T: Tułacze dusze [by EmilyluvsRoswell]
Posted: Sun Sep 14, 2003 11:01 pm
Autorka opowiadania którym chciałabym się z wami podzielić jest znana wam dzięki tłumaczonemu przez Elę "Objawieniu" EmilyluvsRoswell. T jedno z ulubionych opowiadań- Eli i moich i mam nadzieję że się wam spodoba...ostrzegam, pomimo pogodnego prologu jest to smutne opowiadanie i jesli zachowanie niektórych bohaterów wyda się wam szokujące, nie zniechęcajcie się- nic nie jest takie jakie wydaje się być...czasami
"Tułacze dusze" EmilyluvsRoswell
kategoria:przyszłość, konwencjonalne pary.
wprowadzenie: wszystko co miało miejsce do epi "Wipe out" wydarzyło się, ale bohaterowie nigdy nie spotkali duplikatów, Max nie pojechał do NY etc...Minęło sześć lat od graduacji i w Roswell zaszły wielkie zmiany...
Liz Parker autorką. Brzmi to dziwnie, nawet dla mnie samej. Kiedy wyobrażałam sobie siebie jako 25 latkę, zawsze oczekiwałam kobiety pogrążonej w pracy naukowej na Harvardzie, przygotowujacej się do obrony pracy magisterskiej. Jeśli planowałam opublikować cokolwiek, miały to być artykuły naukowe w niezrozumiałych periodykach- ostatecznie, niezrozumiałych dla masowego odbiorcy- w próbie podniesienia moich kwalifikacji na ścieżkach kariery zawodowej. Stare, dobre "publikuj albo giń". To był plan, a Liz Parker zawsze postępowała zgodnie z planem. Cóż...za wyjątkiem tych chwil, gdy nie postępowała. Ale mało kto tak naprawdę wiedział o tamtych czasach. Spójrzmy prawdzie w oczy- walka z FBI i złymi kosmitami nie należały do tematów które mogłam poruszyć przy obiedzie. Mimo to, nawet ja nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako osoby utrzymujacej się z pisania. Powieści sf, dodajmy, jednak mając wybór sądzę że to właśnie moja przeszłość nadaje temu sens...Choć zapewne moi rodzice uważają inaczej...
Lubię obwiniać kogoś o ten nagły i nieoczekiwany przewrót w moich życiowych planach. Najnowsza wersja głosi, ze jest to wina Sandry. Sandy była moja współlokatorką od pierwszego roku. Miłośniczka literatury angielskiej, zatrwożona moim kompletnym brakiem różnorodności w wyborze kursów, jakimś cudem namówiła mnie do zapisania się wraz z nia na kurs kreatywnego pisarstwa, w pierwszym semestrze na drugim roku. Nie spełniłam ani jednego z moich wymagań dyplomowych i ledwie znajdowałam czas by oddychać pomiędzy zajęciami w laboratorium, cóż dopiero mówić o pokusie długiego, swobodnego lotu na skrzydłach wyobraźni...Ale zdążyłam się już nauczyć na pierwszym roku, ze zdecydowanie łatwiej jest biernie pozwolić Sandy pokierować mną od początku- chwili gdy zacznie podjudzać mnie aż w końcu będę zmuszona się poddać. Tak bardzo przypomina Marię. Myślę że to między innymi dlatego stałyśmy się sobie bliskie.
W ten oto sposób zostałam zapisana do klasy pisarskiej, być może zwycięska, być moze przegrana, ale bezpieczna i zmuszona znaleźć coś, o czym mogłabym pisać.
Zabawne, nawet nie musiałam długo się zastanawiać. Wiem, byłam na Harvardzie, w świecie niezwykłych umysłów, ale nigdy nie dotarło do mnie ze jestem zmuszona tworzyc literaturę najwyższej klasy. Zajęcia były istną szopką i zdawałam sobie sprawę że profesorowi byloby trudno mnie oblać, dopóki przedstawiałam mu cokolwiek. Więc, na pierwsze zajecia przygotowałam szkic przygodowej powiesci sf o młodej kobiecie zakochanej w Obcym, osiadłym na Ziemi. Hej- mowią że należy pisać o tym, na czym się znasz...i chyba mają rację, bo dostałam najwyższy stopień. Jednak rzeczy trochę wymknęły się spod kontroli. Profesor, pan Kalet, poprosil mnie o spotkanie po zajęciach i w efekcie przegadadaliśmy dwie godziny przy kawie. Chciał wiedzieć czy zamierzam kontynuowac pisanie- intrygowalo go jak planuję poprowadzić intrygę. Wartki strumień pomysłów, o jakich sądziłam, nie mam pojecia, popłynął z moich ust. Kiedy wróciłam do siebie, miałam juz zarys następnych pięciu rozdziałów. Semestr dobiegł końca, ja mialam juz znaczną część książki, a moja bohaterka podążała właśnie ze swoim ukochanym na jego ojczystą planetę. Domyślam sie co powiecie- przekroczyłam granice fikcji. Wtedy, pomimo moich protestów, profesor Kalet pociągnął za kilka sznurków, nazywając to przysługą i wysłał mój skrypt do agenta. W okolicach maja miałam już kontrakt.
Tak doszło do tego. To było takie proste. Nie. To wcale nie było proste. Jesli mam być szczera, doprowadzało mnie do skretu jelit. bardzo chciałabym powiedzieć, że wszystko to stało się w skutek marudzenia Sandy albo kontaktów Kaleta, ale wiem, że to nieprawda. Liz Parker, naukowiec, zawsze miała marzycielską duszę. Niewazne, jak bardzo próbuję zaprzeczyć, pewna część mnie zawsze tęskniła za przygodą, za nieznanym, za tajemnicą. W szkole średniej miałam wystarczająco dużo wrażeń, by zrównowazyło to fakty i założenia mojego naukowego świata. Trudno o coś bardziej ekscytującego niż ucieczka przed łowcami kosmitów z moim pozaziemskim chłopakiem lub walka o zycie przeciwko armii wrogów. Ale wszystko to dobiegło końca i pozostała tylko Liz Parker. Znowu. Liz Parker, prymuska, która zmierzała na Harvard. Kiedyś była to osoba, którą pragnęłam być. Zgodnie z planem, jakiego zdążyłam posmakować. Tak...
Moje życie zyskało niezmienny charakter- niezmiennej ciszy i niezmiennej nudy. Powinnam być w siódmym niebie, względem wszystkiego co zachowałam w pamięci, ale coś straciłam. Jakaś część mnie wciąż tęskniła za przygodą. To było jak narkotyk, jak rzecz niezbędna do mojej egzystencji niczym powietrze i woda. Pragnęłam poczuć ten dreszcz zagrożenia. Więc pisałam o tym.
Oszukiwałam siebie przez chwilę. Przekonywałam, ze to tylko zastrzyk adrenaliny, ktorej potrzebowałam po stracie Maxa. Ale w głębi serca znałam prawdę. Wiem, ze w pewnym sensie to Max uczynił mnie pisarką. Kiedy ocalił mi zycie, zaczęłam pisać pamietnik, aby nadać sens chaosowi który zapanował wokół mnie. Kiedy odszedł, pisałam opowiadania, by zapełnic pustkę. To był mój sposób, by wciąż był blisko mnie.
Liz Parker nuciała cicho kolędę, kiedy wycierała ladę, podażając za porannym ruchem. Po szesciu latach nieobecności odkryła, ze tęskni za pracą w Crashdown. Zaszyta w swoim małym apartamencie w Cambridge, ponad dwa tysiące mil od domu, doszła do wniosku, ze nawet wspomnienie mycia maszyny do koktaili powoduje przypływ nostalgii za minionymi czasami. Ale przedewszystkim myślała o ludziach. Drobne kontakty z regularnymi klientami w połączeniu z osobliwościami turystów poszukujących w mieście "prawdy", zawsze ją bawiły. Dziwne, ale teraz cieszyło ją pomaganie rodzicom w kawiarni podczas przerw świątecznych, zwłaszcza od czasu gdy udało się jej namówic ojca by zreformował uniformy kelnerek- za antenkami stanowczo nie tęskniła.
Poruszała się machinalnie, napełniając cukierniczki , opróżniając pojemniki zwietrzałej kawy, przygotowując się na tłum wygłodniałych klientów, ktorzy mieli zjawic się już wkrótce, w porze lunchu. Wyludniona kawiarnia wydawała się byc pusta, niecierpliwie oczekiwala na klientów którzy wypełnią ją dźwiękiem i życiem. Ale lubiła ten kontrast- doceniając spokojną ciszę na chwile przed zgiełkiem. Wszystko zdawało sie kojaco znajome. Stoliki oczekiwały na klientów, menu- na wypisanie na tablicy. Wciąż nucąc weszła na zaplecze, po świeżo upieczoną szarlotkę, ktorą Amy DeLuca dostarczyła wczesnie rano. Przechodząc usmiechnęła się do Josego, który pomachał w odpowiedzi w jakiś sposób świadom jej obecnosci pomimo nosa utkwionego w magazynie samochodowym i ryczącego walkmana. To zabawne, jak szybko poddała się rutynie.
Dźwięk otwieranych drzwi przywołał ją z zaplecza, ostrożnie balansowala z trzema pudłami szarlotki, gdy pchnęła biodrem obrotowe drzwi. Umiesciła szarlotkę na ladzie i spojrzała w głąb sali. Przy oknie, z nosem przycisniętym do szyby, stała mniej więcej siedmioletnia dziewczynka, obserwując ulicę. Była ubrana w wyświechtany drelichowy kombinezon i czerwony podkoszulek, jej jasnobrazowe włosy splecione starannie w warkocz sięgały połowy pleców.
Liz rozejrzała się szybko, ale dziewczynka najwyraźniej była sama. Unosząc lekko brwi Liz podeszła pare kroków po czym zatrzymała się.
- Witaj- rzekla łagodnie.
- Witaj- odpowiedział jej dziecięcy głos. Ale dziewczynka nie odwróciła się, najwyraźniej zaabsorbowana tym co obserwowała zza okna.
- Bawisz się w chowanego?- spytała Liz podtrzymując lekki ton i podchodząc blizej.
- Mniej więcej- odpowiedzi towarzyszyl melodyjny smiech.
Liz uśmiechnęła się mimowolnie.
- Chowasz sie przed mamą?- spytała, osuwając się na stołek przy końcu kontuaru.
Spojrzała przez okno, ponad głową dziewczynki, spodziewając sie ujrzeć kobietę rozglądającą się za córką.
- Nie- odparła dziewczynka- mamy tu nie ma- dodała.
Liz zmarszczyła się znowu, jej spojrzenie padło na pulchne rączki przyciśnięte do szyby, wciąć po dziecinnemu krąglutkie. Pomimo wzrostu glos dziewczynki brzmiał młodziej niz się spodziewała. Być moze nie miała więcej niz 5 lat.
- Więc może twoj tata? Chowasz się przed nim?- nacisnęła.
- Wkrótce spotkam mojego tatę- odparlo dziecko.
- Ach- usmiechnęła się Liz- więc twój tata wie, ze tu jesteś.
- Nie-potrząsnęła głową i jej warkocz zatańczył na plecach.
- Moze powinnysmy po niego zadzwonić- zasugerowała Liz. Wstała i podeszła blizej, by klęknąć koło dziewczynki- mozemy go sprowadzić, zeby cię zabrał, w porządku?
Kiedy dziewczynka nie odwróciła się i nie odpowiedziała na pytanie, Liz delikatnie połozyła dłoń na pulchnym ramionku.
- Co powiesz? Hm? Może zdradzisz mi swoje imię?- przymilała się- ja jestem Liz.
- Wiem kim jesteś- odparła dziewczynka ze śmiechem. Odwróciła się od okna i spojrzała na nią lśniącymi, bursztynowymi oczyma, a Liz poczuła, ze świat się zakołysał.
CDN...
uff...tyle na dziś. Moze niewiele, ale jutro bedzie ciąg dalszy.
"Tułacze dusze" EmilyluvsRoswell
kategoria:przyszłość, konwencjonalne pary.
wprowadzenie: wszystko co miało miejsce do epi "Wipe out" wydarzyło się, ale bohaterowie nigdy nie spotkali duplikatów, Max nie pojechał do NY etc...Minęło sześć lat od graduacji i w Roswell zaszły wielkie zmiany...
Liz Parker autorką. Brzmi to dziwnie, nawet dla mnie samej. Kiedy wyobrażałam sobie siebie jako 25 latkę, zawsze oczekiwałam kobiety pogrążonej w pracy naukowej na Harvardzie, przygotowujacej się do obrony pracy magisterskiej. Jeśli planowałam opublikować cokolwiek, miały to być artykuły naukowe w niezrozumiałych periodykach- ostatecznie, niezrozumiałych dla masowego odbiorcy- w próbie podniesienia moich kwalifikacji na ścieżkach kariery zawodowej. Stare, dobre "publikuj albo giń". To był plan, a Liz Parker zawsze postępowała zgodnie z planem. Cóż...za wyjątkiem tych chwil, gdy nie postępowała. Ale mało kto tak naprawdę wiedział o tamtych czasach. Spójrzmy prawdzie w oczy- walka z FBI i złymi kosmitami nie należały do tematów które mogłam poruszyć przy obiedzie. Mimo to, nawet ja nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako osoby utrzymujacej się z pisania. Powieści sf, dodajmy, jednak mając wybór sądzę że to właśnie moja przeszłość nadaje temu sens...Choć zapewne moi rodzice uważają inaczej...
Lubię obwiniać kogoś o ten nagły i nieoczekiwany przewrót w moich życiowych planach. Najnowsza wersja głosi, ze jest to wina Sandry. Sandy była moja współlokatorką od pierwszego roku. Miłośniczka literatury angielskiej, zatrwożona moim kompletnym brakiem różnorodności w wyborze kursów, jakimś cudem namówiła mnie do zapisania się wraz z nia na kurs kreatywnego pisarstwa, w pierwszym semestrze na drugim roku. Nie spełniłam ani jednego z moich wymagań dyplomowych i ledwie znajdowałam czas by oddychać pomiędzy zajęciami w laboratorium, cóż dopiero mówić o pokusie długiego, swobodnego lotu na skrzydłach wyobraźni...Ale zdążyłam się już nauczyć na pierwszym roku, ze zdecydowanie łatwiej jest biernie pozwolić Sandy pokierować mną od początku- chwili gdy zacznie podjudzać mnie aż w końcu będę zmuszona się poddać. Tak bardzo przypomina Marię. Myślę że to między innymi dlatego stałyśmy się sobie bliskie.
W ten oto sposób zostałam zapisana do klasy pisarskiej, być może zwycięska, być moze przegrana, ale bezpieczna i zmuszona znaleźć coś, o czym mogłabym pisać.
Zabawne, nawet nie musiałam długo się zastanawiać. Wiem, byłam na Harvardzie, w świecie niezwykłych umysłów, ale nigdy nie dotarło do mnie ze jestem zmuszona tworzyc literaturę najwyższej klasy. Zajęcia były istną szopką i zdawałam sobie sprawę że profesorowi byloby trudno mnie oblać, dopóki przedstawiałam mu cokolwiek. Więc, na pierwsze zajecia przygotowałam szkic przygodowej powiesci sf o młodej kobiecie zakochanej w Obcym, osiadłym na Ziemi. Hej- mowią że należy pisać o tym, na czym się znasz...i chyba mają rację, bo dostałam najwyższy stopień. Jednak rzeczy trochę wymknęły się spod kontroli. Profesor, pan Kalet, poprosil mnie o spotkanie po zajęciach i w efekcie przegadadaliśmy dwie godziny przy kawie. Chciał wiedzieć czy zamierzam kontynuowac pisanie- intrygowalo go jak planuję poprowadzić intrygę. Wartki strumień pomysłów, o jakich sądziłam, nie mam pojecia, popłynął z moich ust. Kiedy wróciłam do siebie, miałam juz zarys następnych pięciu rozdziałów. Semestr dobiegł końca, ja mialam juz znaczną część książki, a moja bohaterka podążała właśnie ze swoim ukochanym na jego ojczystą planetę. Domyślam sie co powiecie- przekroczyłam granice fikcji. Wtedy, pomimo moich protestów, profesor Kalet pociągnął za kilka sznurków, nazywając to przysługą i wysłał mój skrypt do agenta. W okolicach maja miałam już kontrakt.
Tak doszło do tego. To było takie proste. Nie. To wcale nie było proste. Jesli mam być szczera, doprowadzało mnie do skretu jelit. bardzo chciałabym powiedzieć, że wszystko to stało się w skutek marudzenia Sandy albo kontaktów Kaleta, ale wiem, że to nieprawda. Liz Parker, naukowiec, zawsze miała marzycielską duszę. Niewazne, jak bardzo próbuję zaprzeczyć, pewna część mnie zawsze tęskniła za przygodą, za nieznanym, za tajemnicą. W szkole średniej miałam wystarczająco dużo wrażeń, by zrównowazyło to fakty i założenia mojego naukowego świata. Trudno o coś bardziej ekscytującego niż ucieczka przed łowcami kosmitów z moim pozaziemskim chłopakiem lub walka o zycie przeciwko armii wrogów. Ale wszystko to dobiegło końca i pozostała tylko Liz Parker. Znowu. Liz Parker, prymuska, która zmierzała na Harvard. Kiedyś była to osoba, którą pragnęłam być. Zgodnie z planem, jakiego zdążyłam posmakować. Tak...
Moje życie zyskało niezmienny charakter- niezmiennej ciszy i niezmiennej nudy. Powinnam być w siódmym niebie, względem wszystkiego co zachowałam w pamięci, ale coś straciłam. Jakaś część mnie wciąż tęskniła za przygodą. To było jak narkotyk, jak rzecz niezbędna do mojej egzystencji niczym powietrze i woda. Pragnęłam poczuć ten dreszcz zagrożenia. Więc pisałam o tym.
Oszukiwałam siebie przez chwilę. Przekonywałam, ze to tylko zastrzyk adrenaliny, ktorej potrzebowałam po stracie Maxa. Ale w głębi serca znałam prawdę. Wiem, ze w pewnym sensie to Max uczynił mnie pisarką. Kiedy ocalił mi zycie, zaczęłam pisać pamietnik, aby nadać sens chaosowi który zapanował wokół mnie. Kiedy odszedł, pisałam opowiadania, by zapełnic pustkę. To był mój sposób, by wciąż był blisko mnie.
Liz Parker nuciała cicho kolędę, kiedy wycierała ladę, podażając za porannym ruchem. Po szesciu latach nieobecności odkryła, ze tęskni za pracą w Crashdown. Zaszyta w swoim małym apartamencie w Cambridge, ponad dwa tysiące mil od domu, doszła do wniosku, ze nawet wspomnienie mycia maszyny do koktaili powoduje przypływ nostalgii za minionymi czasami. Ale przedewszystkim myślała o ludziach. Drobne kontakty z regularnymi klientami w połączeniu z osobliwościami turystów poszukujących w mieście "prawdy", zawsze ją bawiły. Dziwne, ale teraz cieszyło ją pomaganie rodzicom w kawiarni podczas przerw świątecznych, zwłaszcza od czasu gdy udało się jej namówic ojca by zreformował uniformy kelnerek- za antenkami stanowczo nie tęskniła.
Poruszała się machinalnie, napełniając cukierniczki , opróżniając pojemniki zwietrzałej kawy, przygotowując się na tłum wygłodniałych klientów, ktorzy mieli zjawic się już wkrótce, w porze lunchu. Wyludniona kawiarnia wydawała się byc pusta, niecierpliwie oczekiwala na klientów którzy wypełnią ją dźwiękiem i życiem. Ale lubiła ten kontrast- doceniając spokojną ciszę na chwile przed zgiełkiem. Wszystko zdawało sie kojaco znajome. Stoliki oczekiwały na klientów, menu- na wypisanie na tablicy. Wciąż nucąc weszła na zaplecze, po świeżo upieczoną szarlotkę, ktorą Amy DeLuca dostarczyła wczesnie rano. Przechodząc usmiechnęła się do Josego, który pomachał w odpowiedzi w jakiś sposób świadom jej obecnosci pomimo nosa utkwionego w magazynie samochodowym i ryczącego walkmana. To zabawne, jak szybko poddała się rutynie.
Dźwięk otwieranych drzwi przywołał ją z zaplecza, ostrożnie balansowala z trzema pudłami szarlotki, gdy pchnęła biodrem obrotowe drzwi. Umiesciła szarlotkę na ladzie i spojrzała w głąb sali. Przy oknie, z nosem przycisniętym do szyby, stała mniej więcej siedmioletnia dziewczynka, obserwując ulicę. Była ubrana w wyświechtany drelichowy kombinezon i czerwony podkoszulek, jej jasnobrazowe włosy splecione starannie w warkocz sięgały połowy pleców.
Liz rozejrzała się szybko, ale dziewczynka najwyraźniej była sama. Unosząc lekko brwi Liz podeszła pare kroków po czym zatrzymała się.
- Witaj- rzekla łagodnie.
- Witaj- odpowiedział jej dziecięcy głos. Ale dziewczynka nie odwróciła się, najwyraźniej zaabsorbowana tym co obserwowała zza okna.
- Bawisz się w chowanego?- spytała Liz podtrzymując lekki ton i podchodząc blizej.
- Mniej więcej- odpowiedzi towarzyszyl melodyjny smiech.
Liz uśmiechnęła się mimowolnie.
- Chowasz sie przed mamą?- spytała, osuwając się na stołek przy końcu kontuaru.
Spojrzała przez okno, ponad głową dziewczynki, spodziewając sie ujrzeć kobietę rozglądającą się za córką.
- Nie- odparła dziewczynka- mamy tu nie ma- dodała.
Liz zmarszczyła się znowu, jej spojrzenie padło na pulchne rączki przyciśnięte do szyby, wciąć po dziecinnemu krąglutkie. Pomimo wzrostu glos dziewczynki brzmiał młodziej niz się spodziewała. Być moze nie miała więcej niz 5 lat.
- Więc może twoj tata? Chowasz się przed nim?- nacisnęła.
- Wkrótce spotkam mojego tatę- odparlo dziecko.
- Ach- usmiechnęła się Liz- więc twój tata wie, ze tu jesteś.
- Nie-potrząsnęła głową i jej warkocz zatańczył na plecach.
- Moze powinnysmy po niego zadzwonić- zasugerowała Liz. Wstała i podeszła blizej, by klęknąć koło dziewczynki- mozemy go sprowadzić, zeby cię zabrał, w porządku?
Kiedy dziewczynka nie odwróciła się i nie odpowiedziała na pytanie, Liz delikatnie połozyła dłoń na pulchnym ramionku.
- Co powiesz? Hm? Może zdradzisz mi swoje imię?- przymilała się- ja jestem Liz.
- Wiem kim jesteś- odparła dziewczynka ze śmiechem. Odwróciła się od okna i spojrzała na nią lśniącymi, bursztynowymi oczyma, a Liz poczuła, ze świat się zakołysał.
CDN...
uff...tyle na dziś. Moze niewiele, ale jutro bedzie ciąg dalszy.