T: Tułacze dusze [by EmilyluvsRoswell]
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Dziękuje za miłe slowa i od razu przepraszam- będziecie jednak musieli trochę poczekać...nie z mojej winy, tylko mojego diabelskiego dysku, ktory znowu siadł na amen mam nadzieję, że jakos we wtorek, będzie ok...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
A jednak...znalazłam na dyskietce zapisany rozdział i wysyłam u kolezanki...moze jutro tez użyczy dachu sierotce Marysi...na dłużej
Patrząc wstecz, zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmienilismy sie wszyscy po ich odejsciu. W ciagu trzech tygodni stalismy sie trójką calkowicie innych ludzi. Tylko Kyle nie nosił w sobie blizn, moze dlatego, ze nigdy tak naprawde nie pozwolil sobie zaangazowac sie emocjonalnie.. Lubil Tess tak jak ona lubiła jego- jak przyjaciołkę, czerpiąc z tego rozmaite korzyści. Pózniej powiedział mi ze nie zdziwilo go, gdy Tess oznajmila mu, ze wracają do domu, poniewaz ona nigdy nie przystosowała się do zycia na Ziemi. Żyła z poczuciem tego, ze kiedys odejdzie. Kyle nie był dla niej najwazniejszy, nie do tego stopnia, by zawrócić ją ze ścieżki jej marzeń. To tłumaczy, dlaczego Kyle jako jedyny z nas był przygotowany na chwilę ich odejścia. Wyjechał do collegu w Teksasie i poprostu żył. Podczas gdy nam...cóż, zajęło więcej czasu, by dojść do siebie. W sierpniu stalam sie mistrzem w oszukiwaniu samej siebie. Powtarzałam sobie, ze zawsze zdawalam sobie sprawę z tego, ze kiedys odejdą. Ale przypuszczac to jedno, stawiac czoła faktom- to cos zupelnie innego. Prawda jest taka, ze fakty zawsze dzialały na moja korzyść- prawdopodobienstwo tego, ze Max odnajdzie droge do domu, bylo tak nikłe, że mogło praktycznie nie istnieć. To byl mój podstawowy błąd i przyszło mi za niego słono zapłacić. Spedziłam wiele czasu rozmyslajac o tym przed moim wyjazdem do collegu. Byłam bezradna, zamknęłam się w sobie, stałam bardziej podejrzliwa i coraz mniej czasu spedzałam z Alexem i Marią. Po częsci dlatego, ze pragnęłam dojsć do siebie, ale była też inna przyczyna- kokon ktory stopniowo narastał wokół mnie. Kiedy przez całe życie podążasz za głosem instynktu, , a instynkt ten nieoczekiwanie wymierza ci solidnego kopniaka, stajesz się ostrozniejszy. W ten sposob radziłam sobie z całą sytuacją- zamknęłam się w sobie. Kiedy wyjechałam na Harvard byłam juz gotowa- nikt juz nigdy mnie nie złamie.
U Alexa wszystko przebiegało odmiennym, nieoczekiwanym torem. Stał sie silniejszy, ale w zdrowszy sposób. Zadziwiajace, ale po odejsciu Isabel w zabawny sposób zyskał pewnośc siebie, ktorej wczesniej mu brakowało. Rozwinąl w sobie poczucie wlasnej wartosci, i to było wspaniałe. Nie bylo w tym nic napuszonego, czy egoistycznego. Poprostu zrozumiał, ze jest inteligentnym, ciepłym, wartościowym czlowiekiem i ma wiele do zaoferowania swiatu. Myśle ze w glębi duszy zawsze zdawał sobie z tego sprawe, gdyby nie on, nigdy nie zbliżyliby się do siebie z Isabel, bo ostatnią rzeczą jakiej potrzebowala był facet, którego mogła wygrac walkowerem. Ale ten szacunek do wlasnej osoby zyskal nowa aurę po odejsciu Isabel . Dziewczyny zaczęły postrzegać Alexa w całkowicie innym świetle. Nie moge powiedziec, żeby sie na niego rzucały, ale stanowczo bardziej go doceniały. Myslę ze Alex rowniez to dostrzegł i ze mu to pochlebiało Ale ostatecznie, nie mialo to znaczenia, poniewaz inne go nie obchodziły. Isabel była wszystkim, czego pragnął.
Maria. Myślę, że to ona zmieniła sie najbardziej. Przeszła przez wiele faz, wiecej niz ja i Alex razem wzięci. Przez tydzien przymilaliśmy i czulilismy sie do niej, zanim zdołała choc troche otrząsnać się z depresji, ale w efekcie stała sie kompletną maniaczką. Nigdy wczesniej nie widziałam czegoś takiego. Oglosiła całemu miastu, ze skończyła z Michaelem Guerinem i ma ochotę troche sie zabawić. I faceci zaczeli mrowić się wokoł niej. Jej sukienki stały sie krótsze, bluzki bardziej obcisłe i obcięła swoje włosy tak, ze zakrywaly policzki i tańczyly przy kazdym jej ruchu. Wychodziła co noc z innym facetem i po miesiacu zaczelismy zastanawiac sie z Alexem, skąd do diabła wytrzasneła ich wszystkich. Nasze slowa zdawały sie do niej nie docierac. Kobieta w akcji, chociaz wątpiłam czy zna jej cel. Wszystko to skonczyło sie rownie gwałtownie jak sie rozpoczeło. Zaczęła spedzać czas ze swoją matką i przyznam ze to przerazilo mnie prawie tak samo jak owa parada męzczyzn. Kocham Amy z calego serca ale jej wplyw raczej nie działa kojąco na Marię. Zaczęła trajkotać w feministycznym żargonie i medytować. A potem oznajmiła ze nie idzie do collegu. To zaalarmowało nawet jej matkę, ale nie bylismy juz w stanie nic zrobić. Cóż...sierpień dobiegł końca, wyjechalam na Harvard, Alex do swojego collegu a Maria została w Roswell. Oddalalismy sie od siebie, dryfujac w stronę samotnego życia.
Liz spedziła resztę dnia, udajac ze wszystko jest w porzadku. Pracując w Crashdown, szybko poddała sie rutynie, ale tym razem nie zaskoczylo jej to. To byl nawyk, ktorego nigdy nie zaniechała. Włączyla sobie jedną z nalezących do matki plyt Elvisa Costello i zrobiła wielkie pranie. Choć od Świąt dzieliły ja jeszcze dwa tygodnie, zapakowała przywiezione z Bostonu prezenty, dbajac by wstażki skręcały sie perfekcyjnie, chociaz przypomniało jej to o Isabel. Lub- byc moze- poniewaz przypomniało jej to o Isabel. Zrobila listę osob, ktorym powinna dokupic prezenty i natychmiast umiesciła na niej Lexie. Po chwili zastanowienia dodała rownież imie Maxa. Potem odłozyła listę.
Kiedy wrócili rodzice nie wspomniala im o Maxie. Zamiast tego śmiała sie i żartowała razem z nimi, podskakujac za kazdym razem, gdy zadzwonił telefon. Czekala az Alex oddzwoni, żądając by wytlumaczyla mu sens swjej informacji. Albo Maria, powiadomić ją ze nie przyjedzie do Roswell spotkać sie z Michaelem. Cząstka niej obawiała sie, że móglby to być Max, by dowiedzieć się czy zadzwoniła do innych i czy przyjada, chociaz w głębi duszy wiedziala, ze Max nigdy by tego nie zrobił. Zaraz jednak nakazała sobie pamietać, ze Max Evans nie był juz tym samym chłopcem, ktorego kiedys znała i nie mogła juz dłuzej przewidywać jego reakcji. Nadal podskakiwała na dżwiek telefonu.
Po kolacji poszla do pokoju i zamkneła za sobą drzwi. Przez chwile wpatrywała się w ceglany mur za biurkiem, potem z wyczuciem wysunęła jedną poluzowaną cegłę i siegnela do ciemnej wnęki jaka po niej pozostała. Wyjęła pamietnik i wyszla na taras, skuliła się w swoim fotelu, otulając pledem, by uchronic sie przed wieczornym chłodem. Ksiazka w jej rekach była zużyta, niektóre ze stron byly nawet poplamione, chociaz minęło wiele lat od dnia gdy czytała go po raz ostatni, a jeszcze więcej od chwili,gdy zaczęła go prowadzić. Byla jeszcze druga ksiazka, ta ktorą pozostawila w Bostonie. Jej strony pokrywały zwyczajne zapiski, mogła zostawic ja na biurku bez chwili wahania. Ta ksiazka- jej pierwszy pamietnik, stanowila rodzaj talizmanu. Przesuwała dlońmi po okładce, jakby odprawiała nad nią zaklęcia. Tylko w swoich opowiadaniach mogla wyczarowac Obcego- przybyłby latającym talerzem i wspiął się po schodach na jej taras. Zamiast zaczarowanego dywanu. Siedziala na balkonie przez dłuższą chwile, poprostu ściskając ksiazkę w rękach, ale on nie nadszedł. W końcu weszła do środka i schowala pamietnik w bezpiecznym miejscu. Skuliła sie na łóżku swiadoma obecności gwiazd za oknem i zdała sobie sprawę, ze zostawiła zaslony rozsunięte- nawyk jeszcze ze szkoly średniej. Nie miala serca ani energii by podnieśc sie i zasunać je z powrotem. W ciemnościach, gdy gwiazdy były jedynym świadkiem, płakała tak długo, aż usnęła.
Patrząc wstecz, zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmienilismy sie wszyscy po ich odejsciu. W ciagu trzech tygodni stalismy sie trójką calkowicie innych ludzi. Tylko Kyle nie nosił w sobie blizn, moze dlatego, ze nigdy tak naprawde nie pozwolil sobie zaangazowac sie emocjonalnie.. Lubil Tess tak jak ona lubiła jego- jak przyjaciołkę, czerpiąc z tego rozmaite korzyści. Pózniej powiedział mi ze nie zdziwilo go, gdy Tess oznajmila mu, ze wracają do domu, poniewaz ona nigdy nie przystosowała się do zycia na Ziemi. Żyła z poczuciem tego, ze kiedys odejdzie. Kyle nie był dla niej najwazniejszy, nie do tego stopnia, by zawrócić ją ze ścieżki jej marzeń. To tłumaczy, dlaczego Kyle jako jedyny z nas był przygotowany na chwilę ich odejścia. Wyjechał do collegu w Teksasie i poprostu żył. Podczas gdy nam...cóż, zajęło więcej czasu, by dojść do siebie. W sierpniu stalam sie mistrzem w oszukiwaniu samej siebie. Powtarzałam sobie, ze zawsze zdawalam sobie sprawę z tego, ze kiedys odejdą. Ale przypuszczac to jedno, stawiac czoła faktom- to cos zupelnie innego. Prawda jest taka, ze fakty zawsze dzialały na moja korzyść- prawdopodobienstwo tego, ze Max odnajdzie droge do domu, bylo tak nikłe, że mogło praktycznie nie istnieć. To byl mój podstawowy błąd i przyszło mi za niego słono zapłacić. Spedziłam wiele czasu rozmyslajac o tym przed moim wyjazdem do collegu. Byłam bezradna, zamknęłam się w sobie, stałam bardziej podejrzliwa i coraz mniej czasu spedzałam z Alexem i Marią. Po częsci dlatego, ze pragnęłam dojsć do siebie, ale była też inna przyczyna- kokon ktory stopniowo narastał wokół mnie. Kiedy przez całe życie podążasz za głosem instynktu, , a instynkt ten nieoczekiwanie wymierza ci solidnego kopniaka, stajesz się ostrozniejszy. W ten sposob radziłam sobie z całą sytuacją- zamknęłam się w sobie. Kiedy wyjechałam na Harvard byłam juz gotowa- nikt juz nigdy mnie nie złamie.
U Alexa wszystko przebiegało odmiennym, nieoczekiwanym torem. Stał sie silniejszy, ale w zdrowszy sposób. Zadziwiajace, ale po odejsciu Isabel w zabawny sposób zyskał pewnośc siebie, ktorej wczesniej mu brakowało. Rozwinąl w sobie poczucie wlasnej wartosci, i to było wspaniałe. Nie bylo w tym nic napuszonego, czy egoistycznego. Poprostu zrozumiał, ze jest inteligentnym, ciepłym, wartościowym czlowiekiem i ma wiele do zaoferowania swiatu. Myśle ze w glębi duszy zawsze zdawał sobie z tego sprawe, gdyby nie on, nigdy nie zbliżyliby się do siebie z Isabel, bo ostatnią rzeczą jakiej potrzebowala był facet, którego mogła wygrac walkowerem. Ale ten szacunek do wlasnej osoby zyskal nowa aurę po odejsciu Isabel . Dziewczyny zaczęły postrzegać Alexa w całkowicie innym świetle. Nie moge powiedziec, żeby sie na niego rzucały, ale stanowczo bardziej go doceniały. Myslę ze Alex rowniez to dostrzegł i ze mu to pochlebiało Ale ostatecznie, nie mialo to znaczenia, poniewaz inne go nie obchodziły. Isabel była wszystkim, czego pragnął.
Maria. Myślę, że to ona zmieniła sie najbardziej. Przeszła przez wiele faz, wiecej niz ja i Alex razem wzięci. Przez tydzien przymilaliśmy i czulilismy sie do niej, zanim zdołała choc troche otrząsnać się z depresji, ale w efekcie stała sie kompletną maniaczką. Nigdy wczesniej nie widziałam czegoś takiego. Oglosiła całemu miastu, ze skończyła z Michaelem Guerinem i ma ochotę troche sie zabawić. I faceci zaczeli mrowić się wokoł niej. Jej sukienki stały sie krótsze, bluzki bardziej obcisłe i obcięła swoje włosy tak, ze zakrywaly policzki i tańczyly przy kazdym jej ruchu. Wychodziła co noc z innym facetem i po miesiacu zaczelismy zastanawiac sie z Alexem, skąd do diabła wytrzasneła ich wszystkich. Nasze slowa zdawały sie do niej nie docierac. Kobieta w akcji, chociaz wątpiłam czy zna jej cel. Wszystko to skonczyło sie rownie gwałtownie jak sie rozpoczeło. Zaczęła spedzać czas ze swoją matką i przyznam ze to przerazilo mnie prawie tak samo jak owa parada męzczyzn. Kocham Amy z calego serca ale jej wplyw raczej nie działa kojąco na Marię. Zaczęła trajkotać w feministycznym żargonie i medytować. A potem oznajmiła ze nie idzie do collegu. To zaalarmowało nawet jej matkę, ale nie bylismy juz w stanie nic zrobić. Cóż...sierpień dobiegł końca, wyjechalam na Harvard, Alex do swojego collegu a Maria została w Roswell. Oddalalismy sie od siebie, dryfujac w stronę samotnego życia.
Liz spedziła resztę dnia, udajac ze wszystko jest w porzadku. Pracując w Crashdown, szybko poddała sie rutynie, ale tym razem nie zaskoczylo jej to. To byl nawyk, ktorego nigdy nie zaniechała. Włączyla sobie jedną z nalezących do matki plyt Elvisa Costello i zrobiła wielkie pranie. Choć od Świąt dzieliły ja jeszcze dwa tygodnie, zapakowała przywiezione z Bostonu prezenty, dbajac by wstażki skręcały sie perfekcyjnie, chociaz przypomniało jej to o Isabel. Lub- byc moze- poniewaz przypomniało jej to o Isabel. Zrobila listę osob, ktorym powinna dokupic prezenty i natychmiast umiesciła na niej Lexie. Po chwili zastanowienia dodała rownież imie Maxa. Potem odłozyła listę.
Kiedy wrócili rodzice nie wspomniala im o Maxie. Zamiast tego śmiała sie i żartowała razem z nimi, podskakujac za kazdym razem, gdy zadzwonił telefon. Czekala az Alex oddzwoni, żądając by wytlumaczyla mu sens swjej informacji. Albo Maria, powiadomić ją ze nie przyjedzie do Roswell spotkać sie z Michaelem. Cząstka niej obawiała sie, że móglby to być Max, by dowiedzieć się czy zadzwoniła do innych i czy przyjada, chociaz w głębi duszy wiedziala, ze Max nigdy by tego nie zrobił. Zaraz jednak nakazała sobie pamietać, ze Max Evans nie był juz tym samym chłopcem, ktorego kiedys znała i nie mogła juz dłuzej przewidywać jego reakcji. Nadal podskakiwała na dżwiek telefonu.
Po kolacji poszla do pokoju i zamkneła za sobą drzwi. Przez chwile wpatrywała się w ceglany mur za biurkiem, potem z wyczuciem wysunęła jedną poluzowaną cegłę i siegnela do ciemnej wnęki jaka po niej pozostała. Wyjęła pamietnik i wyszla na taras, skuliła się w swoim fotelu, otulając pledem, by uchronic sie przed wieczornym chłodem. Ksiazka w jej rekach była zużyta, niektóre ze stron byly nawet poplamione, chociaz minęło wiele lat od dnia gdy czytała go po raz ostatni, a jeszcze więcej od chwili,gdy zaczęła go prowadzić. Byla jeszcze druga ksiazka, ta ktorą pozostawila w Bostonie. Jej strony pokrywały zwyczajne zapiski, mogła zostawic ja na biurku bez chwili wahania. Ta ksiazka- jej pierwszy pamietnik, stanowila rodzaj talizmanu. Przesuwała dlońmi po okładce, jakby odprawiała nad nią zaklęcia. Tylko w swoich opowiadaniach mogla wyczarowac Obcego- przybyłby latającym talerzem i wspiął się po schodach na jej taras. Zamiast zaczarowanego dywanu. Siedziala na balkonie przez dłuższą chwile, poprostu ściskając ksiazkę w rękach, ale on nie nadszedł. W końcu weszła do środka i schowala pamietnik w bezpiecznym miejscu. Skuliła sie na łóżku swiadoma obecności gwiazd za oknem i zdała sobie sprawę, ze zostawiła zaslony rozsunięte- nawyk jeszcze ze szkoly średniej. Nie miala serca ani energii by podnieśc sie i zasunać je z powrotem. W ciemnościach, gdy gwiazdy były jedynym świadkiem, płakała tak długo, aż usnęła.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
OK, poślizg większy niz myśslałam, z winy mojego stukniętego kompa, za to rozdział będzie całkiem solidny...mam nadzieję, ze się wam spodoba...
Najlepszym aspektem collegu był fakt, że nie musiałam nikogo dłużej o nic pytać. Nikt nie zagladał mi przez ramię, nie osądzał moich przyjaciół czy nawyków i nie liczyl ile czasu spędzam na nauce. Nikt mnie nie znał więc nie mogli mnie porownywac z osobą, ktorą byłam dawniej. To tak jakbym zaczęła wszystko od nowa, z czystym kontem. Moglam obciąć wlosy krotko i nikt by tego nie skomentował. Mogłam śpiewac pod prysznicem, albo upijać sie przez całą noc- i nikt nie mógł powiedzieć, ze to do mnie niepodobne. Nie musiałam byc juz dłuzej grzeczną dziewczyną Parkerów, która sie wykoleiła, nikt mnie nie śledził. Po raz pierwszy w życiu nie miało to znaczenia dla nikogo poza mną. Jesli wychodziłam, jesli włączałam sie w życie towarzyskie, to tylko dlatego, ze był to mój wybór. A jesli nie miałam na to ochoty? Cóż...stawałam się niewidzialna. I podobało mi sie to.
Zadziwiajaco dobrze czułam sie w samotności, podczas pierwszych tygodni w Cambridge. Włóczyłam sie po kampusie, czując ciężar historii miasta, szkoły i uczniów, ktorzy przybyli tu przede mną. Moje ciało chłonęło tą atmosferę, ktora przenikała do niego niczym gęsta para, zniewalając mnie stopniowo. Wierzyłam w to, co mowi stare przysłowie- ze to rozwijanie skrzydeł. To własnie robilam, nawet jesli w praktyce oznaczało to samotne przesiadywanie w kawiarni i lekturę. Błogosławiona anonimowość. Czułam sie wolna. Oczywiscie, byli ludzie którzy mnie znali. Moja współlokatorka była towarzyskim stworzeniem, wiec nie bylo mowy, abym przebrnęła przez pierwszy rok, z nikim sie nie spotykając. Sandy nigdy by na to nie pozwoliła. Ale to zupełnie co innego niz moje rodzinne miasto,gdzie jedynymi nieznajomymi są turyści przechadzający sie ulicami. Boston był wielkim miastem, a studenci stanowili większosć jego populacji. Moglam miec setki przyjaciół i z łatwoscią ich unikać, jesli odczułam potrzebę samotności. Nie było rzeczą trudną, wtopić sie w tłum, co często robiłam. W jakis sposób byłam zawsze odseparowana i nieosiągalna, nawet pozostając jedna z wielu twarzy w tłumie. Inni nie zdawali sobie z tego sprawy, ale tak własnie było. Posiadanie tajemnic wyodrębnia człowieka. I w końcu to do mnie dotarło. Odseparowanie. Teskniłam za kims, z kim moglabym porozmawiac, kto znałby moją duszę na wskroś, kazdy jej najmroczniejszy zakamarek. Nie mogłam sie obnażyc przed nikim nowo poznanym. W domu miałam swoje tajemnice, ale rowniez ludzi, z ktorymi mogłam je dzielić. Jesli pragnęłam rozmawiać, zwierzac sie czy uskarzać, zawsze mogłam zwrócić się do Alexa i Marii. I oczywiscie zawsze istnieli jeszcze Max, Michael i Isabel- chodzące i mowiace dowody na to, jak wazne bylo moje milczenie. Ich zycie zależało od tego, czy potrafię milczeć i zachować lojalność. Nie bylo to ciężarem, nawet jeśli sprawy wymykały sie spod kontroli. Miałam poczucie, ze jestem częścią czegoś istotnego. Tajemnice w moim sercu nigdy nie pozwały mi się poczuc odizolowaną- do chwili gdy znalazłam sie daleko od domu. Nagle poczulam sie samotna. Zabrzmialo to tak, jakbym odcieła sie od innych całkowicie, ale to nie prawda. Alex, Maria i ja pozostawalismy w kontakcie, chociaz podczas pierwszego roku- glównie za pomoca maili. Więc, pomimo dzielących nas mil, wiedzialam ze profesor Alexa był miłym facetem i że jego wspołlokator nigdy nie nocował u siebie. Wiedzialam też, kiedy Maria zdecydowala sie studiować zaocznie w lokalnym collegu i kiedy jej matka znowu zaczęła sie umawiać z szeryfem. Tak jak oni znali Sandy i wiedzieli że zaciągneła mnie do Czerwonej Koniczyny na wieczór karaoke, chociaż miała tyle samo szcześcia w namawianiu mnie na występ, co Maria. Ale to wciąż nie bylo to samo. Bo były rzeczy, o ktorych nigdy nie rozmawialiśmy. O ktorych nie mielismy odwagi mowić. Wiedzielismy, ze lepiej nie dyskutowac o Maxie, Michaelu i Isabel. Nazwijcie to objawem lekkiej paranoi- niektore sprawy nie są poprostu warte ryzyka. Moglismy wspominać o nich przypadkowo, ale po co? To o czym naprawdę chcielismy porozmawiac, jednoczesnie przerażało nas najbardziej. Wiec nic nie nówilismy. I to bardziej niz cokolwiek innego sprawiało, ze czułam się samotna.
Liz obudzila się drżąc na calym ciele, w napięciu rozglądając sie po ciemnym pokoju. Rozgwieżdżone nocne niebo zapewniało wystarczajaco dużo swiatła, by mogła dostrzec postać stojacą w drzwiach. Wciąż nie do końca wybudzona, poczuła ze jej serce zabiło mocniej, gdy sięgnęła po ukrytą pod kołdrą latarkę- kolejny nawyk ze szkoły sredniej, który nie chciał umrzeć.Odszukała latarkę, ale nie byla pewna czy powinna ją wyłączyć, czy poprostu cisnąć nią w intruza. Kształt w drzwiach poruszył sie, ruszając w głąb pokoju.
- Liz?
Drzwi zamknęły sie cicho i Liz westchnęła z ulgą. Chwilę potem rozbłysło światło i zobaczyła przed soba twarz Marii.
- Masz swiadomość ze byłam bliska zawału serca?- spytała Liz, siadając na łóżku.
- Przepraszam- odparła Maria.Upuściła bagaże na podłogę i podbiegla do łóżka, prosto w wyczekujace ramiona Liz- dobrze znow cie widziec- szepneła, przytulajac ja do siebie.
- Tęskniłam- rzekła Liz, czujac łzy wzbierające pod powiekami- wiesz samoloty krażą w dwie strony. Zawsze mozesz odwiedzic mnie w Bostonie, zamiast oczekiwać, aż zjawię sie w domu.
- Nie zaczynaj- jeknęła Maria- proszę? Za późno na wykład a ja jestem zbyt zmęczona.
- Własnie. Co ty tu właściwie robisz, skradając sie o...- zerknęła na zegarek ponad ramieniem Marii- o czwartej nad ranem?
Maria odsunęła się, wzruszajac ramionami.
- Kiedy zdecydowałam sie przyjechac, poprostu wsiadłam do samochodu i ruszyłam. Pomyslałam ze lepiej to zrobię, zanim zmienię zdanie.
- Prosto z Taos? Musiałas wyruszyc o północy?- spytała cicho Liz.
- O wpół do pierwszej mówiac dokładnie. Musiałam pobić wszelkie rekordy- dodała z niepewnym uśmiechem. Nie chciałam przerazić mamy, zjawiając sie o tak dzikiej porze. Więc przyszłam tutaj.
- Wolałas przerazić mnie.
- A kto blagał mnie o przyjazd?- przypomniała Maria.
- Wiem- Liz spuściła wzrok- przepraszam.
- Nie morduję posłańców, nie martw sie - westchnęła Maria.
- Dzięki- odparła Liz- ale ale- ciągnęła, nagle w lepszym humorze- mozemy zaspać jak za starych dobrych lat a ty nie musisz sie obawiać, ze przyłapiesz mamę z Szeryfem- dodala kąśliwie.
- Mardzo śmieszne- prychneła Maria, szturchajac ja w ramię- pisałam ci ze przechodzą przez jedną ze swoich faz. Pisałam ci.
- Wszystko się zmienia- Liz wzruszyla ramionami.
- Jak cholera- przyznala Maria- co miesiąc- przez chwile bawiła sie nerwowo frędzlem przy pasku- uhm...nie spodziewam się...widziałas go od czasu telefonu?- spytała ostrożnie- to znaczy Michaela?
Usmiech Liz zbladł. Potrząsnęła głową.
- No tak. A co z Maxem? Jaki jest?
- Jest...zmieniony.
Maria wygladała powaznie.
- Wszyscy sie zmieniamy Liz.
Liz uciekła wzrokiem.
- Nie o to chodzi Mario. On jest... złamany- szepnęła.
- Nieważne- rzekła pospiesznie Maria- moze nie chcę o tym słuchać.
Liz spojrzała na nią ze zrozumieniem.
- Jestes tu po to by zobaczyc Michaela?- spytała- dlatego wróciłas do domu.
- Tak- przyznała niechętnie- chcę stanać z nim twarzą w twarz. Pokazać mu, ze wciąż jestem w stanie- dodała- ale jeśli Max jest...to Michael...- odetchnęła- a co z innymi? Czy Isabel i Tess również wróciły?
Liz potrząsnęła głową. Znowu- znowu milczała dochowując tajemnicy podczas gdy pragnęła jedynie podzielić się z Marią kazdym szczegółem swojej rozmowy z Maxem. Minęły lata od czasow gdy utrzymywała sekrety przed Maria i Alexem, nienawidziła tego. Zdążyła juz zapomnieć, jak bardzo to izolowało.
Maria milczała, informacje docierały do niej powoli.
- Więc nie mają zamiaru zostać?
- Nie wiem Mario.
- Mowiłas cokolwiek rodzicom?
- Co na przykład?
- Dobre pytanie- usmiechnęła sie Maria- ale co będzie, jeśli go zobaczą? Albo ktoś powie im, ze wrócił?
Liz ukryła twarz w dłoniach i potrząsnęła głową.
- Nie wiem- odparła zduszonym głosem- poprostu nie wiem. Jestem dorosła do cholery, nie muszę im się zwierzać. Nikomu- podniosła twarz- nienawidze małych miasteczek- dodała, niemal gniewnie.
- Boże, muszę zapalić- mruknęła Maria siegając po swoją torbę, leżącą na podłodze- choćmy na taras.
- Ok- Liz podniosła sie z łózka, wsuwając stopy w swoje stare tenisówki- wciąż jest chłodno?
Maria wzruszyła ramionami.
- Chyba tak, ale co to dla Bostończyka z krwi i kości.
Liz chrząknęła znacząco i siegnęła po szlafrok.
- Do tego jednego chyba nigdy sie nie przyzwyczaję. To miasto jest cholernie zimne.
Wyszły przez okno i usiadły obok siebie na fotelu. Maria natychmiast zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko.
- Od razu lepiej- westchnęła, wypuszczajac z ust obłoczek dymu.
- Jak możesz?- spytała Liz, marszcząc nos.
Maria zerknęła na nią.
- Praktyka. I nie rób z siebie panny perfekcyjnej Parker. Obie wiemy że porzuciłas ten wizerunek wiele lat temu.
- Zabrzmiało jakbym była degeneratką- mruknęła Liz.
- Tego nie powiedziałam- Maria wzruszyła ramionami.
- Nigdy nie dążyłam do doskonałości.
- Hmmm.
- Mario...
Cisza. Maria zaciągnęła sie raz jeszcze.
- Nie widziałas mnie prawie od ośmiu miesięcy i wciąż uważasz sie za ekspertkę od mojego życia?
- W porządku Liz. Jak chcesz- poddała sie Maria- powiec mi wobec tego, co teraz?
Nastała chwila ciszy.
- Co masz na myśli?
- To- odparła Maria- kreśląc dłonią chaotyczny łuk- ten zjazd rodzinny, czy jak tez chcesz to nazwać. Prosiłaś żebym przyjechała, więc jestem. Co teraz?
- Sądzę, ze powinnysmy zaczekać do wschodu słońca- odparła Liz zmęczonym głosem.
- Celne- w tonie Marii nie bylo goryczy.
- Nie wiem co będzie. Poprostu nie wiem.
- Powinnam była zostac w domu- Maria mruknęła z goryczą.
Liz objęła ja, kładąc głowę na ramieniu przyjaciółki
- Cieszę się ze jesteś- szepnęła.
Przez dłuższą chwilę trwały w milczeniu.
- Masz ochotę na lody?- spytała w końcu Liz.
Maria usmiechnęła się ze smutkiem, upuszczając niedopałek na ziemię i starannie zdusiła obcasem kazdą najdrobniejszą iskrę.
- Jasne- zgodziła się- czemu nie.
Maria wyciagnęła kluczyki do Hondy.
- Lizzie?
Liz spojrzała na dłonie swojej przyjaciołki. Drżały.Pokiwała głową i odebrała jej kluczyki.
- Jedziemy- powiedziala krotko, zajmując miejsce kierowcy i odpalając silnik.
Zaledwie zauwazała ulice podczas jazdy. Były dla niej równie znajome, jak jej własna sypialnia. Zamiast tego w myślach jeszcze raz odtwarzała przebieg poranka. Pobudka po zaledwie kilku godzinach snu, odkrycie że nieoczekiwanae pojawienie sie Marii w srodku nocy nie bylo jedynie wytworem jej wybujałej wyobraźni i zszarganych nerwów, nerwowe przelykanie czarnej kawy w celu ukojenia napięcia i oczyszczenia umysłu, wreszcie- telefon do Maxa. Jej palce fruwały po cyferblacie ze swobodą, choc mineło juz sześć lat od dnia,gdy po raz ostatni wybierala jego numer.Była wdzięczna,gdy to on podniosł słuchawkę, bo nie była pewna czy starczyłoby jej sił,by rozmawiać z jego matka i nie płakać.
- Słucham?
- Max- odparła,wciąż nie mogąc uwierzyć, ze wsłuchuje sie w brzmienie jego głosu- to ja, Liz.
- Slyszałas coś?
Jego ton był odpychający. Oschły i rzeczowy.
- Maria jest w mieście- odparła.
- Co jej powiedziałaś?
- Tylko tyle, że ty i Michael wróciliscie. I że Michael...nie jest sobą.
- Mój tata jest w pracy. Poproszę mamę, zeby zabrała gdzies Lexie. Mozecie tu przyjść? Powiedzmy, po dziewiątej- zawahał się- ciężko jest wyciagnąc go z domu- wytłumaczył.
- Będziemy.
- Dziękuję- odparł po chwili wahania i rozłączył się.
- Liz- głos Marii przywołał ja do rzeczywistosci- nie idziesz?
Zaparkowały przed domem Evansów i Liz odwróciła się , spogladając na Marię, w której oczach czaiła się niepewność.
- Oczywiscie- odparła, odpinając pasy. Maria odczekała, aż okrąży samochód i wspólnie ruszyły w strone domu.
Wydawał sie niezmieniony. Jak zawsze. Przejezdżała koło niego, kiedy spędzała czas w Roswell ostatniej wiosny ale nie zatrzymawała się. Czasami widywała rodziców Maxa w miescie, kiedy wpadała z wizytą, ale nie starała sie ich szukać Zbyt trudno jej bylo rozmawiac z nimi, widząc gorycz w oczach pani Evans, nawet gdy pytala Liz o samopoczucie i prosiła ja, by uwazała na siebie. Był w nich zawsze cień urazy, ponieważ to jej Max jako pierwszej zdradził swój sekret, jej zaufał do tego stopnia, by powierzyc swoją tajemnicę.I bylo tam jeszcze nigdy nie wymowione pyanie: "Dlaczego go nie zatrzymałaś? Dlaczego nie prosiłas Maxa, zeby został. Nie odszedłby, gdybyś go o to poprosiła". Zbyt czesto zadawała sobie sama to pytanie, by zaskoczyło ją jego odbicie w oczach innej osoby. Lubiła wierzyć,, ze gdyby mogła cofnąć czas, wciąż bylaby wystarczajaco silna, by pozwolic Maxowi zniknąć ze swojego życia. Ale nie winiła Evansów. Zbyt dobrze wiedziała, co to znaczy tęsknić za kimś każdym włóknem swego ciała.
Drzwi sie otwarły i Max stanął w progu, wydawał się zmęczony, jego twarz była ściągnięta. Nosił zielony t-shirt, ktory Liz zapamietała ze szkoły średniej. Jego pierś była teraz szersza i koszulka ciasno przylegała do ramion. Ich spojrzenia sie skrzyżowały i Liz pomyślała, ze moze coś powie, ale odwrócił się do Marii.
- Cześć Max- powiedziała miękko-witaj w domu.
Usta Maxa skrzywiły się lekko i cofnął sie, wpuszczając je do środka.
- Dziękuje, że przyszłyście- odgrywał gospodarza, zabierajac ich kurtki i proponujac cos do picia.
- Gdzie on jest?- spojrzenie Marii spoczęło na Maxie.
- W duzym pokoju. Musisz wiedzieć...Mario,zaczekaj- chwycił ją za ramię, ale wyślizgnęła mu się i ruszyła w strone pokoju. Max spojrzał na Liz i oboje podążyli za nią.
W rogu pokoju Tom ścigał Jerrego na ekranie telewizora przy dźwiekach muzyki Beethovena i Liz zrozumiała, ze Lexie musiała ogladać kreskówki, zanim wyszła z babcią na spacer. Michael siedzial na kanapie, wpatrując sie w telewizor, ale jego oczy były puste i odległe. Powietrze zdawało się nieruchomiec wokół jego zastyglej sylwetki tak jakby oddychal zaledwie na tyle,by móc nieznacznie nim poruszyć.Musiał stracić sporo na wadze, jego twarz była wychudzona,skóra blada a ubranie zwisalo luźno na ciele. Wydawał się nieświadomy ich obecności, chociaż Maria krzyknęła głucho na jego widok.
Dzieliło ich pare kroków. Zacisnęła dłoń na ustach. Jakiekolwiek były jej pierwotne zamiary- czy było to rzucenie mu się na szyję, cz też zelżenie go, przestały mieć w tej chwili znaczenie.
- Michael?
Nie odpowiedział. Nawet nie mrugnął.
Liz chciała do niej podejść, ale uprzedził ją Max. Patrzyła jak stanął za plecami jej przyjaciółki, obejmujac ja za ramiona. Zawsze delikatny, odwrócił ją do siebie i poprowadził do drzwi, tak jakby była Lexie.Szeptał łagodnie do jej ucha i wydawało się, ze się uspokoiła,kiedy opuszczali pokój. Liz była zdumiona łatwością, z jaką powrócili do swojej przyjaźni, tak jakby czas nigdy nie płynął Spojrzała jeszcze raz na Michaela, po czym opusciła pokój.
Usiedli przy kuchennym stole i Liz słuchała, jak Max powtarza Marii całą historię. Opowiedział jej o Isabel i Lexie,wreszcie- o Michaelu. Jego oczy były rownie puste jak poprzedniego dnia, głos rownie monotonny i pozbawiony emocji. Liz czuła sie bezradna wobec jego wyobcowania. Jednak Maria nie była Maxem. Nie była nawet Liz. Kiedy skończył, płakała cicho a łzy nieprzerwanie płynęły po jej policzkach, dopóki Liz nie sięgnęła do torebki i nie podała jej chusteczki.
- Wiem że Michael zranił cię odchodzac w ten sposób- powiedział łagodnie Max- ale proszę cie Mario...musisz mi pomóc...pomóc jemu.
- Co mogę zrobić?- spytała, ocierając oczy- Max, on nawet nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Mówiłes że nie zawsze jest taki, ale...
- Zamyka sie w sobie - rzekł cicho Max- to tak jakby w myślach wędrował do obcych miejsc, kompletnie ignorując otoczenie. Kiedy sie z tego otrząsa...- zawahał się, wyraźnie nie zdecydowany.
- Co sie wtedy dzieje Max?- nacisnęła Liz. Była w tym dobra- w gromadzeniu informacji i układaniu ich w logiczną całość.
- Jest zgorzkniały. Rozgniewany. Nie chce nikogo obok siebie, nawet Lexie, a kiedys byli nierozłączni. Nie mowi zbyt wiele, ale to co powie, jest okropne. Raniące.
Maria potrząsnęła głowa ze smutkiem.
- Z tym jestem sobie w stanie poradzić. Umiem poskromić rozwścieczonego Michaela.
- Potrafisz zmusic go, aby jej słuchał Max? Czy mamy czekac aż się z tego...otrząśnie?- spytała Liz.
Zamiast odpowiedzieć, Max zwrocił się do Marii.
- Co o tym myślisz? Jesteś gotowa?
Potaknęła.
- Zaczekajcie tu- nakazał im.
Kiedy opuscił kuchnię, Maria chwyciła Liz za rękę.
- Wszystko będzie dobrze- uspokoiła ją Liz- jakos dotrzemy do Michaela.
- Mam nadzieję- odparła Maria- chcę zeby był w pełni świadomy tego kto go tłucze- dodała, drżenie głosu zdradziło jej prawdziwe uczucia.
Liz uscisnęła ją delikatnie.
- Wiem.
- Miałaś rację co do niego- szepneła Maria.
- Odnośnie Michaela?
Maria potrząsnęła głową.
- Maxa. Jest inny. Przypomina mi o...-urwała, jakby zmieniajac zdanie.
- O czym ci przypomina?- spytała Liz, odwracąjac się by spojrzeć jej w oczy.
- Nie o czym. O kim- odparła Maria- przypomina mi Michaela. Dawnego Michaela.Zanim odkrylismy prawdę o nich-spojrzała przepraszająco- Zbudował wokoł siebie mur i nikomu nie pozwoli go zburzyć Lizzie. Nawet tobie.
Liz spojrzała w strone drzwi za ktorymi zniknął Max.
- Wiem- odparła.
Z dojrzewaniem wiąże się jeden problem, o którym nikt nigdy nie wspomina - ono nigdy tak naprawdę sie nie kończy. Nie ma zadnej elity, której status osiągasz, nikt nie wręczy ci dyplomu ze słowami: "Gratulacje, teraz jesteś dorosły". Dorosłość to wynalazek ludzi, stworzony po to aby uświadomić ci, że kiedys nadejdzie czas gdy przestaniesz żyć na garnuszku rodziców i zaczniesz płacić podatek dochodowy. To równiez kwestia decyzji- dorośli podejmują je sami, stawiają czoła brutalnej prawdzie i są swiadomi konsekwencji własnych czynów. Podążajac tym tropem Maria, Alex i ja staliśmy sie dorośli na długo przed naszym wyjazdem do collegu. Ale wciąż dojrzewalismy i się uczylismy. Życie zmusza nas do wyborów i jakiekolwiek by one nie były, nie pozostaja bez echa. Kazde wydarzenie zmienia cię i nie przestajesz sie rozwijać. Nigdy nie poznajesz wszystkich odpowiedzi.
Więc pomimo naszej dojrzałosci, pierwszego lata po powrocie z collegu odkryliśmy, ze dorosliśmy jeszcze bardziej. Ostatecznie- zmienilismy się. Rozwineliśmy w sobie odmienne sposoby radzenia sobie z zaistniałą sytuacją. Chociaz spędziłam niezliczone wieczory, załując że nie mogę porozmawiać z Marią i Alexem o moich obawach i lękach, musiałam w koncu przyznać, ze nie byliśmy do tego zdolni. Bo teraz bylismy znowu razem i to było...niezręczne.
Nie zrozumcie mnie źle- byli i są najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ale nie widzielismy się prawie od 9 miesięcy i minęło trochę czasu zanim przyzwyczalilismy się do chustawki nastrojów. Przypominało mi to mój powrót z Florydy.W lato, kiedy uciekałam przed Przeznaczeniem, jak lubiła określać to Maria.Kiedy nie było mnie w Roswell, życie biegło swoim torem...beze mnie. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale to doswiadczenie to było dziwne. Wiedzieć, ze moi przyjaciele bawili sie, rozmawiali, śmiali, kiedy mnie z nimi nie było. Wszystko sie zmieniło. Max i Maria stali sie przyjaciołmi- nie tylko z mojego powodu. Alex i Isabel znowu sie rozstali, a Tess uczyła Michaela panować nad mocami.Tysiące małych spraw i chwili, ktore mnie ominęły. I które nigdy nie wrócą.
Tak własnie czułam sie tamtego lata, po pierwszym roku. Tak jakbym spędziła cały poprzedni rok oczyszczając się z dawnych doswiadczeń, po to tylko by wrócić do domu i znów poczuć to samo co dawniej. Och, wystarczająco szybko zbliżyliśmy sie do siebie. Maria najwyraźniej odzyskała swój słynny język podczas naszej nieobecności i zasypywała nas opowiesciami o uroczych facetach ze swojego kursu i o klientach w Crashdown.Zapisała sie równiez na wakacyjne kursy- regionalne minerały i kamienie szlachetne.Obsesja na punkcie kryształów zawladnęła nią całkowicie i trajkotała z entuzjazmem bez ustanku. Alex miał zamiar pracowac nad jakimś komputerowym projektem badawczym- wakacyjne szkolenia bez szkoły i ominął go problem z pracą wakacyjną. A ja? No cóż, opowiedziałam im o Bostonie, Sandy i moich kursach, oraz o tym jak mało cieszyła mnie perspektywa kolejnych wakacji w charakterze kelnerki.
Ale zadne z nas nie wspominało o nich. To bylo jak niepisana umowa- nie podejmowac tego tematu ze strachu ze stracimy te szczatki równowagi, jakie udało sie nam odzyskać.Więc nigdy nie opowiedziałam im o moich lękach i moich pytaniach, chociaz spedziłam miesiace w oczekiwaniu na dzień, kiedy usiądziemy wszyscy razem i porozmawiamy bez skrępowania. I nie wspominałam o moich snach. Wolałam radzić sobie z nimi w samotnosci. Po co prowokować los?
Oczywiscie, wciaz miewałam sny. Stawały się coraz częstsze. Najbardziej niepokoiła mnie ich niejasność. Tak jakbym wędrowała przez mgłę, w ktorej jedynie pewne obrazy wyłaniały się z powszechnej nicości. Mówiąc dokładnie- jeden obraz. I nie bylo niespodzianką, ze była to zawsze twarz Maxa. Był zawsze sam w jakimś dalekim, odosobnionym miejscu. Choc wiecej czulam niz widziałam. Jego twarz płyneła strumieniem moich myśli, doswiadczałam tylu wrazeń: strachu, gniewu, zagubienia, samotności. Ale nic tak naprawdę nie wydarzyło się w tych snach, w ostatecznosci nic, co pamietałabym po przebudzeniu. Pozostawał po nich jedynie niepokój...dławiące uczucie w gardle. To było jak powolna tortura. Boże, jak ja za nim tęskniłam.
Ale nigdy nie wspominałam o tym Marii i Alexowi. To było cos, z czego oboje zdawali sobie sprawę, co rozumieli- poniewaz dotknęli tego samego. Lub byc moze- ponieważ pozostawało to poza zasięgiem ich pojmowania? Tak czy inaczej, nie rozmawialismy o tym. A sny...starałam się je ignorować.
Podniesione głosy wdarły sie w ciszę, panującą w domu. Właściwie byl to tylko jeden podniesiony głos. Liz wsłuchiwała się w niego przez chwile, ale nie była w stanie rozróżnic słów, jedynie ten szorstki ton. Rozwścieczony głos przerwał głuchy odgłos uderzenia, po czym krzyk podniósł się na nowo. Moglaby przysiać, ze to krzyczał...
- To Michael- rzekła Maria, opuszczając stopy na podłogę. W jej głosie pojawiła sie nutka nadziei, przemknęła przez kuchnię zanim Liz zdażyła zareagować.
Podniosła sie i pospieszyła za nią, jej serce kołatało sie niespokojnie. Zbliżywszy sie do Marii chwyciła dłoń przyjaciółki, ściskając jej palce ostrzegawczo i kojąco zarazem
- Co?- spytała Maria odwracając się z niecierpliwością. Jej zielone oczy jarzyły sie niespokojnie i bylo jasne, ze myślami przebywa juz w drugim pokoju.
- Max kazał nam tu czekać- słowa te rozbudziły w niej wspomnienia, echo przeszlości, tak jakby historia zakreśliła pełny krąg, wracając do punktu wyjścia, odtwarzając wszystkie wydarzenia i emocje.
- Wygląda na to, ze wyrwał Michaela z tego odrętwienia- rzuciła Maria- idziesz czy nie?- nie czekając na odpowiedź pobiegła w kierunku pokoju.
Liz westchnęła i podażyła za nią. Pomimo lat milczenia domyslała się, ze Maria jest wciąż przywiązana do Michaela, tak samo jak ona do Maxa. Po raz pierwszy zaczęła żałować, ze nie była bardziej stanowcza i nie wymusiła wcześniej rozmowy o nieobecnych Czechoslowiakach. Ostatecznie gdyby o tym porozmawiali, poznali by swoje wzajemne uczucia i odmienne spojrzenia na sytuacje, w ktorej się znaleźli. Teraz byli zmuszeni radzić sobie w samotności, jedynie dzięki wewnętrznej sile, którą rozwineli w sobie przez te wszystkie lata, a Liz była wystraszona, ze moze to nie wystarczyć.
Gdy tylko minęły zakręt w hallu, zatrzymały sie gwałtownie a Liz krzyknęła cicho. I pozostało to niezauważone.
Michael przygwoździł Maxa do ściany na przeciwko drzwi, jedną dłonią przygniatając mocno jego pierś, drugą zaciskając wokoł jego gardła. Mięśnie jego ramion były napięte z wysiłku a siniejąca twarz Maxa nie pozostawiała cienia wątpliwosci co do jego intencji.Ręce Maxa nie wykonały najdrobniejszego ruchu, jego spojrzenie nie opuszczało twarzy Michaela, nie podejmował zadnych prób walki.
Liz zapomniała o oddychaniu, z wzrokiem przykutym do rozgrywającej sie przed nimi sceny. Zrozumiała ze bylo znacznie gorzej, niż Max miał odwagę przyznać.
- Nie jesteśmy na Antarze- wycedził Michael, zbliżając swą twarz do twarzy Maxa tak, że niemal sie stykały- tutaj nie jesteś królem.
- Michael co ty wyprawiasz?!-zawołała Maria.
Spojrzał w jej stronę nie wypuszczając Maxa z uścisku. Jego oczy były zimne i obce. Ich spojrzenie prześlizgnęło sie po ciele Marii, potem napotkało jej wzrok.
- Nie zbliżaj się do mnie- wycedził, kazde słowo było wyraźne i precyzyjne. Potem odwrócił się do Maxa.
- Co?- Maria zatoczyła się do tyłu, wpadajac na Liz, ktora wyciągnęła ramiona by ją podtrzymać. Żadna z nich nie była w stanie odejść, zastygły obok siebie nieruchomo niczym dwa posągi.
Michael nie zwracał juz na nie uwagi, koncentrując sie wyłącznie na mężczyźnie przed sobą.
- Uważasz, ze mozesz to naprawić?- zadrwił. Kiedy Max nie odpowiedział, przysunął sie bliżej- masz zamiar wygłosić jakąś królewską odezwę?Zadeklarować, że wszystko jest tak jak dawniej?- syczał. Jego spojrzenie na krotką chwilę odnalazło Liz, potem ponownie spoczęło na Maxie- a moze jesteśmy tu tylko po to, żebyś mógł ją przepieprzyć?
Liz zamarła. Nie znała tych mężczyzn- zadnego z nich. Tego rozwścieczonego, zgorzkniałego, agresywnego Michaela, ktory był w stanie wypluwać z siebie słowa tak pełne nienawiści do osób, które kiedys nazywał rodziną. Tego złamanego, wyzutego z emocji, milczącego Maxa, ktory stał nieruchomo pozwalając Michaelowi furiacko wyżywac się na sobie i nie drgnął mu nawet mięsień. Nie mogła udawać, ze zna kogokolwiek, kto przeżył wojnę, ale jeśli efekty miały byc takie, wolała raczej oglądać zagładę całego wszechświata, niż ponownie być świadkiem takiego cierpienia.Serce boleśnie tłukło się w jej piersi i nagle zrozumiała że nie będzie już w stanie znosić tego widoku nawet przez sekundę. To było jak koszmar, z którego nie potrafiła się wydostać. Chwyciła Marię za ramię i siegnęła dłonią do klamki. Myślała wyłącznie o ucieczce- o wydostaniu się z tego domu na powietrze, którym będzie w stanie znowu oddychać. Kiedy otworzyła drzwi Michael wypuscił Maxa z uścisku i powstrzymał ją ramieniem.
- Nie przejmuj się- powiedział głosem jak lód- nie chciałem zakłócać parady miłości- odepchnął ją siłą i zanim zdążyła zareagować, już go nie było.
Huk zatrzaskiwanych drzwi wstrząsnął domem w posadach.
Liz i Maria wpatrywały się w zamknięte drzwi, żadna z nich nie była zdolna się poruszyć, chociaż Liz wyczuwała drżenie ciała przyjaciółki. Nikt się nie odezwał. Po chwili Max odsunął się od sciany i czar prysnął. Liz spojrzała na niego i zauważyła, że otarł dłonią czoło. Dopiero w tej chwili zorientowała się, że był spocony. Odetchnął głęboko i spojrzał na nią, po raz pierwszy od dnia w którym przekroczył próg Crashdown, w jego oczach widoczne było prawdziwe rozpoznawalne uczucie. Żal.
- Przepraszam- powiedział cicho. Odwrócił sie do Marii i potrząsnął głową- nie sądziłem że on...zazwyczaj jest spokojniejszy.
- Próbował cię udusić- wyszeptała Maria. Była na granicy łez.
- Nie- odparł Max- naprawdę nie.
Liz poczuła narastającą wściekłość. To było jak spóźniony przypływ adrenaliny, nieobecnej podczas kłótni, teraz pompowanej w przyspieszonym rytmie, rządającej dla siebie ujścia.
Chciała nim potrząsnąć.
- Nie? Naprawdę nie Max?Może zauważyłbyś, gdyby zmiażdżył ci krtań?- słowa zabrzmiały głośno i piskliwe w jej własnych uszach. Przełknęła z trudem, próbując uwolnić się od tego obcego głosu uwięzionego w jej gardle.
Max potrząsnął głową, wpatrując się w dywan pod swoimi stopami.
- Nie jest wystarczajaco silny, żeby mnie zabić, nawet w swoje dobre dni- przekonywał je łagodnie- a nie było żadnego od miesięcy.
Ruszył w stronę pokoju. Liz i Maria podążyły za nim, obejmując się ramionami jak za dawnych dziecięcych lat. Usiadły obok siebie na kanapie, ich ramiona się stykały, dłonie splatały, podczas gdy Max krążył po pokoju jak zwierzę w klatce. Pomimo dzielącej ich odleglości Liz czuła jak energia falami opuszcza jego ciało i zrozumiała że również u niego nadmiar buzującej adrenaliny szuka miejsca w którym znalazłby ujście.Wyobrażała sobie ze dla niego musi to być nawet cięższe do zniesienia, poniewaz jego instynkt walki wyostrzył sie od czasu, gdy brał udział w walkach. Po raz milionowy zadziwiła ją głębia jego opanowania i zastanowiła się, jak wiele musi kosztować go utrzymywanie nerwów na wodzy. Co dzieje się w jego głowie? I jak mogła wierzyć, że wciąż go zna?
Maria przelamała milczenie.
- Dokąd on poszedł?
Max wzruszył ramionami.
- Krąży w okolicy- podchwycił jej zaniepokojone spojrzenie- wróci, kiedy.. ochłonie.Nic mu nie będzie.
Mimo to Maria wciąż wydawała się niespokojna i Max westchnął, odwracając się.
- Nikogo nie skrzywdzi, jesli to masz na myśli.
Liz poczula że Maria zadrżała i zrozumiała, że takie były właśnie jej obawy i teraz wstydziła się siebie i swoich podejrzeń
- I w końcu wróci?- spytała Liz.
- Tak- odparł Max. Wyglądał przez okno, podtrzymujac zasłonę ręką- znikał już w ten sposób kilka razy od naszego powrotu.
To nie był najlepszy czas ale Liz nagle poczuła się zmęczona wyczekiwaniem na właściwy czas i miejsce do zadawania pytań.
- Kiedy wróciliscie Max?- zapytała- jak długo jestescie w ...- zawahała się się użyć słowa "dom", pamiętając wyraz jego twarzy gdy wcześniej wymówiła go Maria.
- Jak długo tuta jesteście?
- Od tygodnia.
Liz odwróciła się do Marii, milcząco pyatając czy jest jeszcze coś, czego pragneła sie dowiedzieć, ale jej przyjaciółka jedynie wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. Wciąż była wstrząśnięta.
- Uhm...jak...to znaczy...- Liz westchnęła, nie wiedząc od czego zacząć. Kiedy spojrzała na Maxa, z zaskoczeniem stwierdziła że się jej przygląda.
- Co chcesz wiedzieć?- spytał i choć nie mogła nazwać jego tonu kochającym, jego głos wydawał się cieplejszy niż chwilę temu. Niemal...rozbawiony
- Jak wróciliście? Lexie pokazała mi...statek kosmiczny na pustyni.
- Co zrobiła?- spytała Maria.
Liz szybko potrząsnęła głową.
- Nie Mario...rozumiesz...przekazała mi obraz.
Oczy Marii rozszerzyły się. Ukryła twarz w dłoniach, mrucząc cos niezrozumiałego. Liz pogładziła ją uspokajająco po plecach ale nie spuszczała wzroku z Maxa.
- Więc wiesz mniej więcej co się stało.
- Nie zupełnie. To znaczy jak udało sie wam wylądować niezauważonym? I wrócić z pustyni? Ja...
- Chcesz szczegółów- domyslił się kiwając głową- oczywiście- osunął się na krzesło z cichym westchnieniem- statek którym dotarliśmy tutaj jest na znacznie wyższym poziomie niż ten z '47 roku- podruzuje sie nim z fenomenalna predkoscią, znacznie większa niz ziemscy naukowcy są sobie w stanie wyobrazić- i ma bardzo wyrafinowany system osłony. Dlatego nikt nas nie wykrył. W rzeczywistosci statek wciąż znajduje się na pustyni, koło starej groty z inkubatorami- całkowicie na widoku.
Ale nikt nie jest w stanie go zobaczyć. Jeśli chodzi o powrót do Roswell...my...cóż...zadzwoniliśmy, jesli tak mogę to określić
Maria usiadła prosto, rzucając mu krótkie spojrzenie.
- Co? Takie "ET phone home"?- zakpiła.
- Coś w tym rodzaju- odparł Max, jego usta zadrżały lekko- kiedy osiągneliśmy atmosferę ziemską, mieliśmy dostęp do czestotliwości lokalnych telefonów komórkowych. Skontaktowałem się z Valentim. Spotkał się z nami i przywiózł nas do miasta.
- Jim Valenti- powtórzyła Liz- zadzwoniłes do szeryfa, powiedzieć mu ze wróciłeś. A co z twoimi rodzicami?
- Nie chciałem ich niepokoić.
- Masz rację- powiedziała cicho Liz, zdając sobie sprawę, ze wieści jakie miał im do przekazania były wystarczająco trudne do zniesienia- więc...szeryf zabrał całą waszą trójkę i przywiózł tutaj. A Michael był...
- Wyciszony.
- Jak wyrwałes go z tego...transu?- spytała Maria.
Max wstał i znowu zaczał krażyć niespokojnie.
- Jedynym sposobem było wytworzenie z nim więzi.Ale w efekcie musiałem cos w nim.. poruszyć. Wspomnienia...strach. Być może myślał ze próbuje dowiedzieć się co działo się z nim, kiedy był w niewoli...nie jestem pewien. Ale to go rozjuszyło. Bardzo rzadko zdarza się, żeby jednocześnie był świadomy i spokojny.
Liz obserwowała jego twarz, gdy mowił. Znowu starannie skrywał swoje emocje.
- Dlaczego jest na ciebie tak wściekły?- spytała miękko.
Max zatrzymał sie w pół kroku i spojrzał na nią, bylo jasne że Liz zadała niewłaściwe pytanie. Lub raczej- to właściwe.Wyraz jego twarzy wciąż pozostawał zagadką, ale oczy nieoczekiwanie wypełniły się bólem.Zdawał się rozumieć, że widziała więcej, niz pragnął. I natychmiast odzyskał nad soba kontrolę. Wzruszywszy ramionami kontynuował nerwowe krążenie.
Liz nie miała zamiaru sie poddać. Wstała i podeszła bliżej, przecinając mu drogę.
- Co sie stało Max?- kiedy spróbował się odwrócić, chwyciła go za ramie i przytrzymała, instynktownie wiedząc, ze nie bedzie starał się oswobodzić.
- Max- nacisnęła- prosiłeś, żebym sprowadziła tu Marię i tak zrobiłam. Prosiłes zebyśmy pomogły Michaelowi więc jesteśmy. Ale nie możemy zrobic nic dopóki nie powiesz nam co sie tak naprawdę dzieje. Mów do cholery!
- Świetnie- odparł, jego głos był zwodniczo spokojny- chcesz wiedzieć co się stało? Powiem ci.
cdn...
Najlepszym aspektem collegu był fakt, że nie musiałam nikogo dłużej o nic pytać. Nikt nie zagladał mi przez ramię, nie osądzał moich przyjaciół czy nawyków i nie liczyl ile czasu spędzam na nauce. Nikt mnie nie znał więc nie mogli mnie porownywac z osobą, ktorą byłam dawniej. To tak jakbym zaczęła wszystko od nowa, z czystym kontem. Moglam obciąć wlosy krotko i nikt by tego nie skomentował. Mogłam śpiewac pod prysznicem, albo upijać sie przez całą noc- i nikt nie mógł powiedzieć, ze to do mnie niepodobne. Nie musiałam byc juz dłuzej grzeczną dziewczyną Parkerów, która sie wykoleiła, nikt mnie nie śledził. Po raz pierwszy w życiu nie miało to znaczenia dla nikogo poza mną. Jesli wychodziłam, jesli włączałam sie w życie towarzyskie, to tylko dlatego, ze był to mój wybór. A jesli nie miałam na to ochoty? Cóż...stawałam się niewidzialna. I podobało mi sie to.
Zadziwiajaco dobrze czułam sie w samotności, podczas pierwszych tygodni w Cambridge. Włóczyłam sie po kampusie, czując ciężar historii miasta, szkoły i uczniów, ktorzy przybyli tu przede mną. Moje ciało chłonęło tą atmosferę, ktora przenikała do niego niczym gęsta para, zniewalając mnie stopniowo. Wierzyłam w to, co mowi stare przysłowie- ze to rozwijanie skrzydeł. To własnie robilam, nawet jesli w praktyce oznaczało to samotne przesiadywanie w kawiarni i lekturę. Błogosławiona anonimowość. Czułam sie wolna. Oczywiscie, byli ludzie którzy mnie znali. Moja współlokatorka była towarzyskim stworzeniem, wiec nie bylo mowy, abym przebrnęła przez pierwszy rok, z nikim sie nie spotykając. Sandy nigdy by na to nie pozwoliła. Ale to zupełnie co innego niz moje rodzinne miasto,gdzie jedynymi nieznajomymi są turyści przechadzający sie ulicami. Boston był wielkim miastem, a studenci stanowili większosć jego populacji. Moglam miec setki przyjaciół i z łatwoscią ich unikać, jesli odczułam potrzebę samotności. Nie było rzeczą trudną, wtopić sie w tłum, co często robiłam. W jakis sposób byłam zawsze odseparowana i nieosiągalna, nawet pozostając jedna z wielu twarzy w tłumie. Inni nie zdawali sobie z tego sprawy, ale tak własnie było. Posiadanie tajemnic wyodrębnia człowieka. I w końcu to do mnie dotarło. Odseparowanie. Teskniłam za kims, z kim moglabym porozmawiac, kto znałby moją duszę na wskroś, kazdy jej najmroczniejszy zakamarek. Nie mogłam sie obnażyc przed nikim nowo poznanym. W domu miałam swoje tajemnice, ale rowniez ludzi, z ktorymi mogłam je dzielić. Jesli pragnęłam rozmawiać, zwierzac sie czy uskarzać, zawsze mogłam zwrócić się do Alexa i Marii. I oczywiscie zawsze istnieli jeszcze Max, Michael i Isabel- chodzące i mowiace dowody na to, jak wazne bylo moje milczenie. Ich zycie zależało od tego, czy potrafię milczeć i zachować lojalność. Nie bylo to ciężarem, nawet jeśli sprawy wymykały sie spod kontroli. Miałam poczucie, ze jestem częścią czegoś istotnego. Tajemnice w moim sercu nigdy nie pozwały mi się poczuc odizolowaną- do chwili gdy znalazłam sie daleko od domu. Nagle poczulam sie samotna. Zabrzmialo to tak, jakbym odcieła sie od innych całkowicie, ale to nie prawda. Alex, Maria i ja pozostawalismy w kontakcie, chociaz podczas pierwszego roku- glównie za pomoca maili. Więc, pomimo dzielących nas mil, wiedzialam ze profesor Alexa był miłym facetem i że jego wspołlokator nigdy nie nocował u siebie. Wiedzialam też, kiedy Maria zdecydowala sie studiować zaocznie w lokalnym collegu i kiedy jej matka znowu zaczęła sie umawiać z szeryfem. Tak jak oni znali Sandy i wiedzieli że zaciągneła mnie do Czerwonej Koniczyny na wieczór karaoke, chociaż miała tyle samo szcześcia w namawianiu mnie na występ, co Maria. Ale to wciąż nie bylo to samo. Bo były rzeczy, o ktorych nigdy nie rozmawialiśmy. O ktorych nie mielismy odwagi mowić. Wiedzielismy, ze lepiej nie dyskutowac o Maxie, Michaelu i Isabel. Nazwijcie to objawem lekkiej paranoi- niektore sprawy nie są poprostu warte ryzyka. Moglismy wspominać o nich przypadkowo, ale po co? To o czym naprawdę chcielismy porozmawiac, jednoczesnie przerażało nas najbardziej. Wiec nic nie nówilismy. I to bardziej niz cokolwiek innego sprawiało, ze czułam się samotna.
Liz obudzila się drżąc na calym ciele, w napięciu rozglądając sie po ciemnym pokoju. Rozgwieżdżone nocne niebo zapewniało wystarczajaco dużo swiatła, by mogła dostrzec postać stojacą w drzwiach. Wciąż nie do końca wybudzona, poczuła ze jej serce zabiło mocniej, gdy sięgnęła po ukrytą pod kołdrą latarkę- kolejny nawyk ze szkoły sredniej, który nie chciał umrzeć.Odszukała latarkę, ale nie byla pewna czy powinna ją wyłączyć, czy poprostu cisnąć nią w intruza. Kształt w drzwiach poruszył sie, ruszając w głąb pokoju.
- Liz?
Drzwi zamknęły sie cicho i Liz westchnęła z ulgą. Chwilę potem rozbłysło światło i zobaczyła przed soba twarz Marii.
- Masz swiadomość ze byłam bliska zawału serca?- spytała Liz, siadając na łóżku.
- Przepraszam- odparła Maria.Upuściła bagaże na podłogę i podbiegla do łóżka, prosto w wyczekujace ramiona Liz- dobrze znow cie widziec- szepneła, przytulajac ja do siebie.
- Tęskniłam- rzekła Liz, czujac łzy wzbierające pod powiekami- wiesz samoloty krażą w dwie strony. Zawsze mozesz odwiedzic mnie w Bostonie, zamiast oczekiwać, aż zjawię sie w domu.
- Nie zaczynaj- jeknęła Maria- proszę? Za późno na wykład a ja jestem zbyt zmęczona.
- Własnie. Co ty tu właściwie robisz, skradając sie o...- zerknęła na zegarek ponad ramieniem Marii- o czwartej nad ranem?
Maria odsunęła się, wzruszajac ramionami.
- Kiedy zdecydowałam sie przyjechac, poprostu wsiadłam do samochodu i ruszyłam. Pomyslałam ze lepiej to zrobię, zanim zmienię zdanie.
- Prosto z Taos? Musiałas wyruszyc o północy?- spytała cicho Liz.
- O wpół do pierwszej mówiac dokładnie. Musiałam pobić wszelkie rekordy- dodała z niepewnym uśmiechem. Nie chciałam przerazić mamy, zjawiając sie o tak dzikiej porze. Więc przyszłam tutaj.
- Wolałas przerazić mnie.
- A kto blagał mnie o przyjazd?- przypomniała Maria.
- Wiem- Liz spuściła wzrok- przepraszam.
- Nie morduję posłańców, nie martw sie - westchnęła Maria.
- Dzięki- odparła Liz- ale ale- ciągnęła, nagle w lepszym humorze- mozemy zaspać jak za starych dobrych lat a ty nie musisz sie obawiać, ze przyłapiesz mamę z Szeryfem- dodala kąśliwie.
- Mardzo śmieszne- prychneła Maria, szturchajac ja w ramię- pisałam ci ze przechodzą przez jedną ze swoich faz. Pisałam ci.
- Wszystko się zmienia- Liz wzruszyla ramionami.
- Jak cholera- przyznala Maria- co miesiąc- przez chwile bawiła sie nerwowo frędzlem przy pasku- uhm...nie spodziewam się...widziałas go od czasu telefonu?- spytała ostrożnie- to znaczy Michaela?
Usmiech Liz zbladł. Potrząsnęła głową.
- No tak. A co z Maxem? Jaki jest?
- Jest...zmieniony.
Maria wygladała powaznie.
- Wszyscy sie zmieniamy Liz.
Liz uciekła wzrokiem.
- Nie o to chodzi Mario. On jest... złamany- szepnęła.
- Nieważne- rzekła pospiesznie Maria- moze nie chcę o tym słuchać.
Liz spojrzała na nią ze zrozumieniem.
- Jestes tu po to by zobaczyc Michaela?- spytała- dlatego wróciłas do domu.
- Tak- przyznała niechętnie- chcę stanać z nim twarzą w twarz. Pokazać mu, ze wciąż jestem w stanie- dodała- ale jeśli Max jest...to Michael...- odetchnęła- a co z innymi? Czy Isabel i Tess również wróciły?
Liz potrząsnęła głową. Znowu- znowu milczała dochowując tajemnicy podczas gdy pragnęła jedynie podzielić się z Marią kazdym szczegółem swojej rozmowy z Maxem. Minęły lata od czasow gdy utrzymywała sekrety przed Maria i Alexem, nienawidziła tego. Zdążyła juz zapomnieć, jak bardzo to izolowało.
Maria milczała, informacje docierały do niej powoli.
- Więc nie mają zamiaru zostać?
- Nie wiem Mario.
- Mowiłas cokolwiek rodzicom?
- Co na przykład?
- Dobre pytanie- usmiechnęła sie Maria- ale co będzie, jeśli go zobaczą? Albo ktoś powie im, ze wrócił?
Liz ukryła twarz w dłoniach i potrząsnęła głową.
- Nie wiem- odparła zduszonym głosem- poprostu nie wiem. Jestem dorosła do cholery, nie muszę im się zwierzać. Nikomu- podniosła twarz- nienawidze małych miasteczek- dodała, niemal gniewnie.
- Boże, muszę zapalić- mruknęła Maria siegając po swoją torbę, leżącą na podłodze- choćmy na taras.
- Ok- Liz podniosła sie z łózka, wsuwając stopy w swoje stare tenisówki- wciąż jest chłodno?
Maria wzruszyła ramionami.
- Chyba tak, ale co to dla Bostończyka z krwi i kości.
Liz chrząknęła znacząco i siegnęła po szlafrok.
- Do tego jednego chyba nigdy sie nie przyzwyczaję. To miasto jest cholernie zimne.
Wyszły przez okno i usiadły obok siebie na fotelu. Maria natychmiast zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko.
- Od razu lepiej- westchnęła, wypuszczajac z ust obłoczek dymu.
- Jak możesz?- spytała Liz, marszcząc nos.
Maria zerknęła na nią.
- Praktyka. I nie rób z siebie panny perfekcyjnej Parker. Obie wiemy że porzuciłas ten wizerunek wiele lat temu.
- Zabrzmiało jakbym była degeneratką- mruknęła Liz.
- Tego nie powiedziałam- Maria wzruszyła ramionami.
- Nigdy nie dążyłam do doskonałości.
- Hmmm.
- Mario...
Cisza. Maria zaciągnęła sie raz jeszcze.
- Nie widziałas mnie prawie od ośmiu miesięcy i wciąż uważasz sie za ekspertkę od mojego życia?
- W porządku Liz. Jak chcesz- poddała sie Maria- powiec mi wobec tego, co teraz?
Nastała chwila ciszy.
- Co masz na myśli?
- To- odparła Maria- kreśląc dłonią chaotyczny łuk- ten zjazd rodzinny, czy jak tez chcesz to nazwać. Prosiłaś żebym przyjechała, więc jestem. Co teraz?
- Sądzę, ze powinnysmy zaczekać do wschodu słońca- odparła Liz zmęczonym głosem.
- Celne- w tonie Marii nie bylo goryczy.
- Nie wiem co będzie. Poprostu nie wiem.
- Powinnam była zostac w domu- Maria mruknęła z goryczą.
Liz objęła ja, kładąc głowę na ramieniu przyjaciółki
- Cieszę się ze jesteś- szepnęła.
Przez dłuższą chwilę trwały w milczeniu.
- Masz ochotę na lody?- spytała w końcu Liz.
Maria usmiechnęła się ze smutkiem, upuszczając niedopałek na ziemię i starannie zdusiła obcasem kazdą najdrobniejszą iskrę.
- Jasne- zgodziła się- czemu nie.
Maria wyciagnęła kluczyki do Hondy.
- Lizzie?
Liz spojrzała na dłonie swojej przyjaciołki. Drżały.Pokiwała głową i odebrała jej kluczyki.
- Jedziemy- powiedziala krotko, zajmując miejsce kierowcy i odpalając silnik.
Zaledwie zauwazała ulice podczas jazdy. Były dla niej równie znajome, jak jej własna sypialnia. Zamiast tego w myślach jeszcze raz odtwarzała przebieg poranka. Pobudka po zaledwie kilku godzinach snu, odkrycie że nieoczekiwanae pojawienie sie Marii w srodku nocy nie bylo jedynie wytworem jej wybujałej wyobraźni i zszarganych nerwów, nerwowe przelykanie czarnej kawy w celu ukojenia napięcia i oczyszczenia umysłu, wreszcie- telefon do Maxa. Jej palce fruwały po cyferblacie ze swobodą, choc mineło juz sześć lat od dnia,gdy po raz ostatni wybierala jego numer.Była wdzięczna,gdy to on podniosł słuchawkę, bo nie była pewna czy starczyłoby jej sił,by rozmawiać z jego matka i nie płakać.
- Słucham?
- Max- odparła,wciąż nie mogąc uwierzyć, ze wsłuchuje sie w brzmienie jego głosu- to ja, Liz.
- Slyszałas coś?
Jego ton był odpychający. Oschły i rzeczowy.
- Maria jest w mieście- odparła.
- Co jej powiedziałaś?
- Tylko tyle, że ty i Michael wróciliscie. I że Michael...nie jest sobą.
- Mój tata jest w pracy. Poproszę mamę, zeby zabrała gdzies Lexie. Mozecie tu przyjść? Powiedzmy, po dziewiątej- zawahał się- ciężko jest wyciagnąc go z domu- wytłumaczył.
- Będziemy.
- Dziękuję- odparł po chwili wahania i rozłączył się.
- Liz- głos Marii przywołał ja do rzeczywistosci- nie idziesz?
Zaparkowały przed domem Evansów i Liz odwróciła się , spogladając na Marię, w której oczach czaiła się niepewność.
- Oczywiscie- odparła, odpinając pasy. Maria odczekała, aż okrąży samochód i wspólnie ruszyły w strone domu.
Wydawał sie niezmieniony. Jak zawsze. Przejezdżała koło niego, kiedy spędzała czas w Roswell ostatniej wiosny ale nie zatrzymawała się. Czasami widywała rodziców Maxa w miescie, kiedy wpadała z wizytą, ale nie starała sie ich szukać Zbyt trudno jej bylo rozmawiac z nimi, widząc gorycz w oczach pani Evans, nawet gdy pytala Liz o samopoczucie i prosiła ja, by uwazała na siebie. Był w nich zawsze cień urazy, ponieważ to jej Max jako pierwszej zdradził swój sekret, jej zaufał do tego stopnia, by powierzyc swoją tajemnicę.I bylo tam jeszcze nigdy nie wymowione pyanie: "Dlaczego go nie zatrzymałaś? Dlaczego nie prosiłas Maxa, zeby został. Nie odszedłby, gdybyś go o to poprosiła". Zbyt czesto zadawała sobie sama to pytanie, by zaskoczyło ją jego odbicie w oczach innej osoby. Lubiła wierzyć,, ze gdyby mogła cofnąć czas, wciąż bylaby wystarczajaco silna, by pozwolic Maxowi zniknąć ze swojego życia. Ale nie winiła Evansów. Zbyt dobrze wiedziała, co to znaczy tęsknić za kimś każdym włóknem swego ciała.
Drzwi sie otwarły i Max stanął w progu, wydawał się zmęczony, jego twarz była ściągnięta. Nosił zielony t-shirt, ktory Liz zapamietała ze szkoły średniej. Jego pierś była teraz szersza i koszulka ciasno przylegała do ramion. Ich spojrzenia sie skrzyżowały i Liz pomyślała, ze moze coś powie, ale odwrócił się do Marii.
- Cześć Max- powiedziała miękko-witaj w domu.
Usta Maxa skrzywiły się lekko i cofnął sie, wpuszczając je do środka.
- Dziękuje, że przyszłyście- odgrywał gospodarza, zabierajac ich kurtki i proponujac cos do picia.
- Gdzie on jest?- spojrzenie Marii spoczęło na Maxie.
- W duzym pokoju. Musisz wiedzieć...Mario,zaczekaj- chwycił ją za ramię, ale wyślizgnęła mu się i ruszyła w strone pokoju. Max spojrzał na Liz i oboje podążyli za nią.
W rogu pokoju Tom ścigał Jerrego na ekranie telewizora przy dźwiekach muzyki Beethovena i Liz zrozumiała, ze Lexie musiała ogladać kreskówki, zanim wyszła z babcią na spacer. Michael siedzial na kanapie, wpatrując sie w telewizor, ale jego oczy były puste i odległe. Powietrze zdawało się nieruchomiec wokół jego zastyglej sylwetki tak jakby oddychal zaledwie na tyle,by móc nieznacznie nim poruszyć.Musiał stracić sporo na wadze, jego twarz była wychudzona,skóra blada a ubranie zwisalo luźno na ciele. Wydawał się nieświadomy ich obecności, chociaż Maria krzyknęła głucho na jego widok.
Dzieliło ich pare kroków. Zacisnęła dłoń na ustach. Jakiekolwiek były jej pierwotne zamiary- czy było to rzucenie mu się na szyję, cz też zelżenie go, przestały mieć w tej chwili znaczenie.
- Michael?
Nie odpowiedział. Nawet nie mrugnął.
Liz chciała do niej podejść, ale uprzedził ją Max. Patrzyła jak stanął za plecami jej przyjaciółki, obejmujac ja za ramiona. Zawsze delikatny, odwrócił ją do siebie i poprowadził do drzwi, tak jakby była Lexie.Szeptał łagodnie do jej ucha i wydawało się, ze się uspokoiła,kiedy opuszczali pokój. Liz była zdumiona łatwością, z jaką powrócili do swojej przyjaźni, tak jakby czas nigdy nie płynął Spojrzała jeszcze raz na Michaela, po czym opusciła pokój.
Usiedli przy kuchennym stole i Liz słuchała, jak Max powtarza Marii całą historię. Opowiedział jej o Isabel i Lexie,wreszcie- o Michaelu. Jego oczy były rownie puste jak poprzedniego dnia, głos rownie monotonny i pozbawiony emocji. Liz czuła sie bezradna wobec jego wyobcowania. Jednak Maria nie była Maxem. Nie była nawet Liz. Kiedy skończył, płakała cicho a łzy nieprzerwanie płynęły po jej policzkach, dopóki Liz nie sięgnęła do torebki i nie podała jej chusteczki.
- Wiem że Michael zranił cię odchodzac w ten sposób- powiedział łagodnie Max- ale proszę cie Mario...musisz mi pomóc...pomóc jemu.
- Co mogę zrobić?- spytała, ocierając oczy- Max, on nawet nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Mówiłes że nie zawsze jest taki, ale...
- Zamyka sie w sobie - rzekł cicho Max- to tak jakby w myślach wędrował do obcych miejsc, kompletnie ignorując otoczenie. Kiedy sie z tego otrząsa...- zawahał się, wyraźnie nie zdecydowany.
- Co sie wtedy dzieje Max?- nacisnęła Liz. Była w tym dobra- w gromadzeniu informacji i układaniu ich w logiczną całość.
- Jest zgorzkniały. Rozgniewany. Nie chce nikogo obok siebie, nawet Lexie, a kiedys byli nierozłączni. Nie mowi zbyt wiele, ale to co powie, jest okropne. Raniące.
Maria potrząsnęła głowa ze smutkiem.
- Z tym jestem sobie w stanie poradzić. Umiem poskromić rozwścieczonego Michaela.
- Potrafisz zmusic go, aby jej słuchał Max? Czy mamy czekac aż się z tego...otrząśnie?- spytała Liz.
Zamiast odpowiedzieć, Max zwrocił się do Marii.
- Co o tym myślisz? Jesteś gotowa?
Potaknęła.
- Zaczekajcie tu- nakazał im.
Kiedy opuscił kuchnię, Maria chwyciła Liz za rękę.
- Wszystko będzie dobrze- uspokoiła ją Liz- jakos dotrzemy do Michaela.
- Mam nadzieję- odparła Maria- chcę zeby był w pełni świadomy tego kto go tłucze- dodała, drżenie głosu zdradziło jej prawdziwe uczucia.
Liz uscisnęła ją delikatnie.
- Wiem.
- Miałaś rację co do niego- szepneła Maria.
- Odnośnie Michaela?
Maria potrząsnęła głową.
- Maxa. Jest inny. Przypomina mi o...-urwała, jakby zmieniajac zdanie.
- O czym ci przypomina?- spytała Liz, odwracąjac się by spojrzeć jej w oczy.
- Nie o czym. O kim- odparła Maria- przypomina mi Michaela. Dawnego Michaela.Zanim odkrylismy prawdę o nich-spojrzała przepraszająco- Zbudował wokoł siebie mur i nikomu nie pozwoli go zburzyć Lizzie. Nawet tobie.
Liz spojrzała w strone drzwi za ktorymi zniknął Max.
- Wiem- odparła.
Z dojrzewaniem wiąże się jeden problem, o którym nikt nigdy nie wspomina - ono nigdy tak naprawdę sie nie kończy. Nie ma zadnej elity, której status osiągasz, nikt nie wręczy ci dyplomu ze słowami: "Gratulacje, teraz jesteś dorosły". Dorosłość to wynalazek ludzi, stworzony po to aby uświadomić ci, że kiedys nadejdzie czas gdy przestaniesz żyć na garnuszku rodziców i zaczniesz płacić podatek dochodowy. To równiez kwestia decyzji- dorośli podejmują je sami, stawiają czoła brutalnej prawdzie i są swiadomi konsekwencji własnych czynów. Podążajac tym tropem Maria, Alex i ja staliśmy sie dorośli na długo przed naszym wyjazdem do collegu. Ale wciąż dojrzewalismy i się uczylismy. Życie zmusza nas do wyborów i jakiekolwiek by one nie były, nie pozostaja bez echa. Kazde wydarzenie zmienia cię i nie przestajesz sie rozwijać. Nigdy nie poznajesz wszystkich odpowiedzi.
Więc pomimo naszej dojrzałosci, pierwszego lata po powrocie z collegu odkryliśmy, ze dorosliśmy jeszcze bardziej. Ostatecznie- zmienilismy się. Rozwineliśmy w sobie odmienne sposoby radzenia sobie z zaistniałą sytuacją. Chociaz spędziłam niezliczone wieczory, załując że nie mogę porozmawiać z Marią i Alexem o moich obawach i lękach, musiałam w koncu przyznać, ze nie byliśmy do tego zdolni. Bo teraz bylismy znowu razem i to było...niezręczne.
Nie zrozumcie mnie źle- byli i są najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ale nie widzielismy się prawie od 9 miesięcy i minęło trochę czasu zanim przyzwyczalilismy się do chustawki nastrojów. Przypominało mi to mój powrót z Florydy.W lato, kiedy uciekałam przed Przeznaczeniem, jak lubiła określać to Maria.Kiedy nie było mnie w Roswell, życie biegło swoim torem...beze mnie. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale to doswiadczenie to było dziwne. Wiedzieć, ze moi przyjaciele bawili sie, rozmawiali, śmiali, kiedy mnie z nimi nie było. Wszystko sie zmieniło. Max i Maria stali sie przyjaciołmi- nie tylko z mojego powodu. Alex i Isabel znowu sie rozstali, a Tess uczyła Michaela panować nad mocami.Tysiące małych spraw i chwili, ktore mnie ominęły. I które nigdy nie wrócą.
Tak własnie czułam sie tamtego lata, po pierwszym roku. Tak jakbym spędziła cały poprzedni rok oczyszczając się z dawnych doswiadczeń, po to tylko by wrócić do domu i znów poczuć to samo co dawniej. Och, wystarczająco szybko zbliżyliśmy sie do siebie. Maria najwyraźniej odzyskała swój słynny język podczas naszej nieobecności i zasypywała nas opowiesciami o uroczych facetach ze swojego kursu i o klientach w Crashdown.Zapisała sie równiez na wakacyjne kursy- regionalne minerały i kamienie szlachetne.Obsesja na punkcie kryształów zawladnęła nią całkowicie i trajkotała z entuzjazmem bez ustanku. Alex miał zamiar pracowac nad jakimś komputerowym projektem badawczym- wakacyjne szkolenia bez szkoły i ominął go problem z pracą wakacyjną. A ja? No cóż, opowiedziałam im o Bostonie, Sandy i moich kursach, oraz o tym jak mało cieszyła mnie perspektywa kolejnych wakacji w charakterze kelnerki.
Ale zadne z nas nie wspominało o nich. To bylo jak niepisana umowa- nie podejmowac tego tematu ze strachu ze stracimy te szczatki równowagi, jakie udało sie nam odzyskać.Więc nigdy nie opowiedziałam im o moich lękach i moich pytaniach, chociaz spedziłam miesiace w oczekiwaniu na dzień, kiedy usiądziemy wszyscy razem i porozmawiamy bez skrępowania. I nie wspominałam o moich snach. Wolałam radzić sobie z nimi w samotnosci. Po co prowokować los?
Oczywiscie, wciaz miewałam sny. Stawały się coraz częstsze. Najbardziej niepokoiła mnie ich niejasność. Tak jakbym wędrowała przez mgłę, w ktorej jedynie pewne obrazy wyłaniały się z powszechnej nicości. Mówiąc dokładnie- jeden obraz. I nie bylo niespodzianką, ze była to zawsze twarz Maxa. Był zawsze sam w jakimś dalekim, odosobnionym miejscu. Choc wiecej czulam niz widziałam. Jego twarz płyneła strumieniem moich myśli, doswiadczałam tylu wrazeń: strachu, gniewu, zagubienia, samotności. Ale nic tak naprawdę nie wydarzyło się w tych snach, w ostatecznosci nic, co pamietałabym po przebudzeniu. Pozostawał po nich jedynie niepokój...dławiące uczucie w gardle. To było jak powolna tortura. Boże, jak ja za nim tęskniłam.
Ale nigdy nie wspominałam o tym Marii i Alexowi. To było cos, z czego oboje zdawali sobie sprawę, co rozumieli- poniewaz dotknęli tego samego. Lub byc moze- ponieważ pozostawało to poza zasięgiem ich pojmowania? Tak czy inaczej, nie rozmawialismy o tym. A sny...starałam się je ignorować.
Podniesione głosy wdarły sie w ciszę, panującą w domu. Właściwie byl to tylko jeden podniesiony głos. Liz wsłuchiwała się w niego przez chwile, ale nie była w stanie rozróżnic słów, jedynie ten szorstki ton. Rozwścieczony głos przerwał głuchy odgłos uderzenia, po czym krzyk podniósł się na nowo. Moglaby przysiać, ze to krzyczał...
- To Michael- rzekła Maria, opuszczając stopy na podłogę. W jej głosie pojawiła sie nutka nadziei, przemknęła przez kuchnię zanim Liz zdażyła zareagować.
Podniosła sie i pospieszyła za nią, jej serce kołatało sie niespokojnie. Zbliżywszy sie do Marii chwyciła dłoń przyjaciółki, ściskając jej palce ostrzegawczo i kojąco zarazem
- Co?- spytała Maria odwracając się z niecierpliwością. Jej zielone oczy jarzyły sie niespokojnie i bylo jasne, ze myślami przebywa juz w drugim pokoju.
- Max kazał nam tu czekać- słowa te rozbudziły w niej wspomnienia, echo przeszlości, tak jakby historia zakreśliła pełny krąg, wracając do punktu wyjścia, odtwarzając wszystkie wydarzenia i emocje.
- Wygląda na to, ze wyrwał Michaela z tego odrętwienia- rzuciła Maria- idziesz czy nie?- nie czekając na odpowiedź pobiegła w kierunku pokoju.
Liz westchnęła i podażyła za nią. Pomimo lat milczenia domyslała się, ze Maria jest wciąż przywiązana do Michaela, tak samo jak ona do Maxa. Po raz pierwszy zaczęła żałować, ze nie była bardziej stanowcza i nie wymusiła wcześniej rozmowy o nieobecnych Czechoslowiakach. Ostatecznie gdyby o tym porozmawiali, poznali by swoje wzajemne uczucia i odmienne spojrzenia na sytuacje, w ktorej się znaleźli. Teraz byli zmuszeni radzić sobie w samotności, jedynie dzięki wewnętrznej sile, którą rozwineli w sobie przez te wszystkie lata, a Liz była wystraszona, ze moze to nie wystarczyć.
Gdy tylko minęły zakręt w hallu, zatrzymały sie gwałtownie a Liz krzyknęła cicho. I pozostało to niezauważone.
Michael przygwoździł Maxa do ściany na przeciwko drzwi, jedną dłonią przygniatając mocno jego pierś, drugą zaciskając wokoł jego gardła. Mięśnie jego ramion były napięte z wysiłku a siniejąca twarz Maxa nie pozostawiała cienia wątpliwosci co do jego intencji.Ręce Maxa nie wykonały najdrobniejszego ruchu, jego spojrzenie nie opuszczało twarzy Michaela, nie podejmował zadnych prób walki.
Liz zapomniała o oddychaniu, z wzrokiem przykutym do rozgrywającej sie przed nimi sceny. Zrozumiała ze bylo znacznie gorzej, niż Max miał odwagę przyznać.
- Nie jesteśmy na Antarze- wycedził Michael, zbliżając swą twarz do twarzy Maxa tak, że niemal sie stykały- tutaj nie jesteś królem.
- Michael co ty wyprawiasz?!-zawołała Maria.
Spojrzał w jej stronę nie wypuszczając Maxa z uścisku. Jego oczy były zimne i obce. Ich spojrzenie prześlizgnęło sie po ciele Marii, potem napotkało jej wzrok.
- Nie zbliżaj się do mnie- wycedził, kazde słowo było wyraźne i precyzyjne. Potem odwrócił się do Maxa.
- Co?- Maria zatoczyła się do tyłu, wpadajac na Liz, ktora wyciągnęła ramiona by ją podtrzymać. Żadna z nich nie była w stanie odejść, zastygły obok siebie nieruchomo niczym dwa posągi.
Michael nie zwracał juz na nie uwagi, koncentrując sie wyłącznie na mężczyźnie przed sobą.
- Uważasz, ze mozesz to naprawić?- zadrwił. Kiedy Max nie odpowiedział, przysunął sie bliżej- masz zamiar wygłosić jakąś królewską odezwę?Zadeklarować, że wszystko jest tak jak dawniej?- syczał. Jego spojrzenie na krotką chwilę odnalazło Liz, potem ponownie spoczęło na Maxie- a moze jesteśmy tu tylko po to, żebyś mógł ją przepieprzyć?
Liz zamarła. Nie znała tych mężczyzn- zadnego z nich. Tego rozwścieczonego, zgorzkniałego, agresywnego Michaela, ktory był w stanie wypluwać z siebie słowa tak pełne nienawiści do osób, które kiedys nazywał rodziną. Tego złamanego, wyzutego z emocji, milczącego Maxa, ktory stał nieruchomo pozwalając Michaelowi furiacko wyżywac się na sobie i nie drgnął mu nawet mięsień. Nie mogła udawać, ze zna kogokolwiek, kto przeżył wojnę, ale jeśli efekty miały byc takie, wolała raczej oglądać zagładę całego wszechświata, niż ponownie być świadkiem takiego cierpienia.Serce boleśnie tłukło się w jej piersi i nagle zrozumiała że nie będzie już w stanie znosić tego widoku nawet przez sekundę. To było jak koszmar, z którego nie potrafiła się wydostać. Chwyciła Marię za ramię i siegnęła dłonią do klamki. Myślała wyłącznie o ucieczce- o wydostaniu się z tego domu na powietrze, którym będzie w stanie znowu oddychać. Kiedy otworzyła drzwi Michael wypuscił Maxa z uścisku i powstrzymał ją ramieniem.
- Nie przejmuj się- powiedział głosem jak lód- nie chciałem zakłócać parady miłości- odepchnął ją siłą i zanim zdążyła zareagować, już go nie było.
Huk zatrzaskiwanych drzwi wstrząsnął domem w posadach.
Liz i Maria wpatrywały się w zamknięte drzwi, żadna z nich nie była zdolna się poruszyć, chociaż Liz wyczuwała drżenie ciała przyjaciółki. Nikt się nie odezwał. Po chwili Max odsunął się od sciany i czar prysnął. Liz spojrzała na niego i zauważyła, że otarł dłonią czoło. Dopiero w tej chwili zorientowała się, że był spocony. Odetchnął głęboko i spojrzał na nią, po raz pierwszy od dnia w którym przekroczył próg Crashdown, w jego oczach widoczne było prawdziwe rozpoznawalne uczucie. Żal.
- Przepraszam- powiedział cicho. Odwrócił sie do Marii i potrząsnął głową- nie sądziłem że on...zazwyczaj jest spokojniejszy.
- Próbował cię udusić- wyszeptała Maria. Była na granicy łez.
- Nie- odparł Max- naprawdę nie.
Liz poczuła narastającą wściekłość. To było jak spóźniony przypływ adrenaliny, nieobecnej podczas kłótni, teraz pompowanej w przyspieszonym rytmie, rządającej dla siebie ujścia.
Chciała nim potrząsnąć.
- Nie? Naprawdę nie Max?Może zauważyłbyś, gdyby zmiażdżył ci krtań?- słowa zabrzmiały głośno i piskliwe w jej własnych uszach. Przełknęła z trudem, próbując uwolnić się od tego obcego głosu uwięzionego w jej gardle.
Max potrząsnął głową, wpatrując się w dywan pod swoimi stopami.
- Nie jest wystarczajaco silny, żeby mnie zabić, nawet w swoje dobre dni- przekonywał je łagodnie- a nie było żadnego od miesięcy.
Ruszył w stronę pokoju. Liz i Maria podążyły za nim, obejmując się ramionami jak za dawnych dziecięcych lat. Usiadły obok siebie na kanapie, ich ramiona się stykały, dłonie splatały, podczas gdy Max krążył po pokoju jak zwierzę w klatce. Pomimo dzielącej ich odleglości Liz czuła jak energia falami opuszcza jego ciało i zrozumiała że również u niego nadmiar buzującej adrenaliny szuka miejsca w którym znalazłby ujście.Wyobrażała sobie ze dla niego musi to być nawet cięższe do zniesienia, poniewaz jego instynkt walki wyostrzył sie od czasu, gdy brał udział w walkach. Po raz milionowy zadziwiła ją głębia jego opanowania i zastanowiła się, jak wiele musi kosztować go utrzymywanie nerwów na wodzy. Co dzieje się w jego głowie? I jak mogła wierzyć, że wciąż go zna?
Maria przelamała milczenie.
- Dokąd on poszedł?
Max wzruszył ramionami.
- Krąży w okolicy- podchwycił jej zaniepokojone spojrzenie- wróci, kiedy.. ochłonie.Nic mu nie będzie.
Mimo to Maria wciąż wydawała się niespokojna i Max westchnął, odwracając się.
- Nikogo nie skrzywdzi, jesli to masz na myśli.
Liz poczula że Maria zadrżała i zrozumiała, że takie były właśnie jej obawy i teraz wstydziła się siebie i swoich podejrzeń
- I w końcu wróci?- spytała Liz.
- Tak- odparł Max. Wyglądał przez okno, podtrzymujac zasłonę ręką- znikał już w ten sposób kilka razy od naszego powrotu.
To nie był najlepszy czas ale Liz nagle poczuła się zmęczona wyczekiwaniem na właściwy czas i miejsce do zadawania pytań.
- Kiedy wróciliscie Max?- zapytała- jak długo jestescie w ...- zawahała się się użyć słowa "dom", pamiętając wyraz jego twarzy gdy wcześniej wymówiła go Maria.
- Jak długo tuta jesteście?
- Od tygodnia.
Liz odwróciła się do Marii, milcząco pyatając czy jest jeszcze coś, czego pragneła sie dowiedzieć, ale jej przyjaciółka jedynie wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. Wciąż była wstrząśnięta.
- Uhm...jak...to znaczy...- Liz westchnęła, nie wiedząc od czego zacząć. Kiedy spojrzała na Maxa, z zaskoczeniem stwierdziła że się jej przygląda.
- Co chcesz wiedzieć?- spytał i choć nie mogła nazwać jego tonu kochającym, jego głos wydawał się cieplejszy niż chwilę temu. Niemal...rozbawiony
- Jak wróciliście? Lexie pokazała mi...statek kosmiczny na pustyni.
- Co zrobiła?- spytała Maria.
Liz szybko potrząsnęła głową.
- Nie Mario...rozumiesz...przekazała mi obraz.
Oczy Marii rozszerzyły się. Ukryła twarz w dłoniach, mrucząc cos niezrozumiałego. Liz pogładziła ją uspokajająco po plecach ale nie spuszczała wzroku z Maxa.
- Więc wiesz mniej więcej co się stało.
- Nie zupełnie. To znaczy jak udało sie wam wylądować niezauważonym? I wrócić z pustyni? Ja...
- Chcesz szczegółów- domyslił się kiwając głową- oczywiście- osunął się na krzesło z cichym westchnieniem- statek którym dotarliśmy tutaj jest na znacznie wyższym poziomie niż ten z '47 roku- podruzuje sie nim z fenomenalna predkoscią, znacznie większa niz ziemscy naukowcy są sobie w stanie wyobrazić- i ma bardzo wyrafinowany system osłony. Dlatego nikt nas nie wykrył. W rzeczywistosci statek wciąż znajduje się na pustyni, koło starej groty z inkubatorami- całkowicie na widoku.
Ale nikt nie jest w stanie go zobaczyć. Jeśli chodzi o powrót do Roswell...my...cóż...zadzwoniliśmy, jesli tak mogę to określić
Maria usiadła prosto, rzucając mu krótkie spojrzenie.
- Co? Takie "ET phone home"?- zakpiła.
- Coś w tym rodzaju- odparł Max, jego usta zadrżały lekko- kiedy osiągneliśmy atmosferę ziemską, mieliśmy dostęp do czestotliwości lokalnych telefonów komórkowych. Skontaktowałem się z Valentim. Spotkał się z nami i przywiózł nas do miasta.
- Jim Valenti- powtórzyła Liz- zadzwoniłes do szeryfa, powiedzieć mu ze wróciłeś. A co z twoimi rodzicami?
- Nie chciałem ich niepokoić.
- Masz rację- powiedziała cicho Liz, zdając sobie sprawę, ze wieści jakie miał im do przekazania były wystarczająco trudne do zniesienia- więc...szeryf zabrał całą waszą trójkę i przywiózł tutaj. A Michael był...
- Wyciszony.
- Jak wyrwałes go z tego...transu?- spytała Maria.
Max wstał i znowu zaczał krażyć niespokojnie.
- Jedynym sposobem było wytworzenie z nim więzi.Ale w efekcie musiałem cos w nim.. poruszyć. Wspomnienia...strach. Być może myślał ze próbuje dowiedzieć się co działo się z nim, kiedy był w niewoli...nie jestem pewien. Ale to go rozjuszyło. Bardzo rzadko zdarza się, żeby jednocześnie był świadomy i spokojny.
Liz obserwowała jego twarz, gdy mowił. Znowu starannie skrywał swoje emocje.
- Dlaczego jest na ciebie tak wściekły?- spytała miękko.
Max zatrzymał sie w pół kroku i spojrzał na nią, bylo jasne że Liz zadała niewłaściwe pytanie. Lub raczej- to właściwe.Wyraz jego twarzy wciąż pozostawał zagadką, ale oczy nieoczekiwanie wypełniły się bólem.Zdawał się rozumieć, że widziała więcej, niz pragnął. I natychmiast odzyskał nad soba kontrolę. Wzruszywszy ramionami kontynuował nerwowe krążenie.
Liz nie miała zamiaru sie poddać. Wstała i podeszła bliżej, przecinając mu drogę.
- Co sie stało Max?- kiedy spróbował się odwrócić, chwyciła go za ramie i przytrzymała, instynktownie wiedząc, ze nie bedzie starał się oswobodzić.
- Max- nacisnęła- prosiłeś, żebym sprowadziła tu Marię i tak zrobiłam. Prosiłes zebyśmy pomogły Michaelowi więc jesteśmy. Ale nie możemy zrobic nic dopóki nie powiesz nam co sie tak naprawdę dzieje. Mów do cholery!
- Świetnie- odparł, jego głos był zwodniczo spokojny- chcesz wiedzieć co się stało? Powiem ci.
cdn...
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Lizzie, Słoneczko Moje, dzięki za duuużą dawke adrenaliny, cudowne.
Pięknie oddałaś mroczny i duszny nastrój opowiadania, świetnie czyta się pamiętnik Liz. Razem z nią jest mi ciężko.
Zakończyłaś w takim momencie, że tylko włosy rwać..heh, ale czekam cierpliwie na kolejne. Mam nadzieję, że z kompem już w porządku.
Buziaki
Pięknie oddałaś mroczny i duszny nastrój opowiadania, świetnie czyta się pamiętnik Liz. Razem z nią jest mi ciężko.
Zakończyłaś w takim momencie, że tylko włosy rwać..heh, ale czekam cierpliwie na kolejne. Mam nadzieję, że z kompem już w porządku.
Buziaki
Hej. Przepraszam za długą przerwę i za to ze dzisiejszy rozdział będzie krótki, ale dopiero przedwczoraj odzyskałam mojego kompa całego, zdrowego i...czyściutkiego
Troche mi trudno wnikać w smutki naszych bohaterów, po tym jak wczoraj obejrzałam sparodiowana wersję 4aaab(wreszcie!!)...I współczuj tu, mając w pamięci "I can't do this. I still have SOME morals! (Max) albo "When I let her go, I'll be the biggest bitch in Roswell" (Maria)
Ech...a właciwie to BLAH.
cd...
- Świetnie-odparł, jego głos był zwodniczo spokojny- chcesz wiedzieć co się wydarzyło? Powiem ci- delikatnie oswobodził ramie i powrócił do swojej wędrówki. Jego ruchy były rozdygotane, niespokojne i Liz cofnęła się, robiąc mu przejście.
- Tamtego ranka Michael przyszedł do mnie przed brzaskiem. Powiedział że ta misja to zły pomysł, strata czasu. Że nie ma potrzeby niszczenia tamtego garnizonu wroga, bo nie ma on znaczenia w porównaniu z innymi, blizszymi stolicy. Kłóciliśmy się. Powiedziałem, że sie myli. Że ta baza jest cenniejsza niż myśli, z ukrytym pod ziemią arsenałem, którt trzeba zniszczyć. Chciał wiedzieć, dlaczego tak sądze, ale ja mu nie powiedziałem, bo nie było czasu na długie, jałowe tłumaczenie.
Max westchnął i odwrócił się do sofy, gdzie Liz siedziała obok Marii. Potrząsnął głową i uciekł wzrokiem, spoglądając przez okno na ulicę.
- Zawsze to samo- kontynuował miękko- wieczne dlaczego, wieczne podwazanie moich decyzji, jekiekolwiek by one nie były. Nawet gdy pytałem go o opinie i rozważałem jego pomysły. Straciłem panowanie nad sobą i rozkazałem mu iść. Jeden jedyny raz w ciągu niemal sześciu lat walki- po raz pierwzy odkąd opuścilismy Ziemię, kazałem mu coś zrobić- spojrzał na Liz.
- Miałem rację. Twierdza była pięciokrotnie wieksza od czegokolwiek na tej planecie, z olbrzymim garnizonem wojska. Nie wiem czy byli nieostrożni, poniewaz mysleli ze to będzie łatwe, czy też byli ciekawi...to nie ma znaczenia. Michael i Isabel zostali schwytani natychmiast po przekroczeniu linii obrony. Resztę znacie.
Liz odetchnęła głęboko.
- Więc on cię obwinia. Za wysłanie was tam, podczas gdy uwazał to za zły pomysł.
- Nie- przerwała Maria, ściągając na siebie ich uwagę- to nie tak- otarła łzy z policzków i usiadła prosto.
Max przytaknął.
- Ona ma rację.
- Więc co w takim razie?- spytała Liz, nagle czując się zagubiona.
Maria spojrzała z wahaniem na Maxa, który skinął głową twierdząco.
- On nie wini Maxa za wysłanie go tam- Max miał rację co do wagi misji. Michael wini siebie- że pozwolił sobie na nieuwagę, że ich pojmano, że Isabel straciła życie- powiedziała- przerzuca odpowiedzialność za wszystko na siebie, jak zawsze.
- Więc dlaczego tak traktuje Maxa?
- To typowy Michael- kontynuowałam Maria, zniżając głos do szeptu- odpycha od siebie jedynych ludzi, jacy mu pozostali, ludzi których kocha najbardziej- wstała- Liz daj mi kluczyki. Max, gdzie jest mój płaszcz?
- Nie. Nie pójdziesz za nim- odparł Max, odsuwając się od okna. Oczy Marii zapłonęły.
- Nie możesz mnie powstrzymać.
- Mogę i to zrobię- odpowiedział mocnym głosem, zbliżając się do niej aż staneli twarzą w twarz- nie chciałabyś teraz go spotkać Mario.
Nie miała zamiaru słuchać pouczeń.
- O czym ty mówisz? Sądzisz że Michael mógłby mnie skrzywdzić?
- Nie wiem co mógłby zrobić- rzucił Max- widziałaś go. Jest jak dynamit i nie wiadomo kiedy wybuchnie. Nie będę ryzykował- chwycił ją za ramię i Liz przez chwilę myślała, ze zamierza nia potrząsnąć.
- Wciągnąłem cię w to wszystko i niech mnie diabli jeśli pozwolę wszystkiemu wymknąć się spod kontroli. Zrobimy tak jak mówię.
- Max- odezwała się Liz, kładąc na jego dłoni swoją. Poczuła ulgę, gdy puścił Marię i cofnął się o krok. Odwróciła się do Marii.
- On ma rację, wiesz?
- Mario, proszę- powiedział, patrząc na nia błagalnie.
Spojrzenie Marii przeslizgnęło się z Liz na Maxa i wróciło do przyjaciółki.
- Dobrze- stwierdziła- ale to nie znaczy, ze uwierzyłam, że mógłby mi coś zrobić- dodała szybko- nie zrobiłby tego- zamknęła oczy na chwilę, zbierając myśli, po czym otworzyła je z powrotem.
- Więc?- spojrzała na Maxa- co robimy?
Pocierał przez chwile oczy, a potem przegarnął włosy dłonią, oddychając głęboko.
- Może wrócicie do domu- powiedział- ja poczekam na Michaela i zobacze, czy da sie z nim porozmawiać. I spotkamy sie później.
- Dlaczego nie mozemy zaczekać na Michaela?- spytała Maria.
- Naprawdę chcesz być tutaj, gdy wróci w takim stanie w jakim wychodził?- spytał Max- nie sądzę- dodał, gdy potrząsnęła głową, ze spojrzeniem ponownie rozdartym- coś wymyślimy. Poprostu zajmie to trochę czasu.
- Dobrze więc- powiedziała Liz- później. W Crashdown?
Max przytaknął.
-Ok- zgodziła się Liz- Mario?
- Jasne. W porządku. Niech żyje Deja vu- mruknęła.
Max przyniósł im płaszcze i odprowadził je do drzwi. Liz czekała z nadzieją, że powie coś jeszcze, choć nie była pewna, czego oczekiwała. Miała przeczucie, że wciąż coś ukrywał.
Otrząsając się z tego wrażenia, wyciągnęła kluczyki Marii z kieszeni- chcesz prowadzić?- spytała.
- Jasne- odparła Maria.
Liz pociągnęła za łańcuszek breloczka i światło rozbłysło na małej literce "M".
Odwróciła się do Maxa.
- Dasz znać jesli cos się wydarzy?
Potwierdził, spoglądając na samochód zaparkowany przed domem.
- To twój?- spytał Marię.
Podążyła za jego spojrzeniem.
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Co się stało z Jettą?
Maria odwróciła się, usmiechając ze smutkiem.
- Przypływ nostalgii? Ustąpiła miejsca większemu, niemal dwa lata temu. Wszystko się zmienia.
- To prawda- odparł.
Liz zmarszczyła się.
- Dobrze się czujesz?
- Tak- odpowiedział- jedźcie ostrożnie- powiedziawszy to, wszedł do domu i zamknął drzwi, pozostawiając Liz z uczuciem jeszcze większego niepokoju.
- Liz?
Odwróciła się. Maria była w połowie drogi do samochodu.
- Idę!- zawołała.
cdn....
Troche mi trudno wnikać w smutki naszych bohaterów, po tym jak wczoraj obejrzałam sparodiowana wersję 4aaab(wreszcie!!)...I współczuj tu, mając w pamięci "I can't do this. I still have SOME morals! (Max) albo "When I let her go, I'll be the biggest bitch in Roswell" (Maria)
Ech...a właciwie to BLAH.
cd...
- Świetnie-odparł, jego głos był zwodniczo spokojny- chcesz wiedzieć co się wydarzyło? Powiem ci- delikatnie oswobodził ramie i powrócił do swojej wędrówki. Jego ruchy były rozdygotane, niespokojne i Liz cofnęła się, robiąc mu przejście.
- Tamtego ranka Michael przyszedł do mnie przed brzaskiem. Powiedział że ta misja to zły pomysł, strata czasu. Że nie ma potrzeby niszczenia tamtego garnizonu wroga, bo nie ma on znaczenia w porównaniu z innymi, blizszymi stolicy. Kłóciliśmy się. Powiedziałem, że sie myli. Że ta baza jest cenniejsza niż myśli, z ukrytym pod ziemią arsenałem, którt trzeba zniszczyć. Chciał wiedzieć, dlaczego tak sądze, ale ja mu nie powiedziałem, bo nie było czasu na długie, jałowe tłumaczenie.
Max westchnął i odwrócił się do sofy, gdzie Liz siedziała obok Marii. Potrząsnął głową i uciekł wzrokiem, spoglądając przez okno na ulicę.
- Zawsze to samo- kontynuował miękko- wieczne dlaczego, wieczne podwazanie moich decyzji, jekiekolwiek by one nie były. Nawet gdy pytałem go o opinie i rozważałem jego pomysły. Straciłem panowanie nad sobą i rozkazałem mu iść. Jeden jedyny raz w ciągu niemal sześciu lat walki- po raz pierwzy odkąd opuścilismy Ziemię, kazałem mu coś zrobić- spojrzał na Liz.
- Miałem rację. Twierdza była pięciokrotnie wieksza od czegokolwiek na tej planecie, z olbrzymim garnizonem wojska. Nie wiem czy byli nieostrożni, poniewaz mysleli ze to będzie łatwe, czy też byli ciekawi...to nie ma znaczenia. Michael i Isabel zostali schwytani natychmiast po przekroczeniu linii obrony. Resztę znacie.
Liz odetchnęła głęboko.
- Więc on cię obwinia. Za wysłanie was tam, podczas gdy uwazał to za zły pomysł.
- Nie- przerwała Maria, ściągając na siebie ich uwagę- to nie tak- otarła łzy z policzków i usiadła prosto.
Max przytaknął.
- Ona ma rację.
- Więc co w takim razie?- spytała Liz, nagle czując się zagubiona.
Maria spojrzała z wahaniem na Maxa, który skinął głową twierdząco.
- On nie wini Maxa za wysłanie go tam- Max miał rację co do wagi misji. Michael wini siebie- że pozwolił sobie na nieuwagę, że ich pojmano, że Isabel straciła życie- powiedziała- przerzuca odpowiedzialność za wszystko na siebie, jak zawsze.
- Więc dlaczego tak traktuje Maxa?
- To typowy Michael- kontynuowałam Maria, zniżając głos do szeptu- odpycha od siebie jedynych ludzi, jacy mu pozostali, ludzi których kocha najbardziej- wstała- Liz daj mi kluczyki. Max, gdzie jest mój płaszcz?
- Nie. Nie pójdziesz za nim- odparł Max, odsuwając się od okna. Oczy Marii zapłonęły.
- Nie możesz mnie powstrzymać.
- Mogę i to zrobię- odpowiedział mocnym głosem, zbliżając się do niej aż staneli twarzą w twarz- nie chciałabyś teraz go spotkać Mario.
Nie miała zamiaru słuchać pouczeń.
- O czym ty mówisz? Sądzisz że Michael mógłby mnie skrzywdzić?
- Nie wiem co mógłby zrobić- rzucił Max- widziałaś go. Jest jak dynamit i nie wiadomo kiedy wybuchnie. Nie będę ryzykował- chwycił ją za ramię i Liz przez chwilę myślała, ze zamierza nia potrząsnąć.
- Wciągnąłem cię w to wszystko i niech mnie diabli jeśli pozwolę wszystkiemu wymknąć się spod kontroli. Zrobimy tak jak mówię.
- Max- odezwała się Liz, kładąc na jego dłoni swoją. Poczuła ulgę, gdy puścił Marię i cofnął się o krok. Odwróciła się do Marii.
- On ma rację, wiesz?
- Mario, proszę- powiedział, patrząc na nia błagalnie.
Spojrzenie Marii przeslizgnęło się z Liz na Maxa i wróciło do przyjaciółki.
- Dobrze- stwierdziła- ale to nie znaczy, ze uwierzyłam, że mógłby mi coś zrobić- dodała szybko- nie zrobiłby tego- zamknęła oczy na chwilę, zbierając myśli, po czym otworzyła je z powrotem.
- Więc?- spojrzała na Maxa- co robimy?
Pocierał przez chwile oczy, a potem przegarnął włosy dłonią, oddychając głęboko.
- Może wrócicie do domu- powiedział- ja poczekam na Michaela i zobacze, czy da sie z nim porozmawiać. I spotkamy sie później.
- Dlaczego nie mozemy zaczekać na Michaela?- spytała Maria.
- Naprawdę chcesz być tutaj, gdy wróci w takim stanie w jakim wychodził?- spytał Max- nie sądzę- dodał, gdy potrząsnęła głową, ze spojrzeniem ponownie rozdartym- coś wymyślimy. Poprostu zajmie to trochę czasu.
- Dobrze więc- powiedziała Liz- później. W Crashdown?
Max przytaknął.
-Ok- zgodziła się Liz- Mario?
- Jasne. W porządku. Niech żyje Deja vu- mruknęła.
Max przyniósł im płaszcze i odprowadził je do drzwi. Liz czekała z nadzieją, że powie coś jeszcze, choć nie była pewna, czego oczekiwała. Miała przeczucie, że wciąż coś ukrywał.
Otrząsając się z tego wrażenia, wyciągnęła kluczyki Marii z kieszeni- chcesz prowadzić?- spytała.
- Jasne- odparła Maria.
Liz pociągnęła za łańcuszek breloczka i światło rozbłysło na małej literce "M".
Odwróciła się do Maxa.
- Dasz znać jesli cos się wydarzy?
Potwierdził, spoglądając na samochód zaparkowany przed domem.
- To twój?- spytał Marię.
Podążyła za jego spojrzeniem.
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Co się stało z Jettą?
Maria odwróciła się, usmiechając ze smutkiem.
- Przypływ nostalgii? Ustąpiła miejsca większemu, niemal dwa lata temu. Wszystko się zmienia.
- To prawda- odparł.
Liz zmarszczyła się.
- Dobrze się czujesz?
- Tak- odpowiedział- jedźcie ostrożnie- powiedziawszy to, wszedł do domu i zamknął drzwi, pozostawiając Liz z uczuciem jeszcze większego niepokoju.
- Liz?
Odwróciła się. Maria była w połowie drogi do samochodu.
- Idę!- zawołała.
cdn....
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Lizziett!!! Nareszcie!!! Stęskniłam się już za tym... Za ponurym Michaelem, Maxem, za "pisarską" Liz... Dzięki, dzięki, dzięki.
Wiesz, kogo przypomina mi Max...? Tego Maxa, którego "widziała" Leo w piosence Fuel "Innocent"... Tylko że ten jest jeszcze inny... Był na swojej planecie, walczył, dowodził... Stracił siostrę i przyjaciela (w pewien sposób). Wrócił na Ziemię, powiedziałabym "do domu", ale nie jestem pewna... I to już jest inny Max niż ten, który kilka lat temu odlatywał. Zmieniony... Michael jest inny. Z w gruncie rzeczy podobnego chłopaka zmienił się w szczelnie zamkniętego i ukrytego mężczyznę... Przypomina zwierzę... Smiertelnie przestraszone, któremu udało się uciec, które widziało, jak giną inni... Zwierzę, które nie rozumie dlaczego to ono właśnie zostało (mam nadzieję, że nie zlinczują mmnie za porównanie Michaela do zwierzątka...). Maria, której świat, z takim trudem odbudowany, nagle zachwiał się w fasadach... I Liz, mam wrażenie, że stojąca jakby troszeczkę z boku tego wszystkiego, obserwująca wszystko i opowiadająca najtrudniejsze chwile swojego życia. A przecież jeszcze nie ma Alexa, który nawet nie wie, że ma córkę... Eh...
Wiesz, kogo przypomina mi Max...? Tego Maxa, którego "widziała" Leo w piosence Fuel "Innocent"... Tylko że ten jest jeszcze inny... Był na swojej planecie, walczył, dowodził... Stracił siostrę i przyjaciela (w pewien sposób). Wrócił na Ziemię, powiedziałabym "do domu", ale nie jestem pewna... I to już jest inny Max niż ten, który kilka lat temu odlatywał. Zmieniony... Michael jest inny. Z w gruncie rzeczy podobnego chłopaka zmienił się w szczelnie zamkniętego i ukrytego mężczyznę... Przypomina zwierzę... Smiertelnie przestraszone, któremu udało się uciec, które widziało, jak giną inni... Zwierzę, które nie rozumie dlaczego to ono właśnie zostało (mam nadzieję, że nie zlinczują mmnie za porównanie Michaela do zwierzątka...). Maria, której świat, z takim trudem odbudowany, nagle zachwiał się w fasadach... I Liz, mam wrażenie, że stojąca jakby troszeczkę z boku tego wszystkiego, obserwująca wszystko i opowiadająca najtrudniejsze chwile swojego życia. A przecież jeszcze nie ma Alexa, który nawet nie wie, że ma córkę... Eh...
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 17 guests