Coraz bliżej Święta...

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

Post Reply
User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Coraz bliżej Święta...

Post by Nan » Mon Dec 01, 2003 9:06 pm

Jak w reklamie Coca-Coli - "coraz bliżej Święta" :xmas: Mam nadzieję, że nasi Twórcy (gorący apel skierowany do Tigi, Graaliona i wszystkich piszących :wink: ) znajdą chwilę i napiszą jakieś opowiadanka świąteczne. W końcu to niezwykły czas pełen magii... A przecież magia zawsze towarzyszyła naszym bohaterom, prawda?
Na zachętę zamieszczam "Świąteczną Historyjkę" :wink:

Świąteczna Historia

Czasami życie toczy się cały czas tym samym torem.
Czasami zmienia się radykalnie w ciągu zaledwie paru sekund.
A czasami zmiana następuje nie wiadomo kiedy i któregoś dnia budzimy się i zdajemy sobie nagle sprawę, że wszystko jest zupełnie inaczej.
Tak też było z Liz. Obudziła się pewnej nocy i leżała na łóżku wpatrując się tępo w sufit. I nagle uświadomiła sobie, kim tak naprawdę jest. Trzydziestoletnią kobietą z własną kafeterią, która szczerze mówiąc już dawno jej obrzydła. Samotna. Nieszczęśliwa. Dawne marzenia ulot-niły się. Dlaczego więc to robi? Dlaczego obtyka się z czymś, co nie sprawia jej radości? To, że odziedziczyła kafeterię po rodzicach nic nie znaczy, nie takich spadków się pozbywano. Dlacze-go więc wciąż tu tkwi, gdzie jest tyle wspomnień, i to tych bolesnych? Przecież on nie wróci. Więc po co tu jest?
Liz wstała i podeszła do okna.
Noc była cicha i dość chłodna, a niebo było pełne gwiazd. Dlaczego w Roswell nigdy nie ma białych świąt?
Nagle podjęła decyzję.
***
Nad Nowym Jorkiem przetoczył się grzmot. Kyle wyjrzał przez okno z niejakim zdzi-wieniem – o tej porze roku było to raczej niezwykłe. Ale czy coś w jego życiu mogło być nor-malne? Nie. Od dwunastu lat wszystko stało na głowie. Kyle westchnął i powrócił do rozliczenia firmy. Nienawidził tego, ale cóż, to były uroki własnego warsztatu samochodowego. W Nowym Jorku samochodów było naprawdę mnóstwo i przeważnie dzieliły się na dwie grupy – na stare rupiecie, do których nie sposób było dostać części, i na super nowoczesne, których właściciele dbali o nie bardziej jak o własną rodzinę. Raj dla warsztatów samochodowych, oczywiście tych najlepszych. A do takich właśnie zaliczał się warsztat Kyle’a. Zresztą, jego zyski ostatnio były naprawdę duże i rozważał otworzenie drugiego. Powiedzmy w Brooklynie.
Trzeba wypłacić pracownikom premię świąteczną.
Właśnie, święta. Kolejne, samotne święta. Zerknął na zdjęcie stojące na kominku. Trzeba zadzwonić do Roswell.
***
Klucz zazgrzytał cicho w drzwiach wejściowych. Maria uniosła się na łokciu, rzuciła kontrolne spojrzenie w stronę łóżeczka i czekała. Po chwili do pokoju wszedł Michael, wysoki i jakby nieco zgarbiony. Maria wyciągnęła rękę i zapaliła małą lampkę stojącą przy łóżku, nagle ciepłe, pomarańczowe światło zalało pokój. Michael zmrużył oczy.
-Wiesz która jest godzina? – zapytała ostrym, cichym tonem.
-Po pierwszej – odparł Michael patrząc na zegarek i jednocześnie rozbierając się. Maria przewróciła oczami.
-Coś ty robił o tej porze?
-Miałem robotę – mruknął rzucając koszulę byle gdzie.
-A telefonu jeszcze nie wynaleźli, prawda? – zapytała sarkastycznie Maria.- Angela ma jakąś wysypkę – oznajmiła czekając na choćby najmniejszą oznakę zainteresowania ze strony Michaela. Ten jednak ziewnął i położył się obok niej. – Nie interesuje cię to, co się dzieje z wła-sną córką? – rzuciła.
-Nie jestem lekarzem – burknął przykrywając się kołdrą i odwracając się do niej plecami. – Idź z nią jutro do Liz, zdaje się, że to ona skończyła medycynę.
Marię aż zatchnęło z oburzenia, ale z łóżeczka obok dobiegło ciche kwilenie i już nic nie powiedziała. Odwróciła się tylko plecami do Michaela i zacisnęła oczy.
***
Liz wstała rano całkiem niewyspana, ale za to z pewnym poczuciem satysfakcji. Koniec z tym. Musi zadzwonić do Kyle’a, musi znaleźć kogoś chętnego do kupna kafeterii, musi poin-formować Marię i Michaela.... Chyba tej właśnie części bała się najbardziej. Maria nie będzie zachwycona.
Otworzyła kafeterię, usiadła przy ladzie z notesem przed sobą i doczekawszy niecierpli-wie godziny dziewiątej rano zadzwoniła najpierw do Philipa Evansa. Ojciec Maxa cały czas prowadził w Roswell kancelarię prawniczą, a ona czasami korzystała z jego pomocy. Teraz też uprzedziła go, żeby przygotował umowę sprzedaży-kupna. A potem zadzwoniła do Harrolda Wiliamsa. Już dawno proponował, że kupi kafeterię, oczywiście za odpowiednią cenę. Taki punkt w centrum Roswell to niezła gratka. Tylko że wtedy nie zgodziła się. Ale teraz zmieniła zdanie. „Tylko krowa nie zmienia poglądów” pomyślała z ponurym humorem wybierając numer.
-Harrold? Hm, cześć, tu Liz Parker... Nie, po prostu... Tak. Pamiętasz, jak kiedyś coś mi zaproponowałeś? No więc.. – Liz nabrała powietrza. Powiedz to, Liz! Upomniała siebie w duchu. Nie tchórz! – No więc teraz się zgadzam, o ile oczywiście jeszcze to jest aktualne...Jest? To świetnie. Tak, gdybyś mógł zadzwonić do Evansa i jakoś się z nim umówić... Co?...A, nie, po prostu... Nie, to nie to – roześmiała się wesoło. Harrold bywał zabawny. – Nie, nie wychodzę za mąż, chyba... Słuchaj, muszę kończyć, spotkamy się u Evansa – zakończyła szybko bo nagle tuż obok pojawiła się Maria z małą Angelą na ręku.
-Cześć kochanie – uśmiechnęła się Liz do przyjaciółki i połaskotała dziewczynkę po po-liczku. Angela rozesmiała się ukazując kilka dwa pierwsze zęby, a Maria spojrzała uważnie na Liz.
-Wychodzisz za mąż? – zapytała. Liz potrząsnęła głową.
-Nie! To znaczy... Raczej nie – powiedziała.
-Hej, Liz, to, że jestem stateczną panią domu, matką dziecku i żoną największego idioty na świecie nie oznacza, że nie jestem już twoją przyjaciółką! – zawołała Maria zdejmując cza-peczkę z główki Angeli. – Więc...?
-Pokłóciłaś się z Michaelem? – zapytała Liz usiłując zmienić temat i robiąc śmieszną mi-nę do Angeli, którą uważała za najpiękniejsze dziecko na Ziemi. Ale Maria nie dała się zwieść i uparcie tzymała się swojego. Posadziła córkę Liz na kolanach i popatrzyła surowo na przyjaciół-kę.
-To akurat nie ma nic do rzeczy, ale owszem. Liz Parker, jeśli zaraz mi nie powiesz, o co chodzi...! – usiłowała zrobić groźną minę, ale Liz uśmiechnęła się smętnie i westchnęła ciężko. I tak musiałaby o tym powiedzieć.
-Sprzedaję kafeterię – wyrzuciła z siebie rozpinając dziecku kurteczkę.
-Dobra, a teraz mów poważnie. Zaraz, ty przecież mówisz poważnie, prawda...? – zer-flektowała się Maria i z wrażenia usiadła na barowym stołku. Rano ruch w Crashdown był jesz-cze mały. - Jak...? Komu...? Dlaczego?!
-Nie wiem, dlaczego – westchnęła Liz. – To znaczy wiem, muszę... potrzebuję odmiany, Mario. Muszę się stąd wyrwać, mam już dosyć tego miejsca, duszę się tutaj...!
-Chciałam cię zaprosić na święta – powiedziała matowym głosem Maria. Wiadomość ją ogłuszyła, zdecydowanie nie była na to przygotowana. Liz spojrzała na nią przepraszająco znad główki Angeli.
-Dziękuję ci, ale...
-Kyle do ciebie dzwonił i jedziesz do niego na święta, tak? – przerwała jej Maria i wyjęła jednocześnie z rączki córki łyżkę. – Przestań, kochanie, by wydziabiesz cioci oko.
-Rzecz w tym, że nie dzwonił – posmutniała Liz wpatrując się z zamyśleniem gdzieś w przód.
-Zaraz zaraz, czy mi się wydaje, czy tym razem przyjełabyś jego propozycję? – zapytała podejrzliwie Maria.
-Mam wrażenie, że nie tylko tą jedną... – mruknęła do siebie Liz, ale przyjacióła miała zbyt dobry słuch.
-No to na co ty w ogóle czekasz? Sama do niego zadzwoń i wproś się na święta! Polecisz z Jimem i tyle, a jak sobie kogoś znalazł, to zajmiesz się tym na miejscu! – zawołała energicznie i wzięła Angelę z kolan Liz. – Chodź, kochanie, ciocia teraz zadzwoni do wujka... A jak bę-dziesz grzeczna, to może dostaniesz kawałem tortu weselnego.
Liz patrzyła na telefon i w ogóle nie słyszała paplaniny Marii.
***
-Szefie, znowu ten grat nam stoi! – głos Perry’ego z trudem przebił się do świadomości Kyle’a. Rozkojarzył się. W końcu zaraz były święta – właśnie, święta. Kyle wytarł brudne ręce w jakąś szmatę i zerknął w stronę starego, rozkraczonego pudła.
-Dobra, zajmiemy się tym później. Muszę jechać na lotnisko, zamkniesz interes? – zapy-tał Perry’ego. Rudzielec wyszczerzył zęby w szerokim, sympatycznym uśmiechu. Gdy się śmiał, wydawało się, że miał jakąś potworną ilość zębów a nie trzydzieści dwa jak normalny człowiek.
-Rodzinka przyjeżdża na święta? – zapytał z wesołym zainteresowaniem. Kyle wykrzy-wił twarz w czymś, co miało imitować uśmiech.
-Niecałkiem – mruknął. Perry pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Taak, wiem, dziewczyna z pańską przyszłą mamusią... Też się bałem pierwszego spoy-kania z teściową, ale będzie dobrze – klepnął go po ramieniu i pogwizdując odszukał klucz osiemnastkę. Kyle otrząsnął się i poszedł do własnego samochodu. Teściowa, też coś. Wątpił, czy kiedykolwiek będzie miał teściową. Albo chociażby narzeczoną. Wsiadł do samochodu i zapalił silnik. Lotnisko. Trzeba odebrać ojca i Liz.
Właśnie, Liz. Pierwsze dwa lata po odlocie Czechosłowaków do domu spędzili wspólnie, najpierw w Roswell, a potem na Harvardzie. Kyle jednak przeniósł się potem do Nowego Jorku i od dziesięciu lat stale zapraszał ją na święta, a ona corocznie odrzucała jego propozycję. I co roku usiłował jej się oświadczyć, ale z takim samym skutkiem. W tym roku jednak postanowił być oryginalny i szczerze mówiąc jej telefon i pytanie, czy mogłaby się pojawić na święta, tro-szeczkę wytrąciły go z równowagi. No, może nie troszeczkę. Może bardzo. Pewnie po prostu ma dosyć Michaela i Marii, co jest przecież w pełni zrozumiałe. Z drugiej strony, to dobrze, że le-ciała razem z jego ojcem. Jim miał niedawno kolejny zawał i należało o niego dbać.
Śnieg sypał w Nowym Jorku. Ulice były zasypane pomimo wciąż kursujących odśnieża-rek, i Kyle z dumą pomyślał, że Liz na pewno spodoba się widok Central Parku pełnego śniegu. Byli przecież przyjaciółmi.
Samolot spóźnił się o dobrą godzinę z powodu warunków atmosferycznych, jak oznaj-miła panienka z okienka. Kyle miał więc czas, by przejść się spokojnie po lotnisku i kupić kwiaty na powitanie. Nie białe róże, może lepiej coś mniejszego i dyskretniejszego. Oko Kyle’a wyłoniło w gąszczu kwiatów drobne, niebieskie plamki.
-Fiołki? – zapytał ze zdziwieniem. – O tej porze roku?
-Ech, panie – uśmiechnęła się kwiaciarka. – Cuda się zdarzają... Dziewczyna się ucieszy.
-Tak, zapewne – mruknął nieuważnie Kyle, kupił bukiecik i pośpieszył go hali odpraw. W samą porę, bowiem przez szklane drzwi właśnie przechodzili oni. Kyle przystanął.
Jego ojciec zgarbił się. Schudł. Zmizerniał. Zrobił się starszy. Chyba jednak było z nim gorzej, niż mu mówiono.
Liz za to wyglądała kwitnąco. Skróciła włosy. I w ogóle wyglądała wspaniale. Kyle po-czuł, jak żołądek skręca mu się w ósemkę ze strachu. W końcu przełamał się i ruszył w ich kie-runku.
Liz pierwsza go zauważyła.
-Kyle! – zawołała radośnie machając do niego. Młody Valenti uśmiechnął się do niej we-soło, podał jej bukiecik fiołków i przywitał się z ojcem.
-Witajcie w Nowym Jorku – powiedział ciepło patrząc jej w oczy. Liz uścisnęła go spontanicznie.
-W tym roku też ponowisz swoją propozycję? – zapytała żartobliwie, choć w gruncie rze-czy było to dla niej sprawą życia lub śmierci.
-Nie bój się – Kyle spojrzał gdzieś w dół. – W tym roku nie będę cię tym zamęczał.
-Aha – Liz usiłowała ukryć zaskoczenie i rozczarowanie, nie bardzo jej to wyszło, ale Kyle nic nie zauważył podgrążony we własnych myślach.
Jimowi jednak nic nie uszło. Zauważył i zakłopotane czerwone uszy syna, i rozczarowa-nie na twarzy Liz i uśmiechnął się do siebie pogodnie. Powoli tracił już nadzieję na doczekanie wnuków, ale kto wie, kto wie...
-Cieszę się, że przyleciliśmy. Czekają nas białe święta, a w Roswell to raczej rzadkość... – powiedział z tłumioną radością. Kyle westchnął ciężko i podniósł w końcu głowę unikając wzroku Liz.
-I to nawet bardzo białe, niedługo zasypie całe miasto – odparł. – Weźmy wasze rzeczy i chodźmy do domu.
***
Maria siedziała przy stole i mieszała od niechcenia łyżką w misce z nadzieniem do indy-ka. Michaela znowu gdzieś poniosło. Miała już dość tych jego tajemniczych wypraw, które za-stanawiająco nasiliły się ostatnimi czasy. Był ciągle zastanawiająco zmęczony, wracał o dzi-wacznych porach i najwyraźniej w świecie nie interesował się ani żoną, ani córką. Nie pożegnał się nawet z Liz, chociaż może to i lepiej, bo jeszcze walnąłby coś przykrego o Maxie, a przecież Max nie żył już od prawie dziesięciu lat. Liz miała prawo do szczęścia, a bardzo to przeżyła, gdy nagle na Ziemi pojawiła się wykończona Isabel i oznajmiła beznamiętnie, że Max, Tess i ich syn zginęli niedawno i „sprawa się rypła”, jak powiedział o tym Kyle. Przegrali wojnę, Isabel zaś cudem uszła śmierci. Zaraz potem wyjechała do Japonii i czasami odzywała się stamtąd. Maria westchnęła ciężko. Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż miało się potoczyć...
Wstała od stołu i odstawiła na bok miskę. Jeszcze trochę i zrobi się z tego nie nadzienie, a jakaś breja dla staruszków bez zębów. Przy okazji tradycyjnie już uderzyła się biodrem o kant stołu a rączka od szafki jak zwykle została jej w ręku. Maria pomyślała z irytacją, że naprawdę przydałby im się większy dom. Albo chociaż mieszkanie. Może i ten... apartament... był wystar-czający dla samego pana Guerina, ale przecież Angela nie może wiecznie mieszkać z nimi w pokoju!
-Cześć – mruknął Michael zjawiając się nagle za jej plecami. Maria podskoczyła zasko-czona.- Jest obiad? – zapytał siadając ciężko przy stole.
-Nie ma – burknęła Maria. Była na niego wściekła, choć nie mogła dokładnie powie-dzieć, dlaczego. Ot tak, po prostu.
-Liz poleciała? - odezwał się Michael wstając i zaglądając do lodówki.
-Poleciała. Zostaw, nie ruszaj tego! Mógłbyś ją chociaż pożegnać, przecież ona już nie wróci – powiedziała Maria wyjmując mu z rąk jakiś świąteczny smakołyk. Michael westchnął ciężko. – Jak wyjdzie za mąż za Kyle’a, to przecież zamieszkają w Nowym Jorku i już jej więcej nie zobaczymy.
-Po pierwsze nie oznacza to, że byśmy już jej nie zobaczyli, przeciwnie, pierwsza pole-cisz tam wtryniać nos w nie swoje sprawy. Po drugie wcale nie wiadomo, czy Kyle się z nią ożeni – zauważył Michael. Był zdecydowanie w złym humorze. Marię aż zatchnęło z oburzenia.
-Wiesz co, świnia jesteś...! – wybuchnęła po chwili i chciała coś jeszcze dorzucić żeby udowodnić mu, jaką to jest paskudą, ale z sypialni dobiegł płacz dziecka.
-Angela się obudziła – zwrócił jej uwagę Michael. Maria mruknęła coś niepochlebnego pod nosem o pewnym kosmiczyn kretynie i wyszła z kuchni.
***
Liz zajęła się świątecznym obiadem a Kyle po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co ze sobą zrobić we własnym mieszkaniu. W końcu nawet ubrał choinkę, choć raczej nie miał ochoty na takie dziecinne zabawy, uświadomił sobie nagle, że jego mieszkanie jest przeraźliwie puste. Na ogół, rzecz jasna, nie w święta. W te święta. Jim zaś bawił się doskonale obserwując nie-śmiałe podchody syna i Liz. Sama kolacja przebiegła w miłej, choć może nieco nerwowej atmos-ferze, potem zaś Liz stanęła przy oknie i spojrzała na pokryty grubą warstwą śniegu Cenral Park.
-Pięknie – powiedziała cicho zerkając ukradkiem na Kyle’a. Kyle grzebał coś przy wieży. Jim z trudem powstrzymał śmiech, wiedział, że to było by nie na miejscu.
-Tak, wymarzony wieczór na spacer – powiedział starając się zachować powagę. Kyle poderwał się od wieży i spojrzał z troską na ojca.
-Chcesz iść na spacer? Cenral Park jest o tej porze piękny – odparł unikając wzroku Liz. Jim udał, że się przez chwilę namyśla.
-Dzięki za propozycję, synu, ale chyba jednak zostanę. Ale to oczywiście nie jest powo-dem, żebyście wy obydwoje rezygnowali ze spaceru. Wam młodym się przyda – odrzekł w koń-cu. Liz spojrzała na niego z wdzięcznością, a Kyle zerknął na nią wahaniem.
-Jesteś pewien, że nie chcesz iść z nami...? – zapytał z nadzieją, bał się jakoś sam na sam z Liz. W ciemnym parku na dodatek. Kto wie, czy nie zdzieli go po głowie jak coś powie albo weźmie ją za rękę.
-Stuprocentowo – przytaknął starszy Valenti i poprawił się wygodniej w fotelu.
-Dobrze... no to... chodźmy – Kyle popatrzył na Liz. Uśmiechnęła się do niego i skinęła głową.
***
Michael oczywiście nie raczył przyjść punktualnie na kolację. Amy DeLuca spojrzała na córkę z mieszaniną współczucia i zawodu, ale nie powiedziała nic. Maria za to nie była taka spokojna i dziabała widelcem porcję ziemniaków na swoim talerzu.
-Kretyn! Idiota! – mruczała przez zaciśnięte zęby. – Palant!
-Może jeszcze przyjdzie – zauważyła z nadzieją Amy. – Nie kochanie, nie jedz misia – zwróciła się do wnuczki. Maria wzruszyła ramionami.
-No to co z tego! – krzyknęła. – Mógłby przyjść, do jasnej cholery!!!
-Mówisz o mnie? – powiedział Michael od progu. Maria spojrzała na niego z wściekło-ścią.
-Tak, o tobie, ty patafianie świąteczny! – warnkęła. Michael bez słowa skłonił głowę, wziął z wieszaka płaszcz Marii.
-To bardzo dobrze, że mamusia tutaj jest – powiedział spokojnie. – Posiedzi mamusia z Angelą – nie byo to pytanie, tylko stwierdzenie. Maria i Amy oszołomione wpatrywały się w Michaela, a Angela dalej spokojnie bawiła się swoimi zabawkami. Michael tymczasem podszedł do Marii, podniósł ją z krzesła i grzecznie acz stanowczo założył jej płaszcz i pociągnął w stronę drzwi. Maria otrząsnęła się dopiero w samochodzie.
-Zwariowałeś?! Kompletnie ci już odbiło?! Najpierw spóźniasz się na kolację, a potem bezczelnie wsadzasz mnie do samochodu?! Dzikus!!! – wrzeszczała waląc go w ramię, Michael jednak wciąż zachowywał kamienny spokój. Maria oklapła nieco i siedziała tylko naburmuszona i ostentacyjnie odwrócona do niego plecami. W końcu znaleźli się na przedmieściach Roswell i zatrzymali się przed jasno oświetlonym, niewielkim ale za to bardzo ładnym domem z ogród-kiem. Dom był biały i miał czerwony dach, a do jasnych drzwi prowadziły trzy schodki. Michael wysiadł z samochodu, a Maria po krótkiej chwili namysłu również wysiadła. Awantura na chod-niku przed cudzym domem jest ciekawsza niż w samochodzie.
-Podoba ci się? – zapytał Michael stając obok niej. Maria popatrzyła to na męża, to na dom.
-No i co z tego, że mi się podoba? – odparła pytaniem na pytanie. Michael uśmiechnął się półgębkiem.
-Nie miałem go jak opakować, poza tym bałem się, że nie zmieściłby się pod choinką.
-O czym ty mówisz? – zapytała podejrzliwie.
-Kobiety – westchnął ciężko Michael. – Ciągle marudziłaś mi nad uchem, że nasze mieszkanie jest za małe jak dla naszej rodziny – zaczął tłumaczyć tak, jakby była małym dziec-kiem. – Pomyślałem więc, że ucieszysz się, gdy dam ci nowy dom. Wczoraj go wykończyliśmy.
Maria przez chwilę milczała układając sobie wszystko.
-Czyli.... ten dom... Zaraz, to znaczy, że nie masz żadnej flądry na boku tylko budowałeś dom...? Och, Michael!!! – rzuciła się mu na szyję z radością.
-Zaraz, to ty myślałaś, że ja... – zaczął Michael, ale Maria wpadła mu w słowo.
-Och, nieważne...! Dziękuję! Jesteś kochany!!! – zawołała i pocałowała go w usta.
***
-Więc... jak podoba ci się Nowy Jork zimą? – zapytał nerwowo Kyle idąc wraz z Liz po alejce w Central Parku. Było bardzo cicho i bardzo romantycznie.
-Bardzo – uśmiechnęła się Liz. – Ale nie tylko Nowy Jork mi się podoba.
-Nie...? – zawahał się Kyle. – Dlaczego nagle zgodziłaś się przyjechać? – zapytał po chwili. Ten temat wydawał mu się bezpieczniejszy.
-Potrzebowałam odmiany, sprzedałam kafeterię, bo... – tym razem to Liz się zawahała. Powiedzieć mu wprost? Czy też może powiedzieć mu o tym inaczej, tylko w takim razie jak...? – Kyle, czy twoja propozycja... straciła termin ważności, że już jej nie ponawiasz?
-A gdybym ją ponowił... – zaczął ostrożnie. – Czy tym razem odpowiedź byłaby inna?
Stali teraz na środku alejki, światła gwiazd i Nowego Jorku odbijały się od śniegu. Gdzieś szumiała woda, gdzieś wiał wiatr i jeździły samochody. Ale w ich alejce było zaskakują-co spokojnie.Liz wzięła głęboki wdech.
-Tak.
Kyle patrzył na nią przez chwilę z niedowierzaniem, po czym wziął ją za rękę i spojrzał jej głęboko w oczy.
-Liz Parker... – zaczął mówić i urwał. – Liz Parker... cholera, miałem przygotowany taki ładny tekst, ale zapomniałem – wyznał z zażenowaniem.
-Zwykłym „czy wyjdziesz za mnie za mąż” też się zadowolę – podpowiedziała Liz uśmiechając się lekko. Kyle odpowiedział zakłopotanym uśmiechem.
-Liz Parker, czy wyjdziesz za mnie za mąż? – zapytał w końcu. Liz uśmiechnęła się rado-śnie.
-Tak – odparła krótko i treściwie. Kyle patrzył na nią z niedowierzaniem. – No pocałujesz mnie w końcu czy nie? – zniecierpliwiła się Liz.
-Jasne, że tak – odparł Kyle, chwycił ją w ramiona i zakręcił się z nią w miejscu, gwiazdy zawirowały jej nad głową.
-Puszczaj, wariacie! – roześmiała się wesoło. Kyle powoli postawił ją na ziemi i pocałował delikatnie.
-A spróbj mi się teraz rozmyślić – pogroził jej palcem, a w jego oczach błyszczała radość. Liz przytuliła się do niego i nareszcie poczuła się jak w domu.
-Ani mi się śni – szepnęła zamykając oczy.
***
TRZY LATA PÓŹNIEJ...
Drzwi wejściowe trasnęły lekko. Liz wzięła do ręki dużego anioła, który miał znaleźć się na czubku choinki.
-Kyle, to ty? – zawołała patrząc z zastanowieniem na figurkę.
-Kyle pojechał na lotnisko – powiedział Jim Valenti stając w drzwiach i patrząc z uśmie-chem na synową. – Ubrałaś choinkę?
-Tak – skinęła głową Liz. – Prawie. Jeszcze tylko anioł – dodała oglądając się za jakimś stołkiem. Była stanowczo za niska w stosunku do choinki.
-Zwariowałaś? – przeraził się Jim podchodząc do niej, wyjmując jej z ręki figurkę i popychając ją lekko w stronę kanapy. – Kyle urwałby mi głowę! – po chwili anioł dumnie spoglą-dał z czubka choinki.
-Przecież nie jestem kaleką – zaprotestowała Liz siadając jednak posłusznie na fotelu. Jim spojrzał na nią poważnie.
-Liz, ja nie wiem, czy te wspólne święta to z pewnością dobry pomysł – powiedział z wahaniem. – To chyba nie jest najlepszy moment na takie spotkania – popatrzył wymownie na jej brzuch. Liz posmutniała.
-Ale tak długo nie widziałam się z Marią – powiedziała obronnym tonem. A potem cięż-ko będzie się z nią zobaczyć...
-No przecież nie mówię, że wsadzę ich od razu do powtrotnego samolotu – uśmiechnął się starszy Valenti. – Ja tylko chciałbym, żeby mój wnuk przetrwał spokojnie święta tam, gdzie jeszcze przez najbliżesze dwa tygodnie będzie jego miejsce.
-Przetrwa – zapewniła go ze śmiechem Liz. Przed domem dał się słyszeć warkot samo-chodu i Liz podniosła się powoli z fotela. – Już są – oznajmiła z podekscytowaniem i przeszła do hallu. W drzwiach właśnie pojawiła się roześmiana, zarumieniona z zimna Maria, tuż za nią ukazały się umorusane jak zwykle twarzyczki Angeli i Tommy’ego, jej młodszego o dwa lata brata, potem drobna Amy, która zabrała się z córką i zięciem, a w końcu weszły dwie ośnieżone posta-cie z bagażami – Kyle i Michael. A potem zrobiło się bardzo gwarno, tłoczno i wesoło, Maria wykrzykiwała coś o urodzie kobiet w ciąży, Michael rzucił bagaże na środku hallu i zaczął głośno witać się z Jimem, Amy witała się wylewnie ze starszym Valentim, a Angela i Tommy, upewniwszy się, że to na pewno jest zaprzyjaźniony dom, wtargnęli do kuchni i zaczęli robić swoje własne porządki, wyjaśniając z pełnymi buziami, że przecież tego wszystkiego jest sta-nowczo za dużo. W całym tym zamieszaniu Liz zbladła nieco i w końcu dotarła do Kyle’a.
-Odstawiłeś już samochód...? – zapytała dziwnym głosem. Kyle spojrzał uważnie na żonę i pokręcił głową. – To dobrze – jęknęła. – Bo chyba się właśnie zaczęło...
Kilka godzin później mały Toby Valenti stanowczo zaprotestował przeciwko urządzaniu świąt bez niego...
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Mon Dec 01, 2003 9:44 pm

No przesłodkie Nan. I jak tu nie wierzyć w magię świąt gdzie nawet bez Maxa, Liz może być szczęśliwa a Michael potrafi sprawić dla Marii taki cudowny prezent. :cheesy:

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Dec 01, 2003 10:34 pm

Nan cudownie ! Wreszcie jakieś opowiadanie pełne miłości i ciepła, takie rodzinne...no i ten gest Michaela...dziekuję kotku...dzięki tobie już czuję atmosferę Świąt ! :mrgreen:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue Dec 02, 2003 8:23 am

Ja mam jeszcze jedno w zanadrzu, ale tym razem całkowicie Dreamers :wink: Naszło mnie na Święta, jak widać. Hotori, napisz coś świątecznego, Święta są tylko raz do roku...
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Tue Dec 02, 2003 6:15 pm

Śliczne Nan, gratuluję.

BTW: Też myśłałam o czegoś napisaniu... A właściwie miałam kilka pomysłów, i w końcu wybrałam jeden z nich. Jestem już w połowie. Jak to dobrze znowu pisać, a szczególnie o świętach.
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Wed Dec 03, 2003 12:30 am

Muszę się do czegoś przyznać :oops: Gdy pisałam poprzedniego posta byłam po lekturze połowy tego ff. Właśnie doczytałam do końca i... co za zbieg okoliczności. Kilka kawałków końcówki jest jak słowo w słowo wypisane z początku mojego świątecznego ff. Niektóre są bardzo podobne :wink: Za dużo zdradziłam :P, ale nie chciałam żeby wypadło na to że wzięłam ci kawałki z twojego ficka.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Wed Dec 03, 2003 9:42 pm

Ej Maddie, daj spokój :wink: A ileż to razy miałam przyjemność czytać maile Olki z xcomu, że takie to opowiadanie a takie skłoniło ją do napisania czegoś własnego. I proszę mi szybciutko napisać, mam nastrój na Święta. Chodzą mi po głowie trzy różne rzeczy i w sumie nie mogę się zdecydować... Historyczne, świąteczne czy luźne...?
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Thu Dec 04, 2003 6:09 pm

ŚWIĄTECZNE!!! Przy tym tempie może skończe jeszcze w tym tygodniu :). Yyy... chociaż może nie, w soote będzie jak zwykle "Dzień bez kompa" :? , a właśnie wtedy najwięcej mam czasu. A na "brudno' czyli na kartce nie będe pisać bo potem jak przepisuje wydaje mi się to strasznie mdłe i zmieniam pomysł i wszystko musze od nowa pisać. I jeszcze zostaje końcowa obróbka napisów... Eh, nie mam na to wszystko czasu...
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Dec 04, 2003 6:33 pm

Ech, Maddie, nie tylko ty... Świąteczne...? Hm, muszę pomyśleć :wink:
Image

User avatar
Graalion
Mroczny bóg
Posts: 2018
Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
Contact:

Post by Graalion » Thu Dec 04, 2003 7:39 pm

Całkiem ładne opowiadananie, Nan.
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Thu Dec 04, 2003 9:15 pm

hm, Nan no ja napiszę coś świątecznego, ale wiesz...ja mam dla was jezszcze komiks (na święta) i 6 ficków ! :mrgreen:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Fri Dec 05, 2003 3:17 pm

6!!! 6???? 6!!!!!!!!!! :mrgreen:
Image

User avatar
Liz_Parker
Zainteresowany
Posts: 301
Joined: Sat Aug 16, 2003 11:23 pm
Location: z Sanoka
Contact:

Post by Liz_Parker » Fri Dec 05, 2003 6:34 pm

Nan, bardzo fajna historia ale trochę brakowało mi Maxia. Dawaj to dreamersowe opowiadanie. :D
"I Have Promises To Keep, And Miles To Go Before I Sleep." ROBERT FROST
"So That's The End. Our Life In Roswell. What A Long Strange Trip It's Been"
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Fri Dec 05, 2003 7:21 pm

Jutro dam... Chociaż ono to właściwie atmosferą na później. Już wiem, dam fragment innego, choć Max też występuje...
A co mi tam, dam coś dzisiaj. W ramach wprawiania się w nastrój :xmas: obejrzałam "Samuel Rising" no i przepadłam dla świata.

Panie i Panowie, mam zaszczyt przedstawić malutki fragment opowiadania świątecznego "Uwierz w ducha" (jeśli kojarzy się z filmem to całkiem dobrze :wink: )

Alex stanął przed wielkimi drzwiami do gabinetu Gabriela. Zbliżały się święta i szczerze mówiąc Alex wolałby ćwiczyć kolędy ze swoim zespołem rockowym niż ratować nieszczęśliwe duszyczki. Gabriel oczywiście wcale na to nie zważał, zresztą, on zawsze był konserwatystą i wolał przestarzałe kolędy. Alex podniósł rękę i zapukał mocno do drzwi.
-Wlazł! – dobiegło ze środka, więc pchnął ciężkie skrzydło wrót i wkroczył do obszernego pokoju pełnego zwojów, księg i innych szpargałów, którego sufit tonął gdzieś w górze w chmurach. Zresztą, tutaj wszędzie plątały się chmury.
Gabriel wyszedł zza swojego wysokiego, bardzo rozległego biurka i przechadzał się niespokojnie po pokoju.
-To jestem – oznajmił Alex obserwując go z zaciekawieniem.
-To widzę – odparł Gabriel nie zatrzymując się wcale. – Jest zadanie.
-To się domyślam.
-Potrzeuję kogoś, kto ma do tego dryg, sprawa jest pilna – powiedział Gabriel krążąc niespokojnie dookoła biurka i machnął ręką odganiając chmurę, która pojawiła się przed nim.
-I jak się domyślam, to ja mam mieć ten dryg i to załatwić– odparł Alex. – Ale to będzie ekstra kosztowało – uśmiechnął się szeroko. Gabriel spojrzał na niego zezem.
-Co znowu? Ostatnim razem wytargowałeś hamburgery zamiast kaszki a jeszcze wcześniej uparłeś się przy ubraniach – zauważył kwaśno.
-Ee, tym razem to nic takiego, po prostu zagramy koncert w Sali Niebiańskiej... – rzucił niedbale Alex. Sala Niebiańska była do tego wyśmienita, tyle że zawsze strzeżono jej jak jakiegoś skarbu. Okrągła twarz Gabriela poczerwieniała.
-Wykluczone! – zaoponował stanowczo.
-Piotr by się zgodził. Zresztą myślałem, że zależy ci na tym zadaniu... – Alex wiedział, że wygrał. Gabriel i Piotr nie przepadali za sobą i wiecznie rywalizowali.
-No... – Gabriel zaczął się łamać. – No... no dobrze – powiedział w końcu z ciężkim westchneniem. Nie mógł znieść myśli o suchej, podłużnej twarzy Piotra z ironicznym uśmiechem... – Ale natychmiast zajmiesz się naszą sprawą! – zastrzegł wdrapując się za wysokie biurko.
-To kogo mam dzisiaj ratować? Do narkomanów się nie nadaję, jakby co – ostrzegł Alex. – I wymyślcie mi jakieś przyjemne miejsce, ostatnim razem na Alasce było za zimno. I zróbcie coś z tymi chmurami! – zniecierpliwił się gdy duża, mleczna chmura wpłynęła mu tuż przed nos.
-Staramy się – odparł Gabriel. Też go denerwowały te wiecznie pałętające się pod nogami chmury. – A sprawa jest pilna, pojedziesz do Providence. Obraza, żeby w takim mieście – mruknął do siebie.
-To już miej pretensje do Opatrzności nie do mnie – odparł Alex i uśmiechnął się. To mogło być zabawne, ratować ludzi w Providence... Ręka Opatrzności.
-Co się tak śmiejesz? – zapytał podejrzliwie Gabriel przyglądając mu się uważnie. – Ty się nie śmiej z tej Opatrzności, bo wam nie dam pozwolenia na koncert w Sali! – Alex błyskawicznie spoważniał.
-To kogo mam ratować? – zapytał. Gabriel założył na nos binokle i zaczął przerzucać papiery na biurku.
-To nie, to też nie... Skarpetki, pranie, nie to nie to... Trzy cebule obrać i wrzucić do garnka... Nie, to też nie... – mruczał do siebie. – O, jest – rozjaśnił się wyciągając teczkę. – Ciężki przypadek – oznajmił zerkając do środka teczki. – Wysoko rozwinięte poczucie odpowiedzialności, przesadna troska o najbliższych, poświęcenie do granic, altruizm wchodzący w stan krytyczny... Hm, zdaje się, że możba by to podciągnąć i pod jej brata... Powikłania uczuciowe i emocjonalne, nagłe skoki adrenaliny....
Alex słuchał w milczeniu. Jak na mieszkankę takiego miasta, to faktycznie ciężki przypadek.
-Więc jak nazywa się ta zabłąkana owieczka? – wpadł w słowo Gabrielowi.
-... skłonności do obwiniania się o wszystko – zakończył Gabriel i zerknął na wierzch teczki. – Isabel. Isabel Evans-Ramirez.
CDN (może... :roll: )
Image

User avatar
Graalion
Mroczny bóg
Posts: 2018
Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
Contact:

Post by Graalion » Fri Dec 05, 2003 7:32 pm

Już mi się podoba. Powiem więcej, bardzo mi się podoba. Sam miałem jakiś czas temu jeden "niebiański" pomysł, ale jakoś nie doszedł do skutku. Wiecej, Nan 8)
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")

User avatar
Liz_Parker
Zainteresowany
Posts: 301
Joined: Sat Aug 16, 2003 11:23 pm
Location: z Sanoka
Contact:

Post by Liz_Parker » Fri Dec 05, 2003 8:24 pm

Dokładnie Nan. To opowiadanko strasznie mi się podoba. :D
"I Have Promises To Keep, And Miles To Go Before I Sleep." ROBERT FROST
"So That's The End. Our Life In Roswell. What A Long Strange Trip It's Been"
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Fri Dec 05, 2003 10:27 pm

bradzo ciekawy pomysł Nan
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Fri Dec 05, 2003 10:38 pm

Ciekawe, czy dalszy ciąg jakoś pójdzie... :scep: Hotori, masz cudowny podpis :D
Image

User avatar
Hypatia
Starszy nowicjusz
Posts: 147
Joined: Thu Nov 27, 2003 10:51 am
Location: Szczecin

Post by Hypatia » Fri Dec 05, 2003 10:52 pm

Nan ten kawalek "niebianskiej" historii jest naprawde rewelanyjny :)
To kiedy mozemy oczekiwac kolejnych ?
Hypatia-Tia
"Don't ever give up your dreams. Without dreams there's nothing else. When someone tells you can't, go ahead and prove them wrong. Don't be afraid of the unknown, embrance it" Becky R.I.P

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Fri Dec 05, 2003 11:03 pm

Jutro są Mikołajki... Więc tak w ramach zabierania wam czasu :wink: Tylko mam pewne obawy, że dalszy ciąg już nie będzie taki ciekawy... :?
Image

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 11 guests