Ukradziona niewinność
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Ukradziona niewinność
Ukradziona niewinność
Autor: Hotaru
Crossover z Alias, Sark/Liz
Jednoczęściowe? Miało być... niestety tekst jest tak długi, iż rzucenie tego na jeden raz wywołałoby zawał u każdego sępika.
Streszczenie: Zawsze mnie intrygowały rozmaite złamania zasad bezpieczeństwa. Tak więc, to jest opowiadanie tego typu. Kiedy siostrzenica Marshalla, Elizabeth Parker dowiaduje się przez przypadek o pracy swojego wuja, Arvin Sloane decyduje się zamiast zlikwidować niepozorną dziewczynę, uczynić z niej wartościowego pracownika Przymierza aka SD-6...
Dzień, w którym wszelkie piekło się zerwało, należał prawdopodobnie do najgorszych w historii obcego świata. Lecz z całą pewnością nie do najgorszych w życiu Liz Parker.
Najgorszy nadszedł niecały tydzień później. Upłynął ledwie tydzień od kiedy Tess zostawiła planetę. Tydzień spędzony na desperackich próbach Maxa, by odzyskać dziecko, tydzień podczas którego jedyną myślą zostawioną w umyśle młodego króla Antaru było znalezienie innej powrotnej drogi do domu.
Nie najlepsza sytuacja, jeśli chodziło o nią. Lecz, kogo mogła winić, jeśli nie samą siebie? To ona w końcu popchnęła Maxa w chętne, czekające ramiona Tess. Ona uwierzyła Maxowi z przyszłości, że blond hybryda jest kluczem do przetrwania ich świata i ich samych. Dobrze, była. Nie dokładnie w tym sposobie, jak przedstawiał, lecz jednak. Jej odejście i tak spowodowało katastrofę. Część Królewskiej Czwórki, sama królowa, zdradziła i oszukała ich wszystkich, nie tylko powodując powrót granilithu na Antar, ale i przynosząc ze sobą nienarodzone niewinne dziecko, dziedzica Zana. Ktoś kto mógłby zostać wychowany przez Khivara, jego charakter mógłby zostać zupełnie ukształtowany według potrzeb aktualnie zasiadającego na tronie obcej planety. Wręcz usankcjonować jego rządy! Nie przylatując z pozostałymi jednocześnie przedstawiała ich wiernym lojalistom jako zdrajców...
Liz była zmęczona politycznym, obcym bagnem. Chciała zapomnieć chociaż na minutkę, jak bolała ją głowa, kiedy usiłowała ogarnąć ogrom piętrzących się problemów. Chciała zapomnieć, nie pragnęła by jej ostatnią myślą przed snem było zamartwianie się o stan Maxa, by wyrzuty sumienia pozwoliły mu chociaż na kilka chwil zapaść w błogosławiony sen, by następnego dnia miał wystarczająco sił. Chciała zapomnieć, że każdy dookoła, włącznie z rodzicami Alexa, wierzył w jego samobójstwo. Chciała zapomnieć, że szeryf stracił pracę. Chciała zapomnieć dziwne dźwięczenie w umyśle, kiedy wysłała swój hologram do Nowego Jorku. Chciała zapomnieć co to znaczy kłamać wszystkim, uciekać przed FBI i drżeć ze strachu przed pokrojeniem na kawałki w laboratorium.
Ale najbardziej na świecie, Liz chciała przestać kłamać. Być z kimś, kto nie miał żony z innego świata, kto nie miałby nikogo innego w jego sercu i kto nie walczyłby z pragnieniem innej kobiety. Kto kochałby ją dla niej samej, nie dla jej przydatności lub jej czynów, chciała kogoś, czyjemu słowu mogłaby ufać bezgranicznie, nie zastanawiając się, czy pewnego dnia znów nie roztrzaska na miliony drobin obietnic miłości.
Chciała tego wszystkiego, czym wzgardziła mówiąc o swojej miłości Maxowi z przyszłości. Ironiczne, nieprawdaż?
Powinna była to przewidzieć. Powinna była wiedzieć. Powinna była zorientować się już w chwili, kiedy jej och-tak-super-logiczny-mózg zawiódł w działaniu i przyjął słowa Maxa z przyszłości. Powinna była się zorientować, że jej mózg nie działał, ponieważ ktoś o to zadbał. Tess.
To stało się tydzień po jej odlocie. Maria wciąż bała się zostawać w domu z matką, która szalała z podwójną pamięcią. Kyle nie patrzył w lustro i za każdym razem, kiedy widziała go, był jednakowo zielony na twarzy. Teraz była także i ona. Wiedziała, co to znaczy, ponieważ Tess również paczyła jej umysł.
Wstawiła do jej głowy Maxa z przyszłości.
Och, jak nienawidziła siebie samą za uwierzenie w tę słodko-gorzką iluzję.
Nienawidziła, że ta nastoletnia część jej samej, naiwna dziewczyna z małego miasteczka, uwierzyła w całą tą bajeczkę... chociaż jej serce rozkruszało się na kawałki, to jednak wspomnienie Maxa w jej sercu wciąż było świeże, żyła tym. Tej naiwnej części jej niezmiernie pochlebiało, że Max wybrał ją, nie Tess. Że kiedy mówił o kształtowaniu samemu swojego przeznaczenia, naprawdę miał to na myśli... że to nie były puste słowa. Jej serce ogrzewała ta myśl, wprost zakochała się w tym pomyślę, w iluzji, że jednak byli razem aż do samego końca. Że ich marzenie się spełniło.
I teraz mogła tylko ronić gorzkie łzy. Uwierzyła w te iluzję.
Oboje z Maxem uwierzyli w tę iluzję. Max uwierzył w to, co widział, w ją i Kyle’a w łóżku. Ona sama uwierzyła w Maxa z przyszłości, iż musi go odepchnąć. Jak niewiele warta i słaba okazała się ich miłość? Byli dziećmi, żyjącymi marzeniami, nieprzygotowanymi zupełnie na to, że sama miłość nie wystarczy. Że trzeba poświęceń, siły woli, nieraz daleko idącego kompromisu. I nie ma to nic wspólnego z obcymi, ale z tym, by przyjąć drugiego człowieka jaki jest, by mu ufać. Oni nie ufali sobie wystarczająco, skoro polegli po takim uderzeniu ze strony Tess.
Jak miała teraz stanąć przed Maxem, pamiętając zarazem paczenie umysłu, jak i wiedząc, do czego to wszystko doprowadziło?
Z drugiej strony było coś leżącego u podstaw tego wszystkiego. Nie mogłeś zmusić kogoś do pewnych decyzji. Każdy sam odpowiadał za swoje działania. Tak samo jak ona teraz odpowiadała za uwierzenie w Maxa z przyszłości, tak samo Max odpowiadał za to, że całował się z Tess na balu, na który zaprosił ją. Tak szybko zwrócił się w stronę blond obcej, że to naprawdę zabolało... prawie jak nic innego. Już się nie liczył zrujnowany bal... i tak nie miała najlepszych wspomnień ze szkoły średniej, wiec kolejne dodane do zbioru nie robiło większej różnicy. Jak jakiś głupi zrujnowany bal mógłby liczyć się wobec ucieczki przed FBI albo wobec tragedii rodziców Alexa? Nie mógł.
Tak samo jak ona odpowiadała za to, że uwierzyła Tess, uwierzyła w to doskonałe paczenie umysłu, uwierzyła w 'Maxa z przyszłości', tak była odpowiedzialna za następstwa tego. Tak samo Max był odpowiedzialny za własne błędy, za jego decyzje, które raniły kogoś innego. Oboje byli zupełnie różni od tych dwóch dzieciaków, jakimi byli w chwili strzelaniny w Roswell.
Ale to jednocześnie nie znaczyło, że nie chciała znów mieć tak prostego życia. Chciała czuć, bez oglądania się przez ramię, czy nie ściga jej obcy zabójca lub FBI, chciała mieć pewność, iż obudzi się następnego ranka we własnym łóżku, że jej rodzice będą spali bezpiecznie w swoim. Nie chciała spędzać wolnego czasu planując zdemaskowanie agenta federalnego albo widząc w każdym nowym człowieku w mieście lub we własnym życiu wroga. Chciała się od tego uwolnić. I był tylko jeden sposób, by naprawdę tego dokonać. Bolesny, ale ostatni rok udowodnił ponad miarę, że potrafi podejmować pewne decyzje.
Siedziała więc w samolocie, spoglądając na niknące za oknami niebo Nowego Meksyku. Tydzień po odlocie Tess, samolot niósł ją w stronę pięknych plaż Florydy. W pojedynczej walizce było wszystko, co chciała zabrać ze sobą. Koniec z naiwną dziewczyną, wierzącą na słowo swojemu chłopcu, zbierającą maskotki i wypisującą inicjały w sercach na marginesie zeszytu od matematyki czy chemii. Być może nie chciała stać się na powrót naiwną dziewczyną, widzącą świat w różowych okularach. Ale z całą pewnością chciała normalnie czuć, bez strachu, żyć bez obaw i nocnych koszmarów, iż któryś z jej bliskich zostanie zabrany od niej na zawsze.
Trzy miesiące później
Dzwonek telefonu był tak natarczywy i głośny... miała wrażenie, że wbijał się pod jej czaszkę, zamieszał tam skalpelem i byle jak zaszył z powrotem. Przeklinając w duchu nerwowość wuja, podniosła się z łóżka i wymaszerowała do salonu, chwytając zawzięcie słuchawkę bezprzewodowego telefonu. Przecięła pokój i bez pukania wparowała do męskiej sypialni.
Marshall jak zwykle pochrapywał cicho. Wzniosła oczy do sufitu. Mężczyźni.
Niestety, ten właśnie osobnik owej płci miał pracę w banku. A że wszystko tam musi funkcjonować poprawnie 24 godziny na dobę, siedem razy w tygodniu, musiał koniecznie być w kontakcie z pracą. Jak dla niej – kompletne szaleństwo. Ale jej wuj kochał swoją pracę, utrzymywała go, więc czego żądać więcej?
Może spokojnych nocy, podszeptywał pewien głosik w jej głowie.
Szturchnęła jego nogę. Najpierw lekko. Potem nieco mocniej. Nic nie pomogło. Wzdychając nad naturą męskiej części ludzkiej populacji pociągnęła za kołdrę... i zrzuciła wuja na podłogę. Usiadł z nieprzytomnym i pełnym zdumienia wyrazem twarzy. Podała mu komórkę z anielskim uśmiechem i wymaszerowała z sypialni.
Faceci. Po co zatrudniają się w firmie, która wymaga bezustannej dyspozycyjności, skoro wiedzą, że są kompletnie nieprzytomni poza nią?
Potrząsnęła głową i podreptała do kuchni. I tak teraz już nie zaśnie. Potrzebowała kofeiny i to szybko. Nie zaśnie, ale perspektywa snucia się przez następnych kilkanaście godzin niczym zombie była niespecjalnie kusząca.
Zanim Marshall wydostał się z sypialni, ekspres wykapał prawie pół dzbanka czarnego, mocnego płynu. Uśmiechnęła się do wuja w odpowiedzi na jego przeprosiny o zarwany sen.
"Doliczę do rachunku." zażartowała. Po pierwszym tygodniu, kiedy przyleciała z Florydy, telefony były tak częste, że prawie wyszła ze skóry. Więc wujek nie tylko fundnął, co zmontował dla niej komputer jako małą rekompensatę i by ukrócić jej dąsy. Nowy, szybki i z całkowicie odpowiadającą jej potrzebom infrastrukturą. Marshall nieco się zdziwił, kiedy usłyszał, czego potrzebuje, ale hej, nastolatki miały prawo do kaprysów, nieprawdaż? Nie musiał wiedzieć, że używała tego do zdekodowania obcego pisma. Alex mógł rozkodować książkę, ale nie zostawił żadnej, najmniejszej wskazówki co do tego, co znaczą poszczególne znaczki, jaka jest gramatyka, składnia i mnóstwo innych elementów języka. Podejrzewała, że robił to za niego super-komputer w Las Cruses. Ona takiego nie posiadała, ale też i nie potrzebowała. Ważne było, że odpowiadał jej potrzebom. A ten skonstruowany przez wujka był prawdziwym cackiem.
Kiedy przyjechała tutaj dwa i pół miesiąca temu, nigdy by nie przypuszczała, że zostanie na dłużej. Teraz, nie tylko zapowiadało się tak, ale wręcz ją to cieszyło. Powoli odzyskiwała spokój ducha. Nawet zaczęła snuć pewne nieśmiałe plany na przyszłość, głównie związane z UCLA. Biologia odchodziła w zapomnienie. Właściwie to przeminęła jako nierozłączny symbol Liz-przyjaciółki obcych.
Kochała naukę nadal, lecz nie mogła jej już dać odpowiedzi na większość pytań. Działo się wręcz przeciwnie. Rodziła setki, tysiące nowych. Jej głowa nieraz puchła od natłoku myśli, jak działały obce moce, gandarium, granilith. Dlatego też tłumaczyła język Antarian. Miała zadziwiające przeczucie, że Alex nie przetłumaczył całości, że wciąż brakowało istotnego elementu. Być może to była tylko reakcja na zdradę. Być może próba odkupienia swoich czynów, które popchnęły Maxa w stronę chętnych, czekających ramion Tess. Przecież nie mogła winić tylko Maxa. Oboje nie byli już dziećmi. Oboje popełnili błędy, wiele błędów. Niektóre z nich paliły jak otwarta rana.
Wujek Marshall wyszedł, w pośpiechu dopijając kawę. Po cichu zazdrościła mu tej pracy. Nie nocnych telefonów, ale tego, że pracował nad tym, co kochał najbardziej i w dodatku to go utrzymywało. Miał szczęście pod tym względem. Zwłaszcza, iż jego pocieszna nieśmiałość nieraz wywoływała uśmiech na jej twarzy. Marshall Flinkman był geniuszem techniki, ale w stosunkach międzyludzkich był rozbrajający niczym dziecko.
Westchnęła. Najwyraźniej cecha rodzinna.
O trzeciej nad ranem poczuła się już na tyle rześko, że ze spokojnym sumieniem usiadła w fotelu z laptopem na kolanach i talerzem kanapek w ręku. Praca umysłowa, tudzież obce zdolności, domagały się paliwa.
Właśnie dlatego wyjechała z Florydy, ale nie wróciła do Roswell. To był czas najwyższy by jej zdolności się ujawniły. I rzeczywiście. Pierwszym objawem było uwolnienie się od sztucznych pamięci włożonych do jej pamięci przez Tess. Potem zaczęły dziać się dziwne rzeczy, zupełnie jakby jej umysł zrzucił jakieś jarzmo. Może nawet tak było. Nie sądziła, by Antarianom zależało tak bardzo na powrocie Królewskiej Czwórki, gdyby mieli tylko takie zdolności jak widziała wcześniej. Dla człowieka wydawały się fenomenalne. Lecz patrząc na nie z punktu widzenia Obcych, zwłaszcza w Copper Summit, były mizerne. Tak czuła i postanowiła zawierzyć temu. Niestety, nadopiekuńcza ciocia, wypadek z patelnią i spalenie domowego komputera, nie szły w parze z jej ukazującymi się zdolnościami. Co dopiero jakiekolwiek eksperymenty naukowe... więc wujek Marshall i ciepły klimat Los Angeles wydawali się całkiem niezłym wyjściem. Nawet jeśli miały ją budzić nocne telefony...
Niezmiernie szybko odkryła swoją główną zdolność – elektryczność. Ale błyski ukazujące się na skórze były niczym wobec tego, co się stało dwa miesiące temu... Przez przypadek bowiem dotknęła dysku włączonego komputera. I już nic nie było takie same.
Leczyła ból głowy cztery dni. I nawet dłużej po późniejszych eksperymentach. Ale było warto. Jej zdolności rozwijały się. Odkrywszy, im bardziej i częściej ćwiczyła swoją główną zdolność, tym mniej było dziwnych wypadków wokół niej. Mogła bez przeszkód śmiać się lub złościć, być w kiepskim humorze, albo w coś uderzyć bez myślenia. Wcześniejsze hamowanie emocji nie wychodziło jej za dobrze.
Pochłonęła śniadanie w kilka minut, przeglądając przy okazji najnowsze pozycje opublikowane w internecie. Ściągnęła kilka poprawek i wyświetliła kod. Obca pamięć kumulowała wszystko z zadziwiającą nawet ją prędkością. Jeszcze cztery miesiące temu miała problemy z nauczeniem się na klasówkę z ulubionej biologii. Teraz nie tylko pamiętała absolutnie wszystko, na czym spoczął jej wzrok, ale jej umysł się tego uczył. Rozwijał się. To było trochę i przerażające, i frustrujące. Jej umysł ciągle potrzebował informacji do przeanalizowania. Owszem, cieszyła się, że nie ma już tych bloków, wstawionych w jej głowie przez Tess. Tylko jak każda sytuacja i ta miała swoje wady. Zdarzało się, że po kilku dniach lenistwa wręcz fizycznie odczuwała pragnienie materiału do uczenia się. Podejrzewała, że to było coś w rodzaju uzależnienia, dziwnego nałogu, jak 'bycie na głodzie'. Oczywiście jej sytuacja nie była tragiczna, jak uzależnionych. Ale wystarczało, by w jej sercu zagościł niepokój. Czy już zawsze tak będzie?
Czasami obce zdolności nie były wystarczające. Nawet z nimi nie mogła uniknąć tak prozaicznej czynności jaką było wypełnianie obowiązku szkolnego. Jej nowa szkoła znajdowała się prawie godzinę drogi z domu wuja. Nie było to ot sobie przeciętne liceum, do jakiego chodziły nastolatki z sąsiedztwa. Z jakiegoś dziwacznego powodu wujek uparł się, by wysłać ją do ekskluzywnej, prywatnej placówki. Wiedziała, że dla członków rodzin pracowników banku były zniżki, albo też bank zwracał wujowi część kosztów, nie wiedziała dokładnie jak to działało. Marshall sądził, że skoro jego nie ma przez większość czasu w domu, ktoś musi na nią w tym czasie uważać. Szkoła z mnóstwem pozalekcyjnych zajęć i internatem wydawała się do tego idealna. Szczególnie, iż czasami wujka wysyłano gdzieś na drugi koniec świata i nie wiadomo było, kiedy wróci.
Cena sukcesu, jak sądziła.
Nie, żeby nie lubiła szkoły. Lubiła. Jej nowe liceum było o niebo lepsze od poprzedniego. Doskwierał jej tylko brak towarzystwa, a nowoodkrywane obce zdolności nie zachęcały jej w tym zbytnio. Nie chodziło o ich manifestację, nauczyła się ją ukryć. Ale świadomość swoich zdolności trzymała ją z boku. Nie czuła, że była wciąż człowiekiem, ale wciąż pragnęła akceptacji od innych, zwierzyć się komuś z kłopotów lub podzielić sukcesem. To była beznadzieja.
Inni uczniowie w szkole również nie byli nadmiernie przyjaźni. Wszyscy się tam znali, pochodzili z tego samego środowiska bogatych/sławnych rodziców. Większość naprawdę nie była takimi snobami na jakich pozowali. To była maska, czasem bardzo łatwa do przejrzenia. Ale oni spędzali nadmiar wolnego i braki uwagi rodziców albo szkole, albo wydając nadmiar gotówki czy ciesząc się po prostu dostępnymi dla nich rozrywkami. Trudno było znaleźć na takim tle wspólny język czy tematy do rozmów.
Ale od każdej reguły są wyjątki.
Nie pamiętała, kto odezwał się pierwszy. Alana czy ona sama, co było trochę śmieszne zważywszy jej superdoskonałą, nadludzką pamięć. Paradoksalnie problemem Alany było pochodzenie, nader ekskluzywne nawet jak na ich szkołę. Pochodziła z Romanowów. I nie chodziło nawet o nazwisko, ale o stopień skoligacenia w tej rodzinie. Alana czuła się równie wyobcowana co ona sama, mimo, że przecież urodziła się w Stanach, a Rosję znała jedynie z lekcji historii i historii własnej rodziny. Jak ona Antar...
Właśnie z Alaną była umówiona na popołudniowe zakupy. Miały kupić sukienki na zbliżający się bal w szkole. Oczywiście jej samej raczej nie było stać na wydanie na przykład kilkunastu tysięcy dolarów, ale miała kartę kredytową wujka, wciąż nie wydane kieszonkowe z trzech miesięcy, duuuży limit i chęci na coś wystrzałowego. Jej poprzedni bal był katastrofą na wszystkich frontach. Wiec pragnęła z całych sił, by ten się udał. A nie było to możliwe jeśli miałaby czuć się jak Kopciuszek.
Z drugiej strony, to Kopciuszek wyszła za księcia. Tylko, że Liz nauczyła się boleśnie nie wierzyć w bajki.
~ * ~
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 28 guests