T: Tułacze dusze [by EmilyluvsRoswell]

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

Post Reply
User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

T: Tułacze dusze [by EmilyluvsRoswell]

Post by Lizziett » Sun Sep 14, 2003 11:01 pm

Autorka opowiadania którym chciałabym się z wami podzielić jest znana wam dzięki tłumaczonemu przez Elę "Objawieniu" EmilyluvsRoswell. T jedno z ulubionych opowiadań- Eli i moich :P i mam nadzieję że się wam spodoba...ostrzegam, pomimo pogodnego prologu jest to smutne opowiadanie i jesli zachowanie niektórych bohaterów wyda się wam szokujące, nie zniechęcajcie się- nic nie jest takie jakie wydaje się być...czasami :wink:

"Tułacze dusze" EmilyluvsRoswell
kategoria:przyszłość, konwencjonalne pary.
wprowadzenie: wszystko co miało miejsce do epi "Wipe out" wydarzyło się, ale bohaterowie nigdy nie spotkali duplikatów, Max nie pojechał do NY etc...Minęło sześć lat od graduacji i w Roswell zaszły wielkie zmiany...


Liz Parker autorką. Brzmi to dziwnie, nawet dla mnie samej. Kiedy wyobrażałam sobie siebie jako 25 latkę, zawsze oczekiwałam kobiety pogrążonej w pracy naukowej na Harvardzie, przygotowujacej się do obrony pracy magisterskiej. Jeśli planowałam opublikować cokolwiek, miały to być artykuły naukowe w niezrozumiałych periodykach- ostatecznie, niezrozumiałych dla masowego odbiorcy- w próbie podniesienia moich kwalifikacji na ścieżkach kariery zawodowej. Stare, dobre "publikuj albo giń". To był plan, a Liz Parker zawsze postępowała zgodnie z planem. Cóż...za wyjątkiem tych chwil, gdy nie postępowała. Ale mało kto tak naprawdę wiedział o tamtych czasach. Spójrzmy prawdzie w oczy- walka z FBI i złymi kosmitami nie należały do tematów które mogłam poruszyć przy obiedzie. Mimo to, nawet ja nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako osoby utrzymujacej się z pisania. Powieści sf, dodajmy, jednak mając wybór sądzę że to właśnie moja przeszłość nadaje temu sens...Choć zapewne moi rodzice uważają inaczej...
Lubię obwiniać kogoś o ten nagły i nieoczekiwany przewrót w moich życiowych planach. Najnowsza wersja głosi, ze jest to wina Sandry. Sandy była moja współlokatorką od pierwszego roku. Miłośniczka literatury angielskiej, zatrwożona moim kompletnym brakiem różnorodności w wyborze kursów, jakimś cudem namówiła mnie do zapisania się wraz z nia na kurs kreatywnego pisarstwa, w pierwszym semestrze na drugim roku. Nie spełniłam ani jednego z moich wymagań dyplomowych i ledwie znajdowałam czas by oddychać pomiędzy zajęciami w laboratorium, cóż dopiero mówić o pokusie długiego, swobodnego lotu na skrzydłach wyobraźni...Ale zdążyłam się już nauczyć na pierwszym roku, ze zdecydowanie łatwiej jest biernie pozwolić Sandy pokierować mną od początku- chwili gdy zacznie podjudzać mnie aż w końcu będę zmuszona się poddać. Tak bardzo przypomina Marię. Myślę że to między innymi dlatego stałyśmy się sobie bliskie.
W ten oto sposób zostałam zapisana do klasy pisarskiej, być może zwycięska, być moze przegrana, ale bezpieczna i zmuszona znaleźć coś, o czym mogłabym pisać.
Zabawne, nawet nie musiałam długo się zastanawiać. Wiem, byłam na Harvardzie, w świecie niezwykłych umysłów, ale nigdy nie dotarło do mnie ze jestem zmuszona tworzyc literaturę najwyższej klasy. Zajęcia były istną szopką i zdawałam sobie sprawę że profesorowi byloby trudno mnie oblać, dopóki przedstawiałam mu cokolwiek. Więc, na pierwsze zajecia przygotowałam szkic przygodowej powiesci sf o młodej kobiecie zakochanej w Obcym, osiadłym na Ziemi. Hej- mowią że należy pisać o tym, na czym się znasz...i chyba mają rację, bo dostałam najwyższy stopień. Jednak rzeczy trochę wymknęły się spod kontroli. Profesor, pan Kalet, poprosil mnie o spotkanie po zajęciach i w efekcie przegadadaliśmy dwie godziny przy kawie. Chciał wiedzieć czy zamierzam kontynuowac pisanie- intrygowalo go jak planuję poprowadzić intrygę. Wartki strumień pomysłów, o jakich sądziłam, nie mam pojecia, popłynął z moich ust. Kiedy wróciłam do siebie, miałam juz zarys następnych pięciu rozdziałów. Semestr dobiegł końca, ja mialam juz znaczną część książki, a moja bohaterka podążała właśnie ze swoim ukochanym na jego ojczystą planetę. Domyślam sie co powiecie- przekroczyłam granice fikcji. Wtedy, pomimo moich protestów, profesor Kalet pociągnął za kilka sznurków, nazywając to przysługą i wysłał mój skrypt do agenta. W okolicach maja miałam już kontrakt.
Tak doszło do tego. To było takie proste. Nie. To wcale nie było proste. Jesli mam być szczera, doprowadzało mnie do skretu jelit. bardzo chciałabym powiedzieć, że wszystko to stało się w skutek marudzenia Sandy albo kontaktów Kaleta, ale wiem, że to nieprawda. Liz Parker, naukowiec, zawsze miała marzycielską duszę. Niewazne, jak bardzo próbuję zaprzeczyć, pewna część mnie zawsze tęskniła za przygodą, za nieznanym, za tajemnicą. W szkole średniej miałam wystarczająco dużo wrażeń, by zrównowazyło to fakty i założenia mojego naukowego świata. Trudno o coś bardziej ekscytującego niż ucieczka przed łowcami kosmitów z moim pozaziemskim chłopakiem lub walka o zycie przeciwko armii wrogów. Ale wszystko to dobiegło końca i pozostała tylko Liz Parker. Znowu. Liz Parker, prymuska, która zmierzała na Harvard. Kiedyś była to osoba, którą pragnęłam być. Zgodnie z planem, jakiego zdążyłam posmakować. Tak...
Moje życie zyskało niezmienny charakter- niezmiennej ciszy i niezmiennej nudy. Powinnam być w siódmym niebie, względem wszystkiego co zachowałam w pamięci, ale coś straciłam. Jakaś część mnie wciąż tęskniła za przygodą. To było jak narkotyk, jak rzecz niezbędna do mojej egzystencji niczym powietrze i woda. Pragnęłam poczuć ten dreszcz zagrożenia. Więc pisałam o tym.
Oszukiwałam siebie przez chwilę. Przekonywałam, ze to tylko zastrzyk adrenaliny, ktorej potrzebowałam po stracie Maxa. Ale w głębi serca znałam prawdę. Wiem, ze w pewnym sensie to Max uczynił mnie pisarką. Kiedy ocalił mi zycie, zaczęłam pisać pamietnik, aby nadać sens chaosowi który zapanował wokół mnie. Kiedy odszedł, pisałam opowiadania, by zapełnic pustkę. To był mój sposób, by wciąż był blisko mnie.


Liz Parker nuciała cicho kolędę, kiedy wycierała ladę, podażając za porannym ruchem. Po szesciu latach nieobecności odkryła, ze tęskni za pracą w Crashdown. Zaszyta w swoim małym apartamencie w Cambridge, ponad dwa tysiące mil od domu, doszła do wniosku, ze nawet wspomnienie mycia maszyny do koktaili powoduje przypływ nostalgii za minionymi czasami. Ale przedewszystkim myślała o ludziach. Drobne kontakty z regularnymi klientami w połączeniu z osobliwościami turystów poszukujących w mieście "prawdy", zawsze ją bawiły. Dziwne, ale teraz cieszyło ją pomaganie rodzicom w kawiarni podczas przerw świątecznych, zwłaszcza od czasu gdy udało się jej namówic ojca by zreformował uniformy kelnerek- za antenkami stanowczo nie tęskniła.
Poruszała się machinalnie, napełniając cukierniczki , opróżniając pojemniki zwietrzałej kawy, przygotowując się na tłum wygłodniałych klientów, ktorzy mieli zjawic się już wkrótce, w porze lunchu. Wyludniona kawiarnia wydawała się byc pusta, niecierpliwie oczekiwala na klientów którzy wypełnią ją dźwiękiem i życiem. Ale lubiła ten kontrast- doceniając spokojną ciszę na chwile przed zgiełkiem. Wszystko zdawało sie kojaco znajome. Stoliki oczekiwały na klientów, menu- na wypisanie na tablicy. Wciąż nucąc weszła na zaplecze, po świeżo upieczoną szarlotkę, ktorą Amy DeLuca dostarczyła wczesnie rano. Przechodząc usmiechnęła się do Josego, który pomachał w odpowiedzi w jakiś sposób świadom jej obecnosci pomimo nosa utkwionego w magazynie samochodowym i ryczącego walkmana. To zabawne, jak szybko poddała się rutynie.
Dźwięk otwieranych drzwi przywołał ją z zaplecza, ostrożnie balansowala z trzema pudłami szarlotki, gdy pchnęła biodrem obrotowe drzwi. Umiesciła szarlotkę na ladzie i spojrzała w głąb sali. Przy oknie, z nosem przycisniętym do szyby, stała mniej więcej siedmioletnia dziewczynka, obserwując ulicę. Była ubrana w wyświechtany drelichowy kombinezon i czerwony podkoszulek, jej jasnobrazowe włosy splecione starannie w warkocz sięgały połowy pleców.
Liz rozejrzała się szybko, ale dziewczynka najwyraźniej była sama. Unosząc lekko brwi Liz podeszła pare kroków po czym zatrzymała się.
- Witaj- rzekla łagodnie.
- Witaj- odpowiedział jej dziecięcy głos. Ale dziewczynka nie odwróciła się, najwyraźniej zaabsorbowana tym co obserwowała zza okna.
- Bawisz się w chowanego?- spytała Liz podtrzymując lekki ton i podchodząc blizej.
- Mniej więcej- odpowiedzi towarzyszyl melodyjny smiech.
Liz uśmiechnęła się mimowolnie.
- Chowasz sie przed mamą?- spytała, osuwając się na stołek przy końcu kontuaru.
Spojrzała przez okno, ponad głową dziewczynki, spodziewając sie ujrzeć kobietę rozglądającą się za córką.
- Nie- odparła dziewczynka- mamy tu nie ma- dodała.
Liz zmarszczyła się znowu, jej spojrzenie padło na pulchne rączki przyciśnięte do szyby, wciąć po dziecinnemu krąglutkie. Pomimo wzrostu glos dziewczynki brzmiał młodziej niz się spodziewała. Być moze nie miała więcej niz 5 lat.
- Więc może twoj tata? Chowasz się przed nim?- nacisnęła.
- Wkrótce spotkam mojego tatę- odparlo dziecko.
- Ach- usmiechnęła się Liz- więc twój tata wie, ze tu jesteś.
- Nie-potrząsnęła głową i jej warkocz zatańczył na plecach.
- Moze powinnysmy po niego zadzwonić- zasugerowała Liz. Wstała i podeszła blizej, by klęknąć koło dziewczynki- mozemy go sprowadzić, zeby cię zabrał, w porządku?
Kiedy dziewczynka nie odwróciła się i nie odpowiedziała na pytanie, Liz delikatnie połozyła dłoń na pulchnym ramionku.
- Co powiesz? Hm? Może zdradzisz mi swoje imię?- przymilała się- ja jestem Liz.
- Wiem kim jesteś- odparła dziewczynka ze śmiechem. Odwróciła się od okna i spojrzała na nią lśniącymi, bursztynowymi oczyma, a Liz poczuła, ze świat się zakołysał.
CDN...

uff...tyle na dziś. Moze niewiele, ale jutro bedzie ciąg dalszy.

User avatar
natalii
Zainteresowany
Posts: 306
Joined: Wed Jul 30, 2003 1:41 am
Location: Poznań

Post by natalii » Sun Sep 14, 2003 11:20 pm

Właśnie zabieram się do czytania :) Już nie mogę się doczekać :)

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Mon Sep 15, 2003 1:00 am

Lizziett, Kotek strasznie Ci dziękuję...
Prosiłam Cię o przetłumaczenie "Tułaczych Dusz", kiedy zobaczyłam jaki mam przed sobą piękny i trudny tekst ubrany w angielskie słowa. Przeczytałam go za Twoją namową w oryginale i to było pierwsze opowiadanie, które mnie tak zachwyciło i przy którym nie wstydzę się powiedzieć, płakałam. Wiele trudnych zwrotów, odniesień, szczególnie pamiętnik Liz jest napisany z wyczuciem głębi i znajomością psychiki bohaterów i zdaję sobie sprawę jak złożony w tłumaczeniu. Nie wyobrażam sobie aby tłumaczył go ktoś, kto nie zna i nie kocha Roswell...Bo oprócz znajomości języka trzeba włożyć w to serce. Jestem Ci bardzo wdzięczna za pochylenie się nad "Pilgrim Souls" i pokazanie dokąd prowadzi wyobraźnia twórców zauroczonych serialem.
Namawiam gorąco do przeczytania "Tułaczych Dusz", bo ma cudowny klimat, a prowadzone wątki i ukazana historia mogłaby być z powodzeniem pomysłem na zrealizowanie wersji filmowej. Trzymajmy kciuki za Lizziett, aby wystarczyło jej sił do tłumaczenia następnych części... "bo długa droga wciąż przede mną" (Frost)... :P

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Mon Sep 15, 2003 7:28 pm

Dzięki Elu :P Dzisiaj ciąg dalszy.


Dziecko stojące przed nią miało wdzięk i postawę małej księżniczki i poświęciło Liz zaledwie jedno spojrzenie. Ale to jej twarz zdumiała Liz i poruszyła sercem w jej piersi. Stanowczy podbródek, kształtne kości policzkowe i te oczy – oczy które Liz widziała wcześniej zaledwie trzy razy. Dziewczynka tak bardzo przypominała małą Isabel Evans, że Liz nie miała cienia wątpliwości czyją córką była, jakkolwiek wydawało się to być niemożliwe. Nieoczekiwanie dziecko uśmiechnęło się, szeroki, radosny uśmiech rozjaśnił drobne rysy i ramiona dziewczynki otoczyły szyję Liz. Kolejne, nieme pytanie otrzymało swą odpowiedź...
Przytulając dziewczynkę w odpowiedzi, Liz oparła policzek na jej ramieniu.
- Jak masz na imię kochanie?- spytała miękko, czując że jej oczy wypełniają się łzami.
- Lexie.


Nie spodziewaliśmy się, że to kiedyś nadejdzie.
Odeszli w lecie, po zakończeniu szkoły. Ostatni rok przyniósł z sobą spokój- nie było tajemniczych wrogów nawiedzających miasto, zasadzek na pustyni, niespodziewanych ataków w ciemnościach nocy, zagrożenia. Max i ja pozwoliliśmy sobie marzyć, planować wspólną przyszłość...Harvard, potem następny szczebel edukacji, w końcu, być może, rodzina. Tańczyliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, tamtego wieczoru na balu promocyjnym...wszyscy, nawet Tess i Kyle. Parę dni później ukończyliśmy szkołę. Życie zdawało się być doskonałe. Powinnam się domyślić, to było zbyt piękne, by móc okazać się prawdziwe.
Przyszedł do mnie pod osłoną nocy, tak jak czynił wiele razy w ciągu minionych lat, wspinając się po schodach i wślizgując przez moje okno, na długo po tym jak moi rodzice usnęli. Ale ta noc była inna. Wyczulam to niemal natychmiast. Zawahał się, zanim podszedł do łóżka, powściągliwość biła od niego falami. Poczułam jego strach i ból jeszcze zanim mnie dotknął. Ale nawet kiedy się zbliżył, jakaś cząstka niego wciąż unikała bliskości. Usiadł na brzegu łóżka, sięgnął po moje dłonie, biorąc je w swoje z nieopisaną czułością i choć nie wiedziałam, co zamierza powiedzieć, zdążyłam już poczuć strach.
- Co się dzieje Max?- przełamałam ciszę w chwili gdy stała się nie do zniesienia. Później zdałam sobie sprawę, że gdybym wtedy nie przemówiła, mógłby nigdy mi nie powiedzieć. Sądzę, ze nie wiedział jak ująć to w słowa, dopóki nie zadałam pytania.
- Odchodzimy- powiedział po prostu, głosem bezdźwięcznym i wyzutym z emocji do tego stopnia, ze w pierwszej chwili znaczenie jego słów nie dotarło do mnie. Ale on wciąż mówił. Zapora przestała istnieć i nie było już odwrotu.
- Znaleźliśmy drogę do domu. Wracamy dziś w nocy. Cała czwórka.
- Jak?- niespodziewanie mój głos zabrzmiał pusto i zrozumiałam, ze cokolwiek ograbiło jego glos ze zwyczajowego ciepła, uczyniło to samo z moim..
- Michael i ja znaleźliśmy statek na pustyni. Sądziliśmy ze należy do wrogów. Że to zasadzka, tak jak wtedy przy starej autostradzie, po Święcie Dziękczynienia.
Przytaknęłam.
- Kiedy to odkryliście?
Wiedziałam, ze nie chce odpowiedzieć.
- W kwietniu.
W kwietniu. Był późny lipiec. Minęły ponad trzy miesiące, a on nie zdradził się jednym słowem. Nie tylko to, nie zasygnalizował nawet, ze cokolwiek się zmieniło. Trzy miesiące przygotowań do coleggu, spacerów przy księżycu, kochania się nocami w ciszy, tak by nie zbudzić rodziców. Przez cały ten czas udawał, ze wszystko jest w porządku.
Po raz pierwszy ukrywał coś przede mną- okłamywał mnie.
Uderzyłam go w twarz.
I wtedy jego ramiona objęły mnie, moja twarz skryła się na jego piersi i przywieraliśmy do siebie tak rozpaczliwie, jakbyśmy nigdy nie zamierzali się rozstać. Nie mogłam oddychać- być może dlatego, że Max przygniatał moje żebra, być może dlatego, ze moje płuca odmówiły pracy, nie jestem pewna. Ale nie płakałam. Nie tej nocy. Po prostu leżeliśmy w swoich ramionach a czas płynął. Żadne z nas nie przemówiło. W jakiś sposób byliśmy ponad wyjaśnieniami i usprawiedliwieniami. Wiedziałam, że nie powiedział mi wcześniej, bo nie był w stanie stawić czoła prawdzie. I w końcu, byłam szczęśliwa. Wiedza o tym uczyniła by wszystko znacznie trudniejszym.
Nie wiedziałam, kiedy odszedł- nie dlatego, ze spałam, ale ponieważ nie miałam siły by spojrzeć na zegarek. Przypieczętowanie tej chwili uczyniło by ją bardziej realną, a ja rozpaczliwie pragnęłam obudzić się rano i odkryć ze wszystko to było wyłącznie sennym koszmarem. Pamiętam jednak, ze wciąż było ciemno, kiedy mnie opuścił, księżyc lśnił na niebie w całej swej okazałości. Pocałował mnie czule, podnosząc się z łóżka i podszedł do okna, nie oglądając się za siebie. Odszedł.
Dopiero później, znalazłam list. Musiał przynieść go z sobą, w obawie że nie będzie w stanie powiedzieć mi prawdy i chciał wsunąć pod poduszkę tak żebym odkryła go rano. Max nie należał do typów piszących listy miłosne. Nie miał kłopotów z opowiedzeniem mi tego co czuje, więc zapewne nie widział potrzeby przelewania tego na papier. Gdy czytałam list po jego odejściu, czułam radość, że posiadam tylko ten jeden list, by móc o nim pamiętać. Piękno jego słów sprawiło mi ból. Powiedział, że zawsze będzie mnie kochał. Że zawsze będę żyć e jego sercu. I że zrobi wszystko w swojej mocy, by powrócić do mnie pewnego dnia. A na końcu- że mam żyć swoim życiem, bez niego.
Spaliłam list następnej nocy, na tarasie i patrzyłam jak wiatr rozwiewa gorące popioły, unosząc je ku ciemniejącemu niebu, z daleka od Ziemi.


Drżąc lekko, Liz podniosła Lexie i posadziła ją na stołku, przy barze. Odgarnęła do tyłu włosy dziewczynki i spojrzała jej w oczy.
- Miło mi cię poznać Lexie- powiedziała, zmuszając się do uśmiechu.
Ale dziecko nie pozwoliło się zwieść.
- Co się stało?- spytała Lexie krzywiąc się leciutko i jej pełne usta wygięły się w podkówkę.
- Nic kochanie- uspokoiła ją- więc może powiesz mi teraz przed kim się ukrywasz?- umysł Liz pracował, przefiltrowując wszystkie słowa, jakie padły z ust dziewczynki. Nie było tu jej mamy. Miała spotkać się ze swoim tatą. Ale ojciec Lexie nie miał pojęcia o jej istnieniu. I skoro Isabel tu nie było, więc gdzie? W domu Evansów? A może ona wciąż była...?
- Lexie kochanie, jak się tu dostałaś?

Dziewczynka zmarszczyła się znowu i jej spojrzenie ogarnęło puste wnętrze kawiarni. Wtedy wyciągnęła ręce, tak jak Max wiele lat temu, i objęła dłońmi twarz Liz. Nawiązały kontakt. Seria obrazów przepłynęła przez umysł Liz- gwiazdy wirujące w kosmosie, odległe, dumne planety, błyski świateł i statek na pustyni. Kiedy Lexie się odsunęła, Liz oparła się ciężko na ladzie. Zdążyła już zapomnieć o tym- o uczuciu gdy dzielisz z kimś myśli w jednej i tej samej chwili. Drżała. Zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele emocji, przypływ zbyt wielki do udźwignięcia.
Zaczęła powoli być świadoma obecności dziecka, wciąż obserwującego ją wielkimi, brązowymi oczyma, nieco wylęknionymi,. Inna myśl prześlizgnęła się przez jej umysł.
- Skąd wiedziałaś, kim jestem Lexie?
Dziewczynka uśmiechnęła się, gorliwa podzielić się prawdą.
- Wujek Max pokazał mi cię.
Liz zamarła.
- Co masz na myśli?- spytała powoli.
Dłoń Lexie zafalowała w powietrzu.
- Tak jak ja pokazałam się tobie- musnęła delikatnie policzek Liz- pokazał mi wszystko, co związane z tobą.
Ledwie zdolna oddychać, Liz pochwyciła dłonie dziewczynki w swoje i uścisnęła je lekko.
- I to przed nim się chowałaś? Lexie? Czy twój wujek Max jest tutaj?
Ale znała już odpowiedź. W chwili gdy przemówiła, spojrzenie dziewczynki powędrowało w stronę drzwi, które właśnie się otwierały, a Liz doznała szeregu uczuć i wrażeń przenikających jej ciało w sposób jaki był jej obcy od ponad sześciu lat. I wtedy Lexie piszcząc ześlizgnęła się ze stołka i przemknęła obok Liz, pędząc w stronę człowieka, który właśnie wszedł do kawiarni.
- Znalazłam ją wujku!- zawołała dziewczynka- znalazłam Liz.
- Właśnie widzę.
Ten głos. Łagodny, aksamitny, głęboki. Liz kurczowo przytrzymała się krzesła, w obawie ze upadnie. Czuła na sobie jego spojrzenie, ale nie miała siły by odwrócić. Zbyt bała się tego, co mogła zobaczyć, lub raczej- tego, czego mogła nie ujrzeć.
- Liz- zawołała Lexie- jest tu wujek. Max.
Serce kołatało się jej boleśnie w piersi i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie grozi jej atak serca. Ta myśl przywróciła jej świadomość. Nie mam mowy, żeby Max Evans ponownie przywrócił ją do życia na podłodze w Crashdown. Nie po raz drugi. Odetchnęła głęboko i odwróciła się.
W pierwszej chwili pomyślała, ze ma przed sobą cień mężczyzny, którego kiedyś znała. Westchnęła głośno, zanim była w stanie się powstrzymać. Fizycznie, wyglądał niemal tak samo jak dawniej. Wysoki, szczupły, ciemnowłosy, silny. Z łatwością trzymał Lexie jedną ręką. Nosił czarne dżinsy, czarny obszerny podkoszulek i buty,ale wiedziała o białym rycerzu ukrytym za tą mroczną fasadą. Jego włosy były nieco dłuższe niż zapamiętała. Twarz wydawała się dojrzalsza, mizerniejsza, nawet bardziej poważna, jeśli to możliwe. Chłopiec stał się mężczyzną. Ale to jego oczy ja przeraziły. Tamte głębokie, brązowe oczy, które kiedyś dźwigały tajemnice wszechświata- i więcej miłości niż każda kobieta ośmiela się marzyć- były puste i pozbawione życia. Pod nimi zobaczyła ciemne cienie, tak jakby nie spał od wielu miesięcy a iskierki ciepła które zawsze koiły jej niepokój- to światło odeszło z jego oczu.
- Max- rzekła cicho.
- Witaj Liz- odpowiedział. Jego glos brzmiał tak samo, jak w noc przed odlotem. Monotonny głos. Teraz jego oczy również zyskały ten wyraz. Monotonii. Ale gdy spojrzał na Lexie, Liz miała wrażenie ze dostrzega w nich coś jeszcze, poza pustką.
- Lexie- rzekł łagodnym, ale stanowczym głosem- o czym ci mówiłem?
Lexie utkwiła wzrok w podłodze.
- Że mam zostać z babcią.
- I?
- Przepraszam wujku- westchnęła dziewczynka.
Max przykucnął i postawił dziewczynkę na podłodze, wziął ją za rękę. Ku zdumieniu Liz odprowadził ją do drzwi.
- Idź do babci Lexie. Muszę porozmawiać z Liz.
Dziewczynka potaknęła. Odwróciła się i pomachała, kiedy Max otwierał drzwi.
- Pa Liz-zawołała- zobaczymy się później- dodała z uśmiechem.
Był zaraźliwy. Uśmiech wypłynął na usta Liz.
- Na razie Lexie. Bawcie się dobrze z babcią.
Dziewczynka wyślizgnęła się na zewnątrz i zniknęła za rogiem.
Max zatrzasnął drzwi i przesunął dłonią po zamku. Potem odwrócił plakietkę tak, ze teraz napis „zamknięte” był widoczny z zewnątrz.
- Nie masz zamiaru iść z nią- spytała Liz, wyraźnie zszokowana.
- Lexie nie potrzebuje być obserwowana- wyjaśnił cicho, wyglądając przez okno- nie tutaj Ale spróbuj wyjaśnić to mojej matce.
- Musiała być zaskoczona.

Max wreszcie odwrócił się by spojrzeć jej w twarz.
- Przepraszam- powiedział- powinienem się domyślić, ze Lexie weźmie to sobie do serca i zapragnie cię odszukać. Ona...dużo o tobie słyszała.
- Zdaję sobie sprawę- Liz poczuła ze kręci jej się w głowie- lepiej usiądę- mruknęła.
- Dobrze się czujesz?
- Tak- potwierdziła, osuwając się na krzesło-tylko trochę...zszokowana. sięgnęła po torebkę cukru leżącą w pobliżu i zaczęła skubać ją nerwowo. Trudno jej było spojrzeć na Maxa, w obawie że znowu zobaczy rozpacz w jego oczach.
- Czy mogę zrobić kawę?
- Oczywiście- odparła, ale nie zaoferowała mu swojej pomocy, wciąż bezmyślnie bawiąc się torebką cukru. Max przeszedł przez kawiarnię, echo jego kroków zabrzmiało ciężko w jej uszach. Po chwili wrócił z dwiema filiżankami kawy. Osunął się na krzesło, pozostawiając jedno puste pomiędzy nimi, niczym bufor i podał jej filiżankę.
- Dziękuję- powiedziała Liz, nie podnosząc wzroku. Objęła filiżankę dłońmi, czerpiąc z niej ciepło, by móc się ogrzać. Znów była w stanie się kontrolować. To wszystko wydawało się takie nierealne- wiedząc że nie widziała Maxa od lat, wciąż miała poczucie że rozmawiali po raz ostatni godzinę temu.
Czy więź pomiędzy nimi była tak silna, tak niezniszczalna? Boże, nie miała prawa pozwolić sobie w to wierzyć. Musiała spróbować skupić się na teraźniejszości.
- Wiec Isabel jest matką- rzekła cicho- a Alex...Boże, Max- jej serce zalała fala uczuć, których nie potrafiła nawet nazwać. Zamknęła oczy.
- Tak, Lexi jest córką Alexa. Isabel nie wiedziała że jest w ciąży, do czasu gdy dotarliśmy na nasza planetę- odparł Max. Mówił powoli, ostrożnie, cicho, tak jakby każde słowo stanowiło wyzwanie. Liz czuła na sobie jego spojrzenie, badające jej reakcje.
- Nigdy nie chciała o tym mówić, ale podejrzewam ze stało się to w nocy przed naszym odlotem.
Liz przytaknęła, przywołując w myślach wspomnienie o cichej sile Alexa, tamtego lata. Był jedynym, który kompletnie się nie załamał. Co by zrobił, znając prawdę? Odpędziła od siebie tę myśl, ale już po chwili napłynęły następne, by zająć jej miejsce. Podniosła do ust filiżankę i upiła niewielki łyczek, nie czując gorąca kawy. Tak wiele pytań pragnęła zadać, lecz strach ją powstrzymywał. Czy wrócili wszyscy? Czy na dobre? Dlaczego teraz? Co wywołało ten zaszczuty wyraz w spojrzeniu Maxa. I przede wszystkim- czy on wciąż ją kochał? Strach nakazywał jej milczeć.
- Czy Alex jest tutaj? W Roswell?
Potrząsnęła głową.
- W Nowym Jorku. Ale planuje wrócić na Święta.
- A ty? Boston?
Jego pytanie wywołało nieśmiały uśmiech, choć jednocześnie poczuła ból. Wciąż dobrze ją znał.
- Tak przyjechałam na kilka tygodni do domu. Maria jest w Taos- dodała, zanim zdążył zapytać- ma tam sklep z biżuterią. Amy wpadła dziś rano i mówiła, że spodziewa się jej w tym tygodniu.
- To dobrze.
Liz uniosła brwi i spojrzała na niego. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, ale miała wrażenie że w jego glosie pojawił się szczególny ton. Cień emocji. Lubiła myśleć, ze wciąż go zna.
- Dlaczego?
- Chcę porozmawiać z wami wszystkimi- odparł.
- Ty chcesz?- spytała- a co z resztą?- czekała, ale on jedynie wypił łyk kawy- Max?
Coś zalśniło w jego oczach, gdy sięgnęła poprzez dzielącą ich przestrzeń i chwyciła go za nadgarstek, starając się zignorować dreszcz jaki poczuła w kontakcie z jego ciepłą skórą.
- Odpowiedz. Przestań bawić się ze mną. To nie w porządku.
- Nie bawię się- odparł zimno.
Zamrugała w odpowiedzi na jego ton i cofnęła dłoń.
- Przepraszam. Ale to ty odszedłeś. I ty wróciłeś. Co mam powiedzieć?
Westchnął.
- Nie. To ja przepraszam. Zapomniałem już, na czym to polega.
- Co?
Milczał przez chwilę.
- Bycie człowiekiem- odparł w końcu, głosem tak cichym, ze zaledwie dotarł do niej sens jego słów.
Był bezgranicznie zmęczony i to przeraziło ją bardziej niż cokolwiek innego.
- Max, co się dzieje?- odetchnęła głęboko i brnęła dalej- nie wróciłeś na stałe?
Max wpatrywał się w swoją kawę przez dłuższą chwilę, tak jakby odpowiedź miała nieoczekiwanie wypłynąć na powierzchnię by dotrzeć do niego. W końcu rzucił jej odległe spojrzenie, a jego oczy były całkowicie puste.
- Nie wiem.


Czy kiedykolwiek próbowaliście wędrować po dnie basenu, w głębinie, aż do samego końca? Całkowicie zanurzeni? To trudne, bo nasza naturalna zdolność do utrzymywania się na powierzchni, próbuje wydobyć nas z głębiny. Niektórzy stosują obciążenia, by pomóc tym którzy stąpają po dnie oceanu, starając się je zgłębić, ale ja nigdy nie nurkowałam, więc nie mogę stwierdzić, jak dalece różnią się nasze wrażenia. Wiem tylko co czułam pierwszego ranka, po odejściu Maxa i innych. Jakbym torowała sobie drogę przez głęboką, zimną toń i nie była w stanie się przez nią przedrzeć. Czułam się zniewolona i otoczona, moje ruchy były powolne i ospałe. Płuca wydawały się ściśnięte, tak jakby ktoś wyssał z nich ostatni powiew powietrza. Jednocześnie, każdy nerw w moim ciele był pobudzony- sięgając granicy bólu. Moja skóra była niewiarygodnie wrażliwa. Byłam pewna, że jeśli ktoś mnie dotknie, rozpadnę się na miliony kawałków.
W takim stanie pojawiłam się w Crashdown tamtego ranka, całkowicie bezradna. Nie mogłam nawet podzielić się tym z rodzicami bo...cóż...co miałam im powiedzieć? I nie mogłam zadzwonić do Alexa i Marii bo zdawałam sobie sprawę ze przechodzą przez to samo. Później będziemy gotowi się dzielić, ale teraz...wszystko było zbyt świeże, zbyt...nowe. Więc stałam tam, nalewając kawę i rozdając talerze z jajecznicą, zdając sobie sprawę że mogę udawać zapracowaną i zajętą, jednocześnie pozostając zamknięta w moim własnym, nieprzenikalnym świecie. Powoli umierając.
Dlatego miałam mieszane uczucia, gdy Alex zjawił się tamtego dnia, w połowie mojej pracy i stanął przy kontuarze. Byłam rozdrażniona, ponieważ nie czułam się gotowa by radzić sobie z czymkolwiek innym poza moim własnym cierpieniem. Ale jednocześnie cieszył mnie jego widok, bo Alex był zawsze jak brat, którego nigdy nie miałam i kochałam go za to, ze instynktownie przyszedł do mnie w nieszczęściu, pomimo wszystkich wyżyn i dolin jakimi wędrowała nasza przyjaźń od dnia, w którym Czechosłowiacy wkroczyli w nasze życie. Czasami dobrze jest mieć po prostu kogoś, kto zna cię równie dobrze jak siebie samego i vice versa. Nawet jeśli wmawiasz sobie, ze pragniesz pozostać w samotności. Zwłaszcza wtedy. Ponieważ nie musicie rozmawiać z sobą, jeśli nie odczuwacie takiej potrzeby. Czasami wystarczy po prostu...być.
Tym właśnie zajmowaliśmy się, Alex i ja. Czerpaliśmy komfort, z wzajemnej bliskości. Przyniosłam mu oranżadę, a on obdarzył mnie półuśmiechem, dodającym odwagi. Bawił się zieloną słomką z ufoludkiem, którą wsunęłam do szklanki siłą przyzwyczajenia i wróciłam do obsługi turystów. Wciąż wyczuwałam ukryte napięcie, wyostrzoną świadomość nieszczęścia kłębiącego się pod powierzchnią pozorów. Gdy w kawiarni wszystko ucichło, Alex stał wpatrując się pustym wzrokiem w szklankę wypełnioną do połowy pomarańczową, zimna wodą i byłam gotowa wymknąć się wraz z nim na zaplecze, nawet jeśli oznaczało to pozostawienie Agnes na lodzie. Byłam pewna, ze porozmawiamy- usiądziemy na kanapie i porównamy nasze doświadczenia, myśli o najważniejszych w naszym życiu osobach które porzuciły nas dla zgłębiania tajemnic wszechświata. Ale tak się nie stało. W chwili gdy obrotowe drzwi zawirowały za nami, spojrzałam na Alexa i wybuchnęłam płaczem. Nie był to cichy, tłumiony płacz. Tylko straszny szloch, który wprawia twoje ciało w drżenie i odbiera ci zdolność oddychania, co jest błogosławieństwem, ponieważ ty właśnie pragniesz przestać oddychać. Alex objął mnie i tulił do siebie, a ja moczyłam łzami przód jego koszulki i przywierałam do niego jakby był jedyną rzeczą utrzymującą mnie na ziemi. Paradoks, biorąc pod uwagę w jakim stopniu Ziemia była miejscem w którym pragnęłam być. I kiedy płakałam przed nim, nie powiedział ani słowa. Nie mówił, ze wszystko będzie w porządku, albo ze podołam temu, czy tez, ze oni wrócą. Tylko obejmował mnie, gładząc moje ramiona i odgarniając mi włosy z twarzy. Pozwolił moim emocjom wrzeć aż do chwili gdy byłam zbyt wyczerpana na to by stać. Wtedy posadził mnie i przyniósł mi rożek waniliowych lodów i pudełko chusteczek. Dobrze jest być rozumianym.


To nie była odpowiedź, której oczekiwała. Chociaż wszystko zdawało się krzyczeć w ostrzeżeniu, niczym flara na drodze sygnalizująca zagrożenie, Liz nie była w stanie uwierzyć że Max mógłby powrócić tylko po to by ponownie odejść. To bolało za bardzo, by mogła się z tym pogodzić, ale część jej podświadomości mówiła, ze przekroczyła już granicę zza której nie ma powrotu.
- Dlaczego tu jesteś?- to było podstawowe pytanie, zapewne powinna je zadać na samym wstępie. Ale logika przestała mieć znaczenie, jak zawsze w chwilach gdy w grę wchodzili Obcy.
- Wróciłem przy przywieść Lexie Alexowi.
Ja. Nie my.
- Max- nie potrafiła zadać pytania, które cisnęło się jej na usta.
- Isabel chciała...- przerwał, uciekając spojrzeniem, ale Liz zdążyła ujrzeć cierpienie w jego oczach. Natychmiast odzyskał kontrolę, ale ona wiedziała.
- Czego chciała Isabel, Max?- spytała, a jej glos był zaledwie szeptem. Czuła ze jej wnętrzności skręcają się w węzeł, z chwili na chwile coraz ciaśniejszy- Max? Lexie mówiła, ze Isabel tu nie ma. Więc gdzie jest?
Patrzyła jak usiadł prosto, jego ramiona oparły się o ladę, twarz miał wciąż odwróconą.
- Isabel uwielbiała Lexie- powiedział cicho- wciąż powtarzała jak bardzo przypomina Alexa. I ze musimy skończyć wojnę i wracać, ponieważ umknie mu dzieciństwo jego dziecka, a ona nie może mu tego odbierać.
- Max...
Odwrócił się wreszcie, podchwytując jej spojrzenie. Potem jego wzrok powędrował w stronę kuchni.
- To tylko Jose- zrozumiała Liz- i prawdopodobnie jest w alei, paląc cygara. Nie przyjdzie nawet, jeśli cię usłyszy. Nie jesteś jego ulubieńcem- dodała, cokolwiek niechętnie.
Przytaknął. Jej słowa zdawały się nie wywierać na nim wrażenia, ale uspokoiły go, bo kontynuował.
- Nie wiemy tak naprawdę co się wydarzyło- powiedział monotonnym, pozbawionym emocji głosem- nie jestem pewien, czy w ogóle coś wiemy. Isabel i Michael próbowali przedostać się do silnej bazy wroga na odległym skrawku planety. On wrócił. Ona nie.
- O Boże- Liz poczuła, ze serce podchodzi jej do gardła- jak to, nie wiecie? Czy ją uwięzili? Michael nie wie? Jak udało mu się uciec?
Max potrząsnął głową. Umykając przed nią, podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Wyjrzał na ulicę.
- Ona nie żyje. Wiedziałem...od razu. Czułem, ze nasza więź została zerwana W jednej chwili czułem jej obecność...tak jak zawsze- rzekł łagodnie- a potem...nie czułem już nic.
Liz poczuła że przegrywa walkę z łzami. Przełykając ciężko, podniosła się i podeszła do Maxa. Gdy wyciągnęła dloń, podał jej swoją, tak ze ich palce się połączyły.
- Max...tak mi przykro- rzekła cicho.
- Michael po powrocie...był ruiną człowieka. Fizycznie. Emocjonalnie. Ledwie uszedł z życiem. Oni...torturowali go. Ale cokolwiek mu zrobili, to nic w porównaniu z tym, co on robi sobie. W ostatnich miesiącach niemal się nie odzywa. Wyleczyłem jego rany, ale to...nie potrafię do niego dotrzeć. Obwinia się o śmierć Isabel, wiem to, ale nie chce ze mną rozmawiać. Lexi się go boi. Ja...ja nie wiedziałem co robić. Więc...przywiozłem ich tutaj, Przyprowadziłem ich do domu.
CDN....
-
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Mon Sep 15, 2003 7:39 pm

Właśnie skończyłam czytać pierwszą części, a juz pojawia się następna. :D Biorę sie za czytanie :wink:

User avatar
Tośka
Zainteresowany
Posts: 458
Joined: Fri Aug 15, 2003 2:05 pm
Location: Kraków
Contact:

Post by Tośka » Mon Sep 15, 2003 7:54 pm

kiedy nastepna cześć?
Take my hand and if I'm lying to youI'll always be alone, if I'm lying to you

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Mon Sep 15, 2003 7:54 pm

Obie części są super :!:

User avatar
Tośka
Zainteresowany
Posts: 458
Joined: Fri Aug 15, 2003 2:05 pm
Location: Kraków
Contact:

Post by Tośka » Mon Sep 15, 2003 8:01 pm

Ja czekam na dalsze części ..bo te 2 są cool
Take my hand and if I'm lying to youI'll always be alone, if I'm lying to you

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Mon Sep 15, 2003 8:18 pm

...i znowu pojawiły się łzy...Lizzie, dlaczego to opowiadanie tak na mnie działa... :!: :?: Tak pięknie napisałaś, brak mi słów...drukuję i wrócę jeszcze do niego dziś późnym wieczorem...
Dziękuję Ci i czekam na następne...

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Sep 15, 2003 8:43 pm

piękne...
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Tue Sep 16, 2003 10:58 pm

Cieszę się :P choć to nie moja zasługa. Dzisiaj ciąg dalszy.


- Gdzie on teraz jest?- spytała Liz.
- U moich rodziców. Po prostu...siedzi.
- A Tess?
Max się zawahał.
- Została. Na Ziemi nigdy tak naprawdę się jej nie podobało. Wątpię, by pochwalała mój powrót, ale chyba rozumiała.
- Jak twoi rodzice to znoszą?
- Możesz się domyślić. Lexie jest dla nich wsparciem, ale oboje są tacy zagubieni. To jedno wiedzieć, że Isabel żyje gdzieś w innej galaktyce, ale nie sądzę, żeby byli przygotowani na coś...takiego. Żadne z nas nie było.
- Max, ja...- urwała. Słowa nie płynęły i bała się że nie potrafi znaleźć właściwych, a jeśli jej się to uda, straci nad sobą panowanie i załamie się całkowicie. I tak się stało, bo oto siedziała tam i ocierała łzy, które drżały na jej rzęsach.
- Proszę- rzekł cicho, wysuwając swoją dłoń z jej uścisku- przepraszam. Nie mam prawa cię w to mieszać. To nie twoje zmartwienie.
Spojrzała na niego zszokowana.
- Jak możesz tak mówić? Naprawdę sądziłeś że mnie to nie obejdzie? Max...Isabel była moją przyjaciółką. Ty...wy wszyscy...byliśmy...- przerwała i odetchnęła głęboko, czując że łzy ponownie wzbierają pod jej powiekami- to dobrze że przyszedłeś- powiedziała po prostu.
Patrzył na nią przez chwilę, taksującym spojrzeniem. Skinął głową. Podszedł z powrotem do kontuaru i wypił łyk kawy.
- Zadzwonisz do nich? – spytał w końcu.
Nie musiała pytać, co miał na myśli.
- Tak- odparła.
- I...Liz...możesz nie mówić im, dlaczego? Wolałbym...
Liz zawahała się.
- Proszę.
Przygryzła wargi.
- Nie wiem, czy mogę ci to obiecać Max. Alex...cóż, przyjedzie nie ostrzeżony, ale myślę, że potrafi temu podołać, ale Maria?
Max spojrzał jej w oczy.
- Uważasz, że nie przyjmie tego dobrze- to nie było pytanie.
- Nie mogę zagwarantować, że przyjdzie, jeśli powiem jej dlaczego proszę- odparła szczerze- ale nie mogę jej nie ostrzec Max. Nie wpędzę jej w zasadzkę. On już wystarczająco boleśnie ja zranił.
- Rozumiem- Max skinął głowę- ale Liz...ona może być jedyną osobą, która będzie w stanie do niego dotrzeć.
Spojrzenie Liz stwardniało.
- Przykro mi ze względu na ciebie i Isabel, Max. Ale nie jest mi przykro ze względu na niego. Nie kiedy chodzi o Marię. Nie widziałeś, co się z nią działo, po waszym odejściu.
- A ty nie widziałaś Michaela. Teraz. Wątpię, czy można to nawet porównywać.
- Ja...
- Liz, proszę. Ja...błagam cię. Proszę. Nie mogę...- urwał, gdy jego głos się załamał i zamknął oczy, tak jakby próbował powstrzymać wyzierający z nich ból.
Serce Liz zadrżało. Wciąż go znała, potrafiła dokończyć przerwane przez niego zdanie. Nie mógł stracić również Michaela.
- Zrobię co w mojej mocy.
- Dziękuję.
- Nie dziękuj- ostrzegła- niczego nie mogę obiecać.


Kiedy lody były prawie zjedzone a u moich stóp stał kosz pełen zużytych chusteczek, postanowiłam wziąć się w garść i zapytać Alexa, o to co zaszło pomiędzy nim a Isabel. Ale nie chciał o tym rozmawiać. Nie dlatego, że był uparty- nie odebrałam tego jako jego niechęci do dzielenia się przeżyciami ze mną. Po prostu uśmiechał się lekko i potrząsał głową, powtarzając, ze to nie ma znaczenia. Tak, przyszła zobaczyć się z nim poprzedniej nocy, i tak- rozmawiali. Ale nie powiedział nic ponad to. To nie była moja sprawa. W innym przypadku taka przeszkoda nie zniechęciłaby mnie. Nalegałabym i marudziła tak długo, aż w końcu by się poddał i otworzył przede mną. Nigdy nie byłam zwolenniczką utrzymywania tajemnic przed przyjaciółmi, chyba ze były to moje własne sekrety. Ale tamtego dnia z jakiegoś powodu zdecydowałam się nie nalegać. Było zapewne wiele przyczyn, miedzy innymi spokojne spojrzenie jego błękitnych oczu, które przekonało mnie, ze pogodził się ze wszystkim. Jeśliby był zrozpaczony...jeśli jego cierpienie choć po części byłoby tak dotkliwe jak moje, okazałabym większą stanowczość. Ale wtedy, potakiwałam jedynie i uśmiechałam się ze smutkiem, udając ze rozumiem i obiecując sobie w duchu, ze później nakłonię go do rozmowy.
Oczywiście wszystko to miało miejsce przed przybyciem Marii. Wpadła z impetem przez tylne drzwi, jej włosy falowały wokół twarzy, fartuszek w jednej ręce, fartuszek w drugiej, spóźniła się 10 minut na swoją zmianę. Zatrzymała się, gdy zobaczyła nas, wtulonych w siebie na kanapie- wieczorek użalania się nad sobą, który najwyraźniej rozpoczął się bez niej. Nie byłam zdziwiona, że się spóźniła, byłabym, gdyby przybyła punktualnie. Zszokował mnie tylko jej wyraz twarzy. Wyglądała...jakby wszystko było w porządku. Tak jakby nic jej nie obchodziło. Przynajmniej do chwili kiedy nas zobaczyła, wtedy się zaniepokoiła.
- Co się stało?- spytała, a jej spojrzenie prześlizgnęło się z mojej zalanej łzami twarzy poprzez puste pudełko chusteczek, na karton lodów spoczywający w niewielkiej kałuży na podłodze. Chociaż to Alex wydawał się spokojny, pytaniami zarzuciła mnie.
- Lizzie?- usiadła przy mnie- pokłóciłaś się z Maxem? Chyba nie chodzi znowu o Tess? Wiedziałam, ze w rzeczywistości nic nie czuje do Kyle’a.
To Alex w końcu ją uciszył, ponieważ ja wybuchnełam płaczem w chwili, gdy wspomniała imię Maxa. Pomimo łez byłam czujna- zrozumiałam, że Maria nie ma pojęcia, co się wydarzyło, ale byłam zbyt pogrążona w bólu, by w pełni to sobie uświadomić. Alex odciągnął ją ode mnie i powlókł na przeciwną stronę pokoju, głuchy na jej protesty. Nie słyszałam, jakich słów użył, ale nie miało to znaczenia, bo zrozumiałam, ze powiedział to bez ostrzeżenia. Wyczułam to. Znieruchomiała, jej ręce zamarły w połowie gestu. Zawsze była blada, ale w tej chwili z jej twarzy uciekła nawet ta naturalna, słoneczna barwa, która nabyła opalając się w swoje wolne dni. Odwróciła się do mnie, jakby pragnęła potwierdzenia, jej oczy były rozszerzone, wstrząśnięte. A potem po prostu odwróciła się na pięcie i wybiegła.
Myślę że to była najgorsza chwila tego dnia. Alex wyglądał przerażająco- jak ktoś, kto właśnie zabił przyjaciela. Tak jakby to on poszybował do odległej galaktyki, w środku nocy, bez słowa pożegnania. Spojrzał na mnie pytająco i nakazałam mu iść za Marią. Z nas dwóch byłam w lepszym stanie, siedząc na kanapie, podczas gdy ona pędziła w stronę swojego samochodu. Wybiegł przez drzwi nie oglądając się za siebie, zostawiając mnie samą.
Myślę, że właśnie ta chwila była najgorsza, bo wiele spraw wymknęło się wtedy spod kontroli, szczególnie dla Marii. Wstyd się przyznać, ale minęło trochę czasu zanim zdałam sobie z tego sprawę. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko, ze przez parę dni nie byłam zdolna do czegokolwiek- to był chyba pewien rodzaj opóźnionych reakcji. Nie pamiętam zbyt wiele z tego co się wówczas wydarzyło, ale Alex powiedział mi potem, że następnego wieczora w Crashdown straciłam rozum , zaczęłam krzyczeć i ciskać butelkami Tabasco w frontowe okno. Nie wyrządziłam zbyt wielkich szkód do chwili gdy pojawili się moi rodzice. Zapewne ojciec i Jose trzymali mnie dopóki nie przyjechał lekarz, który zrobił mi zastrzyk. Przez chwilę mówiło się o terapii ale do niczego nie doszło. Zdumiewające, ale dzięki mojej mamie. Z jakiejś nieznanej przyczyny zdawała się rozumieć, przez co przechodzę, choć jej zrozumienie opierało się na mocno skróconej wersji wydarzeń. Przejęła moje obowiązki na tydzień i pozostawiła mnie sama w moim pokoju. Nikt nawet nie zasugerował, żebym zapłaciła za okno. Krążyli na palcach wokół moich drzwi, zostawiając w korytarzu jedzenie, które ignorowałam. Tak jakbym była rekonwalescentką, po ciężkiej odmianie grypy. Prawda była taka, ze słysząc nic o Marii, byłam pewna ze trzymała się z daleka, tak jak pozostali.
To Alex ostatecznie wyrwał mnie z tej martwoty i uświadomił, co dzieje się obok mnie. Pomimo protestów mojego ojca wkroczył do pokoju, gdzie bezceremonialnie zwlókł mnie z łóżka za rękę, tak ze moje ciało uderzyło głucho o podłogę. To było tak niepodobne do Alexa, ze przez dłuższą chwilę tylko wpatrywałam się w niego. Ale tylko na to mi pozwolił. Wcisnął mi w ręce jakieś czyste ubrania i stwierdził, ze wychodzimy. Następną rzeczą jaka pamiętam, był dom Marii.
Jeśli moja reakcja na odejście Maxa przypominała zwyczajowe „zachowania DeLuci”, sama Maria musiała czerpać inspiracje z innego źródła. Oczekiwałam, że na odejście Michaela zareaguje gniewem. Ale nie było gniewu. Nie krzyczała, nie wyła, nie niszczyła sprzętów. Po prostu zamknęła się w sobie. Była bliska katatonii ale wciąż funkcjonowała. Wstawała, ubierała się, jadła, ale to wszystko. Ani jedno słowo nie padło z jej ust od chwili gdy usłyszała wieści i jej matka szalała.
Od tego czasu byłam wściekła na Michaela, ale chyba rozumiałam, dlaczego odszedł bez pożegnania. Słowa nigdy nie przychodziły mu z łatwością, i chociaż Marii udało się zburzyć mur, którym się otoczył, wciąż pozostawał tą samą osobą- bał się emocjonalnego kontaktu i nie przyznawał do swoich uczuć, jeśli okoliczności go nie zmuszały. Max i ja rozmawialiśmy o tym kiedyś- kiedy Hank zaginął po raz pierwszy i wydawało się, ze Michael opuści Roswell. To był jeden z największych lęków Maxa- ze Michael zniknie w środku nocy bez słowa pożegnania. Sądziłam, że jeśli Michael próbował by się pożegnać, nie byłby w stanie odejść. I na swój sposób wierzyłam, że Maria też to rozumie. Nie dotarło do mnie, ze w pewnej chwili zdołała się przekonać, ze Michael zostanie z nią na zawsze. Ale jedno spojrzenie na jej twarz- na widoczną w spojrzeniu emocjonalną zdradę- wystarczyło bym zrozumiała, co się stało. Maria DeLuca, która poznała w dzieciństwie smak porzucenia, obnażyła się uczuciowo i pozwoliła sobie uwierzyć, że Michael nigdy jej nie opuści. A on udowodnił jej jak bardzo się myliła.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Wed Sep 17, 2003 12:52 am

Uściski Liziett, za cudowny następny odcinek i tak w ogóle... :P
- jakbym oglądała dalszy ciąg serialu...
Cudowne są opisy stanów emocjonalnych naszych bohaterów....Bogactwo słów, znajomość psychiki. Świetne wyczucie charakterów...

User avatar
Tośka
Zainteresowany
Posts: 458
Joined: Fri Aug 15, 2003 2:05 pm
Location: Kraków
Contact:

Post by Tośka » Wed Sep 17, 2003 2:34 pm

Zadam teraz moje ulubione pytanko...;)
Kiedy nastepna czesć?
A ogólnie chciałam podziękować za tak wspaniały kawałek tej opowieści..;)
Take my hand and if I'm lying to youI'll always be alone, if I'm lying to you

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Thu Sep 18, 2003 3:20 pm

Dopiero dzisiaj miałam czas żeby przeczytać. I żałuję... żałuje że dopiero teraz mogłam przeczytać cos tak slicznego. Proszę, tłumacz dalej...
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Thu Sep 18, 2003 7:33 pm

Mam już przetłumaczone trzy kolejne rozdziały, so don't worry :wink: cieszę się...dalej bedzie jeszcze piękniej...i bardziej smutno...zwłaszcza gdy na scenę wkroczy Michael...ale juz milczę.
Bardzo przepraszam, że dzisiejszy fragment będzie taki krótki ale miałam okropny problem z kompem. Jutro będzie więcej, a pojutrze coś jeszcze- poza "Duszami"


Po odejściu Maxa i nadejściu drugiej zmiany, Liz poszła na górę. Zadzwonić. Pierwszy telefon był łatwy, w pewnym stopniu oczywiście. Różnica czasów działała na jej korzyść. Wybrała nowojorski numer Alexa i czekała na znajomy, dźwięczny odgłos jego automatycznej sekretarki. Do Alexa nie pasowałaby żaden styl odmienny od tego, jakim reprezentował sobą na co dzień. Nieoczekiwanie przypomniało to Liz o sygnale na automatycznej sekretarce Michaela, w czasach gdy byli w szkole średniej- ostatecznie w chwilach gdy on i Maria przechodzili przez swoje „fazy”. Był zwięzły i szorstki- dokładnie taki jak Michael w oczach świata. Krótkie „mów” następowało po nieprzyjemnym dla ucha sygnale. Większość ludzi ciskała słuchawką nie zawracając sobie głowy pozostawianiem informacji., co- jak Liz zawsze podejrzewała- było celem Michaela.
Była tak pogrążona w myślach, ze zaskoczył ją nagrany na taśmie głos Alexa i wciąż poruszona, zaczęła mówić.
- Alex- próbowała się uspokoić- chcę żebyś wsiadł w samolot i wrócił do domu. Teraz. Nie panikuj, tylko...wróć do domu Alex. Proszę- odwiesiła słuchawkę, zanim była zdolna wykrztusić z siebie coś więcej. I zanim zaczęła płakać. Tylko tyle mogła zrobić dla Maxa i Isabel. Jeszcze jeden sekret, którym nie miała prawa się podzielić.
Następny telefon był ślepym trafem. Nie miała pojęcia, czy Maria jest w pracy czy też nie, pracowała w nieregularnych godzinach. Zimnymi palcami wystukała jej numer. Jeśli był zajęty, mogła spróbować później. To nie była wiadomość, którą mogła zostawić na automatycznej sekretarce. Przenikliwy dźwięk telefonu zdawał się z niej drwić, nakazując jej odłożyć słuchawkę, zanim będzie za późno. Ale dźwięki zamarły, bo po drugiej stronie Maria podniosła słuchawkę.
- Słucham?
Liz zaczerpnęła tchu. To była jej najlepsza przyjaciółka na świecie. Rozmawiały zaledwie poprzedniej nocy. Mogła to zrobić.
- Cześć to ja.
- Liz? Nie zrujnowałaś się wczoraj na rachunek, co?- Maria zdawała się być zadowolona- co jest?
- Ja...- urwała, zastanawiając się jak mogła się na to wszystko zgodzić- Mario...czy mogłabyś wrócić do domu, zostawić sklep na kilka dni?
- Przyjeżdżam na weekend. Mama namówiła mnie na to poprzedniej nocy. Nie wspominała ci?
- Wspominała- odparła pospiesznie Liz- ale nie to miałam na myśli- czy mogłabyś przyjechać dziś w nocy?
Połączenie na chwilę zostało zakłócone i po stronie Marii dał się słyszeć cichy szmer.
- Liz, co się dzieje? Czy stało się cos złego?- odezwała się wreszcie i Liz rozpoznała zdyszany ton zadanego pytania. Maria zapaliła papierosa i zaciągnęła się, zanim przemówiła.
- To ważne- odparła, starając się odwlec nieuniknione- wiesz, ze nie prosiłabym w przeciwnym razie.
- Kocham cię maleńka, ale mogłabyś być trochę bardziej konkretna? Rozkręcam tu interes jak wiesz i nie mogę tego tak po prostu rzucić. Nie mogę tego przenieść na kiedy indziej, a święta to dla mnie najlepszy czas.
- Rozumiem- westchnęła Liz- siedzisz?- spytała cicho.
- A powinnam?
- Mario...
- Tak- odparła, jej ton zdradzał rozdrażnienie- siedzę. Zadowolona? Teraz mi powiesz?
- Tak – odparła Liz zastanawiając się jakich powinna użyć słów. Żałowała, ze nie przemyślała tego staranniej. Ironiczne, ale odkąd została pisarką, nie była w stanie myśleć logicznie. Obecnie potrzebowała szczegółowych szkiców, notatek i czasu na korektę.
Zanim zaczęła mówić, Maria syknęła ze zniecierpliwieniem.
- Liz? To ja, nie znasz mnie? Przeszłyśmy razem wiele, więc po prostu wal. Cokolwiek to jest, nie może być gorsze od...- urwała, jakby dopiero teraz dotarło do niej że może to być właśnie jedna z tych rzeczy, o których nie chciała myśleć- proszę...powiedz ze to nie żaden...kosmiczny kryzys- szepnęła, jej głos był ochrypły.
Liz zamknęła oczy. Powinna była się domyślić, ze Marii nie pozwoli sobie mydlić oczu. Tak jak powiedziała- zbyt dużo razem przeszły.
- Max przyszedł dziś do Crashdown.
Przez następnych kilka minut żadna z nich nie wymówiła ani słowa, cisza pogłębiała się z chwili na chwilę. Kiedy Maria w końcu się odezwała, było jasne ze starała się odzyskać równowagę.
- Tylko Max?
Liz nie chciała kłamać, ale wiedziała, ze Maria nie jest gotowa poznać prawdy o Lexie. Poza tym, zrozumiała ukryty sens jej pytania.
- Nie było go z nim. Ale jest tutaj. W Roswell.
Maria odetchnęła głęboko.
- I oczekujesz ze wrócę do domu? Nie ma mowy Liz. Jak mogłaś sądzić...
- Max prosił mnie, żebym zadzwoniła. Z Michaelem jest źle. On...zamknął się w sobie. Max myśli, ze będziesz mu w stanie pomóc. Ma na to...nadzieję.
- Rozumiem- odzyskała kontrolę. Jej głos był zimny- a dlaczego do cholery miałoby mnie to obchodzić?
- Mario, wiem ze to wiele- Liz zawahała się , zastanawiając jak wiele jeszcze może powiedzieć i czy cokolwiek to zmieni. Myślała o swoim zaangażowaniu i zdumiewającej łatwości z jaką Max ponownie wciągnął ja w to bagno, po tylu latach. Dla jego dobra była gotowa do natychmiastowych poświęceń i nie musiał jej nawet zbytnio prosić. Wciąż nie była w stanie mu niczego odmówić.
- Wiem jak to brzmi...ale proszę- zaufaj mi.
- Ufam ci Lizzie- odparła ciepło Maria- ale to nie ty stanowisz problem. Mówisz tak, a nawet go nie widziałaś.
- Mario...po prostu wiem, ze jest źle. Max jest taki...odmieniony. Nie potrafię sobie wyobrazić kim stał się Michael, by tak go zasmucić.- była świadoma, ze to co mówi, tylko po części jest prawdą- że to nie tylko stan Michaela był przyczyną cierpienia Maxa. Ale bała się powiedzieć zbyt wiele i nie mieć niczego w zanadrzu, na wypadek gdyby Maria odmówiła przyjazdu do Roswell.
Po drugiej stronie znowu usłyszała cichy szmer, Maria musiała sięgnąć po kolejnego papierosa i zapalała go w tej chwili.
Liz potrafiła ją sobie wyobrazić- skuloną w czerwonym fotelu przy telefonie, powoli zaciągającą się dymem, zbierającą myśli i strzepująca popiół do ciężkiej szklanej popielniczki spoczywającej na kolanach. Niemal fizycznie czuła ciężar przemyśleń Marii, rozważanych przez nią opcji. Pamięci o dobrych chwilach i cierpieniu, które przyniosły złe.
- Pomyślę o tym- odparła w końcu, jej głos wydawał się taki odległy- niczego więcej nie mogę obiecać.
- Dziękuję- odparła Liz, walcząc z nagłym poczuciem winy. Skrzyżowała palce i zmówiła krótką modlitwę.
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
Tośka
Zainteresowany
Posts: 458
Joined: Fri Aug 15, 2003 2:05 pm
Location: Kraków
Contact:

Post by Tośka » Thu Sep 18, 2003 8:04 pm

piękne...
Take my hand and if I'm lying to youI'll always be alone, if I'm lying to you

Guest

Post by Guest » Thu Sep 18, 2003 8:21 pm

rzeczywiscie piekne...az sie wzruszylem :wink:

User avatar
zulugula
Zainteresowany
Posts: 418
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:06 pm
Location: Gdańsk
Contact:

Post by zulugula » Thu Sep 18, 2003 8:25 pm

dobrze, że chociaż stwarzasz pozory :lol:

Wszystkie części są genialne. Chyle czoła...
Tell me why it costs so much to live...

User avatar
Hotaru
Fan...atyk
Posts: 1081
Joined: Sat Jul 12, 2003 7:58 pm
Location: Krasnalogród ;p
Contact:

Post by Hotaru » Thu Sep 18, 2003 8:33 pm

Fanfik śliczny, tylko ciagle go mało....

Witamy bohatera not another teen movie. Czyżby w ostatniej chwili zamiast do Paryża poleciał pan do Roswell???? :lol:
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Sep 18, 2003 8:38 pm

Lizzie... No to pogodny nastrój raczej mam już z głowy.... To było piękne... Czekam z niecierpliwością na następne części... Boże,... Chusteczek nie mam, dałam przyjaciółce na wycieczce i teraz nie mam...
Image

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 70 guests