal ojcowskim tonem - To publiczna szkoła średnia a naszym obowiązkiem jest przekazywać wiedzę. Uczniowie tacy jak ty mają możliwości korzystania z nauki w systemie akademickim i nadprogramowym. Osobiście, jestem bardzo zadowolony, że w tej sytuacji dalej kontynuujesz naukę. Znam wiele młodych dziewcząt, które rzuciły szkołę pozostając w domu. Potem tego żałowały.
Liz wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze - Z tego co pan mówi tych ludzi mniej szokuje fakt, że pomimo ciąży chodzę do szkoły, jak to że się w tej sprawie nic nie robi – powiedziała bez ogródek.
- Coś w tym rodzaju – zgodził się – Oficjalnie. A mniej oficjalnie - nie chodzi o to co nosisz pod sukienką, przepraszam za szczerość - ale to co masz w głowie.
- Staram się zrozumieć...
- To mała szkoła – mówił Rinaldi - Większość uczniów chodzi tu od dziecka, znają się i wiedzą na co ich stać – i nagle zjawiasz się ty, uczennica z najwyższą skalą ocen, burząc dotychczasowy porządek. To zagrożenie dla przeciętniactwa. Dlatego łatwiej im zarzucić ci obrazę moralności niż niepokoić się ponoszeniem przez ciebie poprzeczki w górę.
- Pan żartuje – mruknęła Liz .
- Obawiam się że nie.
- Nie wiedziałam. Wszyscy wydawali się tacy mili.
- Na pewno, ale to nie znaczy że nie woleli by żebyś przeniosła się do szkoły wieczorowej lub zupełnie z niej zrezygnowała.
- Rozumiem...
- Możesz mi powiedzieć, kiedy nastąpi rozwiązanie – zapytał spokojnie.
Liz potrząsnęła głową - Około lipca. Sądzę, że wszystko pójdzie dobrze..
- Razem z dzieckiem zamierzasz zostać na Florydzie ?
- Myśli pan, że lepiej głośno mówić, że skończę szkołę w Roswell ? – zapytała gorzko.
- Jesteś mądrą, młodą kobietą – uśmiechnął się.
- Naprawdę nie zastanawiałam się jeszcze nad tym – odpowiedziała mu - bardzo tęsknię za moimi przyjaciółmi i rodziną.
Dyrektor kiwnął głową – Nie próbuję na ciebie wpływać, jesteś cennym dla nas nabytkiem, panno Parker – dla szkoły, swoich rodziców, nie mówiąc o mnie. Byłbym dumny móc wręczyć ci dyplom ukończenia szkoły w czerwcu. Powinnaś pozostać z nami. Proszę zrozum, chciałem abyś tylko wiedziała czego możesz się spodziewać. Ludzie potrafią być okrutni – wstał.
Liz z wdzięcznością ujęła wyciągniętą rękę – Dziękuję za zaufanie - powiedziała.
- To dla mnie przyjemność. Życzę ci szczęścia, młoda damo. Pamiętaj, że zrobię wszystko aby ci pomóc.
- Dziękuję.
**********
Liz z impetem weszła do pokoju, rzuciła plecak na łóżko i wyciągnęła się obok. Wyszła po ostatnim dzwonku i znalazła w samochodzie ciotki ulotkę o świadomym rodzicielstwie. Widok, który skutecznie wywiał z niej jakiekolwiek ciepłe uczucia po rozmowie z dyrektorem szkoły. Parking pełen był uczniów, nie wiadomo kto to zostawił. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nie przyglądał się jak to przyjęła. Jakby jej tam nie było.
Nie chciała uchodzić za świętą. Jednak nigdy nie wyobrażała sobie że będzie tak bezdusznie potraktowana przez kolegów z klasy szczególnie jeżeli chodziło o naukę. To było czyste tchórzostwo bo nikt nie powiedział jej tego w oczy.
W głębi serca wiedziała że to nie jest ważne. Jej celem nie było zdobywać przyjaciół czy ich aprobaty, ale to nie pomagało pozbyć się żalu jaki głęboko odczuwała. Był źródłem dodatkowego bólu którym żyła codziennie, pogłębiając jeszcze bardzie tęsknotę za przyjaciółmi i rodzicami. Nigdy przedtem nie czuła się tak samotna.
Spojrzała na zegarek, przesiedziała tak rozmyślając blisko pół godziny. Miała pomóc ciotce napisać list, zaoferowała się ugotować obiad a wszystko na co miała teraz ochotę to ukryć się pod kocem. Zerwała się z łóżka, przebrała w luźną białą koszulkę i bladoniebieskie, bawełniane getry poluzowane w pasie. Koszulka sięgała bioder ukrywając brzuch. Zabrała książkę do historii, telefon komórkowy i zeszła na dół do małego biura ciotki.
Kiedy Liz przyjechała po raz pierwszy na Florydę, udało jej się z małym szczęściem znaleźć pracę. Polegała na załatwianiu dla turystów jakiś niewielkich spraw związanych z ich interesami i pomogło potem prowadzić w ograniczonym czasie biuro Członkini kongresu, Whitaker. Teraz sekretarka ciotki wyjechała na kilka miesięcy i Liz z wdzięcznością skorzystała z oferty ciotki aby ją zastąpić i zarobić trochę pieniędzy. Po szaleństwach w Crashdown znalazła spokojną, niemal nudną pracę co zapełniało czas na resztę popołudnia przy porządkowaniu dokumentów, przepisywaniu pism i odpowiadaniu na nieliczne telefony pacjentów Rachel. To pozwalało także zająć się nauką, kiedy w czasie przerwy ciotka wychodziła pogawędzić.
Liz położyła rzeczy na biurku i zaczęła sortować pocztę. Za chwilę, drzwi biura otworzyły się i weszła ciotka.
- Wszystko w porządku ? – zapytała pochylając się nad stertą kopert i magazynów.
- Prawie same rachunki – odpowiedziała Liz - tutaj jest coś na konferencji w Denver – pokazała jej broszurę.
Rachel spojrzała na okładkę i zmarszczyła nos – Nie, aż do października. Nie wiedzą jak tam teraz zimno ?
- Sadzę, że mają ochotę pojeździć na nartach – roześmiała się Liz.
- Nie ja. Wolę codziennie bilard - wrzuciła ulotkę do kosza i siadła na krawędzi biurka Liz – Jak w szkole ?
Wzruszyła ramionami - Miewałam lepsze dni – przyznała.
- Lekcje czy coś innego ?
Liz skrzywiła się – Chyba moi koledzy nie są tak mili jak myślałam. Zaczęły się jakieś nieprzyjemne rozmowy na mój temat.
- Z powodu ciąży ? – Rachel westchnęła ze zrozumieniem – jak na tak liberalne miasto mamy sporo małostkowych ludzi. Przykro mi, Liz. Masz ochotę o tym porozmawiać ?
- Już jest w porządku. Masz spotkanie z panią Brooks.
- To nie znaczy że nie możemy teraz porozmawiać. Mamy godzinę. A może wolisz porozmawiać z kimś innym – zasugerowała dotykając komórki Liz leżącej obok. Wstała, pocałowała ją w czubek głowy – Pójdę i zadzwonię do tej Brooks.
Liz westchnęła. Nic nie mogła poradzić że ciotka miała cudowną zdolność czytania w myślach. Nie miała pojęcia skąd się to u niej bierze, była co prawda siostrą matki ale także psychologiem i doskonałym obserwatorem. Wątpiła żeby jej własna matka zorientowała się tak wcześnie o ciąży jak Rachel.
Świadoma uciekającego czasu, wróciła do pracy przeglądając listy, sortując pocztę i żartując z pacjentką, którą zaraz wysłała do gabinetu Rachel. Przez pół godziny wycierała biurko, przeciągając czas i łapiąc się na tym że spogląda na telefon.
- Powinnaś się uczyć historii – szeptała, kiedy szybko wystukiwała numer.
Telefon zadzwonił kilka razy i Liz właśnie miała go wyłączyć, przypuszczając że Maria pracuje, kiedy usłyszała trzask i odezwał się kobiecy głos – Słucham ?
Zmarszczyła brwi - Pani DeLuca ? Tu Liz .
- Och, cześć Złotko, jak się masz ?
- Um świetnie, ja... byłam pewna że dzwonię na telefon Marii, pomyliłam się ?
- Nie, nie. Dobrze się dodzwoniłaś. Ale nieszczęście Marii polega na tym że ma szlaban na rozmowy telefoniczne.
- Szlaban ? za co ? - Ponad miesiąc temu Maria wróciła z Michaelem z Arizony i Liz wiedziała że w związku z tym Maria nie miała żadnych kłopotów. Przynajmniej zakaz nie dotyczył telefonu.
- Na to wygląda. Michael wpadł na pomysł zorganizowania podróży do Las Vegas – odpowiedziała pani DeLuca.
- Michael i Maria pojechali do Vegas ? – wykrztusiła Liz.
- Och tak. Pojechali wszyscy. Kyle, Alex, Isabel Evans i Tess Harding.
- A co z Maxem ? – zapytała szybko.
- Nie sądzę, żeby tam był. Jim Valenti pojechał za nimi i ściągnął ich z powrotem do domu. Nie wspominał żeby Max był z nimi - Pani DeLuca westchnęła jakby była zmęczona - Bądź zadowolona że jesteś na Florydzie, Liz. Na pewno wyciągnęli by was ze sobą gdybyś tu była.
- Wątpię, nigdy nie pojechałabym do Las Vegas .
- Jak Floryda ? Lubisz swoją nową szkołę ?
- Tak, jest świetnie – powiedziała pospiesznie - Umm ... ciocia mnie woła, muszę kończyć. Przekaże pani Marii, że dzwoniłam ?
- Oczywiście, ona może jeszcze korzystać z komputera więc myślę, że wyśle ci maila wyjaśniająć jaka to ze mnie czarownica. Trzymaj się Liz.
- Dziękuję, pani również – wyłączyła telefon i położyła na biurku. Przycisnęła mocno dłońmi oczy. Vegas. Jej przyjaciele spędzili weekend wyjeżdżając do Vegas, widocznie nic nikomu nie mówiąc. Po co tam byli ? I dlaczego tam ? Czy wiązało się to z jakąś kosmiczną historią ? I dlaczego jak już tam byli, nie było z nimi Maxa ?
…Pojechaliśmy do Vegas i wzięliśmy ślub w kaplicy Elvisa. Gratuluję dzieciaki…
Dla Liz obecna podróż nie miała nic wspólnego z tamtą, z innej rzeczywistości. Tylko przeznaczenie było takie samo, ale to nic nie znaczyło. Ale była równie ciekawa.
Wzięła ponownie telefon i wystukała numer Alexa. Jego komórka po kilku sygnałach przełączyła się na sekretarkę podając numer jego rodziców. Zastanawiała się czy nie przedzwonić do Kyla , ale lepiej nie ryzykować, bo pewnie także jest ukarany. Zresztą od kiedy jego ojciec stracił pracę, był drażliwy i nieskłonny do rozmów, obwiniając o to Maxa i pozostałych. Od kiedy wyjechała z Roswell, wysłał do niej kilka e-maili ale były nieistotne i pobieżne więc Liz sądziła, że był także zły na nią. Jak długo trzeba czekać na rozmowę z Marią ?
Skończyła pracę i pobiegła do pokoju skontrolować e-maile, ale zastała tylko spoty reklamowe. Napisała krótką wiadomość do Marii, prosząc przyjaciółkę o nowinki i zeszła po schodach aby przygotować obiad.
Ciepła pogoda sprawiła, że była spragniona zapachu Nowego Meksyku. Tego dnia nabrała ogromnej ochoty na potrawę z chili. Zrobiła zakupy w pobliskim sklepie i teraz zabrała się do przyrządzenia posiłku. Przysmażyła pokrojoną cebulkę i czosnek, potem dodała mięso. Po domu rozszedł się znajomy aromat, który spowodował podrażnienie oczu i nosa. Poczuła łzy pod powiekami, które składała na karb drażniącego zapachu cebuli - tak bardzo przywodziły wspomnienia rodzinnego domu.
- Mmm, czuję zapach czegoś pysznego - Rachel weszła do kuchni, zaglądając jej przez ramię. Patrzyła jak Liz wrzuca wszystko do dużego, głębokiego garnka i stawia na palniku.
- Przepis taty – odpowiedziała.
- Może ci pomóc ?
- Dam sobie radę – zapewniła ją Liz – Skorzystaj póki mogę jeszcze sama coś ugotować – dodała kpiąco, wypychając ze śmieszną miną biodra do przodu imitując jak będzie wyglądała za kilka miesięcy
Rachel usiadła na taborecie, naprzeciwko niej – Rozmawiałaś ?
- Nie do końca - westchnęła – próbowałam połączyć się z Marią ale ma zakaz używania telefonu.
- Co znowu narozrabiała ?
- Trudno w to uwierzyć...
- Dobrze, rozumiem że nie zastąpię ci twojej najlepszej przyjaciółki ale jestem tu i będę, gdybyś zmieniła zdanie.
- Przepraszam - Liz poczuła ukłucie winy. Ciotka była oparciem, usiłowała ją pocieszyć – Doceniam propozycję ale wszystko jest w porządku. Wcześniej byłam zła i zraniona ale pomału przechodzi.
- Dobrze słyszeć. Czasem trzeba się z tym zmierzyć aby umieć ponownie do tego wrócić.
Albo mieć coś w zamian aby o tym nie myśleć – szepnęła do siebie Liz.
- W porządku, w takim razie usiądę przy stole w pokoju i poczekam, skoro jestem zbędna – drażniła się z nią Rachel.
Liz dodała do smaku sporo tabasco, zostawiła potrawę na wolnym ogniu, w tym czasie przyrządzając sałatę. Czuła się dziwnie gotując w kuchni. Odkąd chodziła do szkoły średniej rzadko miała okazję robić to w domu bo kiedy wracała wszystko było już gotowe. Siadała z rodzicami do stołu, a matka bawiła się w mistrza kucharskiego, domagając się pochwał dla swoich kulinarnych popisów. To było zabawne do momentu kiedy dołączył do pomocy Michael. Po jego kulinarnych wyczynach smak potrawy czuło się nawet w dole kręgosłupa.
Skończyła przyprawiać sałatę, przebrała się a sos pachniał w całym domu. Delikatnie dmuchnęła i skosztowała. Smak jak dla niej był troszkę nijaki dodała jeszcze sporo tabasco, kminku i zamieszała.
- Gotowe – oznajmiła, ciotka zajrzała do kuchni – weź sałatę a ja podam resztę.
Rachel zabrała salaterkę z sałatą i wróciła do jadalni.
Liz nałożyła dwie pełne, gliniane miseczki zaniosła je za ciotką do jadalni. Wracając z koszyczkiem pieczywa zgasiła w kuchni światło.
- Tak się cieszę że jedzenie nie wywołuje już u mnie torsji – powiedziała siadając do stołu – Jestem potwornie głodna...
- To samo mogę powiedzieć o sobie, nagotowałaś jak dla armii Liz.
Wzruszyła ramionami – najwyżej zostanie na jutro, przynajmniej zaoszczędzimy sobie pracy i czasu.
- Niezły pomysł – ciotka nabrała pełną łyżkę i zaniosła do ust. Za chwilę gwałtownie chwyciła szklankę z wodą wachlując usta...
- Za ciepła ? – zaniepokoiła się Liz – taka musi być, je się ją gorącą, a ja przed chwilą zdjęłam ją z ognia.
Rachel szybko pogryzła i jeszcze szybciej połknęła krzywiąc się trochę. Potrząsnęła głową i znowu napiła się wody – Nie chodzi o to, że gorące ale strasznie ostre, ile dodałaś chili ? – podniosła się i wyszła do kuchni.
Liz zmarszczyła brwi - nie za dużo ale potem dodałam jeszcze trochę a potem jeden mały strączek bo wydawało mi się że nie jest zbyt pikantne – włożyła ostrożnie łyżkę potrawy do ust przyglądając się ciotce wracającej z kuchni z buteleczką śmietany – Właśnie na to miałam straszną ochotę...
Rachel podniosła brwi – Masz teraz wrażliwy smak. Niektóre kobiety mają ochotę na pikle lub lody, a ty na coś ostrego i gorącego. Jak tabasco.
Liz jęknęła kiedy ciotka włożyła do sosu dwie łyżki śmietany i zamieszała –Wybacz, nie wiedziałam – powiedziała. Max na pewno by to uwielbiał – dodała cichutko.
- Nie martw się, teraz jest lepsze – Rachel z uśmiechem zaczęła jeść swoją chili, która teraz nabrała pięknego różowego koloru – Wyborne.
********
Liz po obiedzie skontrolowała pocztę, po godzinie ponownie ale Maria nie odzywała się. W końcu skupiła się nad literaturą angielską a w szczególnie na postacią Hamleta, jego wewnętrznych rozterkach, starając się nie myśleć o swoich własnych. Była wdzięczna, że przynajmniej nie przerabiali Romeo i Julii, utwór który zdecydowanie nie odpowiadał jej nastrojom.
Po dziewiątej zadzwonił telefon. Odebrała natychmiast mając nadzieję że to Alex. Ze zdziwieniem usłyszała głos Marii.
- Myślałam że masz szlaban na rozmowy ?
- Bo mam. Mama wyszła na chwilę więc zabrałam z jej pokoju telefon. Muszę się pospieszyć, mamy najwyżej dziesięć minut.
- Dobrze, dobrze, co to za historia z tym wyjazdem do Las Vegas ?
Maria jęknęła - Pamiętasz opowiadałam ci, że rodzina Laurie Dupree próbowała nas przekupić ? Michael miał ciągłe koszmarne sny. Sądził więc, że te pieniądze były w jakiś sposób przeklęte czy coś takiego... – parsknęła, dając jasno do zrozumienia jak bardzo się z nim nie zgadzała – Prosił Maxa aby pojechał z nim do Las Vegas wydać tę gotówkę.
- Poczekaj, myślałam że Max nie pojechał...
- Max tam był ale nikt go nie złapał – mówiła Maria - dla nas wszystko zakończyło się przymusowym powrotem. Zaczęło się od tego, że Michael powiedział o wyjeździe mnie a ja przekonałam Alexa . W jakiś sposób dowiedział się o tym Kyle i zaprosił Tess. Znasz Maxa, wypaplał Isabel myśląc że zostanie w domu i będzie go kryć. W każdym razie pojechaliśmy wszyscy. Liczyliśmy na dobrą zabawę. Michael zmienił nasze legitymacje, dał nam trochę gotówki i ścisłe instrukcje jak ją wydać.
- Czuliście się jak na wakacjach... – pytała Liz – Żadnego niebezpieczeństwa tylko dobra zabawa ?
- Chyba tak – powiedziała Maria – działy się tam rzeczy naprawdę niesamowite. Michael nie miał humoru i nie chciał aby ktoś inny kręcił się koło niego, oprócz Maxa.
- Ale plan wymyślili oryginalny, prawda ?
- Tak wiem ale.....W każdym razie próbowałam zrobić karierę piosenkarki ale spławili mnie bo potrzebowali striptizerki...
- Maria !
- Wiem, wiem. Nie zauważyłam adnotacji napisanej niżej, drobnym drukiem. Zresztą wszystko jedno. To było świetne. Alex był ze mną, nic mi się nie stało. A potem zadzwonił mój Chłopak z Gwiazd informując mnie, że razem z Maxem siedzą w więzieniu.
- Co ? O mój Boże !
- Sadzę, że Michael oszukiwał w kasynie. Wywiązała się bójka a potem ich zamknęli. Kiedy poszłam zapłacić za nich kaucję, w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Max załapał się na następny samolot do domu. Nie było go kiedy Valenti nas odszukał.
- Więc nie bawiliście się za dobrze – powiedziała Liz – nie warte poniesionej kary.
- Przeciwnie, było warto – w odpowiedzi Marii wyczuwało się śmiech
- Jak ?
- Zorganizowałam dla nas wszystkich obiad a potem Michael tak to jakoś załatwił, że zaśpiewałam na scenie. To było takie słodkie.
- A co z pozostałymi ?
Maria westchnęła – Kyle, Alex i Tess trzymali się razem. Isabel spotkała się i wyszła z jakimiś ludźmi jednak potem zjawiła się w kiepskim humorze. Ale widziałam jak tańczyła z Alexem, kto wie jak to potoczy się dalej.
- Znowu ? Myślałam, że trzyma się od niej z daleka ?
- Trzymał. Sadzę, że tym razem to ona przejęła inicjatywę.
- Naprawdę ?
- Tak. Ale mniejsza z tym. Co u ciebie. Bardzo mi cię brakuje, Liz. Kiedy wracasz do domu ?
- Maria, wiesz że nie mogę.
- Nie ma rzeczy niemożliwych. Wiem, że się boisz ale nie rób tego sobie samej. Potrzebujesz wyjątkowej pomocy. Nadal uważam że powinnaś porozmawiać z Maxem .
- O czym z nim porozmawiać ? - zapytała cicho Liz – Wiesz, nigdy nie spaliśmy razem ale jestem z tobą w ciąży ? Dla niego to będzie niepojęte, Maria. Bo zakładam, że Max z Przyszłości i obecny Max, to te same osoby ale dla niego to nie będzie takie oczywiste. Dziecko równie dobrze mogło by należeć do tego biedaka z Nowego Yorku.
- Poczekaj, myślałam że on nie żyje ?
- Bo tak jest. Wiesz co mam na myśli – Liz z westchnieniem wypuściła powietrze.
- Przykro mi. Jak się czujesz, ale tak naprawdę.
- Myślę, że w porządku. Zaczynają o mnie plotkować w szkole, rodzice codziennie telefonują, ubrania są na mnie za ciasne....a najbardziej brakuje mi was – żaliła się – Proza życia.
- Jak sprawy z lekarzem ?
- Mówię ciotce, że mam umówioną wizytę a zamiast tego idę do biblioteki. Pożyczyłam sporo książek na temat ciąży i wydaje się że wszystko przebiega jak u ludzi.
- Liz, nie możesz tak zakładać. Ktoś powinien cię zbadać.
- Nie mogę ryzykować. Ale obiecuję, że coś wymyślę. Dbam o siebie i będzie dobrze.
Maria z westchnieniem poddała się. W porządku, a jak z twoimi nocnymi lękami ?
- Ciągle są... - Liz popatrzyła na zegarek – Musimy kończyć, nie chcę abyś miała kłopoty.
- O mnie się nie bój.
- Brakuje mi rozmów z tobą, takich jak dziś – przyznała Liz – maile to nie to samo.
- Wiem. Więc wróć do domu, Liz. Postaraj się.
- A co z Tess ? Max spotyka się z nią ?
- Chyba nie. Tess spędzała teraz sporo czasu z Kylem. Wygląda na to że Max jest sam. Michael go unika a Izabel także wypięła się na niego.
Liz zamknęła oczy - Maria, oni nie powinni się kłócić. Są grupą, muszą trzymać się razem.
- Więc zabieraj stamtąd swój tyłek i sama im to powiedz. – zdenerwowała się Maria.
- Wiesz, że nie mogę.
- Słyszę samochód. Muszę kończyć Lizzie. Kocham cię i proszę, wracaj do domu...
- Ja też cię kocham. Uważaj na siebie. – odpowiedziała pospiesznie i całkiem rozklejona rzuciła telefon na biurko.
Z ulgą podniosła się krzesła i położyła na łóżku. Wyciągnęła się na wznak, położyła dłonie na zaokrąglonym brzuchu i zamknęła oczy.
– Witaj – zamruczała – nie bój się maleńki. Nie pozwolę aby stało się ci się cokolwiek złego. Wielu na nas liczy i nie możemy ich zawieść – westchnęła - Wybacz mamusi, że tak wszystko pokręciła...
Poczuła pod dłonią trzepotanie, leciutkie jak skrzydła motyla wybiegające naprzeciw jej dłoniom. Liz chwyciła gwałtownie powietrze, spod powiek popłynęły niezauważone łzy.
Cdn.
*******
Część 6
*******
Drzwi do gabinetu dyrektora otworzyły się i wychyliła się z nich głowa pana Rinaldi - Panna Parker?
Liz wstała nerwowo – To ja – odezwała się nieśmiało. Nigdy w okresie nauki nie była wzywana do dyrektora. No, może z wyjątkiem, kiedy wraz z Maxem została przyłapana na pieszczotach w składziku, ale to było tak dawno. Kiedy dziesięć minut wcześniej przyszła po nią sekretarka aby ją wywołać z klasy, sądziła że to pomyłka.
Dyrektor zaszczycił ją uśmiechem pod małym, wypielęgnowanym wąsem – Wejdź proszę i usiądź – przepuścił ją przez sobą, zamknął drzwi i opadł na stojące za biurkiem obite skórą krzesło.
Liz położyła plecak na podłodze, przycupnęła na jednym z dwóch krzeseł, upewniając się czy sukienka nie zwinęła się za bardzo wokół brzucha. Odpowiednie cięcia zasłaniały starannie ciążę ale nawet ona nie dokona cudów. Prawie pięć miesięcy - niewiele można było już ukryć.
- Więc panno Parker, dobrze się pani bawi na Florydzie ? - Dr Rinaldi założył okulary, podniósł leżącą na biurku teczkę z dokumentami. Rzucał na nią okiem zerkając jednocześnie spoza okularów - Mieszkasz ze swoją ciotką, mam rację ?
- Bardzo mi się tu podoba – odpowiedziała – tak, mieszkam ze swoją ciotką – miała w głowie mętlik. Została tutaj poproszona bo była nową uczennicą ? Może dyrektor rutynowo spotyka się ze swoimi podopiecznymi aby się więcej o nich dowiedzieć. To miało by sens ale nie była przekonana.
- Jak klasa ? Nauczyciele chwalą twoje prace i jestem pewien, że nie będziesz miała żadnych kłopotów.
- Klasa jest świetna, czy jest coś nie w porządku ? – próbowała nie marszczyć brwi.
- Nie, absolutnie nie. Z notatek widzę, że w swojej starej szkole byłaś prymusem - Rinaldi położył dokumenty Liz, zdjął okulary pocierając nos.
- Przepraszam Dr Rinaldi, ale po co zostałam tutaj wezwana ?
Dyrektor westchnął – Masz rację. Przejdę do rzeczy . Były pewne donosy....
- Na mnie, od moich nauczycieli ?
- Nie, od twoich klasowych kolegów. I także ich rodziców.
Dyrektor długą chwilę spoglądał na nią, potem oparł się wygodnie – Myślę, że wiesz...będę szczery, Liz – mówił niemal ojcowskim tonem - To publiczna szkoła średnia a naszym obowiązkiem jest przekazywać wiedzę. Uczniowie tacy jak ty mają możliwości korzystania z nauki w systemie akademickim i nadprogramowym. Osobiście, jestem bardzo zadowolony, że w tej sytuacji dalej kontynuujesz naukę. Znam wiele młodych dziewcząt, które rzuciły szkołę pozostając w domu. Potem tego żałowały.
Liz wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze - Z tego co pan mówi tych ludzi mniej szokuje fakt, że pomimo ciąży chodzę do szkoły, jak to że się w tej sprawie nic nie robi – powiedziała bez ogródek.
- Coś w tym rodzaju – zgodził się – Oficjalnie. A mniej oficjalnie - nie chodzi o to co nosisz pod sukienką, przepraszam za szczerość - ale to co masz w głowie.
- Staram się zrozumieć...
- To mała szkoła – mówił Rinaldi - Większość uczniów chodzi tu od dziecka, znają się i wiedzą na co ich stać – i nagle zjawiasz się ty, uczennica z najwyższą skalą ocen, burząc dotychczasowy porządek. To zagrożenie dla przeciętniactwa. Dlatego łatwiej im zarzucić ci obrazę moralności niż niepokoić się ponoszeniem przez ciebie poprzeczki w górę.
- Pan żartuje – mruknęła Liz .
- Obawiam się że nie.
- Nie wiedziałam. Wszyscy wydawali się tacy mili.
- Na pewno, ale to nie znaczy że nie woleli by żebyś przeniosła się do szkoły wieczorowej lub zupełnie z niej zrezygnowała.
- Rozumiem...
- Możesz mi powiedzieć, kiedy nastąpi rozwiązanie – zapytał spokojnie.
Liz potrząsnęła głową - Około lipca. Sądzę, że wszystko pójdzie dobrze..
- Razem z dzieckiem zamierzasz zostać na Florydzie ?
- Myśli pan, że lepiej głośno mówić, że skończę szkołę w Roswell ? – zapytała gorzko.
- Jesteś mądrą, młodą kobietą – uśmiechnął się.
- Naprawdę nie zastanawiałam się jeszcze nad tym – odpowiedziała mu - bardzo tęsknię za moimi przyjaciółmi i rodziną.
Dyrektor kiwnął głową – Nie próbuję na ciebie wpływać, jesteś cennym dla nas nabytkiem, panno Parker – dla szkoły, swoich rodziców, nie mówiąc o mnie. Byłbym dumny móc wręczyć ci dyplom ukończenia szkoły w czerwcu. Powinnaś pozostać z nami. Proszę zrozum, chciałem abyś tylko wiedziała czego możesz się spodziewać. Ludzie potrafią być okrutni – wstał.
Liz z wdzięcznością ujęła wyciągniętą rękę – Dziękuję za zaufanie - powiedziała.
- To dla mnie przyjemność. Życzę ci szczęścia, młoda damo. Pamiętaj, że zrobię wszystko aby ci pomóc.
- Dziękuję.
**********
Liz z impetem weszła do pokoju, rzuciła plecak na łóżko i wyciągnęła się obok. Wyszła po ostatnim dzwonku i znalazła w samochodzie ciotki ulotkę o świadomym rodzicielstwie. Widok, który skutecznie wywiał z niej jakiekolwiek ciepłe uczucia po rozmowie z dyrektorem szkoły. Parking pełen był uczniów, nie wiadomo kto to zostawił. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nie przyglądał się jak to przyjęła. Jakby jej tam nie było.
Nie chciała uchodzić za świętą. Jednak nigdy nie wyobrażała sobie że będzie tak bezdusznie potraktowana przez kolegów z klasy szczególnie jeżeli chodziło o naukę. To było czyste tchórzostwo bo nikt nie powiedział jej tego w oczy.
W głębi serca wiedziała że to nie jest ważne. Jej celem nie było zdobywać przyjaciół czy ich aprobaty, ale to nie pomagało pozbyć się żalu jaki głęboko odczuwała. Był źródłem dodatkowego bólu którym żyła codziennie, pogłębiając jeszcze bardzie tęsknotę za przyjaciółmi i rodzicami. Nigdy przedtem nie czuła się tak samotna.
Spojrzała na zegarek, przesiedziała tak rozmyślając blisko pół godziny. Miała pomóc ciotce napisać list, zaoferowała się ugotować obiad a wszystko na co miała teraz ochotę to ukryć się pod kocem. Zerwała się z łóżka, przebrała w luźną białą koszulkę i bladoniebieskie, bawełniane getry poluzowane w pasie. Koszulka sięgała bioder ukrywając brzuch. Zabrała książkę do historii, telefon komórkowy i zeszła na dół do małego biura ciotki.
Kiedy Liz przyjechała po raz pierwszy na Florydę, udało jej się z małym szczęściem znaleźć pracę. Polegała na załatwianiu dla turystów jakiś niewielkich spraw związanych z ich interesami i pomogło potem prowadzić w ograniczonym czasie biuro Członkini kongresu, Whitaker. Teraz sekretarka ciotki wyjechała na kilka miesięcy i Liz z wdzięcznością skorzystała z oferty ciotki aby ją zastąpić i zarobić trochę pieniędzy. Po szaleństwach w Crashdown znalazła spokojną, niemal nudną pracę co zapełniało czas na resztę popołudnia przy porządkowaniu dokumentów, przepisywaniu pism i odpowiadaniu na nieliczne telefony pacjentów Rachel. To pozwalało także zająć się nauką, kiedy w czasie przerwy ciotka wychodziła pogawędzić.
Liz położyła rzeczy na biurku i zaczęła sortować pocztę. Za chwilę, drzwi biura otworzyły się i weszła ciotka.
- Wszystko w porządku ? – zapytała pochylając się nad stertą kopert i magazynów.
- Prawie same rachunki – odpowiedziała Liz - tutaj jest coś na konferencji w Denver – pokazała jej broszurę.
Rachel spojrzała na okładkę i zmarszczyła nos – Nie, aż do października. Nie wiedzą jak tam teraz zimno ?
- Sadzę, że mają ochotę pojeździć na nartach – roześmiała się Liz.
- Nie ja. Wolę codziennie bilard - wrzuciła ulotkę do kosza i siadła na krawędzi biurka Liz – Jak w szkole ?
Wzruszyła ramionami - Miewałam lepsze dni – przyznała.
- Lekcje czy coś innego ?
Liz skrzywiła się – Chyba moi koledzy nie są tak mili jak myślałam. Zaczęły się jakieś nieprzyjemne rozmowy na mój temat.
- Z powodu ciąży ? – Rachel westchnęła ze zrozumieniem – jak na tak liberalne miasto mamy sporo małostkowych ludzi. Przykro mi, Liz. Masz ochotę o tym porozmawiać ?
- Już jest w porządku. Masz spotkanie z panią Brooks.
- To nie znaczy że nie możemy teraz porozmawiać. Mamy godzinę. A może wolisz porozmawiać z kimś innym – zasugerowała dotykając komórki Liz leżącej obok. Wstała, pocałowała ją w czubek głowy – Pójdę i zadzwonię do tej Brooks.
Liz westchnęła. Nic nie mogła poradzić że ciotka miała cudowną zdolność czytania w myślach. Nie miała pojęcia skąd się to u niej bierze, była co prawda siostrą matki ale także psychologiem i doskonałym obserwatorem. Wątpiła żeby jej własna matka zorientowała się tak wcześnie o ciąży jak Rachel.
Świadoma uciekającego czasu, wróciła do pracy przeglądając listy, sortując pocztę i żartując z pacjentką, którą zaraz wysłała do gabinetu Rachel. Przez pół godziny wycierała biurko, przeciągając czas i łapiąc się na tym że spogląda na telefon.
- Powinnaś się uczyć historii – szeptała, kiedy szybko wystukiwała numer.
Telefon zadzwonił kilka razy i Liz właśnie miała go wyłączyć, przypuszczając że Maria pracuje, kiedy usłyszała trzask i odezwał się kobiecy głos – Słucham ?
Zmarszczyła brwi - Pani DeLuca ? Tu Liz .
- Och, cześć Złotko, jak się masz ?
- Um świetnie, ja... byłam pewna że dzwonię na telefon Marii, pomyliłam się ?
- Nie, nie. Dobrze się dodzwoniłaś. Ale nieszczęście Marii polega na tym że ma szlaban na rozmowy telefoniczne.
- Szlaban ? za co ? - Ponad miesiąc temu Maria wróciła z Michaelem z Arizony i Liz wiedziała że w związku z tym Maria nie miała żadnych kłopotów. Przynajmniej zakaz nie dotyczył telefonu.
- Na to wygląda. Michael wpadł na pomysł zorganizowania podróży do Las Vegas – odpowiedziała pani DeLuca.
- Michael i Maria pojechali do Vegas ? – wykrztusiła Liz.
- Och tak. Pojechali wszyscy. Kyle, Alex, Isabel Evans i Tess Harding.
- A co z Maxem ? – zapytała szybko.
- Nie sądzę, żeby tam był. Jim Valenti pojechał za nimi i ściągnął ich z powrotem do domu. Nie wspominał żeby Max był z nimi - Pani DeLuca westchnęła jakby była zmęczona - Bądź zadowolona że jesteś na Florydzie, Liz. Na pewno wyciągnęli by was ze sobą gdybyś tu była.
- Wątpię, nigdy nie pojechałabym do Las Vegas .
- Jak Floryda ? Lubisz swoją nową szkołę ?
- Tak, jest świetnie – powiedziała pospiesznie - Umm ... ciocia mnie woła, muszę kończyć. Przekaże pani Marii, że dzwoniłam ?
- Oczywiście, ona może jeszcze korzystać z komputera więc myślę, że wyśle ci maila wyjaśniająć jaka to ze mnie czarownica. Trzymaj się Liz.
- Dziękuję, pani również – wyłączyła telefon i położyła na biurku. Przycisnęła mocno dłońmi oczy. Vegas. Jej przyjaciele spędzili weekend wyjeżdżając do Vegas, widocznie nic nikomu nie mówiąc. Po co tam byli ? I dlaczego tam ? Czy wiązało się to z jakąś kosmiczną historią ? I dlaczego jak już tam byli, nie było z nimi Maxa ?
…Pojechaliśmy do Vegas i wzięliśmy ślub w kaplicy Elvisa. Gratuluję dzieciaki…
Dla Liz obecna podróż nie miała nic wspólnego z tamtą, z innej rzeczywistości. Tylko przeznaczenie było takie samo, ale to nic nie znaczyło. Ale była równie ciekawa.
Wzięła ponownie telefon i wystukała numer Alexa. Jego komórka po kilku sygnałach przełączyła się na sekretarkę podając numer jego rodziców. Zastanawiała się czy nie przedzwonić do Kyla , ale lepiej nie ryzykować, bo pewnie także jest ukarany. Zresztą od kiedy jego ojciec stracił pracę, był drażliwy i nieskłonny do rozmów, obwiniając o to Maxa i pozostałych. Od kiedy wyjechała z Roswell, wysłał do niej kilka e-maili ale były nieistotne i pobieżne więc Liz sądziła, że był także zły na nią. Jak długo trzeba czekać na rozmowę z Marią ?
Skończyła pracę i pobiegła do pokoju skontrolować e-maile, ale zastała tylko spoty reklamowe. Napisała krótką wiadomość do Marii, prosząc przyjaciółkę o nowinki i zeszła po schodach aby przygotować obiad.
Ciepła pogoda sprawiła, że była spragniona zapachu Nowego Meksyku. Tego dnia nabrała ogromnej ochoty na potrawę z chili. Zrobiła zakupy w pobliskim sklepie i teraz zabrała się do przyrządzenia posiłku. Przysmażyła pokrojoną cebulkę i czosnek, potem dodała mięso. Po domu rozszedł się znajomy aromat, który spowodował podrażnienie oczu i nosa. Poczuła łzy pod powiekami, które składała na karb drażniącego zapachu cebuli - tak bardzo przywodziły wspomnienia rodzinnego domu.
- Mmm, czuję zapach czegoś pysznego - Rachel weszła do kuchni, zaglądając jej przez ramię. Patrzyła jak Liz wrzuca wszystko do dużego, głębokiego garnka i stawia na palniku.
- Przepis taty – odpowiedziała.
- Może ci pomóc ?
- Dam sobie radę – zapewniła ją Liz – Skorzystaj póki mogę jeszcze sama coś ugotować – dodała kpiąco, wypychając ze śmieszną miną biodra do przodu imitując jak będzie wyglądała za kilka miesięcy
Rachel usiadła na taborecie, naprzeciwko niej – Rozmawiałaś ?
- Nie do końca - westchnęła – próbowałam połączyć się z Marią ale ma zakaz używania telefonu.
- Co znowu narozrabiała ?
- Trudno w to uwierzyć...
- Dobrze, rozumiem że nie zastąpię ci twojej najlepszej przyjaciółki ale jestem tu i będę, gdybyś zmieniła zdanie.
- Przepraszam - Liz poczuła ukłucie winy. Ciotka była oparciem, usiłowała ją pocieszyć – Doceniam propozycję ale wszystko jest w porządku. Wcześniej byłam zła i zraniona ale pomału przechodzi.
- Dobrze słyszeć. Czasem trzeba się z tym zmierzyć aby umieć ponownie do tego wrócić.
Albo mieć coś w zamian aby o tym nie myśleć – szepnęła do siebie Liz.
- W porządku, w takim razie usiądę przy stole w pokoju i poczekam, skoro jestem zbędna – drażniła się z nią Rachel.
Liz dodała do smaku sporo tabasco, zostawiła potrawę na wolnym ogniu, w tym czasie przyrządzając sałatę. Czuła się dziwnie gotując w kuchni. Odkąd chodziła do szkoły średniej rzadko miała okazję robić to w domu bo kiedy wracała wszystko było już gotowe. Siadała z rodzicami do stołu, a matka bawiła się w mistrza kucharskiego, domagając się pochwał dla swoich kulinarnych popisów. To było zabawne do momentu kiedy dołączył do pomocy Michael. Po jego kulinarnych wyczynach smak potrawy czuło się nawet w dole kręgosłupa.
Skończyła przyprawiać sałatę, przebrała się a sos pachniał w całym domu. Delikatnie dmuchnęła i skosztowała. Smak jak dla niej był troszkę nijaki dodała jeszcze sporo tabasco, kminku i zamieszała.
- Gotowe – oznajmiła, ciotka zajrzała do kuchni – weź sałatę a ja podam resztę.
Rachel zabrała salaterkę z sałatą i wróciła do jadalni.
Liz nałożyła dwie pełne, gliniane miseczki zaniosła je za ciotką do jadalni. Wracając z koszyczkiem pieczywa zgasiła w kuchni światło.
- Tak się cieszę że jedzenie nie wywołuje już u mnie torsji – powiedziała siadając do stołu – Jestem potwornie głodna...
- To samo mogę powiedzieć o sobie, nagotowałaś jak dla armii Liz.
Wzruszyła ramionami – najwyżej zostanie na jutro, przynajmniej zaoszczędzimy sobie pracy i czasu.
- Niezły pomysł – ciotka nabrała pełną łyżkę i zaniosła do ust. Za chwilę gwałtownie chwyciła szklankę z wodą wachlując usta...
- Za ciepła ? – zaniepokoiła się Liz – taka musi być, je się ją gorącą, a ja przed chwilą zdjęłam ją z ognia.
Rachel szybko pogryzła i jeszcze szybciej połknęła krzywiąc się trochę. Potrząsnęła głową i znowu napiła się wody – Nie chodzi o to, że gorące ale strasznie ostre, ile dodałaś chili ? – podniosła się i wyszła do kuchni.
Liz zmarszczyła brwi - nie za dużo ale potem dodałam jeszcze trochę a potem jeden mały strączek bo wydawało mi się że nie jest zbyt pikantne – włożyła ostrożnie łyżkę potrawy do ust przyglądając się ciotce wracającej z kuchni z buteleczką śmietany – Właśnie na to miałam straszną ochotę...
Rachel podniosła brwi – Masz teraz wrażliwy smak. Niektóre kobiety mają ochotę na pikle lub lody, a ty na coś ostrego i gorącego. Jak tabasco.
Liz jęknęła kiedy ciotka włożyła do sosu dwie łyżki śmietany i zamieszała –Wybacz, nie wiedziałam – powiedziała. Max na pewno by to uwielbiał – dodała cichutko.
- Nie martw się, teraz jest lepsze – Rachel z uśmiechem zaczęła jeść swoją chili, która teraz nabrała pięknego różowego koloru – Wyborne.
********
Liz po obiedzie skontrolowała pocztę, po godzinie ponownie ale Maria nie odzywała się. W końcu skupiła się nad literaturą angielską a w szczególnie na postacią Hamleta, jego wewnętrznych rozterkach, starając się nie myśleć o swoich własnych. Była wdzięczna, że przynajmniej nie przerabiali Romeo i Julii, utwór który zdecydowanie nie odpowiadał jej nastrojom.
Po dziewiątej zadzwonił telefon. Odebrała natychmiast mając nadzieję że to Alex. Ze zdziwieniem usłyszała głos Marii.
- Myślałam że masz szlaban na rozmowy ?
- Bo mam. Mama wyszła na chwilę więc zabrałam z jej pokoju telefon. Muszę się pospieszyć, mamy najwyżej dziesięć minut.
- Dobrze, dobrze, co to za historia z tym wyjazdem do Las Vegas ?
Maria jęknęła - Pamiętasz opowiadałam ci, że rodzina Laurie Dupree próbowała nas przekupić ? Michael miał ciągłe koszmarne sny. Sądził więc, że te pieniądze były w jakiś sposób przeklęte czy coś takiego... – parsknęła, dając jasno do zrozumienia jak bardzo się z nim nie zgadzała – Prosił Maxa aby pojechał z nim do Las Vegas wydać tę gotówkę.
- Poczekaj, myślałam że Max nie pojechał...
- Max tam był ale nikt go nie złapał – mówiła Maria - dla nas wszystko zakończyło się przymusowym powrotem. Zaczęło się od tego, że Michael powiedział o wyjeździe mnie a ja przekonałam Alexa . W jakiś sposób dowiedział się o tym Kyle i zaprosił Tess. Znasz Maxa, wypaplał Isabel myśląc że zostanie w domu i będzie go kryć. W każdym razie pojechaliśmy wszyscy. Liczyliśmy na dobrą zabawę. Michael zmienił nasze legitymacje, dał nam trochę gotówki i ścisłe instrukcje jak ją wydać.
- Czuliście się jak na wakacjach... – pytała Liz – Żadnego niebezpieczeństwa tylko dobra zabawa ?
- Chyba tak – powiedziała Maria – działy się tam rzeczy naprawdę niesamowite. Michael nie miał humoru i nie chciał aby ktoś inny kręcił się koło niego, oprócz Maxa.
- Ale plan wymyślili oryginalny, prawda ?
- Tak wiem ale.....W każdym razie próbowałam zrobić karierę piosenkarki ale spławili mnie bo potrzebowali striptizerki...
- Maria !
- Wiem, wiem. Nie zauważyłam adnotacji napisanej niżej, drobnym drukiem. Zresztą wszystko jedno. To było świetne. Alex był ze mną, nic mi się nie stało. A potem zadzwonił mój Chłopak z Gwiazd informując mnie, że razem z Maxem siedzą w więzieniu.
- Co ? O mój Boże !
- Sadzę, że Michael oszukiwał w kasynie. Wywiązała się bójka a potem ich zamknęli. Kiedy poszłam zapłacić za nich kaucję, w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Max załapał się na następny samolot do domu. Nie było go kiedy Valenti nas odszukał.
- Więc nie bawiliście się za dobrze – powiedziała Liz – nie warte poniesionej kary.
- Przeciwnie, było warto – w odpowiedzi Marii wyczuwało się śmiech
- Jak ?
- Zorganizowałam dla nas wszystkich obiad a potem Michael tak to jakoś załatwił, że zaśpiewałam na scenie. To było takie słodkie.
- A co z pozostałymi ?
Maria westchnęła – Kyle, Alex i Tess trzymali się razem. Isabel spotkała się i wyszła z jakimiś ludźmi jednak potem zjawiła się w kiepskim humorze. Ale widziałam jak tańczyła z Alexem, kto wie jak to potoczy się dalej.
- Znowu ? Myślałam, że trzyma się od niej z daleka ?
- Trzymał. Sadzę, że tym razem to ona przejęła inicjatywę.
- Naprawdę ?
- Tak. Ale mniejsza z tym. Co u ciebie. Bardzo mi cię brakuje, Liz. Kiedy wracasz do domu ?
- Maria, wiesz że nie mogę.
- Nie ma rzeczy niemożliwych. Wiem, że się boisz ale nie rób tego sobie samej. Potrzebujesz wyjątkowej pomocy. Nadal uważam że powinnaś porozmawiać z Maxem .
- O czym z nim porozmawiać ? - zapytała cicho Liz – Wiesz, nigdy nie spaliśmy razem ale jestem z tobą w ciąży ? Dla niego to będzie niepojęte, Maria. Bo zakładam, że Max z Przyszłości i obecny Max, to te same osoby ale dla niego to nie będzie takie oczywiste. Dziecko równie dobrze mogło by należeć do tego biedaka z Nowego Yorku.
- Poczekaj, myślałam że on nie żyje ?
- Bo tak jest. Wiesz co mam na myśli – Liz z westchnieniem wypuściła powietrze.
- Przykro mi. Jak się czujesz, ale tak naprawdę.
- Myślę, że w porządku. Zaczynają o mnie plotkować w szkole, rodzice codziennie telefonują, ubrania są na mnie za ciasne....a najbardziej brakuje mi was – żaliła się – Proza życia.
- Jak sprawy z lekarzem ?
- Mówię ciotce, że mam umówioną wizytę a zamiast tego idę do biblioteki. Pożyczyłam sporo książek na temat ciąży i wydaje się że wszystko przebiega jak u ludzi.
- Liz, nie możesz tak zakładać. Ktoś powinien cię zbadać.
- Nie mogę ryzykować. Ale obiecuję, że coś wymyślę. Dbam o siebie i będzie dobrze.
Maria z westchnieniem poddała się. W porządku, a jak z twoimi nocnymi lękami ?
- Ciągle są... - Liz popatrzyła na zegarek – Musimy kończyć, nie chcę abyś miała kłopoty.
- O mnie się nie bój.
- Brakuje mi rozmów z tobą, takich jak dziś – przyznała Liz – maile to nie to samo.
- Wiem. Więc wróć do domu, Liz. Postaraj się.
- A co z Tess ? Max spotyka się z nią ?
- Chyba nie. Tess spędzała teraz sporo czasu z Kylem. Wygląda na to że Max jest sam. Michael go unika a Izabel także wypięła się na niego.
Liz zamknęła oczy - Maria, oni nie powinni się kłócić. Są grupą, muszą trzymać się razem.
- Więc zabieraj stamtąd swój tyłek i sama im to powiedz. – zdenerwowała się Maria.
- Wiesz, że nie mogę.
- Słyszę samochód. Muszę kończyć Lizzie. Kocham cię i proszę, wracaj do domu...
- Ja też cię kocham. Uważaj na siebie. – odpowiedziała pospiesznie i całkiem rozklejona rzuciła telefon na biurko.
Z ulgą podniosła się krzesła i położyła na łóżku. Wyciągnęła się na wznak, położyła dłonie na zaokrąglonym brzuchu i zamknęła oczy.
– Witaj – zamruczała – nie bój się maleńki. Nie pozwolę aby stało się ci się cokolwiek złego. Wielu na nas liczy i nie możemy ich zawieść – westchnęła - Wybacz mamusi, że tak wszystko pokręciła...
Poczuła pod dłonią trzepotanie, leciutkie jak skrzydła motyla wybiegające naprzeciw jej dłoniom. Liz chwyciła gwałtownie powietrze, spod powiek popłynęły niezauważone łzy.
Cdn.
Na krótko zanim wykorkowało xcom, przesłałam przetłumaczoną 6 część(wyżej). Dzisiaj wrzucam następną(7). Ósmą muszę tylko wklepać do komputera. Narazie miłego czytania
*********
Część 7
*********
Dla Liz niedziela była ulubionym dniem tygodnia. Wraz z pierwszymi, wyłaniającymi zza horyzontu promieniami słońca wymykała się z domu na plażę. Można było pobyć tu w samotności, nie licząc kilku osób uprawiających jogging. Potem plaża zapełniała się nastolatkami, rodzinami, niezliczoną ilością koców i parasoli. Samotność uspokajała ją przygotowując do pracy na następny tydzień. Po nocnych koszmarach monotonny szum fal uderzający o brzeg, gardłowy krzyk mew dawał ukojenie. Nie było płomieni, zniszczenia i śmierci, jakie nawiedzały ją co noc.
Ta niedziela nie różniła się niczym od innych. Nie mogła spać. Aby uchronić się od chłodu poranka, zarzuciła na cienką koszulkę bluzę od dresu i wybiegła wcześniej niż zwykle z domu. Fale zmywały odciski stóp jakie zostawiała na plaży. Prawa, lewa, prawa, lewa – ten rytm tłukł jej się w głowie, kiedy oddalała się szybkim krokiem od domu ciotki. Wiatr targał włosy i owijał je wokół twarzy, oczy utkwiła w odległej linii horyzontu. Słońce towarzyszyło jej w drodze a dom ciotki kąpał się w jego blasku.
Nie myślała o niczym, automatycznie wybijała stopami rytm kierując się lekko pod górę. Rachel dogoniła ją w połowie drogi kiedy w swoich zużytych, gimnastycznych szortach i czerwonej bluzce przebiegała codzienną rundkę. Pomachała do Liz i czekała aż się zrównały.
- Udany spacer ? – zapytała starając się wyrównać oddech. Liz podejrzewała, że prawdziwym powodem biegania Rachel była chęć czuwania nad nią z daleka.
- Świetny – odpowiedziała, nie zmieniając rytmu kroków.
Rachel zwolniła nieco – Wyszłaś tak wcześnie, znowu zły sen ?
- Właściwie niespokojny.
- Twój czy malucha ?
Liz oparła na brzuchu rękę mimowolnie się uśmiechając. W ostatnich tygodniach dziecko stało się bardzo ruchliwe i Rachel żartowała że urodzi niezłego sportowca – Tej nocy odbyło się bez gimnastyki. To ja, jestem niespokojna.
- Tęsknisz za domem...
- Też – zgodziła się – to właśnie w ten weekend... - zatrzymała się, nagle tracąc ochotę na dalszy spacer.
- Ruszaj – powiedziała stanowczo Rachel - przecież nie będę cię pchała do domu. No chodź...
Liz wzruszyła ramionami, znała ciotkę i miała rację. Obecność Rachel sprawiała, że coraz częściej się przed nią otwierała. Zwierzając się na razie ostrożnie, starając się możliwie oględnie opowiadać o sobie i przyjaciołach – Czuję się winna że opuściłam Roswell – mówiła powoli - wszystkie ciekawe wydarzenia w których uczestniczą moi przyjaciele odbywają się beze mnie, podczas gdy ja wyleguję się na plaży....
- Twój pobyt tutaj jest trudniejszy, nie jesteś na wakacjach – przerwała jej Rachel.
- Może nie – ale jestem wyłączona z czuwania i pomagania im.
- To prawda – chwilę towarzyszyła im cisza, kiedy zbliżały się do domu. Rachel skręciła ale zamiast wejść do środka usiadła na jednym z kamieni wyznaczających granice posesji.
- W jaki sposób pomagasz swoim przyjaciołom ?
Liz zmarszczyła brwi i usiadła obok niej – W szczególny. To co przyjaciele zwykle robią dla siebie.
- A co oni mogą zrobić dla was ? – Rachel znacząco spojrzała na jej brzuch.
- Nie...jestem pewna. Chyba niewiele – wykręciła się od odpowiedzi nie sądząc żeby ciotka zrozumiała na czym w jej przypadku polega prawdziwa przyjaźń.
- Chcę tylko powiedzieć że musisz myśleć o sobie. Oni to zrozumieją.
- Tak przypuszczam – zamruczała, pomijając fakt że tylko nieliczni wiedzieli o ciąży – Ale czuję się zostawiona sama sobie. Wiem że wyjeżdżając postąpiłam słusznie, jednak tak bardzo chciałabym być częścią ich życia.
- Kompletna sprzeczność
- Jak to ?
- Zaprzeczasz sama sobie. To nie kwestia winy. Czujesz się samotna bo nie bierzesz z nimi udziału w tym co robią. Znając ciebie sądzę, że poza tęsknotą jest w tobie ogromna ciekawość np. jak często i dlaczego Maria jest ukarana...- uśmiechnęła się kiedy Liz wybuchnęła głośnym śmiechem – Co sprawiło że w ten weekend tak bardzo brakuje ci domu i ich ?
- Ostatniej nocy odbył się uczniowski bal.
- Ach, tradycyjny bal nastolatków. Rozumiem. Domyślam się, że poszli wszyscy twoi przyjaciele ?
- Właśnie – przyznała Liz – W ciągu ostatniego roku byłam pewna, że pójdę tam z Maxem. Myślałam, że pójdziemy razem z Michaelem i Marią i że wszyscy przeżyjemy niezapomnianą noc. Kupiłam nawet sobie sukienkę.
- Rok wcześniej ?
- Wiem – Liz podniosła w górę oczy – to głupota. Ale była taka śliczna a ja byłam pewna że....mówiłam że to głupie – westchnęła.
- Nie, opowiedz mi...– uspokoiła ją Rachel.
- Jest czarna, z dopasowanym staniczkiem, na cieniutkich ramiączkach...i ma poszerzaną spódniczkę tak pięknie okręcającą się wokół, przy każdym ruchu – Liz zamyśliła się – A teraz jestem tutaj, tysiące mil od domu. Max i ja nie odzywamy się do siebie, Max i Michael podobnie, tak samo jak Jak Michael i Maria. Boże, wszystko się rozpada – szeptała.
- Reszta także nie poszła ?
Liz potrząsnęła głową – Nie. Gdy Michael nie chciał iść z Marią, poszła wyżalić się Maxowi a on zachował się jak przyjaciel i zaproponował swoje towarzystwo, Isabel tak długo naprzykrzała się Alexowi aż dał się ubłagać. Kyle zaproponował Tess – mówiła marszcząc brwi.
- Co cię niepokoi ? Max na balu z Marią ?
- Och nie, to dobrze. Miło że o niej pomyślał tym. Marzyła aby pójść.
- Więc ?
- Nic. Ja tylko...tak bardzo chciałam żeby było inaczej. Ale nie było i nie mogło być, nie ma o czym dyskutować.
Oczy Rachel zwęziły się, chciała coś jeszcze powiedzieć ale tylko potrząsnęła głową. Wstała – Może porozmawiamy w takim razie o śniadaniu, jesteś głodna ?
- Trochę.
- Wezmę tylko prysznic i coś przygotuję. Mogą być jajka ?
Liz uśmiechnęła się – Tak, dziękuję
Gdy ciotka zniknęła w domu, odwróciła twarz w stronę oceanu. Słony wietrzyk rozwiewał włosy, ludzie rozkładali koce, kłócąc się o kawałek miejsca, rozpakowywali wiaderka, łopatki i śniadanie. Mała dziewczynka taplała się przy brzegu, mocząc pieluszkę, gumowa zabawka pływała wokół jej pulchnych nóżek. Liz obserwowała jak ojciec podbiegł do niej i ze śmiechem posadził ją sobie na ramionach.
Zamknęła oczy, nie widziała już ludzi ,piasku i wody. Słońce całowało jej twarz, jego blask przenikał przez powieki. Z daleka dochodziły niewyraźne głosy plażowiczów, szum wody uderzającej o brzeg. Czuła pod stopami piasek, zapach kawy, słonej wody i olejku do opalania. Zdawała sobie sprawę jakie światy oddzielały ją od Roswell, tańców, balu i nocy na balkonie.
Kiedy ona otwierała oczy, plama słońca tańczyła przed nią, a ona miała uczucie że bierze udział w dziwnym mistycznym zjawisku. Jeszcze kilkakrotnie zamrugała oczami, wszystko wróciło do równowagi ale w niej pozostał nagły lęk nadchodzących bezpowrotnie wielkich zmian. Wzdrygnęła się, wstała i ociągając się wróciła do domu.
****
Okna pokoju Liz wychodziły na wschód, rano zaglądało tu słońce dając przyjemne światło i ciepło. W miarę upływu dnia kiedy słońce przesuwało się, zapadał tu orzeźwiający chłód. Koniec dnia spędzała z ciotką na tyłach domu czytając, oglądając telewizję lub rozmawiając. Ostatnio rozmowy wprowadzały ją, podobnie jak jej stan w lekką nerwowość. Nie same rozmowy ale ciekawość ciotki. Rachel zadawała jej proste pytania – co stwierdził lekarz w czasie ostatniej wizyty na podstawie badań, ile teraz waży, jakie lekarz przepisał jej witaminy...Zmuszało ją to do kłamstw i powodowało poczucie winy. Czasem próbowała wyobrazić sobie co by było gdyby powiedziała jej prawdę i to przerażało ją najbardziej.
Więc zaraz po posiłkach pod pretekstem uczenia się Liz uciekała do swojego pokoju, chociaż lekcje były dawno odrobione i wykute na pamięć. Unikała uważnych spojrzeń Rachel i niemiłego uczucia że jej wzrok wyciąga z niej wszystko, z każdym oddechem. Liz zastanawiała się czy czasem nie popada w paranoję, przecież ciotka pragnęła tylko jej dobra, wspierała ją we wszystkim ale leki nad którymi nie mogła zapanować pogłębiały ten stan. Trudno było wtedy kierować się rozsądkiem.
Leżąc teraz na łóżku położyła na brzuchu ręce i w odpowiedzi czuła ruchy dziecka. Uspokajało ją a z czasem stało się codziennym zwyczajem, które za każdym razem wprawiało ją w zdumienie. Dziecko zdawało się rozumieć jej ruchy i poznawać także jej głos. Kiedy wewnątrz ciała czuła nacisk maleńkich rączek i nóżek, nuciła aby je uspokoić. Czasem chaotycznie opowiadała o czymś co przychodziło jej do głowy – o Roswell, babci Claudii, Maxie. Szczególnie o Maxie.
- Cześć maleńki – szeptała – Powinieneś zachowywać się cichutko, starać się być grzeczny. Wiesz, że mamusia nie ma zbyt dobrego dnia. Nie bój się – mruczała – tak czasem bywa z każdym z nas, a mnie tak bardzo brakuje domu – spojrzała na zegarek – i jeżeli twoja ciocia Maria zaraz się nie odezwie, ja do niej zadzwonię. I nie będę się przejmować, że może jeszcze spać – dodała.
Jakby w odpowiedzi rozdzwoniła się jej komórka. Liz uśmiechnęła się i odebrała – Maria ?
- O tych buzujących hormonach i kilku innych sprawach lepiej nie dyskutować – padła odpowiedź.
Liz wyszczerzyła zęby w uśmiechu i z rozpędu usiadła – Alex !
- Ten sam. Przypuszczam, że DeLuca jeszcze nie dzwoniła ?
- Nie, leni się – odpowiedziała Liz – Wie przecież, że czekam na szczegóły. Jak długo można spać ?
Usłyszała w słuchawce parskanie – Szybko zapomnieli. Ale żeby być sprawiedliwym, chyba położyła się później ode mnie.
- Och, na pewno – Liz przewróciła oczami – Max wariuje na punkcie tańca.
- No jasne, ty nic nie wiesz. Michael się pojawił...
- Żartujesz. Myślałam, że zrezygnował. No i jeszcze Maria była pewna, że jeżeli Michael pójdzie, to z kimś innym – dodała cicho.
- Nic podobnego. Nie chciał jej skrzywdzić i dlatego brał u kogoś lekcje tańca – śmiał się Alex – Świetnie się bawili, Co prawda usłyszałem w trakcie wieczoru jej ciche piski ale nie sądzę żeby się tym zbytnio przejęła.
- Na pewno. Więc znowu Michael okazał się pełen niespodzianek. Cieszę się. I jestem zaskoczona, że pomimo wszystko, Max zabrał ją na bal narażając się na kłopoty.
- Nie sadzę żeby Max o tym wiedział wcześniej – powiedział Alex.
- Michael go nie uprzedził ?
- Musieliby ze sobą rozmawiać, a wiesz że nie odzywają się do siebie.
- Jeszcze ? – Liz zmarszczyła brwi – Byłam pewna, że po tej całej historii z Brody/Larekiem i zakładnikami w UFO Center, już to sobie wyjaśnili.
- Nie. Znasz Michaela. Kiedy zachodzi konieczność ratuje tyłek Maxowi, ale to nie znaczy że potem wszystko jest dobrze. A oprócz tego doszło do niego, że Maria trochę flirtowała z Brodym, więc nie był w pokojowym nastroju.
- Jaka jest sytuacja teraz ? – zapytała – Co zrobił Max kiedy na balu zobaczył Michaela ?
- Och....ja...tak naprawdę nie wiem – powiedział Alex – Myślę że poszedł do domu. Nie zwróciłem uwagi – dodał nieśmiało.
Łzy napłynęły jej do oczu kiedy pomyślała o Maxie wychodzącym z balu i wracającym do domu tak wcześnie. Ale nie mogła też nie usłyszeć radości w głosie Alexa. Przymknęła oczy i spróbowała skupić się na nim - Alexie Charlsie Whitmanie, co się z tobą dzieje – zapytała z przyganą.
- Wiem, wiem – odpowiedział szybko - Przysięgałem być silny ale nie byłem. Poddałem się, wiesz ?
- Alex... – westchnęła – daj spokój, co się stało ?
- Do pewnego momentu się trzymałem, ale ona ciągle na mnie patrzyła. Boże, Liz nikt nigdy tak na mnie nie patrzył – mówił z przejęciem.
- Jakby cię dopiero teraz naprawdę zobaczyła – wyszeptała.
- Właśnie. Powinienem potraktować ją jako rodzaj ostrzeżenia, mogłem ją powstrzymać ale nie zrobiłem tego.
- Pocałowałeś ją...
- Tak, ale tak naprawdę ona pocałowała mnie.
- Co za różnica. Co teraz ?
- Nie mam pojęcia – westchnął – To była najcudowniejsza noc, ale czym ona była ? Ta jedyna noc, magia balu, rodzaj przymierza ?
- A co ty myślisz ? - spytała
- Myślę że ona przestała uciekać - powiedział
- Ma nadzieję że masz rację, dla waszego wspólnego dobra. Ale cokolwiek zrobisz, pozwól jej samej przyjść do ciebie, Alex. To może się udać. Myślę, że ją dogoniłeś – powiedziała ze śmiechem – Kto by pomyślał ?
- Na pewno nie ja. W porządku, zachować spokój. Musi się udać. Mogę to zrobić. Mogę, mogę... mogę ?
Liz śmiała się – Tak. Bądź tylko silny. Mężczyzna ze stali.
- Masz rację. Tak – usłyszała nerwowy chichot – Tak bym chciał żebyś tu była. Pójdę do kafeterii na obiad...
- Nie idź. Zamów lepiej do domu. A potem zadzwoń do Marii, niech się do mnie odezwie.
- Dobrze. Ale już dosyć o moim, zaskakującym życiu osobistym. Co u ciebie ? Jak tam mały Czechosłowak ?
- Po rozmowie z tobą czuję się znacznie lepiej. A dziecko doskonale.
- Jesteś pewna ?
Liz westchnęła. W końcu opowiedziała Alexowi całą historię Maxa z Przyszłości więc rozumiał jej niechętny stosunek do lekarzy. W przeciwieństwie do Marii, która pogodziła się z jej decyzją. Przestała ją także zmuszać do powrotu do domu ale wciąż troszczyła się i martwiła o jej zdrowie, tym bardziej, że nie kontaktowała się z lekarzem. Alex namawiał ją aby pozwoliła opowiedzieć o wszystkim Isabel za mniej więcej dwa tygodnie. Ale póki nie było to na razie absolutnie konieczne Liz nie pozwoliła na powiadomienie o wszystkim siostry Maxa.
- Tak, jestem pewna. Nie umiem ci powiedzieć dlaczego, ale jestem.
- To coś w rodzaju połączenia..?
- Możliwe, lub może rodzaj jakiegoś instynktu. Nie wiem co to jest ale zaufaj mi.
Alex lekko gderał – Nie możesz wszystkiego odkładać na koniec.
- Wiem co robię...
- Nie umiem cię przekonać, ale to twoja decyzja.
- Kocham cię kiedy tak się o mnie martwisz...
- A ja kocham ciebie. Dlatego się niepokoję – usłyszała miękki trzask – Ktoś usiłuje się do mnie dodzwonić . Chcesz coś jeszcze ?
Liz zaśmiała się – Założę się że to Isabel - droczyła się z nim – Idź. I pamiętaj, bądź silny.
- Najsilniejszy mięczak w mieście – obiecał jej – Porozmawiamy później.
- Do zobaczenia – wyłączyła komórkę i położyła się z powrotem na łóżko. To cudowne słyszeć Alexa, tak szczęśliwego i ufnego. Bardzo dojrzał przez te kilka miesięcy. Trudno było w nim rozpoznać tego samego niezdarnego i niepewnego chłopca, który przez całą szkołę średnią uganiał się za Isabel Evans nie wierząc aby ona kiedykolwiek zwróciła na niego uwagę. I teraz wyglądało na to że się uda. Liz miała nadzieję że ten czas właśnie nadszedł. Alex zasługiwał na spełnione życzenia.
*****
.....pobraliśmy się w Las Vegas. Wyjechali po nas Maria, Michael, Isabel i Alex. Całą noc śpiewaliśmy i tańczyliśmy w jakiejś spelunie koło Phoenix. Nad ranem z radia zagrało „ I shell Believe”.
Uwielbiam tę piosenkę.
Wiem. Wszyscy byli wykończeni ale nie my . Tańczyliśmy przytuleni. Od tego czasu to była nasza piosenka. (TEOTW)
- Jak oni mogą tak ciągle tańczyć – jęczał Michael. Siedział przy stoliku w kącie baru, obejmował Marię opartą na jego piersi – Już prawie świta.
- To nowożeńcy... – mruczała Maria z głową w jego koszuli.
- Tak, ale mogliby zachować siły na co innego – wykrztusił.
- Uważaj co mówisz. Słyszałam – zaprotestowała Isabel – to ciągle mój brat, nawet żonaty.
Liz uśmiechała się, kiedy Max przytulał ją coraz mocniej – Dlaczego chcieliśmy aby byli z nami ? - szeptał gładząc jedwab jej sukienki.
- Bo ich kochamy – odpowiedziała ponosząc głowę aby zajrzeć mu w oczy. Miał piękne, błyszczące oczy. Jak blask bursztynu. Boże, można się utopić w ich spojrzeniu. To co robił teraz......Max ...– mówiła, jej głos stał się nagle chrapliwy.
- Tak, pani Evans ?- zapytał, wyginając brwi w łuk.
Cokolwiek zamierzała powiedzieć , myśli uciekały, czuła tylko jak serce zaczyna bić coraz szybciej na widok tego czystego szczęścia i uwielbienia jakie na nią spływało – Kocham cię – szepnęła.
Leciutki cień rozbawienia zniknął, kiedy pochylił się aby ją pocałować. Na krótko poczuła jego język. Oczy powiedziały jej wszystko co chciała wiedzieć. Max kochał ją a ta miłość była najistotniejsza i najważniejsza na świecie. Oparł swoje czoło o jej, przytulał ją mocno do piersi, kołysał w tańcu a Liz mogła przysiąc, że widzi gwiazdy. Poddała mu się bez wysiłku, długa, biała suknia szeleściła jak szept skrzydeł, poruszali się lekko. Ich ciała zlały się w jedno kiedy oddali się muzyce.
Jak refren powtarzali to ciągle i ciągle. Max unosił ją aż do zatracenia, stopy przesuwały się miarowo a twarze mieli jeszcze bliżej siebie – To najszczęśliwszy dzień w moim życiu – przysunął wargi do jej ust. Poczuła w tym momencie coś więcej niż miłość, coś więcej niż obietnicę namiętności przez wszystkie noce. To była dręczące pożądanie przenikające ją głęboko. Liz przyciskała się coraz mocniej do Maxa, domagając się desperacko pocałunku, pieszczoty która ugasiłaby na chwilę trawiąca ją gorączkę. Znikła gdzieś podrzędna knajpka, zapomniani zostali przyjaciele siedzący przy stoliku, znużony personel z czekający na możliwość zamknięcia. Poza nimi została niknąca w cieniu nocy muzyka. I shell believe, I shell believe, I shell believe…..
Zmęczony głos przeniknął do nich jak przez mgłę – W porządku, to jest to...Tamtych dwoje rzeczywiście potrzebuje pokoju... – oświadczył Alex.
Max się cofnął, lśniące, pełne pragnienia oczy spoglądały w dół na Liz. Jeszcze chwilę patrzyli na siebie a potem odwrócili się do przyjaciół. I wtedy wszyscy wybuchnęli śmiechem.
***********
Telefon dzwonił. Dlaczego dzwonił telefon ? Chciała tańczyć, pozostać w ciepłych i bezpiecznych ramionach Maxa. Przecież nic złego nie mogło się stać, kiedy trzymał ją w ten sposób. Kiedy ją kochał. Gdyby odebrała telefon musiałaby przestać tańczyć, odeszłaby jej miłość, zostałaby tylko ona, sama.
W końcu wszystko ucichło i Liz się obudziła. Słyszała głos ciotki ściszony i rosnący, gdzieś w głębi domu. Krótkie staccato łapanego oddechu przepędziło resztki snu. Podniosła się z łóżka. Czując dzikie bicie serca, zbiegała szybko ze schodów. Kiedy wpadała do sypialni ciotki zastała ją siedząca na krawędzi łóżka wpatrzoną w podłogę, z ręka opartą na słuchawce.
- Co ?– pytała Liz - co się dzieje ? Miała suche usta i nagle trudno jej było oddychać – Rachel ? – powiedziała ostro patrząc z góry w niebieskie, napełniające się łzami oczy.
- Podejdź tutaj – wyciągnęła do niej rękę.
Liz zrobiła dwa kroki i chwyciła jej palce. Rachel objęła jej rękę i pociągnęła na łóżko – Kochanie, obawiam się że był wypadek – mówiła powoli - To Alex – Liz nie odpowiadała a ręce Rachel zacisnęły się mocniej wokół jej dłoni – On nie żyje.
- Nie... – szeptała, potrząsając głową – to nie możliwe...
- Liz, tak mi przykro, Kochanie. Rachel wypuściła jej rękę i objęła za ramiona – Wiem jak bardzo był ci bliski.
- Nie, to nie możliwe..., on nie umarł.....nie możliwe - próbowała się uwolnić – Niedawno z nim rozmawiałam. On był w....- zrozumiała co chce powiedzieć - On był w Phoenix, kiedy z Maxem uciekliśmy.....Gwałtownie wyrwała się z objęć ciotki.
- To takie nagłe i niespodziewane nieszczęście. Daj sobie trochę czasu aby przez to przejść – Rachel przemawiała ciepło i łagodnie, łzy płynęła jej po policzkach.
Liz potrząsnęła ponownie głową i wstała. – Muszę wracać do domu.
- Jesteś pewna, że...
- Mówiłam, że muszę wracać do domu... - powtarzała bez końca. Słyszała swoje słowa ale nie była w stanie nic innego powiedzieć. Gardło miała skurczone a przez ciało przebiegały niekończące się dreszcze. Wiedziała, że jeżeli pozwoli sobie na choćby sekundę słabości, jeżeli pozwoli sobie na rozpacz, załamie się zupełnie. To się nie zdarzyło. Ta myśl przewiercała się przez mózg i zaczęła uderzać w skroniach miarowo.
- Jeżeli masz pewność....- Rachel mówiła mocnym głosem jak gdyby świat nie składał się teraz z rozbitych kawałków, a ona nie była cała pogruchotana. Twoja matka pomyślała, że chciałabyś być na pogrzebie. Ale Liz, nikt by cię nie winił gdybyś postanowiła pozostać tutaj....
Liz podniosła gwałtownie głowę i spotkała zaniepokojone spojrzenie Rachel. – Ja bym to robiła...
*******
Cdn.
*********
Część 7
*********
Dla Liz niedziela była ulubionym dniem tygodnia. Wraz z pierwszymi, wyłaniającymi zza horyzontu promieniami słońca wymykała się z domu na plażę. Można było pobyć tu w samotności, nie licząc kilku osób uprawiających jogging. Potem plaża zapełniała się nastolatkami, rodzinami, niezliczoną ilością koców i parasoli. Samotność uspokajała ją przygotowując do pracy na następny tydzień. Po nocnych koszmarach monotonny szum fal uderzający o brzeg, gardłowy krzyk mew dawał ukojenie. Nie było płomieni, zniszczenia i śmierci, jakie nawiedzały ją co noc.
Ta niedziela nie różniła się niczym od innych. Nie mogła spać. Aby uchronić się od chłodu poranka, zarzuciła na cienką koszulkę bluzę od dresu i wybiegła wcześniej niż zwykle z domu. Fale zmywały odciski stóp jakie zostawiała na plaży. Prawa, lewa, prawa, lewa – ten rytm tłukł jej się w głowie, kiedy oddalała się szybkim krokiem od domu ciotki. Wiatr targał włosy i owijał je wokół twarzy, oczy utkwiła w odległej linii horyzontu. Słońce towarzyszyło jej w drodze a dom ciotki kąpał się w jego blasku.
Nie myślała o niczym, automatycznie wybijała stopami rytm kierując się lekko pod górę. Rachel dogoniła ją w połowie drogi kiedy w swoich zużytych, gimnastycznych szortach i czerwonej bluzce przebiegała codzienną rundkę. Pomachała do Liz i czekała aż się zrównały.
- Udany spacer ? – zapytała starając się wyrównać oddech. Liz podejrzewała, że prawdziwym powodem biegania Rachel była chęć czuwania nad nią z daleka.
- Świetny – odpowiedziała, nie zmieniając rytmu kroków.
Rachel zwolniła nieco – Wyszłaś tak wcześnie, znowu zły sen ?
- Właściwie niespokojny.
- Twój czy malucha ?
Liz oparła na brzuchu rękę mimowolnie się uśmiechając. W ostatnich tygodniach dziecko stało się bardzo ruchliwe i Rachel żartowała że urodzi niezłego sportowca – Tej nocy odbyło się bez gimnastyki. To ja, jestem niespokojna.
- Tęsknisz za domem...
- Też – zgodziła się – to właśnie w ten weekend... - zatrzymała się, nagle tracąc ochotę na dalszy spacer.
- Ruszaj – powiedziała stanowczo Rachel - przecież nie będę cię pchała do domu. No chodź...
Liz wzruszyła ramionami, znała ciotkę i miała rację. Obecność Rachel sprawiała, że coraz częściej się przed nią otwierała. Zwierzając się na razie ostrożnie, starając się możliwie oględnie opowiadać o sobie i przyjaciołach – Czuję się winna że opuściłam Roswell – mówiła powoli - wszystkie ciekawe wydarzenia w których uczestniczą moi przyjaciele odbywają się beze mnie, podczas gdy ja wyleguję się na plaży....
- Twój pobyt tutaj jest trudniejszy, nie jesteś na wakacjach – przerwała jej Rachel.
- Może nie – ale jestem wyłączona z czuwania i pomagania im.
- To prawda – chwilę towarzyszyła im cisza, kiedy zbliżały się do domu. Rachel skręciła ale zamiast wejść do środka usiadła na jednym z kamieni wyznaczających granice posesji.
- W jaki sposób pomagasz swoim przyjaciołom ?
Liz zmarszczyła brwi i usiadła obok niej – W szczególny. To co przyjaciele zwykle robią dla siebie.
- A co oni mogą zrobić dla was ? – Rachel znacząco spojrzała na jej brzuch.
- Nie...jestem pewna. Chyba niewiele – wykręciła się od odpowiedzi nie sądząc żeby ciotka zrozumiała na czym w jej przypadku polega prawdziwa przyjaźń.
- Chcę tylko powiedzieć że musisz myśleć o sobie. Oni to zrozumieją.
- Tak przypuszczam – zamruczała, pomijając fakt że tylko nieliczni wiedzieli o ciąży – Ale czuję się zostawiona sama sobie. Wiem że wyjeżdżając postąpiłam słusznie, jednak tak bardzo chciałabym być częścią ich życia.
- Kompletna sprzeczność
- Jak to ?
- Zaprzeczasz sama sobie. To nie kwestia winy. Czujesz się samotna bo nie bierzesz z nimi udziału w tym co robią. Znając ciebie sądzę, że poza tęsknotą jest w tobie ogromna ciekawość np. jak często i dlaczego Maria jest ukarana...- uśmiechnęła się kiedy Liz wybuchnęła głośnym śmiechem – Co sprawiło że w ten weekend tak bardzo brakuje ci domu i ich ?
- Ostatniej nocy odbył się uczniowski bal.
- Ach, tradycyjny bal nastolatków. Rozumiem. Domyślam się, że poszli wszyscy twoi przyjaciele ?
- Właśnie – przyznała Liz – W ciągu ostatniego roku byłam pewna, że pójdę tam z Maxem. Myślałam, że pójdziemy razem z Michaelem i Marią i że wszyscy przeżyjemy niezapomnianą noc. Kupiłam nawet sobie sukienkę.
- Rok wcześniej ?
- Wiem – Liz podniosła w górę oczy – to głupota. Ale była taka śliczna a ja byłam pewna że....mówiłam że to głupie – westchnęła.
- Nie, opowiedz mi...– uspokoiła ją Rachel.
- Jest czarna, z dopasowanym staniczkiem, na cieniutkich ramiączkach...i ma poszerzaną spódniczkę tak pięknie okręcającą się wokół, przy każdym ruchu – Liz zamyśliła się – A teraz jestem tutaj, tysiące mil od domu. Max i ja nie odzywamy się do siebie, Max i Michael podobnie, tak samo jak Jak Michael i Maria. Boże, wszystko się rozpada – szeptała.
- Reszta także nie poszła ?
Liz potrząsnęła głową – Nie. Gdy Michael nie chciał iść z Marią, poszła wyżalić się Maxowi a on zachował się jak przyjaciel i zaproponował swoje towarzystwo, Isabel tak długo naprzykrzała się Alexowi aż dał się ubłagać. Kyle zaproponował Tess – mówiła marszcząc brwi.
- Co cię niepokoi ? Max na balu z Marią ?
- Och nie, to dobrze. Miło że o niej pomyślał tym. Marzyła aby pójść.
- Więc ?
- Nic. Ja tylko...tak bardzo chciałam żeby było inaczej. Ale nie było i nie mogło być, nie ma o czym dyskutować.
Oczy Rachel zwęziły się, chciała coś jeszcze powiedzieć ale tylko potrząsnęła głową. Wstała – Może porozmawiamy w takim razie o śniadaniu, jesteś głodna ?
- Trochę.
- Wezmę tylko prysznic i coś przygotuję. Mogą być jajka ?
Liz uśmiechnęła się – Tak, dziękuję
Gdy ciotka zniknęła w domu, odwróciła twarz w stronę oceanu. Słony wietrzyk rozwiewał włosy, ludzie rozkładali koce, kłócąc się o kawałek miejsca, rozpakowywali wiaderka, łopatki i śniadanie. Mała dziewczynka taplała się przy brzegu, mocząc pieluszkę, gumowa zabawka pływała wokół jej pulchnych nóżek. Liz obserwowała jak ojciec podbiegł do niej i ze śmiechem posadził ją sobie na ramionach.
Zamknęła oczy, nie widziała już ludzi ,piasku i wody. Słońce całowało jej twarz, jego blask przenikał przez powieki. Z daleka dochodziły niewyraźne głosy plażowiczów, szum wody uderzającej o brzeg. Czuła pod stopami piasek, zapach kawy, słonej wody i olejku do opalania. Zdawała sobie sprawę jakie światy oddzielały ją od Roswell, tańców, balu i nocy na balkonie.
Kiedy ona otwierała oczy, plama słońca tańczyła przed nią, a ona miała uczucie że bierze udział w dziwnym mistycznym zjawisku. Jeszcze kilkakrotnie zamrugała oczami, wszystko wróciło do równowagi ale w niej pozostał nagły lęk nadchodzących bezpowrotnie wielkich zmian. Wzdrygnęła się, wstała i ociągając się wróciła do domu.
****
Okna pokoju Liz wychodziły na wschód, rano zaglądało tu słońce dając przyjemne światło i ciepło. W miarę upływu dnia kiedy słońce przesuwało się, zapadał tu orzeźwiający chłód. Koniec dnia spędzała z ciotką na tyłach domu czytając, oglądając telewizję lub rozmawiając. Ostatnio rozmowy wprowadzały ją, podobnie jak jej stan w lekką nerwowość. Nie same rozmowy ale ciekawość ciotki. Rachel zadawała jej proste pytania – co stwierdził lekarz w czasie ostatniej wizyty na podstawie badań, ile teraz waży, jakie lekarz przepisał jej witaminy...Zmuszało ją to do kłamstw i powodowało poczucie winy. Czasem próbowała wyobrazić sobie co by było gdyby powiedziała jej prawdę i to przerażało ją najbardziej.
Więc zaraz po posiłkach pod pretekstem uczenia się Liz uciekała do swojego pokoju, chociaż lekcje były dawno odrobione i wykute na pamięć. Unikała uważnych spojrzeń Rachel i niemiłego uczucia że jej wzrok wyciąga z niej wszystko, z każdym oddechem. Liz zastanawiała się czy czasem nie popada w paranoję, przecież ciotka pragnęła tylko jej dobra, wspierała ją we wszystkim ale leki nad którymi nie mogła zapanować pogłębiały ten stan. Trudno było wtedy kierować się rozsądkiem.
Leżąc teraz na łóżku położyła na brzuchu ręce i w odpowiedzi czuła ruchy dziecka. Uspokajało ją a z czasem stało się codziennym zwyczajem, które za każdym razem wprawiało ją w zdumienie. Dziecko zdawało się rozumieć jej ruchy i poznawać także jej głos. Kiedy wewnątrz ciała czuła nacisk maleńkich rączek i nóżek, nuciła aby je uspokoić. Czasem chaotycznie opowiadała o czymś co przychodziło jej do głowy – o Roswell, babci Claudii, Maxie. Szczególnie o Maxie.
- Cześć maleńki – szeptała – Powinieneś zachowywać się cichutko, starać się być grzeczny. Wiesz, że mamusia nie ma zbyt dobrego dnia. Nie bój się – mruczała – tak czasem bywa z każdym z nas, a mnie tak bardzo brakuje domu – spojrzała na zegarek – i jeżeli twoja ciocia Maria zaraz się nie odezwie, ja do niej zadzwonię. I nie będę się przejmować, że może jeszcze spać – dodała.
Jakby w odpowiedzi rozdzwoniła się jej komórka. Liz uśmiechnęła się i odebrała – Maria ?
- O tych buzujących hormonach i kilku innych sprawach lepiej nie dyskutować – padła odpowiedź.
Liz wyszczerzyła zęby w uśmiechu i z rozpędu usiadła – Alex !
- Ten sam. Przypuszczam, że DeLuca jeszcze nie dzwoniła ?
- Nie, leni się – odpowiedziała Liz – Wie przecież, że czekam na szczegóły. Jak długo można spać ?
Usłyszała w słuchawce parskanie – Szybko zapomnieli. Ale żeby być sprawiedliwym, chyba położyła się później ode mnie.
- Och, na pewno – Liz przewróciła oczami – Max wariuje na punkcie tańca.
- No jasne, ty nic nie wiesz. Michael się pojawił...
- Żartujesz. Myślałam, że zrezygnował. No i jeszcze Maria była pewna, że jeżeli Michael pójdzie, to z kimś innym – dodała cicho.
- Nic podobnego. Nie chciał jej skrzywdzić i dlatego brał u kogoś lekcje tańca – śmiał się Alex – Świetnie się bawili, Co prawda usłyszałem w trakcie wieczoru jej ciche piski ale nie sądzę żeby się tym zbytnio przejęła.
- Na pewno. Więc znowu Michael okazał się pełen niespodzianek. Cieszę się. I jestem zaskoczona, że pomimo wszystko, Max zabrał ją na bal narażając się na kłopoty.
- Nie sadzę żeby Max o tym wiedział wcześniej – powiedział Alex.
- Michael go nie uprzedził ?
- Musieliby ze sobą rozmawiać, a wiesz że nie odzywają się do siebie.
- Jeszcze ? – Liz zmarszczyła brwi – Byłam pewna, że po tej całej historii z Brody/Larekiem i zakładnikami w UFO Center, już to sobie wyjaśnili.
- Nie. Znasz Michaela. Kiedy zachodzi konieczność ratuje tyłek Maxowi, ale to nie znaczy że potem wszystko jest dobrze. A oprócz tego doszło do niego, że Maria trochę flirtowała z Brodym, więc nie był w pokojowym nastroju.
- Jaka jest sytuacja teraz ? – zapytała – Co zrobił Max kiedy na balu zobaczył Michaela ?
- Och....ja...tak naprawdę nie wiem – powiedział Alex – Myślę że poszedł do domu. Nie zwróciłem uwagi – dodał nieśmiało.
Łzy napłynęły jej do oczu kiedy pomyślała o Maxie wychodzącym z balu i wracającym do domu tak wcześnie. Ale nie mogła też nie usłyszeć radości w głosie Alexa. Przymknęła oczy i spróbowała skupić się na nim - Alexie Charlsie Whitmanie, co się z tobą dzieje – zapytała z przyganą.
- Wiem, wiem – odpowiedział szybko - Przysięgałem być silny ale nie byłem. Poddałem się, wiesz ?
- Alex... – westchnęła – daj spokój, co się stało ?
- Do pewnego momentu się trzymałem, ale ona ciągle na mnie patrzyła. Boże, Liz nikt nigdy tak na mnie nie patrzył – mówił z przejęciem.
- Jakby cię dopiero teraz naprawdę zobaczyła – wyszeptała.
- Właśnie. Powinienem potraktować ją jako rodzaj ostrzeżenia, mogłem ją powstrzymać ale nie zrobiłem tego.
- Pocałowałeś ją...
- Tak, ale tak naprawdę ona pocałowała mnie.
- Co za różnica. Co teraz ?
- Nie mam pojęcia – westchnął – To była najcudowniejsza noc, ale czym ona była ? Ta jedyna noc, magia balu, rodzaj przymierza ?
- A co ty myślisz ? - spytała
- Myślę że ona przestała uciekać - powiedział
- Ma nadzieję że masz rację, dla waszego wspólnego dobra. Ale cokolwiek zrobisz, pozwól jej samej przyjść do ciebie, Alex. To może się udać. Myślę, że ją dogoniłeś – powiedziała ze śmiechem – Kto by pomyślał ?
- Na pewno nie ja. W porządku, zachować spokój. Musi się udać. Mogę to zrobić. Mogę, mogę... mogę ?
Liz śmiała się – Tak. Bądź tylko silny. Mężczyzna ze stali.
- Masz rację. Tak – usłyszała nerwowy chichot – Tak bym chciał żebyś tu była. Pójdę do kafeterii na obiad...
- Nie idź. Zamów lepiej do domu. A potem zadzwoń do Marii, niech się do mnie odezwie.
- Dobrze. Ale już dosyć o moim, zaskakującym życiu osobistym. Co u ciebie ? Jak tam mały Czechosłowak ?
- Po rozmowie z tobą czuję się znacznie lepiej. A dziecko doskonale.
- Jesteś pewna ?
Liz westchnęła. W końcu opowiedziała Alexowi całą historię Maxa z Przyszłości więc rozumiał jej niechętny stosunek do lekarzy. W przeciwieństwie do Marii, która pogodziła się z jej decyzją. Przestała ją także zmuszać do powrotu do domu ale wciąż troszczyła się i martwiła o jej zdrowie, tym bardziej, że nie kontaktowała się z lekarzem. Alex namawiał ją aby pozwoliła opowiedzieć o wszystkim Isabel za mniej więcej dwa tygodnie. Ale póki nie było to na razie absolutnie konieczne Liz nie pozwoliła na powiadomienie o wszystkim siostry Maxa.
- Tak, jestem pewna. Nie umiem ci powiedzieć dlaczego, ale jestem.
- To coś w rodzaju połączenia..?
- Możliwe, lub może rodzaj jakiegoś instynktu. Nie wiem co to jest ale zaufaj mi.
Alex lekko gderał – Nie możesz wszystkiego odkładać na koniec.
- Wiem co robię...
- Nie umiem cię przekonać, ale to twoja decyzja.
- Kocham cię kiedy tak się o mnie martwisz...
- A ja kocham ciebie. Dlatego się niepokoję – usłyszała miękki trzask – Ktoś usiłuje się do mnie dodzwonić . Chcesz coś jeszcze ?
Liz zaśmiała się – Założę się że to Isabel - droczyła się z nim – Idź. I pamiętaj, bądź silny.
- Najsilniejszy mięczak w mieście – obiecał jej – Porozmawiamy później.
- Do zobaczenia – wyłączyła komórkę i położyła się z powrotem na łóżko. To cudowne słyszeć Alexa, tak szczęśliwego i ufnego. Bardzo dojrzał przez te kilka miesięcy. Trudno było w nim rozpoznać tego samego niezdarnego i niepewnego chłopca, który przez całą szkołę średnią uganiał się za Isabel Evans nie wierząc aby ona kiedykolwiek zwróciła na niego uwagę. I teraz wyglądało na to że się uda. Liz miała nadzieję że ten czas właśnie nadszedł. Alex zasługiwał na spełnione życzenia.
*****
.....pobraliśmy się w Las Vegas. Wyjechali po nas Maria, Michael, Isabel i Alex. Całą noc śpiewaliśmy i tańczyliśmy w jakiejś spelunie koło Phoenix. Nad ranem z radia zagrało „ I shell Believe”.
Uwielbiam tę piosenkę.
Wiem. Wszyscy byli wykończeni ale nie my . Tańczyliśmy przytuleni. Od tego czasu to była nasza piosenka. (TEOTW)
- Jak oni mogą tak ciągle tańczyć – jęczał Michael. Siedział przy stoliku w kącie baru, obejmował Marię opartą na jego piersi – Już prawie świta.
- To nowożeńcy... – mruczała Maria z głową w jego koszuli.
- Tak, ale mogliby zachować siły na co innego – wykrztusił.
- Uważaj co mówisz. Słyszałam – zaprotestowała Isabel – to ciągle mój brat, nawet żonaty.
Liz uśmiechała się, kiedy Max przytulał ją coraz mocniej – Dlaczego chcieliśmy aby byli z nami ? - szeptał gładząc jedwab jej sukienki.
- Bo ich kochamy – odpowiedziała ponosząc głowę aby zajrzeć mu w oczy. Miał piękne, błyszczące oczy. Jak blask bursztynu. Boże, można się utopić w ich spojrzeniu. To co robił teraz......Max ...– mówiła, jej głos stał się nagle chrapliwy.
- Tak, pani Evans ?- zapytał, wyginając brwi w łuk.
Cokolwiek zamierzała powiedzieć , myśli uciekały, czuła tylko jak serce zaczyna bić coraz szybciej na widok tego czystego szczęścia i uwielbienia jakie na nią spływało – Kocham cię – szepnęła.
Leciutki cień rozbawienia zniknął, kiedy pochylił się aby ją pocałować. Na krótko poczuła jego język. Oczy powiedziały jej wszystko co chciała wiedzieć. Max kochał ją a ta miłość była najistotniejsza i najważniejsza na świecie. Oparł swoje czoło o jej, przytulał ją mocno do piersi, kołysał w tańcu a Liz mogła przysiąc, że widzi gwiazdy. Poddała mu się bez wysiłku, długa, biała suknia szeleściła jak szept skrzydeł, poruszali się lekko. Ich ciała zlały się w jedno kiedy oddali się muzyce.
Jak refren powtarzali to ciągle i ciągle. Max unosił ją aż do zatracenia, stopy przesuwały się miarowo a twarze mieli jeszcze bliżej siebie – To najszczęśliwszy dzień w moim życiu – przysunął wargi do jej ust. Poczuła w tym momencie coś więcej niż miłość, coś więcej niż obietnicę namiętności przez wszystkie noce. To była dręczące pożądanie przenikające ją głęboko. Liz przyciskała się coraz mocniej do Maxa, domagając się desperacko pocałunku, pieszczoty która ugasiłaby na chwilę trawiąca ją gorączkę. Znikła gdzieś podrzędna knajpka, zapomniani zostali przyjaciele siedzący przy stoliku, znużony personel z czekający na możliwość zamknięcia. Poza nimi została niknąca w cieniu nocy muzyka. I shell believe, I shell believe, I shell believe…..
Zmęczony głos przeniknął do nich jak przez mgłę – W porządku, to jest to...Tamtych dwoje rzeczywiście potrzebuje pokoju... – oświadczył Alex.
Max się cofnął, lśniące, pełne pragnienia oczy spoglądały w dół na Liz. Jeszcze chwilę patrzyli na siebie a potem odwrócili się do przyjaciół. I wtedy wszyscy wybuchnęli śmiechem.
***********
Telefon dzwonił. Dlaczego dzwonił telefon ? Chciała tańczyć, pozostać w ciepłych i bezpiecznych ramionach Maxa. Przecież nic złego nie mogło się stać, kiedy trzymał ją w ten sposób. Kiedy ją kochał. Gdyby odebrała telefon musiałaby przestać tańczyć, odeszłaby jej miłość, zostałaby tylko ona, sama.
W końcu wszystko ucichło i Liz się obudziła. Słyszała głos ciotki ściszony i rosnący, gdzieś w głębi domu. Krótkie staccato łapanego oddechu przepędziło resztki snu. Podniosła się z łóżka. Czując dzikie bicie serca, zbiegała szybko ze schodów. Kiedy wpadała do sypialni ciotki zastała ją siedząca na krawędzi łóżka wpatrzoną w podłogę, z ręka opartą na słuchawce.
- Co ?– pytała Liz - co się dzieje ? Miała suche usta i nagle trudno jej było oddychać – Rachel ? – powiedziała ostro patrząc z góry w niebieskie, napełniające się łzami oczy.
- Podejdź tutaj – wyciągnęła do niej rękę.
Liz zrobiła dwa kroki i chwyciła jej palce. Rachel objęła jej rękę i pociągnęła na łóżko – Kochanie, obawiam się że był wypadek – mówiła powoli - To Alex – Liz nie odpowiadała a ręce Rachel zacisnęły się mocniej wokół jej dłoni – On nie żyje.
- Nie... – szeptała, potrząsając głową – to nie możliwe...
- Liz, tak mi przykro, Kochanie. Rachel wypuściła jej rękę i objęła za ramiona – Wiem jak bardzo był ci bliski.
- Nie, to nie możliwe..., on nie umarł.....nie możliwe - próbowała się uwolnić – Niedawno z nim rozmawiałam. On był w....- zrozumiała co chce powiedzieć - On był w Phoenix, kiedy z Maxem uciekliśmy.....Gwałtownie wyrwała się z objęć ciotki.
- To takie nagłe i niespodziewane nieszczęście. Daj sobie trochę czasu aby przez to przejść – Rachel przemawiała ciepło i łagodnie, łzy płynęła jej po policzkach.
Liz potrząsnęła ponownie głową i wstała. – Muszę wracać do domu.
- Jesteś pewna, że...
- Mówiłam, że muszę wracać do domu... - powtarzała bez końca. Słyszała swoje słowa ale nie była w stanie nic innego powiedzieć. Gardło miała skurczone a przez ciało przebiegały niekończące się dreszcze. Wiedziała, że jeżeli pozwoli sobie na choćby sekundę słabości, jeżeli pozwoli sobie na rozpacz, załamie się zupełnie. To się nie zdarzyło. Ta myśl przewiercała się przez mózg i zaczęła uderzać w skroniach miarowo.
- Jeżeli masz pewność....- Rachel mówiła mocnym głosem jak gdyby świat nie składał się teraz z rozbitych kawałków, a ona nie była cała pogruchotana. Twoja matka pomyślała, że chciałabyś być na pogrzebie. Ale Liz, nikt by cię nie winił gdybyś postanowiła pozostać tutaj....
Liz podniosła gwałtownie głowę i spotkała zaniepokojone spojrzenie Rachel. – Ja bym to robiła...
*******
Cdn.
Rany, języki mi się mieszają, sama nie wiem, po jakiemu to czytam, czytałam po angielsku i teraz mi sięfragmenty plączą...
No więc od początku - może najpierw od bohaterów... Znaczy, obecnych bohaterów. Ukłony dla Emily za bezbłędne oddanie charakteru Liz... Żadnych zmian, ani w sposobie mówienia, poruszania się, zachowania czy myślenia, czyli 100% Liz takiej, z jaką poznał nas Katims. I to właśnie cenię - umiejętność trzymania się tego, co już jest... Poza tym postać ciotki Rachel - również bezbłędna. I od razu widać, psycholog Ale bardzo sympatyczna. Szkoda mi później było tylko jednego, ale cóż, fanfik jeszcze się nie skończył, może Emily jeszcze coś takiego wymyśli, co mi będzie odpowiadało (wiem, zaplątałam, ale poczekajcie cierpliwie na te kolejne 20 części.... Warto!!! Poza tym Ela tak pięknie i wiernie tłumaczy, że mi się myli, czy to Emily czy Ela. Obie są na "E"...). Z bohaterów... jeszcze Alex. Bardzo ładne, te wszystkie emaile od niego, rozmowy... To jest ten Alex, którego lubię Maria również jest cudowna. A o Maxie się jeszcze nie wypowiadam, po części rozumiem, pomówię o nim kiedy indziej i wtedy dopiero będę wychwalać Em pod niebiosa...
Dalej ci, którzy czytali na komnacie interpretacje utworów pewnie nie zdziwią się tym, co przeczytają - piękny opis oceanu... Czułam się dosłownie tak, jakbym tam, była, szła po tym piasku po pustej plaży, wiatr od morza, szczególny zapach soli, wilgoci i czegoś jeszcze, właściwegoi tylko morzu... Wiem, wiem, czasami wystarczy zamknąć oczy, a wyobraźnia zrobi resztę - w tym wypadku uwielbiam opisy Emily/Eli - tak słońca (bo go ostatnio u mnie mało) jak i (a może szczególnie ) oceanu.
I wzruszyły mnie rozmowy Liz z tym małym człowieczkiem... eee,m tego... no dobrze... swoją drogą to jest fascynująca plątanina... Futur Max, którego nie ma, i dziecko, które jest...
I jeszcze dwa słówka - Tabasco w upodobaniach kulinarnych Liz... Skutek dziecka kosmity czy uzdrowienia przez Maxa...? Jestem ciekawa, czy Emily pociągnie dalej ten wątek...
A dwa to to, jakim cudem to wszystko w Roswell działo się bez Liz. Chociaż no fakt, niby autorka wybrała idealny moment, gdy tak właściwie Liz nie była tak bardzo we wszystko zamieszana... No, prawie... Ale mimo wszystko trudno w to uwierzyć...
Opowiadanie jest piękne, przyznam szczerze, że się popłakałam niemalże w pewnym momencie, choć mi troszeczkę zabrakło akcji, ale to normalne... Ale mimo wszystko to nadal nie jest "Antariańskie Niebo", choć w rankingu opowiadań jest tuż za. Kto tutaj ładnie tłumaczy...? Revelations mają to do siebie, że są zaplątane i mimo wszystko pogodne, i w gruncie rzeczy można się pewnych rzeczy domyślić. A Antarian Sky do końca trzyma w niepewności - co prawda gdyby Deidre spróbowała zrobić inne zakończenie, gdyby mimo wszystko podmieniła osoby... No cóż...
Elu, tłumacz dalej. A jak kiedyś skończysz... Może zabierzesz się za Antarian Sky...? (moje ciche marzenie)
No więc od początku - może najpierw od bohaterów... Znaczy, obecnych bohaterów. Ukłony dla Emily za bezbłędne oddanie charakteru Liz... Żadnych zmian, ani w sposobie mówienia, poruszania się, zachowania czy myślenia, czyli 100% Liz takiej, z jaką poznał nas Katims. I to właśnie cenię - umiejętność trzymania się tego, co już jest... Poza tym postać ciotki Rachel - również bezbłędna. I od razu widać, psycholog Ale bardzo sympatyczna. Szkoda mi później było tylko jednego, ale cóż, fanfik jeszcze się nie skończył, może Emily jeszcze coś takiego wymyśli, co mi będzie odpowiadało (wiem, zaplątałam, ale poczekajcie cierpliwie na te kolejne 20 części.... Warto!!! Poza tym Ela tak pięknie i wiernie tłumaczy, że mi się myli, czy to Emily czy Ela. Obie są na "E"...). Z bohaterów... jeszcze Alex. Bardzo ładne, te wszystkie emaile od niego, rozmowy... To jest ten Alex, którego lubię Maria również jest cudowna. A o Maxie się jeszcze nie wypowiadam, po części rozumiem, pomówię o nim kiedy indziej i wtedy dopiero będę wychwalać Em pod niebiosa...
Dalej ci, którzy czytali na komnacie interpretacje utworów pewnie nie zdziwią się tym, co przeczytają - piękny opis oceanu... Czułam się dosłownie tak, jakbym tam, była, szła po tym piasku po pustej plaży, wiatr od morza, szczególny zapach soli, wilgoci i czegoś jeszcze, właściwegoi tylko morzu... Wiem, wiem, czasami wystarczy zamknąć oczy, a wyobraźnia zrobi resztę - w tym wypadku uwielbiam opisy Emily/Eli - tak słońca (bo go ostatnio u mnie mało) jak i (a może szczególnie ) oceanu.
I wzruszyły mnie rozmowy Liz z tym małym człowieczkiem... eee,m tego... no dobrze... swoją drogą to jest fascynująca plątanina... Futur Max, którego nie ma, i dziecko, które jest...
I jeszcze dwa słówka - Tabasco w upodobaniach kulinarnych Liz... Skutek dziecka kosmity czy uzdrowienia przez Maxa...? Jestem ciekawa, czy Emily pociągnie dalej ten wątek...
A dwa to to, jakim cudem to wszystko w Roswell działo się bez Liz. Chociaż no fakt, niby autorka wybrała idealny moment, gdy tak właściwie Liz nie była tak bardzo we wszystko zamieszana... No, prawie... Ale mimo wszystko trudno w to uwierzyć...
Opowiadanie jest piękne, przyznam szczerze, że się popłakałam niemalże w pewnym momencie, choć mi troszeczkę zabrakło akcji, ale to normalne... Ale mimo wszystko to nadal nie jest "Antariańskie Niebo", choć w rankingu opowiadań jest tuż za. Kto tutaj ładnie tłumaczy...? Revelations mają to do siebie, że są zaplątane i mimo wszystko pogodne, i w gruncie rzeczy można się pewnych rzeczy domyślić. A Antarian Sky do końca trzyma w niepewności - co prawda gdyby Deidre spróbowała zrobić inne zakończenie, gdyby mimo wszystko podmieniła osoby... No cóż...
Elu, tłumacz dalej. A jak kiedyś skończysz... Może zabierzesz się za Antarian Sky...? (moje ciche marzenie)
Boże, tak się cieszę, że Revelation się podoba. Nan, cudowny komentarz, takich słów nigdy nie za wiele...To prawda, Emily fantastycznie oddaje charakter bohatrów. Mam ich ciągle przed oczmi. Mam wrażenie, że oglądam dalszy ciąg serialu. Każda część to osobny odcinek....Udało jej się w piękny sposób wpleść historię Liz w wątki jakie znamy...jej rozterki, i nasze. Czy to co zrobiła Liz było słuszne, czy ofiara jaką ponieśli wszyscy, uratuje świat. Bo w pewny sposób każdy z nich odczuł na sobie skutki jej decyzji ...Pytanie, czy gdyby nie posłuchała Maxa z Przyszłości Alex by żył ? Czy Max i Liz byliby szczęśliwi. Jak potoczą sie teraz losy Maxa i Tess (przeznaczenie - dziecko?) Co z maleństwem Liz i... kogo?...Nie znam dalszych części i dlatego staram się tłumaczyć jak najszybciej, dla siebie także...
Jest po pierwszej a ja właśnie skończyłam wklepywać 8 część...Może wrzucę ją jutro...narazie oczy mi łzawią, nie wiem czy ze wzruszenia po 8 części czy zmęczenia. Muszę odpocząć. Pa
Jest po pierwszej a ja właśnie skończyłam wklepywać 8 część...Może wrzucę ją jutro...narazie oczy mi łzawią, nie wiem czy ze wzruszenia po 8 części czy zmęczenia. Muszę odpocząć. Pa
Eluś, odpoczywaj... Póki możesz, bo potem nie sposób przerwać Yh, jak to trudno znać treść i starać się nic nie zdradzić...
Dalszy ciąg serialu... Ba, gdyby Katims zdecydował się nie kończyć tak szybko wątku Futur-Maxa (bo przecież sprawy między Maxem a Liz to już nie jest ten wątek) to dopiero by się ciekwie zrobiło... Na razie Liz wraca do Roswell na pogrzeb swojego przyjaciela, najwspanialszego przyjaciela, jakiego można by sobie wymarzyć. I nagle pojawia się zwątpienie... "Zaraz, a może Alex nie musiał umierać? Może ja nie musiałabym tak cierpieć, może nie musiałabym stracić Maxa... Czy należało to robić? Po to, by zginął Alex, by zniszczyć miłość takiego młodego mężczyzny (pardon, coś mi tu "chłopak" nie pasuje...) Może to nie tak miało być, może jednak i ja mogłam być szczęśliwa...? " Liz chce wrócić do Roswell, a co za tym idzie - zobaczyć się z Maxem... Być może zobaczyć go z Tess... No właśnie, co z Tess...? A jej rodzice...? Co jej powiedzą, gdy pojawi się w domu? Co powiedzą ludzie na widok idealnej Liz Parker z brzuchem...?
Eluś, czekam cierpliwie na ciąg dalszy...
Dalszy ciąg serialu... Ba, gdyby Katims zdecydował się nie kończyć tak szybko wątku Futur-Maxa (bo przecież sprawy między Maxem a Liz to już nie jest ten wątek) to dopiero by się ciekwie zrobiło... Na razie Liz wraca do Roswell na pogrzeb swojego przyjaciela, najwspanialszego przyjaciela, jakiego można by sobie wymarzyć. I nagle pojawia się zwątpienie... "Zaraz, a może Alex nie musiał umierać? Może ja nie musiałabym tak cierpieć, może nie musiałabym stracić Maxa... Czy należało to robić? Po to, by zginął Alex, by zniszczyć miłość takiego młodego mężczyzny (pardon, coś mi tu "chłopak" nie pasuje...) Może to nie tak miało być, może jednak i ja mogłam być szczęśliwa...? " Liz chce wrócić do Roswell, a co za tym idzie - zobaczyć się z Maxem... Być może zobaczyć go z Tess... No właśnie, co z Tess...? A jej rodzice...? Co jej powiedzą, gdy pojawi się w domu? Co powiedzą ludzie na widok idealnej Liz Parker z brzuchem...?
Eluś, czekam cierpliwie na ciąg dalszy...
Elu, nawet nie wiesz jakiego mi apetytu na następne części narobiłaś A tak ogólnie, innymi słowami niż ślicznie... To co mnie urzekło w tym ficku to postać Liz. Nie tylko dopasowany charakter, taki jak pokazał Katims (a tak a propos sliczny komentarz Nan ), ale także jej wola.. walki??? Sama nie wiem.
Ale wiem że jak się to czyta to czuje sie jakby to wszystko działo się obok ciebie, jakbyś stał(a) obok Liz i przyglądała się jej, radziła... Tu nawet nie trzeba sobie wyobrażać, to się widzi z otwartymi oczmi.
Co do 7 czesci i jej zakończenia. Byłam zszokowana (tyklko czemu??) mimo iz wiedziałam że napewno kiedyś Liz będzie musiała stanąć przed wyborem powrotu do Roswell, ale że w takich okolicznościach... Cały czas łudziłam się że Alex nie zginie, i niestety. Terz pozostaje mi czekac jedynie na nastepne odcinki
Ale wiem że jak się to czyta to czuje sie jakby to wszystko działo się obok ciebie, jakbyś stał(a) obok Liz i przyglądała się jej, radziła... Tu nawet nie trzeba sobie wyobrażać, to się widzi z otwartymi oczmi.
Co do 7 czesci i jej zakończenia. Byłam zszokowana (tyklko czemu??) mimo iz wiedziałam że napewno kiedyś Liz będzie musiała stanąć przed wyborem powrotu do Roswell, ale że w takich okolicznościach... Cały czas łudziłam się że Alex nie zginie, i niestety. Terz pozostaje mi czekac jedynie na nastepne odcinki
Masz rację maddie. Czytając mam wrażenie, że jestem z Liz, czuję to co ona, myślę jak ona...Wchodzę głęboko w jej uczucia. Jestem w trakcie 9 odcinka i płakałam nad nią...
Jak obiecałam, dzisiaj 8 odcinek...
Część 8
Po południu mały, rejsowy samolot skręcił ostro w prawo i skierował się prosto na pas lotniska w Roswell, sygnalizując wypuszczeniem podwozia koniec podróży Liz do domy. Dzień upłynął jej między plastykowymi krzesłami lotniska, wąskimi siedzeniami autokaru, bezruchem w samolocie. Wreszcie mogła rozprostować zdrętwiałe nogi, czekając na otwarcie drzwi samolotu i podstawienie schodów. Schodząc na płytę lotniska czuła ból w plecach, kolana odmawiały jej posłuszeństwa a oczy raziło światło dnia i blask jarzeniówek.
Budynek lotniska w Roswell był niewielki i Liz szybko dostrzegła matkę. Wyglądała na bladą i zmęczoną, bez śladu makijażu, włosy miała zaczesane do tyłu ale twarz jej się rozjaśniła kiedy zobaczyła córkę.
- Och, kochanie – powiedziała czule biorąc ją w ramiona chociaż brzuch Liz spowodował, że wypadło to żenująco niezgrabnie – Tak mi strasznie przykro w związku z Alexem, maleńka – Odsunęła się o krok – Pozwól że na ciebie popatrzę – wyszeptała. Nie mogę w to uwierzyć. Oczy matki przebiegły po jej sylwetce, wyglądała na poruszoną – Jak się masz ?
Liz wzruszyła ramionami – Nie jestem pewna. Wszystko co mogłam zrobić to wrócić tutaj...
Matka skinęła głową, wyciągnęła rękę i odgarnęła jej włosy z czoła – Weźmiemy tylko twój bagaż i wracamy do domu, dobrze ? Musisz być wyczerpana – Tak – Liz pozwoliła matce zająć się wszystkim. Pasażerowie po nerwowych zabiegach związanych z torbami, walizkami, teraz spokojnie kierowali się do wyjścia. Parking był niemal pusty. Zapomniała jaki jest mały. Wszystko wydawało się takie ulotne...
Patrzyła w okno kiedy wyjeżdżały. Czuła że matka ukradkiem jej się przygląda ale nie miała siły aby z nią rozmawiać. Wpatrywała się tępo w coraz bardziej znajomy krajobraz, w miarę jak zbliżały się do domu.
– Tata już nie może się ciebie doczekać – skręciła w główną ulicę, z daleka Liz zobaczyła migocące światło CRASHDOWN, chociaż było jeszcze jasno - chciał także przyjechać na lotnisko ale musiał zostać . Mamy sporo zajęć i brakuje rąk do pracy. Maria miała być dziś po południu ale wzięła sobie wolne – Zahamowała na czerwonym świetle – Czujemy się troszkę winni ciesząc się z powodu twojego powrotu do domu – powiedziała spokojnie.
- Bo wróciłam na pogrzeb... ?
Sylwetka matki zesztywniała. Światła zmieniły się na zielone, gwałtownie ruszyła do przodu rzucając jej surowe spojrzenie.
Liz skrzywiła się ale uczucie narastającego niedopowiedzenia wisiało w powietrzu, a ona nie miała zamiaru niczego ułatwiać – Przepraszam, wiem że niepokoiliście się o mnie, ale ty i tatuś czujecie także gniew z powodu mojego nagłego wyjazdu na Florydę, z powodu ciąży i że trudno wam będzie mnie zaakceptować taką...zmienioną - ciągnęła, czując łzy w kącikach oczu. Jedynym powodem dla którego nie krzyczymy teraz na siebie to śmierć Alexa.. Niech będzie na razie jak jest, dobrze mamo ? Nie mogę inaczej, nie umiem – wzięła głęboki oddech usiłując się opanować.
- Nie chcę teraz się nad tym zastanawiać - powiedziała spokojnie Nancy. Objechała dokoła dom i zaparkowała na zapleczu. Wyciągnęła kluczyki ale jeszcze siedziała w samochodzie – Masz rację byliśmy z ojcem źli i jesteśmy nadal. Ale kochamy cię i mamy na uwadze twoje dobro. Ty jesteś dla nas najważniejsza. Więc na razie nie będziemy poruszać tego tematu przez następnych kilka dni i wzajemnie się niepokoić, w porządku ?
- W porządku - zgodziła się z ulgą.
- Wejdźmy do środka – twój ojciec na pewno martwi się o nas.
*****
Liz musiała wyjść z domu. Była tu zaledwie od godziny ale już czuła napięcie. Ojciec powitał ją ciepło, uściskał i serdecznie ucałował ale widziała jego twarz i rozumiała co czuł kiedy ją zobaczył. Wiedzieć że jest w ciąży, a zobaczyć ją taką jest teraz naprawdę, to dużo trudniejsze. To ponowne przypomnienie bólu jaki im sprawiła. Nagle Liz poczuła zażenowanie wobec rodziców, coś czego nigdy nie doświadczała, nawet w sytuacjach głębokich kosmicznych tajemnic. Czuła na sobie ich uważny wzrok kiedy poruszała się po pokoju, miała wrażenie że patrzą na nią z wyrzutem, jakby złamała wszystkie zasady wpojone jej w dzieciństwie. Porównując to przez co przeszła przez ponad dwa lata, ich niepokój był nieuzasadniony ale oni o tym przecież nie wiedzieli.
Matka niechętnie zgodziła się na jej wyjście jakby jej stan czynił ją niezdolną do samodzielnego poruszania się. Liz udawała że nie rozumie jej subtelnych aluzji o konieczności zjedzenia obiadu, potrzeby wypoczynku, upewniając ją że wszystko to zrobi kiedy wróci. Nie rozpakowując się ani przebierając po długiej podróży, zbiegła ze schodów i wymknęła się tylnym wyjściem, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć i zaprotestować.
Zapadał zmierzch, kiedy wjeżdżała na podjazd domu DeLuci. Weszła na schody, nacisnęła dzwonek. Miała tylko chwilę na wymyślenie czegokolwiek gdyby otworzyła pani DeLuca ale po pierwszym dzwonku w drzwiach stanął Michael. Nie był zbyt zaskoczony kiedy ją zobaczył.
Witaj Liz – powiedział spokojnie – Szybko wróciłaś – pchnął mocniej drzwi – Maria już idzie, będzie zadowolona kiedy cię zo....- zamilkł kiedy podeszła bliżej, oczy utkwił w jej brzuchu – Co ? na litość...?- popatrzył na nią próbując zrozumieć – chyba żartujesz....więc to był powód twojego wyjazdu ?
Skinęła głowa zdziwiona jego reakcją. Była pewna że Max powiedział o wszystkim jemu i Isabel. A przynajmniej Tess, co byłoby w ich przypadku zrozumiałe – pomyślała gorzko.
Michael skrzywił się – Czyżby Max był takim dupkiem ? Nie wierzę...
Liz znała jego sposób rozumowania - zaskoczenie, napędzający się gniew, wściekłość, szaleństwo...
– Przestań Michael ! Mogę wejść ? – zapytała zmęczona.
Zatrzymał się w pół słowa lekko zmieszany – Przepraszam – cofnął się krok do tyłu aby mogła przejść.
Oprócz małej kuchennej lampki, w domu było ciemno. W powietrzu unosił się smutek. Liz westchnęła – Naprawdę nie mam siły kłócić się z tobą, w porządku ? Nie spałam ostatniej nocy i możesz sobie wyobrazić jak się czuję po całym dniu spędzonym w samolocie – Przyłożyła dłonie do skroni, na moment zamykając oczy. Uprzedziła jego dalsze pytania – Tak , Max wie że jestem w ciąży. Nie, to nie jest jego dziecko – powiedziała jednym tchem. Otworzyła oczy i zobaczyła że patrzy na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Co ?! – zapytała ostro. Dostosował się do jej tonu – Nic. Nieważne.
- Michael ? – usłyszała z pokoju cichy głos Marii. Chwilę potem ukazała się w wejściu. Włosy miała w nieładzie a ubranie pogniecione jakby w nim spała. Zaczerwienionymi oczami popatrzyła na Liz i rzuciła się aby ją objąć.
- O Boże, Liz – płakała – Wiedziałam że wrócisz.
Liz przyciskała Marię mocno, pragnąc ją pocieszyć i przekazać co sama czuła. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny wydawały się koszmarem, a ona chciała trzymać się nadziei, że to co się zdarzyło było snem, za chwilę się obudzi a wszystko powróci na swoje miejsce.
Ponad ramieniem Marii zobaczyła cieplejsze oczy Michaela. Wskazał głową drzwi – Pójdę kupić cos do jedzenia, zostaniesz ?
Liz potrząsała głową – Mówiłam rodzicom że zostanę z nimi w domu. Ale będę tu zanim wrócisz – zrozumiała że pytał bo nie chciał zostawić Marii samej.
– W porządku – zmrużył oczy i wyszedł.
Maria zapaliła lampkę i pociągnęła ją na kanapę – Jak się dowiedziałaś ? – pytała głosem ochrypłym od płaczu.
- Poprzedniej nocy rodzice dzwonili do Rachel - powiedziała. Rozglądnęła się po mieszkaniu – Maria gdzie twoja matka ?
- Cały ranek była ze mną i Michaelem a teraz, na kilka godzin poszła do sklepu. Czeka na towar. Sean wyjechał z miasta załatwić coś w sądzie.
Liz zapomniała o Seanie. To dziwne że znowu jest w Roswell, po tylu latach. Był takim dzikim dzieckiem. Podziwiała go zawsze za jego zadziorność, przynajmniej do czasu aż skończył w więzieniu. Maria zawsze uważała że sprawia im kłopoty a Alexa przerażał. Sean nazywał go Alice. Nie pamiętała o tym latami, dopiero teraz...
Otrząsnęła się ze wspomnień i skupiła na Marii – Powiedz, co się stało – prosiła - wiem tylko, że był wypadek samochodowy.
Maria pokiwała głową głośno przełykając – Dobrze,...to było zaraz po zamknięciu Crashdown. Wszyscy tam byliśmy. Michael i ja kończyliśmy pracę. Isabel, Kyle i Tess wspominali bal i oglądali zdjęcia. Alex miał do nas dołączyć - szlochała – Ale...- potrząsnęła głową i wzięła głęboki oddech - Sprzątałam, opuściłam tacę i poszłam do pokoiku po szufelkę. Valenti wszedł tylnymi drzwiami, stał tam i patrzył. Boże, jaki on miał wzrok...Zapytałam co się stało... Wtedy powiedział i ja....krzyczałam i pobiegłam do Michaela. Liz, nie mogę oddychać...
- Och, Maria – Liz objęła ją ramionami.
Maria oparła głowę na jej ramieniu – Potem wszedł Valenti i powiedział wszystkim. Isabel stwierdziła że musimy zaraz zawiadomić Maxa, że on się wszystkim zajmie – dokończyła szeptem.
Liz poczuła skurcz serca – Co ? Co ty opowiadasz ?
Maria szlochała – Wiem że to brzmi niewiarygodnie, ale ona była taka pewna.
- Gdzie był Max ?
- W domu. Uczył się ale myślę że nie chciał z nami dzielić tej radości po balu. Trudno mu się dziwić. Po tym jak bawiłam się z Michaelem...
- Jestem pewna że zrozumiał...
Maria bezradnie wzruszyła ramionami i gwałtownie sięgnęła po pudełko chusteczek. Wytarła nos i oczy – Wiem jaki jest Max. To miłe z jego strony.
- Co się działo potem ? – Liz nalegała łagodnie.
- Isabel poszła po Maxa, a my spotkaliśmy się za biurem szeryfa.
- Dlaczego tam ?
Maria poruszyła się gwałtownie – Bo tam jest kostnica – szeptała ledwo słyszalnie.
- O Boże – jęknęła Liz.
Maria wzdrygnęła się – Stał tam samochód koronera a... Valenti go zatrzymał aby porozmawiać i zatrzymać...a potem wnieśli Alexa do środka. Więc on i Max.....
- Max wszedł do kostnicy ? – szepnęła Liz
Maria potaknęła – Tak. Och Liz, jak on strasznie wyglądał kiedy wrócił z powrotem. Nigdy nie widziałam go takiego bladego i jego oczy....ja tylko...- zaniosła się od płaczu.
- Ciiicho...- Liz uspokajała ją, przytulając ponownie – Nie mogę uwierzyć, że Isabel wymusiła na nim coś takiego...
- Nie Liz, on sam chciał spróbować – mówiła wycierając mokre policzki - ale cały czas kiedy tam był Isabel opowiadała nam co robi jak zaraz wrócą z Alexem i co wtedy powiemy Hansenowi. Tak mocno w to wierzyła... A kiedy Max wrócił sam, uciekła. To było straszne.
Liz próbowała wyobrazić sobie co ona by zrobiła. Mogła spodziewać się że Max będzie usiłował uleczyć Alexa ale czy pozwoliłaby mu tam pójść ? To nie było leczenie. Isabel spodziewała się zmartwychwstania. To byłoby tylko...Nawet gdyby się udało, jak by to było, kiedy wiedzieliby że Alex był martwy.... Tylko ogromna rozpacz mogła usprawiedliwić motywacje i nadzieję Isabel.
- Co z nią ? – pytała miękko próbując jakoś to wszystko objąć rozumem.
- Max poszedł za Isabel. Nie byłam dzisiaj w szkole więc nie wiem - znowu wzięła chusteczkę – Tak się cieszę że wróciłaś do domu, Liz. Podniosła oczy i uśmiechnęła się ze smutkiem – Nie chce mi się wierzyć kiedy widzę cię w ciąży... to znaczy wiedziałam ale co innego zobaczyć cię naprawdę.
- Tak, wiem jak to inni odbierają. Tato wyglądał jakby miał zemdleć a Michael nastawiony był bojowo kiedy otwierał mi drzwi.
Maria westchnęła głośno - Michael ! Nie pomyślałam o tym.
- Byłam pewna, że Max mu powiedział...
- Daj spokój Liz, znasz dobrze Maxa. Wie że gdyby mu powiedział ja również bym o tym wiedziała. Michaelowi usta by się nie zamykały – Wzięła ją za rękę – Co mówił ?
- Niewiele – ucięłam rozmowę mówiąc, że Max nie ma z tym nic wspólnego – Nie zniosłabym gdyby było to powodem ich nowych kłótni – westchnęła - Myślę teraz o wszystkich, którzy jeszcze nie wiedzą. Nie chce aby się dowiedzieli na pogrzebie. Zachowałbym się nie w porządku.
Maria zmarszczyła brwi - Michael może powiedzieć Isabel. Chociaż to ty powinnaś z nią porozmawiać.
- Potem - Liz potrząsnęła głową. To tydzień Alexa.
- Może porozmawiam z moją mamą, w twoim imieniu...
- Straszne - jęknęła Liz.
- Dobrze, że Michael był ostatnią noc z nami. A co z Kylem ?
- Zobaczę się z nim jutro.
- Wiesz, że pan Whitman pytał czy poniosą trumnę ? - Maria powiedziała to szeptem jakby mówienie o tym głośno było bardziej bolesne - Michael, Max i Kyle...
- Nie mogę się z tym pogodzić – Liz zamknęła oczy – Co ja tu robię Maria, jak to się wszystko stało ?
- Co ? Liz, o czym ty mówisz ?
Otworzyła oczy i popatrzyła na przyjaciółkę – To nie powinno się zdarzyć – powiedziała mocno, z napięciem w głosie - Alex nie powinien umrzeć. W tamtym, innym czasie żył. Był tam z nami kiedy brałam ślub. Ja jestem temu winna.
Maria otworzyła usta – Chyba w to nie wierzysz – powiedziała zdumiona.
- Dlaczego nie ?
- Liz, nie rób tego. Byłaś tak daleko od nas. Był wypadek, straszliwy wypadek – znowu płakała.
- Gdybym poszła inną drogą, może by się nie zdarzył...
- Przestań! – Maria jej przerwała – Nieprawda!. Ty. Winna... Nie wiesz dlaczego to się stało, prawda ? To jest straszne, tragiczne i bolesne, nigdy go nie zapomnimy, ale nie możesz winić siebie – potrząsnęła nią – Słyszysz ? Nie rób mi tego. Potrzebuję mieć przy sobie moją rozsądną, mądrą przyjaciółkę.
Liz kiwnęła głową dla świętego spokoju, żeby Maria ją tylko wypuściła. Była strzępkiem nerwów, wszystko wyprowadzało ją z równowagi , nie potrzebuje więcej zmartwień – Dobrze – zgodziła się.
Maria wpatrywała się w nią przez chwilę. Wyraźnie wyczerpana, uczuciem ulgi usiadła na kanapie - Dobrze – powiedziała. Odwróciła się i bezmyślnie wpatrywała się w stertę chusteczek rzuconych na stole. Nie zrobiła żadnego ruchu aby je wyrzucić – Mama mówi, że powinnam jutro pójść do szkoły. Zatrudnili tam psychologa – westchnęła – czy rozmowa z obcym człowiekiem cokolwiek pomoże ?
- Nie wiem.
Siedziały kilka minut w ciszy, do chwili kiedy drzwi się otworzyły. Liz wstała sztywno, patrząc z ulgą na Michaela. Była zadowolona, że to nie matka Marii.
- Powinnam wracać – powiedziała – Moja mama jest już wystarczająco przestraszona.
Maria kiwnęła głową – Zadzwonisz do mnie jutro ?
- Tak.
Uścisnęły się ponownie. Liz z niechęcią myślała o powrocie. Jakby jej przyjaciółka była jej jedynym oparciem, pozwalającym jakoś to przetrwać. Wzięła torbę – Trzymaj się - szepnęła.
- Ty też...i Lizzie?
- Tak ?
Zawahała się – Prowadź ostrożnie...
Liz kiwnęła głową – Jak będę w domu dam znać – obiecała . Zerknęła ostrożnie na Michaela ale wydawał się zainteresowany bardziej Marią niż nią – Na razie...
- Cześć – odpowiedział. Spojrzał jej w oczy, starając się nie patrzeć niżej.
Chociaż niechętnie wracała do domu, z ulgą zamknęła za sobą drzwi.
*****
Liz z rezygnacją przyjęła fakt, że jej ulubiona piżama już na nią nie pasuje. Przeklinając zmienioną figurę włożyła stringi ze sznureczkami w pasie i stary T-shirt ojca. Położyła się na łóżku, podkładając pod plecy kilka poduszek. Na podciągniętych kolanach trzymała fotografię. Była tam ona, Maria i Alex. Wyglądali tak młodo i beztrosko. Ona i Maria miały na sobie mundurki i fartuszki, uśmiechali się szeroko do aparatu fotograficznego. Zdjęcie zrobiono poprzedniego lata zanim ta kosmiczna otchłań zaczęła ich wciągać głęboko. Wyglądali jakby czekało ich całkiem nowe życie.
Odłożyła zdjęcie bo widok Alexa zaczął doprowadzać ją do łez. Bała się że jak zacznie płakać to już tego nie zatrzyma. Odchyliła się do tyłu, objęła dłońmi wystający brzuch i zaczęła głęboko oddychać. Maleństwo cały dzień było niespokojne, pewnie udzielał mu się nastrój Liz, jej zmęczenie podróżą i to wszystko co na nią spadło. Wiedziała, że jeżeli nie uspokoi się i nie rozpręży, oczekuje ją męcząca, bezsenna noc. Wiele się będzie działo w ciągu kolejnych dni i potrzebowała dużo sił aby przez to przejść bez uszczerbku na zdrowiu.
- No, kochanie – nuciła cicho, delikatnie przesuwając ręce w górę i w dół i skupiając się na żyjącej w niej istotce – Wszystko jest już w porządku, mamusia czuwa nad tobą. Czuła jak pod jej ruchami dziecko zaczyna się uspokajać a miękki ton głosu sprawia, że ucicha zupełnie – Nie kop więcej, dobrze ? Masz jeszcze dużo czasu do przyjścia na świat...
Miło było leżeć w ciszy, we własnym łóżku. Zapomniała jak czuła się bezpiecznie wiedząc że niedaleko śpią rodzice. W domu ciotki słyszała odgłosy szumu oceanu przejeżdżających turystów, samochody dostawcze. Poniedziałkowa noc w Roswell była przystanią spokoju i ciszy, dając nadzieję bezpiecznego snu przez kilka godzin. Miasto usypiało.
Nagle pod ręką poczuła trzepotanie - Co ? – zamruczała otwierając oczy i patrząc na brzuch – Dlaczego nie chcesz jeszcze spać ? Troszkę inaczej ? - Podniosła się wyżej i wygodniej ułożyła nogi.
Tym razem szmer dochodził zza okna. Liz zamarzła, spojrzenie skierowała na balkon. Zobaczyła cień kogoś, kto wspinał się po ścianie. Potem postać odwróciła się a ona przestała oddychać.
Max obserwował ją przez moment zanim podszedł do okna. Usłyszała miękki trzask jakby użył mocy do otwarcia zamka. Schylił się i podniósł skrzydło okienne – Cześć...mogę wejść ? – zapytał cicho.
Nie widziała go ponad trzy miesiące. Schudł bardzo. Twarz miał wyciągniętą, zapadnięte policzki a kołnierzyk koszuli odstawał od szyi. Widziała to nawet z daleka.
- Oczywiście – powiedziała. Usłyszała dziwne brzmienie swojego głosu.
Wskoczył do pokoju i zamknął za sobą okno. Oparł się o parapet. Nie wchodził dalej jakby bał się echa wspomnień. Oczami przebiegł po pokoju, omijając ją wzrokiem. Sprawiał wrażenie zagubionego, ale Liz widziała miękka linie między brwiami.
- Widziałeś się z Michaelem ? – zapytała.
- Co ? – teraz na nią popatrzył i zmarszczył brwi – Nie, dlaczego ?
Liz potrząsnęła głową – Myślałam, że od niego wiesz o moim powrocie.
- Nikt ze mną nie rozmawiał, ja ...po prostu wiedziałem że jesteś. To znaczy...nigdy nie wątpiłem że wrócisz, dla Alexa.
- Tak – wydusiła.
Ich oczy wreszcie się spotkały a w jego spojrzeniu zobaczyła cień czegoś ciepłego – Wszystko z tobą w porządku ?
Liz skinęła machinalnie ale potem pokręciła głową – Nie całkiem. A z tobą ?
- Nie.
Nikt z nich nic nie mówił i zapadła nieprzyjemna cisza . W końcu Liz nie wytrzymała – Usiądziesz ? - zapytała niezdecydowanie.
Chwilę się wahał, potem podszedł do łóżka. Spojrzał na jej zaokrąglony brzuch, a Liz poczuła jak palą ją policzki. Dziecko kopnęło i skrzywiła się.
- Co ?
- Nic – powiedziała ze słabym uśmiechem – Chodź – skinęła głową w stronę łóżka.
Usiadł niewygodnie, na samym brzegu.
- Maria powiedziała mi co zrobiłeś ostatniej nocy. Dziękuję.
- Nic nie zrobiłem – popatrzył na swoje ręce.
- Ale próbowałeś – szepnęła.
- Nie udało się.
- Zrobiłeś co mogłeś. Nie umiem sobie wyobrazić...iść do kostnicy. Boże, Max...
- Uratował mnie. Pamiętasz ? Krył mnie w szpitalu nie wiedząc nawet po co to robi. Tylko dlatego, że go poprosiłaś – odetchnął głęboko – Byłem mu to winny. Zawdzięczam mu dużo więcej...
- Nie jesteś Bogiem, sam mi to powiedziałeś – przypomniała mu cicho – pochyliła się do przodu chcąc zobaczyć jego twarz.- Nie masz sobie nic do zarzucenia.
Skrzywił usta i popatrzył na nią z góry – Chcę cię o coś zapytać...
Liz cofnęła się nagle do tyłu. To było to, prawdziwy powód jego odwiedzin. Zesztywniała – Dobrze...
Max westchnął i ponownie popatrzył w dół - Ja...czy przeze mnie wyjechałaś na Florydę ? – zapytał cicho - Z powodu tego jak zareagowałem tamtej nocy w Crashdown ?
Przypomniała sobie słowa ciotki, że tylko Max Evans mógł ją skłonić do wyjazdu.
– Było wiele przyczyn – powiedziała ostrożnie.
- Ale ja byłem jedną z nich...
- Tak, ty byłeś jedną z nich – zgodziła się.
Potarł gwałtownie policzki i wstał. Przez chwilę myślała że wyjdzie, ale zamiast tego zaczął spacerować wzdłuż łóżka – Przykro mi, nigdy nie sądziłem...- przystanął przy oknie i popatrzył w ciemność.
- Chcę żebyś wiedziała, że tamtej nocy nie połączyłem się z tobą celowo, wbrew tobie - mówił ponuro – Tak się stało. Otworzyłaś ponownie oczy, patrzyłem na ciebie...i wtedy jakbym się dostał w ogromny wir, którego nie mogłem zatrzymać. Do tej pory tego nie rozumiem.
Liz pozwoliła płynąć jego słowom, próbując odczytać je jak najlepiej. Coś przyciągnęło go do jej umysłu, coś ważnego i nieuchwytnego. Próbowała przypomnieć sobie co się dokładnie stało tamtej nocy ale działo się zbyt szybko i zbyt dawno. Pamiętała tylko uczucie paniki, że wszystko się wydało i że on już wie.
Max westchnął i przycisnął czoło do szyby – Cokolwiek nas jeszcze spotka, nie chcę abyś się mnie bała- powiedział cicho - Wiem, byłem wtedy trochę szalony, gotowy pójść do Kyla , ale nigdy nie skrzywdziłbym ciebie lub tego, kogo chronisz.
Czuła coraz mocniej bijące serce – Wiem Max, byłeś wtedy zdenerwowany, miałeś prawo być – przyznała.
- Nie – odwrócił się do niej - Nieprawda! Nie miałem do ciebie żadnego prawa Liz, bez względu na to jak bardzo mi było ciężko.
- Nie wyjechałam dlatego że się ciebie bałam, Max. Zostawiłam cię, bo nie chciałam żebyś mnie codziennie oglądał taką jak jestem teraz – szeptała – Nie chciałam cię więcej ranić.
- Powinnaś być teraz ze swoimi przyjaciółmi i rodziną. Nie pozbywaj się tego uciekając znowu, tylko z takiego powodu - popatrzył na zegarek – Już późno, powinienem iść. To wszystko co chciałem wiedzieć.
- W porządku.
- Zobaczę cię na pogrzebie..?.
Poczuła suchość w gardle – Prawda...um...słuchaj...
- Tak ?
- Tam będzie sporo ludzi, którzy jeszcze nie wiedzą, że jestem.....
- ...w ciąży – dokończył spokojnie.
- Zanim wróciłam do domu nie myślałam o tym ale tak naprawdę nie chcę aby wszyscy dowiedzieli się w trakcie pogrzebu. To nie w porządku w stosunku do nich i Alexa – mówiła łamiącym się głosem.
Max słuchał jej uważnie. Cień zrozumienia i bólu przemknął po jego twarzy – Uprzedzę moich rodziców.
- Przepraszam – szepnęła.
- Dobrze, porozmawiam z nimi jutro – już wychodził, jednak przystanął – Witaj w domu – powiedział. Gdy był na zewnątrz, używając siły zamknął ponownie okno.
Kiedy Max zniknął, dziecko poruszyło się gwałtownie odwracając uwagę Liz od pustego balkonu. Gładziła brzuch cicho nucąc. Nie zwracała uwagi na łzy rozmazujące kontury pokoju.
Cdn.
Jak obiecałam, dzisiaj 8 odcinek...
Część 8
Po południu mały, rejsowy samolot skręcił ostro w prawo i skierował się prosto na pas lotniska w Roswell, sygnalizując wypuszczeniem podwozia koniec podróży Liz do domy. Dzień upłynął jej między plastykowymi krzesłami lotniska, wąskimi siedzeniami autokaru, bezruchem w samolocie. Wreszcie mogła rozprostować zdrętwiałe nogi, czekając na otwarcie drzwi samolotu i podstawienie schodów. Schodząc na płytę lotniska czuła ból w plecach, kolana odmawiały jej posłuszeństwa a oczy raziło światło dnia i blask jarzeniówek.
Budynek lotniska w Roswell był niewielki i Liz szybko dostrzegła matkę. Wyglądała na bladą i zmęczoną, bez śladu makijażu, włosy miała zaczesane do tyłu ale twarz jej się rozjaśniła kiedy zobaczyła córkę.
- Och, kochanie – powiedziała czule biorąc ją w ramiona chociaż brzuch Liz spowodował, że wypadło to żenująco niezgrabnie – Tak mi strasznie przykro w związku z Alexem, maleńka – Odsunęła się o krok – Pozwól że na ciebie popatrzę – wyszeptała. Nie mogę w to uwierzyć. Oczy matki przebiegły po jej sylwetce, wyglądała na poruszoną – Jak się masz ?
Liz wzruszyła ramionami – Nie jestem pewna. Wszystko co mogłam zrobić to wrócić tutaj...
Matka skinęła głową, wyciągnęła rękę i odgarnęła jej włosy z czoła – Weźmiemy tylko twój bagaż i wracamy do domu, dobrze ? Musisz być wyczerpana – Tak – Liz pozwoliła matce zająć się wszystkim. Pasażerowie po nerwowych zabiegach związanych z torbami, walizkami, teraz spokojnie kierowali się do wyjścia. Parking był niemal pusty. Zapomniała jaki jest mały. Wszystko wydawało się takie ulotne...
Patrzyła w okno kiedy wyjeżdżały. Czuła że matka ukradkiem jej się przygląda ale nie miała siły aby z nią rozmawiać. Wpatrywała się tępo w coraz bardziej znajomy krajobraz, w miarę jak zbliżały się do domu.
– Tata już nie może się ciebie doczekać – skręciła w główną ulicę, z daleka Liz zobaczyła migocące światło CRASHDOWN, chociaż było jeszcze jasno - chciał także przyjechać na lotnisko ale musiał zostać . Mamy sporo zajęć i brakuje rąk do pracy. Maria miała być dziś po południu ale wzięła sobie wolne – Zahamowała na czerwonym świetle – Czujemy się troszkę winni ciesząc się z powodu twojego powrotu do domu – powiedziała spokojnie.
- Bo wróciłam na pogrzeb... ?
Sylwetka matki zesztywniała. Światła zmieniły się na zielone, gwałtownie ruszyła do przodu rzucając jej surowe spojrzenie.
Liz skrzywiła się ale uczucie narastającego niedopowiedzenia wisiało w powietrzu, a ona nie miała zamiaru niczego ułatwiać – Przepraszam, wiem że niepokoiliście się o mnie, ale ty i tatuś czujecie także gniew z powodu mojego nagłego wyjazdu na Florydę, z powodu ciąży i że trudno wam będzie mnie zaakceptować taką...zmienioną - ciągnęła, czując łzy w kącikach oczu. Jedynym powodem dla którego nie krzyczymy teraz na siebie to śmierć Alexa.. Niech będzie na razie jak jest, dobrze mamo ? Nie mogę inaczej, nie umiem – wzięła głęboki oddech usiłując się opanować.
- Nie chcę teraz się nad tym zastanawiać - powiedziała spokojnie Nancy. Objechała dokoła dom i zaparkowała na zapleczu. Wyciągnęła kluczyki ale jeszcze siedziała w samochodzie – Masz rację byliśmy z ojcem źli i jesteśmy nadal. Ale kochamy cię i mamy na uwadze twoje dobro. Ty jesteś dla nas najważniejsza. Więc na razie nie będziemy poruszać tego tematu przez następnych kilka dni i wzajemnie się niepokoić, w porządku ?
- W porządku - zgodziła się z ulgą.
- Wejdźmy do środka – twój ojciec na pewno martwi się o nas.
*****
Liz musiała wyjść z domu. Była tu zaledwie od godziny ale już czuła napięcie. Ojciec powitał ją ciepło, uściskał i serdecznie ucałował ale widziała jego twarz i rozumiała co czuł kiedy ją zobaczył. Wiedzieć że jest w ciąży, a zobaczyć ją taką jest teraz naprawdę, to dużo trudniejsze. To ponowne przypomnienie bólu jaki im sprawiła. Nagle Liz poczuła zażenowanie wobec rodziców, coś czego nigdy nie doświadczała, nawet w sytuacjach głębokich kosmicznych tajemnic. Czuła na sobie ich uważny wzrok kiedy poruszała się po pokoju, miała wrażenie że patrzą na nią z wyrzutem, jakby złamała wszystkie zasady wpojone jej w dzieciństwie. Porównując to przez co przeszła przez ponad dwa lata, ich niepokój był nieuzasadniony ale oni o tym przecież nie wiedzieli.
Matka niechętnie zgodziła się na jej wyjście jakby jej stan czynił ją niezdolną do samodzielnego poruszania się. Liz udawała że nie rozumie jej subtelnych aluzji o konieczności zjedzenia obiadu, potrzeby wypoczynku, upewniając ją że wszystko to zrobi kiedy wróci. Nie rozpakowując się ani przebierając po długiej podróży, zbiegła ze schodów i wymknęła się tylnym wyjściem, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć i zaprotestować.
Zapadał zmierzch, kiedy wjeżdżała na podjazd domu DeLuci. Weszła na schody, nacisnęła dzwonek. Miała tylko chwilę na wymyślenie czegokolwiek gdyby otworzyła pani DeLuca ale po pierwszym dzwonku w drzwiach stanął Michael. Nie był zbyt zaskoczony kiedy ją zobaczył.
Witaj Liz – powiedział spokojnie – Szybko wróciłaś – pchnął mocniej drzwi – Maria już idzie, będzie zadowolona kiedy cię zo....- zamilkł kiedy podeszła bliżej, oczy utkwił w jej brzuchu – Co ? na litość...?- popatrzył na nią próbując zrozumieć – chyba żartujesz....więc to był powód twojego wyjazdu ?
Skinęła głowa zdziwiona jego reakcją. Była pewna że Max powiedział o wszystkim jemu i Isabel. A przynajmniej Tess, co byłoby w ich przypadku zrozumiałe – pomyślała gorzko.
Michael skrzywił się – Czyżby Max był takim dupkiem ? Nie wierzę...
Liz znała jego sposób rozumowania - zaskoczenie, napędzający się gniew, wściekłość, szaleństwo...
– Przestań Michael ! Mogę wejść ? – zapytała zmęczona.
Zatrzymał się w pół słowa lekko zmieszany – Przepraszam – cofnął się krok do tyłu aby mogła przejść.
Oprócz małej kuchennej lampki, w domu było ciemno. W powietrzu unosił się smutek. Liz westchnęła – Naprawdę nie mam siły kłócić się z tobą, w porządku ? Nie spałam ostatniej nocy i możesz sobie wyobrazić jak się czuję po całym dniu spędzonym w samolocie – Przyłożyła dłonie do skroni, na moment zamykając oczy. Uprzedziła jego dalsze pytania – Tak , Max wie że jestem w ciąży. Nie, to nie jest jego dziecko – powiedziała jednym tchem. Otworzyła oczy i zobaczyła że patrzy na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Co ?! – zapytała ostro. Dostosował się do jej tonu – Nic. Nieważne.
- Michael ? – usłyszała z pokoju cichy głos Marii. Chwilę potem ukazała się w wejściu. Włosy miała w nieładzie a ubranie pogniecione jakby w nim spała. Zaczerwienionymi oczami popatrzyła na Liz i rzuciła się aby ją objąć.
- O Boże, Liz – płakała – Wiedziałam że wrócisz.
Liz przyciskała Marię mocno, pragnąc ją pocieszyć i przekazać co sama czuła. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny wydawały się koszmarem, a ona chciała trzymać się nadziei, że to co się zdarzyło było snem, za chwilę się obudzi a wszystko powróci na swoje miejsce.
Ponad ramieniem Marii zobaczyła cieplejsze oczy Michaela. Wskazał głową drzwi – Pójdę kupić cos do jedzenia, zostaniesz ?
Liz potrząsała głową – Mówiłam rodzicom że zostanę z nimi w domu. Ale będę tu zanim wrócisz – zrozumiała że pytał bo nie chciał zostawić Marii samej.
– W porządku – zmrużył oczy i wyszedł.
Maria zapaliła lampkę i pociągnęła ją na kanapę – Jak się dowiedziałaś ? – pytała głosem ochrypłym od płaczu.
- Poprzedniej nocy rodzice dzwonili do Rachel - powiedziała. Rozglądnęła się po mieszkaniu – Maria gdzie twoja matka ?
- Cały ranek była ze mną i Michaelem a teraz, na kilka godzin poszła do sklepu. Czeka na towar. Sean wyjechał z miasta załatwić coś w sądzie.
Liz zapomniała o Seanie. To dziwne że znowu jest w Roswell, po tylu latach. Był takim dzikim dzieckiem. Podziwiała go zawsze za jego zadziorność, przynajmniej do czasu aż skończył w więzieniu. Maria zawsze uważała że sprawia im kłopoty a Alexa przerażał. Sean nazywał go Alice. Nie pamiętała o tym latami, dopiero teraz...
Otrząsnęła się ze wspomnień i skupiła na Marii – Powiedz, co się stało – prosiła - wiem tylko, że był wypadek samochodowy.
Maria pokiwała głową głośno przełykając – Dobrze,...to było zaraz po zamknięciu Crashdown. Wszyscy tam byliśmy. Michael i ja kończyliśmy pracę. Isabel, Kyle i Tess wspominali bal i oglądali zdjęcia. Alex miał do nas dołączyć - szlochała – Ale...- potrząsnęła głową i wzięła głęboki oddech - Sprzątałam, opuściłam tacę i poszłam do pokoiku po szufelkę. Valenti wszedł tylnymi drzwiami, stał tam i patrzył. Boże, jaki on miał wzrok...Zapytałam co się stało... Wtedy powiedział i ja....krzyczałam i pobiegłam do Michaela. Liz, nie mogę oddychać...
- Och, Maria – Liz objęła ją ramionami.
Maria oparła głowę na jej ramieniu – Potem wszedł Valenti i powiedział wszystkim. Isabel stwierdziła że musimy zaraz zawiadomić Maxa, że on się wszystkim zajmie – dokończyła szeptem.
Liz poczuła skurcz serca – Co ? Co ty opowiadasz ?
Maria szlochała – Wiem że to brzmi niewiarygodnie, ale ona była taka pewna.
- Gdzie był Max ?
- W domu. Uczył się ale myślę że nie chciał z nami dzielić tej radości po balu. Trudno mu się dziwić. Po tym jak bawiłam się z Michaelem...
- Jestem pewna że zrozumiał...
Maria bezradnie wzruszyła ramionami i gwałtownie sięgnęła po pudełko chusteczek. Wytarła nos i oczy – Wiem jaki jest Max. To miłe z jego strony.
- Co się działo potem ? – Liz nalegała łagodnie.
- Isabel poszła po Maxa, a my spotkaliśmy się za biurem szeryfa.
- Dlaczego tam ?
Maria poruszyła się gwałtownie – Bo tam jest kostnica – szeptała ledwo słyszalnie.
- O Boże – jęknęła Liz.
Maria wzdrygnęła się – Stał tam samochód koronera a... Valenti go zatrzymał aby porozmawiać i zatrzymać...a potem wnieśli Alexa do środka. Więc on i Max.....
- Max wszedł do kostnicy ? – szepnęła Liz
Maria potaknęła – Tak. Och Liz, jak on strasznie wyglądał kiedy wrócił z powrotem. Nigdy nie widziałam go takiego bladego i jego oczy....ja tylko...- zaniosła się od płaczu.
- Ciiicho...- Liz uspokajała ją, przytulając ponownie – Nie mogę uwierzyć, że Isabel wymusiła na nim coś takiego...
- Nie Liz, on sam chciał spróbować – mówiła wycierając mokre policzki - ale cały czas kiedy tam był Isabel opowiadała nam co robi jak zaraz wrócą z Alexem i co wtedy powiemy Hansenowi. Tak mocno w to wierzyła... A kiedy Max wrócił sam, uciekła. To było straszne.
Liz próbowała wyobrazić sobie co ona by zrobiła. Mogła spodziewać się że Max będzie usiłował uleczyć Alexa ale czy pozwoliłaby mu tam pójść ? To nie było leczenie. Isabel spodziewała się zmartwychwstania. To byłoby tylko...Nawet gdyby się udało, jak by to było, kiedy wiedzieliby że Alex był martwy.... Tylko ogromna rozpacz mogła usprawiedliwić motywacje i nadzieję Isabel.
- Co z nią ? – pytała miękko próbując jakoś to wszystko objąć rozumem.
- Max poszedł za Isabel. Nie byłam dzisiaj w szkole więc nie wiem - znowu wzięła chusteczkę – Tak się cieszę że wróciłaś do domu, Liz. Podniosła oczy i uśmiechnęła się ze smutkiem – Nie chce mi się wierzyć kiedy widzę cię w ciąży... to znaczy wiedziałam ale co innego zobaczyć cię naprawdę.
- Tak, wiem jak to inni odbierają. Tato wyglądał jakby miał zemdleć a Michael nastawiony był bojowo kiedy otwierał mi drzwi.
Maria westchnęła głośno - Michael ! Nie pomyślałam o tym.
- Byłam pewna, że Max mu powiedział...
- Daj spokój Liz, znasz dobrze Maxa. Wie że gdyby mu powiedział ja również bym o tym wiedziała. Michaelowi usta by się nie zamykały – Wzięła ją za rękę – Co mówił ?
- Niewiele – ucięłam rozmowę mówiąc, że Max nie ma z tym nic wspólnego – Nie zniosłabym gdyby było to powodem ich nowych kłótni – westchnęła - Myślę teraz o wszystkich, którzy jeszcze nie wiedzą. Nie chce aby się dowiedzieli na pogrzebie. Zachowałbym się nie w porządku.
Maria zmarszczyła brwi - Michael może powiedzieć Isabel. Chociaż to ty powinnaś z nią porozmawiać.
- Potem - Liz potrząsnęła głową. To tydzień Alexa.
- Może porozmawiam z moją mamą, w twoim imieniu...
- Straszne - jęknęła Liz.
- Dobrze, że Michael był ostatnią noc z nami. A co z Kylem ?
- Zobaczę się z nim jutro.
- Wiesz, że pan Whitman pytał czy poniosą trumnę ? - Maria powiedziała to szeptem jakby mówienie o tym głośno było bardziej bolesne - Michael, Max i Kyle...
- Nie mogę się z tym pogodzić – Liz zamknęła oczy – Co ja tu robię Maria, jak to się wszystko stało ?
- Co ? Liz, o czym ty mówisz ?
Otworzyła oczy i popatrzyła na przyjaciółkę – To nie powinno się zdarzyć – powiedziała mocno, z napięciem w głosie - Alex nie powinien umrzeć. W tamtym, innym czasie żył. Był tam z nami kiedy brałam ślub. Ja jestem temu winna.
Maria otworzyła usta – Chyba w to nie wierzysz – powiedziała zdumiona.
- Dlaczego nie ?
- Liz, nie rób tego. Byłaś tak daleko od nas. Był wypadek, straszliwy wypadek – znowu płakała.
- Gdybym poszła inną drogą, może by się nie zdarzył...
- Przestań! – Maria jej przerwała – Nieprawda!. Ty. Winna... Nie wiesz dlaczego to się stało, prawda ? To jest straszne, tragiczne i bolesne, nigdy go nie zapomnimy, ale nie możesz winić siebie – potrząsnęła nią – Słyszysz ? Nie rób mi tego. Potrzebuję mieć przy sobie moją rozsądną, mądrą przyjaciółkę.
Liz kiwnęła głową dla świętego spokoju, żeby Maria ją tylko wypuściła. Była strzępkiem nerwów, wszystko wyprowadzało ją z równowagi , nie potrzebuje więcej zmartwień – Dobrze – zgodziła się.
Maria wpatrywała się w nią przez chwilę. Wyraźnie wyczerpana, uczuciem ulgi usiadła na kanapie - Dobrze – powiedziała. Odwróciła się i bezmyślnie wpatrywała się w stertę chusteczek rzuconych na stole. Nie zrobiła żadnego ruchu aby je wyrzucić – Mama mówi, że powinnam jutro pójść do szkoły. Zatrudnili tam psychologa – westchnęła – czy rozmowa z obcym człowiekiem cokolwiek pomoże ?
- Nie wiem.
Siedziały kilka minut w ciszy, do chwili kiedy drzwi się otworzyły. Liz wstała sztywno, patrząc z ulgą na Michaela. Była zadowolona, że to nie matka Marii.
- Powinnam wracać – powiedziała – Moja mama jest już wystarczająco przestraszona.
Maria kiwnęła głową – Zadzwonisz do mnie jutro ?
- Tak.
Uścisnęły się ponownie. Liz z niechęcią myślała o powrocie. Jakby jej przyjaciółka była jej jedynym oparciem, pozwalającym jakoś to przetrwać. Wzięła torbę – Trzymaj się - szepnęła.
- Ty też...i Lizzie?
- Tak ?
Zawahała się – Prowadź ostrożnie...
Liz kiwnęła głową – Jak będę w domu dam znać – obiecała . Zerknęła ostrożnie na Michaela ale wydawał się zainteresowany bardziej Marią niż nią – Na razie...
- Cześć – odpowiedział. Spojrzał jej w oczy, starając się nie patrzeć niżej.
Chociaż niechętnie wracała do domu, z ulgą zamknęła za sobą drzwi.
*****
Liz z rezygnacją przyjęła fakt, że jej ulubiona piżama już na nią nie pasuje. Przeklinając zmienioną figurę włożyła stringi ze sznureczkami w pasie i stary T-shirt ojca. Położyła się na łóżku, podkładając pod plecy kilka poduszek. Na podciągniętych kolanach trzymała fotografię. Była tam ona, Maria i Alex. Wyglądali tak młodo i beztrosko. Ona i Maria miały na sobie mundurki i fartuszki, uśmiechali się szeroko do aparatu fotograficznego. Zdjęcie zrobiono poprzedniego lata zanim ta kosmiczna otchłań zaczęła ich wciągać głęboko. Wyglądali jakby czekało ich całkiem nowe życie.
Odłożyła zdjęcie bo widok Alexa zaczął doprowadzać ją do łez. Bała się że jak zacznie płakać to już tego nie zatrzyma. Odchyliła się do tyłu, objęła dłońmi wystający brzuch i zaczęła głęboko oddychać. Maleństwo cały dzień było niespokojne, pewnie udzielał mu się nastrój Liz, jej zmęczenie podróżą i to wszystko co na nią spadło. Wiedziała, że jeżeli nie uspokoi się i nie rozpręży, oczekuje ją męcząca, bezsenna noc. Wiele się będzie działo w ciągu kolejnych dni i potrzebowała dużo sił aby przez to przejść bez uszczerbku na zdrowiu.
- No, kochanie – nuciła cicho, delikatnie przesuwając ręce w górę i w dół i skupiając się na żyjącej w niej istotce – Wszystko jest już w porządku, mamusia czuwa nad tobą. Czuła jak pod jej ruchami dziecko zaczyna się uspokajać a miękki ton głosu sprawia, że ucicha zupełnie – Nie kop więcej, dobrze ? Masz jeszcze dużo czasu do przyjścia na świat...
Miło było leżeć w ciszy, we własnym łóżku. Zapomniała jak czuła się bezpiecznie wiedząc że niedaleko śpią rodzice. W domu ciotki słyszała odgłosy szumu oceanu przejeżdżających turystów, samochody dostawcze. Poniedziałkowa noc w Roswell była przystanią spokoju i ciszy, dając nadzieję bezpiecznego snu przez kilka godzin. Miasto usypiało.
Nagle pod ręką poczuła trzepotanie - Co ? – zamruczała otwierając oczy i patrząc na brzuch – Dlaczego nie chcesz jeszcze spać ? Troszkę inaczej ? - Podniosła się wyżej i wygodniej ułożyła nogi.
Tym razem szmer dochodził zza okna. Liz zamarzła, spojrzenie skierowała na balkon. Zobaczyła cień kogoś, kto wspinał się po ścianie. Potem postać odwróciła się a ona przestała oddychać.
Max obserwował ją przez moment zanim podszedł do okna. Usłyszała miękki trzask jakby użył mocy do otwarcia zamka. Schylił się i podniósł skrzydło okienne – Cześć...mogę wejść ? – zapytał cicho.
Nie widziała go ponad trzy miesiące. Schudł bardzo. Twarz miał wyciągniętą, zapadnięte policzki a kołnierzyk koszuli odstawał od szyi. Widziała to nawet z daleka.
- Oczywiście – powiedziała. Usłyszała dziwne brzmienie swojego głosu.
Wskoczył do pokoju i zamknął za sobą okno. Oparł się o parapet. Nie wchodził dalej jakby bał się echa wspomnień. Oczami przebiegł po pokoju, omijając ją wzrokiem. Sprawiał wrażenie zagubionego, ale Liz widziała miękka linie między brwiami.
- Widziałeś się z Michaelem ? – zapytała.
- Co ? – teraz na nią popatrzył i zmarszczył brwi – Nie, dlaczego ?
Liz potrząsnęła głową – Myślałam, że od niego wiesz o moim powrocie.
- Nikt ze mną nie rozmawiał, ja ...po prostu wiedziałem że jesteś. To znaczy...nigdy nie wątpiłem że wrócisz, dla Alexa.
- Tak – wydusiła.
Ich oczy wreszcie się spotkały a w jego spojrzeniu zobaczyła cień czegoś ciepłego – Wszystko z tobą w porządku ?
Liz skinęła machinalnie ale potem pokręciła głową – Nie całkiem. A z tobą ?
- Nie.
Nikt z nich nic nie mówił i zapadła nieprzyjemna cisza . W końcu Liz nie wytrzymała – Usiądziesz ? - zapytała niezdecydowanie.
Chwilę się wahał, potem podszedł do łóżka. Spojrzał na jej zaokrąglony brzuch, a Liz poczuła jak palą ją policzki. Dziecko kopnęło i skrzywiła się.
- Co ?
- Nic – powiedziała ze słabym uśmiechem – Chodź – skinęła głową w stronę łóżka.
Usiadł niewygodnie, na samym brzegu.
- Maria powiedziała mi co zrobiłeś ostatniej nocy. Dziękuję.
- Nic nie zrobiłem – popatrzył na swoje ręce.
- Ale próbowałeś – szepnęła.
- Nie udało się.
- Zrobiłeś co mogłeś. Nie umiem sobie wyobrazić...iść do kostnicy. Boże, Max...
- Uratował mnie. Pamiętasz ? Krył mnie w szpitalu nie wiedząc nawet po co to robi. Tylko dlatego, że go poprosiłaś – odetchnął głęboko – Byłem mu to winny. Zawdzięczam mu dużo więcej...
- Nie jesteś Bogiem, sam mi to powiedziałeś – przypomniała mu cicho – pochyliła się do przodu chcąc zobaczyć jego twarz.- Nie masz sobie nic do zarzucenia.
Skrzywił usta i popatrzył na nią z góry – Chcę cię o coś zapytać...
Liz cofnęła się nagle do tyłu. To było to, prawdziwy powód jego odwiedzin. Zesztywniała – Dobrze...
Max westchnął i ponownie popatrzył w dół - Ja...czy przeze mnie wyjechałaś na Florydę ? – zapytał cicho - Z powodu tego jak zareagowałem tamtej nocy w Crashdown ?
Przypomniała sobie słowa ciotki, że tylko Max Evans mógł ją skłonić do wyjazdu.
– Było wiele przyczyn – powiedziała ostrożnie.
- Ale ja byłem jedną z nich...
- Tak, ty byłeś jedną z nich – zgodziła się.
Potarł gwałtownie policzki i wstał. Przez chwilę myślała że wyjdzie, ale zamiast tego zaczął spacerować wzdłuż łóżka – Przykro mi, nigdy nie sądziłem...- przystanął przy oknie i popatrzył w ciemność.
- Chcę żebyś wiedziała, że tamtej nocy nie połączyłem się z tobą celowo, wbrew tobie - mówił ponuro – Tak się stało. Otworzyłaś ponownie oczy, patrzyłem na ciebie...i wtedy jakbym się dostał w ogromny wir, którego nie mogłem zatrzymać. Do tej pory tego nie rozumiem.
Liz pozwoliła płynąć jego słowom, próbując odczytać je jak najlepiej. Coś przyciągnęło go do jej umysłu, coś ważnego i nieuchwytnego. Próbowała przypomnieć sobie co się dokładnie stało tamtej nocy ale działo się zbyt szybko i zbyt dawno. Pamiętała tylko uczucie paniki, że wszystko się wydało i że on już wie.
Max westchnął i przycisnął czoło do szyby – Cokolwiek nas jeszcze spotka, nie chcę abyś się mnie bała- powiedział cicho - Wiem, byłem wtedy trochę szalony, gotowy pójść do Kyla , ale nigdy nie skrzywdziłbym ciebie lub tego, kogo chronisz.
Czuła coraz mocniej bijące serce – Wiem Max, byłeś wtedy zdenerwowany, miałeś prawo być – przyznała.
- Nie – odwrócił się do niej - Nieprawda! Nie miałem do ciebie żadnego prawa Liz, bez względu na to jak bardzo mi było ciężko.
- Nie wyjechałam dlatego że się ciebie bałam, Max. Zostawiłam cię, bo nie chciałam żebyś mnie codziennie oglądał taką jak jestem teraz – szeptała – Nie chciałam cię więcej ranić.
- Powinnaś być teraz ze swoimi przyjaciółmi i rodziną. Nie pozbywaj się tego uciekając znowu, tylko z takiego powodu - popatrzył na zegarek – Już późno, powinienem iść. To wszystko co chciałem wiedzieć.
- W porządku.
- Zobaczę cię na pogrzebie..?.
Poczuła suchość w gardle – Prawda...um...słuchaj...
- Tak ?
- Tam będzie sporo ludzi, którzy jeszcze nie wiedzą, że jestem.....
- ...w ciąży – dokończył spokojnie.
- Zanim wróciłam do domu nie myślałam o tym ale tak naprawdę nie chcę aby wszyscy dowiedzieli się w trakcie pogrzebu. To nie w porządku w stosunku do nich i Alexa – mówiła łamiącym się głosem.
Max słuchał jej uważnie. Cień zrozumienia i bólu przemknął po jego twarzy – Uprzedzę moich rodziców.
- Przepraszam – szepnęła.
- Dobrze, porozmawiam z nimi jutro – już wychodził, jednak przystanął – Witaj w domu – powiedział. Gdy był na zewnątrz, używając siły zamknął ponownie okno.
Kiedy Max zniknął, dziecko poruszyło się gwałtownie odwracając uwagę Liz od pustego balkonu. Gładziła brzuch cicho nucąc. Nie zwracała uwagi na łzy rozmazujące kontury pokoju.
Cdn.
Kochani moi!
Jutro mam klasówkę z francuskiego i robię wszystko, by się do niej nie uczyć... Liczę na szczęście i wrodzony geniusz Co prawda jestem zdołowana po fizyce i przed jutrzejszą fizyką, więc wchodzę, a tu kolejna część...
Uwaga uwaga, zaczyna się robić coraz bardziej niebezpiecznie, o ile ktoś nie ma czasu...!
Czytałam to już po angielsku... A teraz czytam po polsku i tak samo to przeżywam. Bardzo się cieszę, że główną bohaterką jest Liz, zawsze jakoś najłatwiej było mi się w nią wczuć... No i oczywiście fragment, który mi się najbardziej spodobał:
No i do tego ten Max, zmieniony i inny... dlaczego? Z powodu Liz? Czy może tego, że wszystko się wali a on nie może na to nic poradzić...?
No dobrze, już nic nie piszę. Zanudzam was, a to w końcu jest temat Eli, Emily i ich fanfiku... Może i dobrze, że Antarian Sky nie jest tłumaczone...
Jutro mam klasówkę z francuskiego i robię wszystko, by się do niej nie uczyć... Liczę na szczęście i wrodzony geniusz Co prawda jestem zdołowana po fizyce i przed jutrzejszą fizyką, więc wchodzę, a tu kolejna część...
Uwaga uwaga, zaczyna się robić coraz bardziej niebezpiecznie, o ile ktoś nie ma czasu...!
Czytałam to już po angielsku... A teraz czytam po polsku i tak samo to przeżywam. Bardzo się cieszę, że główną bohaterką jest Liz, zawsze jakoś najłatwiej było mi się w nią wczuć... No i oczywiście fragment, który mi się najbardziej spodobał:
iNagle pod ręką poczuła trzepotanie - Co ? – zamruczała otwierając oczy i patrząc na brzuch – Dlaczego nie chcesz jeszcze spać ? Troszkę inaczej ?
To jest jakieś takie... ciepłe i przyjazne, takie spokojne... Czy to nie jest nieco dziwne? Oto młoda dziewczyna - w ciąży - i jedna z największych tragedii - śmierć przyjaciela... Czyż to nie jest irracjonalne - śmierć za życie, czas, który powinien być piękny i niezwykły, w zestawieniu z okresem wyjątkowo ponurym i smutnym... Mam wrażenie, że jest to wręcz nieco groteskowe...Kiedy Max zniknął, dziecko poruszyło się gwałtownie odwracając uwagę Liz od pustego balkonu. Gładziła brzuch cicho nucąc. Nie zwracała uwagi na łzy rozmazujące kontury pokoju.
No i do tego ten Max, zmieniony i inny... dlaczego? Z powodu Liz? Czy może tego, że wszystko się wali a on nie może na to nic poradzić...?
No dobrze, już nic nie piszę. Zanudzam was, a to w końcu jest temat Eli, Emily i ich fanfiku... Może i dobrze, że Antarian Sky nie jest tłumaczone...
Przeczytałam... Prawie się popłakałam to jest takie piękne opis przeżyć i to że Liz obwinia się za śmierć Alexa. W tym opowiadaniu świetnie ujęty jest fakt ile rzeczy może się zmienić od jednej podjętej decyzji. Zdarzenia które dzieją się w tle znamy z serialu ale to jak zmieniło się zycie Liz i jaki to miało wpływ na Maxa i resztę jest opowiedziane fewelacyjnie i bardzo głęboko. Dziękuję Ci Elu że dzięki Tobie mogę przeczytać "Objawienie"
Piękne. Przeczytałam to już w orginale, ale mam zamiar skomentować tu każdy rozdział więc uważaj Elu mówiąc serio, chylę czoła przed twoim tłumaczeniem, to jest naprawde trudny tekst, bardziej zdradliwy i obfitszy w idiomy oraz rodzaj młodzieżowego slangu, niż "Pilgrim souls" (których nowy rozdział wkrótce wrzucę), a ty tchnęłaś życie w jego spolszczoną wersję.
I jeszcze pare słów o Emily...wspominałam już ze znam to opowiadanie, ale nie mam zamiaru tu nikczemnie spoilerować napiszę tylko ze jestem pełna podziwu wobec wierności i prawdy z jaką oddała osobowość i charaktery naszych ulubionych Czechoslowiaków...zrobiła to z miłością i to wyczuwa się w kazdym zdaniu, w kazdym słowie,w każdym zwrocie.
Przede wszystkim Liz, bo to jej oczyma patrzymy na wydarzenia...silna, wierna, mądra młoda kobieta, noszaca w sercu wiedzę o rzeczach o jakich nie śniło się większości ludzi na Ziemi...wspomnienie zycia, którego tak naprawde nie przeżyła...i na które straciła nadzieję, wybierając inną drogę...czy słusznie?
Trochę wydało mi sie dziwne, że pomimo tego że jest to Liz POV, większość ludzi na RF czy B. pisała o... Maxie. Co prawda Mr. Mysterious jest chwilowo nieprzenikalny ale...to chyba nie bedzie spoiler, jesli powiem, ze ona doskonale go uchwyciła? Łatwość z jaką można go zranić i jego cichą siłę... wielką miłość...nieśmiałość i ...coś za co będe jej dozgonnie wdzięczna- NIEZALEŻNOŚĆ, bo nie mogę ścierpieć że w większości opowiadań jego rola polega na pełzaniu za Liz i całowaniu jej po nogach
Nie wspominając nawet o Isabel i Marii...cudo.
Dzięki Elu i uważaj na ślepka
I jeszcze pare słów o Emily...wspominałam już ze znam to opowiadanie, ale nie mam zamiaru tu nikczemnie spoilerować napiszę tylko ze jestem pełna podziwu wobec wierności i prawdy z jaką oddała osobowość i charaktery naszych ulubionych Czechoslowiaków...zrobiła to z miłością i to wyczuwa się w kazdym zdaniu, w kazdym słowie,w każdym zwrocie.
Przede wszystkim Liz, bo to jej oczyma patrzymy na wydarzenia...silna, wierna, mądra młoda kobieta, noszaca w sercu wiedzę o rzeczach o jakich nie śniło się większości ludzi na Ziemi...wspomnienie zycia, którego tak naprawde nie przeżyła...i na które straciła nadzieję, wybierając inną drogę...czy słusznie?
Trochę wydało mi sie dziwne, że pomimo tego że jest to Liz POV, większość ludzi na RF czy B. pisała o... Maxie. Co prawda Mr. Mysterious jest chwilowo nieprzenikalny ale...to chyba nie bedzie spoiler, jesli powiem, ze ona doskonale go uchwyciła? Łatwość z jaką można go zranić i jego cichą siłę... wielką miłość...nieśmiałość i ...coś za co będe jej dozgonnie wdzięczna- NIEZALEŻNOŚĆ, bo nie mogę ścierpieć że w większości opowiadań jego rola polega na pełzaniu za Liz i całowaniu jej po nogach
Nie wspominając nawet o Isabel i Marii...cudo.
Dzięki Elu i uważaj na ślepka
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
A ja dziękuję, że mogę dzielić się z Wami swoimi wrażeniami...
Tyle pytań...na które narazie nie znam odpowiedzi. Co zobaczył Max, tamtej nocy w Crashdown, kiedy dowiedział się o ciąży Liz. Narazie sam nie wie wie...czy to była postać Maxa z Przyszłości, czy ich wspólne życie, czy może dziecko usiłowało nawiązać z nim kontakt...Dla mnie to ostatnie jest najbardziej wiarygodne. Przecież kiedy Max zjawił się na balkonie Liz, maleństwo było takie niespokojne. Jak wygląda życie Maxa teraz. Nic o nim nie wiemy. Pewnie jest z Tess... Czy ona tak łatwo pogodzi się z tym, że Liz jest w ciąży? Czy nie zagrozi dziecku? Czy Liz zostanie w Roswell, jeżeli tak, czy uwierzy w wersję wypadku Alexa ? Jak Liz urodzi, przeciez nie chodzi do lekarza, kto jej pomoże, Izabel ?
I wreszcie czy Max dowie sie o wszystkim i czy będą razem...
A poza tym jak narazie po decyzji Liz o odejściu od Maxa niż nie zmieniło sie na lepsze...To ona niesie na sobie cały ciężar podjętych konsekwencji...ciąża, ucieczka z domu, smutek przyjaciół, cierpienie Maxa i wreszcie śmierć Alexa...cały czas zastanawiam się czy warto było???
Wiem tylko jedno i trzymam sie tego jak tonący brzytwy. Max powiedział Liz "wierzę w ciebie..." I to pewnie będzie mottem Revelations
Nan, powodzenia...A co Antarian Sky - liczę na Ciebie..
Tyle pytań...na które narazie nie znam odpowiedzi. Co zobaczył Max, tamtej nocy w Crashdown, kiedy dowiedział się o ciąży Liz. Narazie sam nie wie wie...czy to była postać Maxa z Przyszłości, czy ich wspólne życie, czy może dziecko usiłowało nawiązać z nim kontakt...Dla mnie to ostatnie jest najbardziej wiarygodne. Przecież kiedy Max zjawił się na balkonie Liz, maleństwo było takie niespokojne. Jak wygląda życie Maxa teraz. Nic o nim nie wiemy. Pewnie jest z Tess... Czy ona tak łatwo pogodzi się z tym, że Liz jest w ciąży? Czy nie zagrozi dziecku? Czy Liz zostanie w Roswell, jeżeli tak, czy uwierzy w wersję wypadku Alexa ? Jak Liz urodzi, przeciez nie chodzi do lekarza, kto jej pomoże, Izabel ?
I wreszcie czy Max dowie sie o wszystkim i czy będą razem...
A poza tym jak narazie po decyzji Liz o odejściu od Maxa niż nie zmieniło sie na lepsze...To ona niesie na sobie cały ciężar podjętych konsekwencji...ciąża, ucieczka z domu, smutek przyjaciół, cierpienie Maxa i wreszcie śmierć Alexa...cały czas zastanawiam się czy warto było???
Wiem tylko jedno i trzymam sie tego jak tonący brzytwy. Max powiedział Liz "wierzę w ciebie..." I to pewnie będzie mottem Revelations
Nan, powodzenia...A co Antarian Sky - liczę na Ciebie..
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 6 guests