Wake me up when SeptemberEnds /OstatniCzłowiek/ToFindMichael
Posted: Sun Oct 16, 2005 5:24 pm
Kiedy szukałam dyskietek z Klątwą , znalazłam też parę starszych , krótkich opowiadań, które niegdyś wylądowały w szufladzie. Pomyślałam sobie : a czemu mam ich teraz nie wrzucić ?
Wake me up when September Ends
Liz
Wydarzyło się to późną jesienią zaraz po tym, kiedy Tess opuściła Ziemię wraz z nienarodzonym jeszcze Zanem. Dokładnie pamiętam tamte dawne , chłodne dni , w których powietrze było nasycone tą szczególną wonią mokrych liści i wilgocią porannej mżawki.
Siedziałam przed szkołą i czekałam na Maxa-byliśmy umówieni na lunch po czwartej lekcji. Mimo woli czułam się bardzo podenerwowana zdając sobie sprawę z tego, że będzie to de facto nasza pierwsza poważna rozmowa od dnia pożegnania, w którym oboje byliśmy przekonani , że nie zobaczymy się już nigdy więcej.
To dlatego zapewne serce zabiło mi szybciej, kiedy na szkolnym dziedzińcu, od strony hali sportowej-pokazał się Max. Obserwowałam go. Jego chód-trochę niepewny i nieśmiały, ciemne , duże oczy ostrożnie rozglądające się dookoła. Coś mnie w tym widoku uderzyło. Chyba mianowicie to, że znów był bardziej kosmitą niż sobą.
- Hej- przywitał mnie kiedy był już w odległości dwóch kroków od ławki- Długo czekasz ?
- Nie- przesunęłam się o skrawek, dając mu miejsce- Jenkins wypuściła nas pięć minut wcześniej.
Max nie patrzył na mnie, za to wbijał wzrok w swoje tenisówki.
- Dobra- odetchnął nagle- Gdzie pójdziemy ?
- Do ciebie ?- rzuciłam szybko propozycję
Max uniósł głowę. Gwałtownie. Chyba zaskoczyła go moja śmiała sugestia.
- Chyba , że nie możemy…-uzupełniłam.
- Nie, to nie jest problem…-pokręcił głową- Tylko myślałem, że wolisz gdzieś indziej.
- Nie wiem. Obojętne Max- wzruszyłam ramionami.
Chwilę potem byliśmy już w zatłoczonym autobusie, który zipał i sapał na każdym zakręcie . Dotarliśmy do domu Evansów po upływie pół godziny i to był chyba rekord na tym dystansie, w Roswell rzecz jasna.
W mieszkaniu prócz nas była jeszcze tylko Isabel, która teraz-wierząc słowom Maxa non- stop wisiała na telefonie za sprawą tajemniczego wielbiciela, którego poznała w wakacje. Trochę mi się dziwnie zrobiło z tego powodu. Alex umarł zaledwie cztery miesiące temu, a ona …jakby zapomniała już o tym wszystkim. Oczywiście wiem, że wieczna żałoba i strój czarnej wdowy raczej mocno nie pasował do Isabel , ale…Zresztą, kto mógł wiedzieć co ona myślała ?
- Napijesz się soku , kawy ?- spytał Max rzucając plecak na krzesło w kuchni.
Wdrapałam się na stołek barowy.
- Może sok. Poproszę – odpowiedziałam, a Max wciąż nie spuszczał ze mnie wyczekującego wzroku- O co chodzi ? –dodałam.
- Pójdz do mojego pokoju. Zaraz tam przyjdę –polecił.
Był przy mnie bardzo spięty. Czułam przez skórę , że lada moment zaskoczy mnie jakąś straszną wiadomością. Kiedy przebywasz w otoczeniu kosmitów przez tyle czasu, chyba takie przeczucia stają się już odruchem.
Pokój Maxa jak zwykle świecił czystością . Płyty i książki poskładane były w równe kolumny na oddzielnych szafkach , dywan pachniał cytrynowym proszkiem , a firanki były świeżo powieszone. Lubiłam to w Maxie. To uporządkowanie i spokój harmonii. Myślę, że ludzie dobierają się trochę po takich właśnie cechach. Ja kochałam porządek i niepodważalne, stałe prawa (z tym obecnie było najgorzej) co dawało się poznać w szkolnym laboratorium i podczas lekcji biologii. Max był taki sam, ale z innego powodu. U mnie wypływało to z pasji, z zainteresowań, u niego- z obaw. Jakikolwiek chaos zagrażał mu, niepewność pochodzenia i mnóstwo pytań bez odpowiedzi-oto esencja jego życia. Dlatego właśnie tylko porządek i stałe prawdy mogły zapewnić mu bezpieczeństwo, psychiczny komfort.
Usiadłam na niebieskim, pluszowym pufie i pozwoliłam sobie obejrzeć plik zdjęć, który wolno spoczywał na biurku. To były zdjęcia z dzieciństwa Isabel i Maxa. Jak bawią się na plaży, na placu zabaw, jak są z rodzicami na wycieczce w górach. Na tym ostatnim zdjęciu Max wyszedł rozczulająco . Mały szkrab z ogromnym, turystycznym plecakiem na plecach śmieje się do obiektywu. A ciężar , który nosi zdaje się za moment ściągnąć go w dół, w górską przepaść.
- To była nasza najlepsza wycieczka- podskoczyłam na dzwięk jego głosu- Ostatnia, z najlepszych.
Postawił przede mną szklankę wypełnioną pomarańczowym płynem.
- Czemu ostatnia z najlepszych ?
- Bo dzień po niej dowiedziałem się , że jestem inny i nic już nie było takie samo.
Usiadł i spuścił dłonie w rezygnacji. Jego twarz lekko spuszczona w dół i zamyślone czoło zdawały się wyrażać wszystko czym w tej chwili był.
- Wiesz, dopiero teraz widzę, jak mało jeszcze o sobie wiemy…-powiedziałam.
Ta refleksja wyrwała się ze mnie tak jak ptak podrywa się do lotu po latach siedzenia w klatce. I była to prawda. Nasza wspólna historia zaczęła się we wrześniu, kiedy Max uleczył moją śmiertelną ranę. Uleczył moją ranę, by kilkanaście miesięcy później zadać wiele innych. I wcale nie przeszedł mi ten żal za noc jaką spędził z Tess, ale teraz naszło mnie, że chyba nie miałam prawa go oceniać w ten sposób . Wmawiałam sobie, że tak dobrze się znamy, że jesteśmy zgraną paczką. A przecież my dopiero się poznawaliśmy. Zaobserwowałam to na pogrzebie Alexa. To był początek , nie koniec.
- Liz…-miał cichy , nikły głos- Chcę żebyś wiedziała, że cokolwiek złego między nami było…że to co zrobiłem z Tess…to nie miało dla mnie znaczenia, rozumiesz ? To był jedynie sposób żeby się…żeby nie zwariować.
Podciągnęłam jedno kolano na siedzenie i ułożyłam na nim głowę. Przez moment milczałam.
- Wiem Max…wiem, że nie kochałeś Tess. Ale musisz dać mi…nam, trochę czasu. Potrzebuję go , potrzebuję odrobiny normalności. Wyciszenia…to nie oznacza, że przestaniemy się spotykać…musimy tylko zwolnić.
- Krok do tyłu ?
Przypomniałam sobie tamten wieczór na balkonie, kiedy Max mi to zaproponował. Przystopowanie. Być może zle to wtedy wyważyliśmy ? Może ja to zle zrobiłam.
- Hmmm…raczej chwilowy odpoczynek w miejscu – uśmiechnęłam się.
- Masz rację. To będzie lepsze – zgodził się, ale miałam wrażenie, że jego wewnętrzne przekonanie było inne.
Gadaliśmy jeszcze trochę o tym i o owym, potem obejrzeliśmy jakiś film w towarzystwie Isabel i jej wesołych komentarzy , co było kolejną nowością. O dziesiątej Max odprowadził mnie pod dom.
- Dziękuję za ten czas, Liz- powiedział przy progu.
- Ja też cieszę się, że pewne rzeczy zostały powiedziane. Atmosfera została oczyszczona, prawda ?
Kiwał się na palcach, a potem pocałował mnie w policzek. Gdy odwrócił się by odejść przypomniało mi się , że jednak powinnam go jeszcze zatrzymać.
- Max !- zawołałam nieco głośniej- Poczekaj.
Obrócił się natychmiastowo.
- Nie chcesz dokładnie wiedzieć co to było …wtedy z Kylem ?
-Wystarczy mi to, co powiedziałaś. Że udawaliście. Maskarada- patrzył na mnie znów jak kiedyś, jak w naszym pierwszym dniu września, nieprzeniknionym , łagodnym bursztynem.
- Tak- powiedziałam z determinacją- Maskarada.
Posłał mi słaby uśmiech i zniknął za słabym światłem latarni.
***
Rano obudził mnie potworny hałas dobiegający gdzieś ze dworu, ale mój na wpół drzemiący jeszcze umysł nie był w stanie dokładnie go zlokalizować. Wtuliłam głowę głębiej w poduszkę, ale to nic nie dało- łomot stawał się coraz głośniejszy. Podniosłam się żywiołowo na łóżku i zahaczając o kołdrę, która zjechała na podłogę –wstałam. Wtedy zorientowałam się , ze odgłosy dochodziły zza okna . Zanim jednak okręciłam się szlafrokiem i zdołałam podejść do epicentrum harmideru, usłyszałam trzask uchylanej okiennicy. Chwyciłam odruchowo pierwszą lepszą rzecz jaką miałam pod ręką – w tym przypadku była to parasolka- i zamachnęłam się na młodego mężczyznę, który leżał na dywanie.
- Liz, nie !-usłyszałam błagalny krzyk i udało mi się wyhamować tuż przed czubkiem głowy intruza.
A intruzem, opatulonym od stóp do głów w ciepłe ciuchy , był nie kto inny jak Michael Guerin. Czy na dworze naprawdę było tak zimno ?
- Mogłam się tego spodziewać – wypuściłam powietrze z płuc z uczuciem ulgi i złości zarazem- Tylko ty masz zwyczaj nachodzenia ludzi o takich porach, i to wchodząc przez okna.
- Okey, nie przyszedłem tu wysłuchiwać wykładów na temat wychowania. Mam już jednego Maxa w ekipie, jasne ?
Jego brązowe , buntownicze oczy świdrowały moją twarz. Bezpardonowo rozsiadł się na krześle .
- Dobra, Liz…Mamy kłopot- zaczął niewinnie- I zdaje się, że musimy zebrać się dziś na wiecu.
- Wiecu ? – brwi podjechały mi do góry. Nie cierpię się marszczyć. Przez to ciągłe obcowanie z kosmitami i w kręgu ich tajemnic będę za niedługo potrzebować liftingu.
- No wiesz…Max zarządził naradę wojenną. Po szkole, na dziedzińcu.
Jak zwykle kiedy coś złego się działo. Miałam jak najgorsze przeczucia, zresztą świętą prawdą jest, że lepiej mieć złe niż mieć dobre i potem się rozczarować.
- Sytuacja kryzysowa – najwyraźniej poziom werbalnego rozwoju Michaela Guerina pozostawał dziś na poziomie haseł z aluzją w tle. Najgorsza z możliwych cech kosmitów.
- To znaczy ?- przysiadłam na brzegu łóżka.
- Isabel uciekła ze swoim tajemniczym kochasiem i za jakieś 24 godziny zostanie jego żoną- wyrecytował.
Popatrzyłam na niego jak na wariata. Isabel uciekła i zostawiła swoich ukochanych rodziców, brata bliźniaka , z którym była nierozerwalnie związana ? Uciekła na motorze z jedną walizką , w której nie mogło zmieścić się nawet 2 % z jej ubrań i kosmetyków ? Ideał-Isabel , w Święta przeistaczający się w tzw. świąteczną faszystkę zostawiła obowiązki żeby naprędce wziąć potajemny ślub bez przygotowania i błogosławieństwa swojej rodziny ? Nie chciało mi się w to wszystko wierzyć.
- Od kiedy to wiadomo ?- spytałam , wciąż oszołomiona.
- Maxwell obudził mnie w środku nocy, żeby przeczytać mi przez telefon list, który zostawiła łaskawie na jego biurku – Michael był po prostu wściekły- Czy wiesz do cholery co to dla nas znaczy ?!
- Co zamierzamy ?
- Pytasz o plan ? – podniósł się znienacka- Plan zostanie ustalony na naradzie. I jeśli jego autorem będzie Max, to możemy być pewni, że będzie genialny- dokończył kąśliwie , po czym wyszedł tak jak wszedł. Mogłam usłyszeć jedynie głośne stęknięcie, kiedy ciężko wylądował na ziemi.
***
Po popołudniowych zajęciach wszyscy stawiliśmy się przed szkołą tak jak to było umówione. Max przyszedł pierwszy. Kiedy go zobaczyłam stał tam sam i wiedziałam, że jest załamany.
- Max, to naprawdę straszne- powiedziałam zbliżając się.
Wycelował we mnie spojrzenie, które aż paliło ogromnym zawodem i stratą.
- Naprawdę nie mam pojęcia, co mogłabym…
- Wiesz co jest najgorsze ?- przerwał mi – To, że tamtego dnia, kiedy mieliśmy odlecieć z Tess…ona powiedziała, że jest moim domem.
Te słowa sprowokowały we mnie pewne wspomnienia. Wspomnienia tamtego dnia, kiedy wraz z Isabel i Maxem wyruszyliśmy drogą 285 na Południe, by przybyć z odsieczą Marii, a po części także sprawcy całego zamieszania-Michaelowi. I tamta chwila na stacji , w której Isabel tak bardzo zaborcza w swojej miłości do Maxa, usiłowała mnie od niego odseparować zanim zdołałam się do niego zbliżyć. Analizując to, rozumiałam, że w gruncie rzeczy ta ucieczka- pasowała do Isabel jak ulał. Czyż nie przywłaszczała sobie wszystkiego co choćby na moment, nieznacznie otarło się o jej życie ? Max, Michael, Alex, uczucie bólu, a nawet misja odnalezienia syna Maxa- to było tak naprawdę bardziej jej niż czyjekolwiek. Max –na parę tygodni przed zeszłoroczną katastrofą zachowywał się owszem, podobnie. Był egoistyczny i nieznośny, ale on się pogubił. A ona ? Może teraz, kiedy odszedł Alex, kiedy utraciła jednego ze swoich widzów, swoich zdobyczy , kiedy zrozumiała, że Roswell już na zawsze będzie dla niej jedynie małym gronem znajomych , od których nawet nie oczekiwała oklasków- postanowiła postawić wszystko na jedną kartę ? Co ją obchodził ból Maxa i zszargane nerwy rodziców ? Oni mieli jakiś cel, najbardziej błahy, ale jednak. Ona nie. To go sobie znalazła. Z jednej strony miała prawo, a z drugiej…z drugiej była ta inna strona życia. Obcość. Tak jak u Maxa obcość ujawniła się i wyzwoliła w apogeum kryzysu, tak stało się też u Isabel. Pojęłam, że oni wciąż walczą ze sobą i swoją obcą osobowością. Z innością. Czasami obserwowałam przecież te chłodne, stalowe błyski , które prześlizgały się niepostrzeżenie w ich oczach. I już tylko myślałam nad tym, kiedy obcość ujawni się u Michaela ?
***
Na naszym powszechnym zgromadzeniu niczego nie uchwalono. Max i Michael jak zwykle wytykali sobie błędy i niedociągnięcia, Kyle patrzył na całość wilkiem, Maria mruczała coś od czasu do czasu, a ja …w ogóle nie miałam inicjatywy.
Wracałam więc z ciężkim sercem do domu i zastanawiałam się : czy ja naprawdę dziś chciałabym tego września ? Być może dopadła mnie tylko jesienna depresja, ale być może wnioski i pytania , którymi obarczałam swoje serce były całkowicie uzasadnione. Kochałam Maxa, tylko że tamten Max gdzieś zniknął. Nie całkowicie oczywiście, chodziło mi oto , że zmieniał się wciąż dopasowując swoje życie do innych, podczas kiedy ja wiedziałam, że mogłabym być z nim szczęśliwa dopiero wówczas, gdyby znalazł równowagę między swoją przeszłością a teraźniejszością. Nie miałam zamiaru oczekiwać od niego całkowitego porzucenia antarskich korzeni, ale nie umiałam zaakceptować w nim kosmicznego króla nastolatków. Max musiał odnaleźć spokój i drogę, i mylnie wmówił sobie, ze tą drogą jestem tylko ja. To właśnie nas niszczyło. My i reszta świata. My dla świata. A czemu nie świat dla nas ? Byłam młoda i chciałam żyć. Po prostu żyć.
Zaczęłam wdrapywać się na drabinkę; o tej porze nie chciałam niepokoić już rodziców i robić rumoru w środku. Na balkonie zostało trochę moich szpargałów, jakichś książek , więc zaczęłam je zbierać …naraz odskoczyłam, widząc postać czającą się w kącie. Wydałam z siebie cichy okrzyk.
- Przepraszam, to tylko ja Liz- usłyszałam głos Maxa.
- Max…co ty tu robisz ? Nie powinieneś odwozić teraz Michaela do domu ? I w ogóle, jakim cudem jesteś tu przede mną ?-zbombardowałam go pytaniami.
- Kosmiczna sztuczka- uśmiechnął się- Wybacz…-wyłonił się z półmroku , w ręku trzymał mój dziennik- Byłem ciekaw, czy napisałaś nowe rozdziały…Ja…-widziałam jego zakłopotanie- Nie chciałem czytać go bez pytania…
Był jakiś dziwny, wyczuwałam w nim lęk i smutek.
- Max, co się zmieniło ? – łagodnie wzięłam go za rękę.
- Podjąłem decyzję- odrzekł zdławionym głosem.
- Jaką decyzję ?
- Pojadę sam. Sam odszukam Isabel.
Przymknęłam oczy. A więc znowu to robił. Podejmował się nowej krucjaty , poukładał sobie wszystko zanim tu przyszedł. Chciał ratować syna, ratować Isabel, ratować Świat…Mnie także uratował i nagle pojęłam, że ta misja zakończyła się w tamtym dniu. W krwawym dniu września.
- Ale ja wrócę Liz, kiedyś na pewno wrócę, ja…zrozum. Ona jest taka jak ja…ona…
- Jest jak Tess – rzuciłam z wyrzutem- Musiałem spróbować.
- Liz…- nienawidziłam , kiedy mówił do mnie takim pięknym głosem. Nienawidziłam, bo wszystko się we mnie wtedy rozbijało- Kocham cię, tylko ciebie zawsze kochałem.
- Ale tylko mnie zostawiasz aż dwa razy. Kim ty jesteś Max ?
Kochałam Maxa. Ale mieściły się w nim dwie osoby, dwie świadomości, z których każda była jednakowo silna. To było z kolei za dużo jak na moją ludzką słabość. Jeśli kiedyś myślałam, że zdołam to pokonać, to w tej chwili czar prysł niczym bańka mydlana.
Patrzył na mnie i trzymał moją rękę jeszcze przez chwilę, a potem zaczął odchodzić.
Spojrzałam w górę. Niebo było niezwykle czyste, jakby wyszyte gwiazdami. Lekki wiatr poruszał koronami pobliskich drzew, a jego szum, zabrzmiał w mojej głowie niczym gwizd z nutą tragizmu. Oparłam się o ścianę. Skierowałam wzrok na dół, przed siebie. Tam majaczyły w oddali nikłe światła na ruchliwej dwupasmówce, i słabe kontury potężnego budynku lokalnego oddziału City Banku.
Czułam , że dla mnie- czas zastygł na wieki w jednej postaci, której wcześniej nie znałam , jak ciało, które odlewa się i twardnieje w lawie. Czułam magię i rozpacz, zadumę i chęć wypowiedzenia wielu słów naraz. Czułam tę walkę ze sobą, ze swoim wewnętrznym ''ja '', czułam wibrację uczuć. Czułam, że to jest wielka chwila. Nie wiedziałam dlaczego, ale to było we mnie. Coś jakby dopiero dziś do mnie dotarło, coś jak myśl. Myśl, że ja, Max, Michael- cała nasza paczka, dorośliśmy. Że nie jesteśmy już nastolatkami bawiącymi się w ratowanie świata. Bo teraz tak było. Przedtem to była zabawa, w porównaniu do walki , którą rozpoczęliśmy po odlocie Tess. Dorośliśmy. Lecz nie uważałam, że stało się to tak zupełnie znienacka. Wiedziałam, że-dla mnie- zaczęło się to z chwilą kiedy Max uratował moje życie. Wrzesień. Sprawca cudów i klęsk. Już wtedy miałam większe dylematy niż moje rówieśniczki z równoległych klas - gdy one zastanawiały się jak pomalować paznokcie, ja zastanawiałam się jak ocalić przed śmiercią kogoś, kogo kochałam. Widziałam rzeczy, które zupełnie zburzyły porządek w moim uporządkowanym życiu. Teraz już nic nie było dla mnie zaskakujące, czy nierealne. Słowo ''wierzyć'' nabrało innego wymiaru. Świat zmienił swoją postać…Czy tego chciałam ?
Max powoli znika. Ciało w dół, po kolejnych szczeblach, zsuwa się do dołu. Mogłabym za nim zwołać. Tylko jeszcze nie teraz. Jeszcze nie czas. Niech mnie obudzi, kiedy wrzesień się skończy.
Zamknął oczy jakby się ze mną żegnał. A przecież to nie była prawda.
Koniec.
i za jednym razem drugie....
Ostatni człowiek
„ (…) a czerwień mojej krwi to chyba jakiś żart, i zapominać chcę tak często jak się da, że nie ma we mnie nic, i nic nie jestem wart…”
Myslovitz
Uśmiechnął się promiennie, nie spuszczając z niej oczu. Delikatnie uścisnął jej dłoń.
- Lizy Evans, czy dowiem się wreszcie o co chodzi ?- przemówił łagodnie.
Dziewczyna założyła za ucho jeden z niesfornych, ciemnych kosmyków włosów. Spojrzała na rozciągający się za szybą, nowojorski bulwar.
- A ja kiedy za ciebie wychodziłam byłam pewna, że jesteś cierpliwym człowiekiem…- zaśmiała się.
Max odchylił się na krześle i zrobił „groźną” minę.
- Pamiętaj, że wyciągnęłaś mnie z biura, w którym mam mnóstwo pracy i jeśli nie wrócę na czas to możemy zapomnieć o Nowym Jorku na resztę życia.
Liz ponownie roześmiała się , oblizując łyżeczkę od kawy. Ale kiedy odłożyła ją na nienagannie błyszczący, kryształowy talerzyk , wszystko uległo zmianie. W tej jednej sekundzie, w której łyżka przebyła drogę od ust do talerza, twarz Liz spoważniała , zarazem jeszcze bardziej jaśniejąc.
- Maksie Evansie…- zaczęła.- Za dokładnie osiem miesięcy i trzy i pół tygodnia zostaniesz ojcem.
Ledwo zdołała to powiedzieć, a Max zerwał się od stolika i wziął ją na ręce - ku zaskoczeniu i powszechnemu rozbawieniu wszystkich obecnych w restauracji.
Dwa tygodnie później.
- Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz Liz !- Maria upadła na zieloną kanapę z głośnym westchnieniem.
Liz pokręciła głową, wypuszczając powietrze z przesadnie głośnym gwizdem.
- Przecież to jedynie piętnaście kilometrów od Nowego Jorku. Będziemy spotykać się jak dawniej…
- Nie jestem pewna. Dziecko to obowiązki i w końcu w ogóle o mnie zapomnisz, zobaczysz.
Niebieska poduszka z ogromną siłą wylądowała na głowie Marii.
- Jak możesz tak mówić ! – oburzyła się Liz.- Powinnam się obrazić. Jesteśmy przyjaciółkami na całe życie i nic tego nie zmieni, rozumiesz ? – Liz usiadła obok.
- Wiem, przepraszam…Ale nie sądziłam, że po tym co przeszłyśmy…
- Maria !
- No przecież tu też możecie mieszkać z dzieckiem ! – Maria oparła głowę na ramieniu Liz.
- Maria, zrozum – Parker pogładziła blond włosy.- Max już kupił ten dom. Tam będziemy mieć więcej miejsca , a poza tym ja zawsze marzyłam o domku blisko oceanu. Budzić się rano i słyszeć szum wody…
Maria Guerin uśmiechnęła się smutno.
- Liz pragnę byś była szczęśliwa, ale jeśli tam was znajdą ?
Liz poczuła ucisk w żołądku.
- Mówisz o FBI ?
- Liz…- Maria wstała , podpierając się pod boki- Wiesz, że nie chcę psuć ci humoru, nie mówię o tym celowo żeby cię tu zatrzymać, choć jako twoja dozgonna przyjaciółka z przyjemnością bym to uczyniła, ale…pomyśl ! Ukryliśmy się w Nowym Jorku rok temu i do tej pory żyjemy w spokoju. Jeśli ty i Max tak nagle, przeniesiecie się na to pustkowie sami, czy to będzie bezpieczne ? Czy to nie będzie podejrzane ?
Liz spuściła oczy. Jej wielkie, czarne źrenice napełniły się bólem. Maria dobrze znała ten wyraz twarzy. Pojawiał się zawsze, kiedy Liz przypominała sobie lato i ucieczkę z ukochanego Roswell, sprzed dwóch lat.
- Maria…jeśli teraz nie przestanę się tym przejmować, jeśli choć raz nie powiem sobie że mogę żyć normalnie, to przekleństwo zniszczy mi życie. – wyszeptał słaby głosik.
- A czy tu , w Nowym Jorku nie żyjesz normalnie ? Czy musisz uciekać do jakiejś pustelni nad przystanią ?
- Nie ! – Liz obrzuciła Marię gwałtownym spojrzeniem- Nie muszę ! Ale chcę …chcę Maria, rozumiesz ?- położyła delikatną dłoń na brzuchu- Chcę żeby moje dziecko, kiedyś , gdy dorośnie nie pytało czemu nie wolno mu wyjechać z tego dusznego, wielkiego miasta , chcę by nie musiało nigdy cierpieć katuszy z powodu świadomości, że jest ścigane niczym zwierzyna, a śmierć jest nieodłączną częścią każdego oddechu ! Chcę dać mu prawdziwą wolność jaka należy się każdemu człowiekowi !
Urwała, a na jej twarzy odmalowała się dzika pasja, niezwykła energia, wola życia, wręcz fanatyzm, odbijający się w świecących z podniecenia oczach.
- Ależ Liz !- Maria w zdumieniu wyciągnęła ręce do przyjaciółki, a ta schwyciła je silnie i rzekła spokojniej :
- Maria, kochanie…wiem przecież, że i ty tak myślisz ! Wiem, że pragniesz równie mocno jak ja normalności i spokoju ! Wiem, że dusisz się z Michaelem, który nie jest w stanie zaakceptować twoich marzeń i dążenia do szczęścia !
Maria na te słowa nerwowo odwróciła twarz . Palce jej rąk splotły się w rezygnacji, opadając na kolana.
- Liz on mnie kocha , a ja jego !- przemówiła głucho- Przecież nie mogę tak po prostu…
- Maria…nigdy nie twierdziłam, że Michael cię nie kocha, i teraz też tego nie miałam na myśli. Wiesz, że nie można mi odmówić zmysłu obserwacji, a jeśli chodzi o ciebie i Michaela to używam go nieustannie ! On się boi Mario. Boi się żyć pełnią życia, bo strach był w nim pierwszym i jedynym pełnym odczuciem ! Boi się, że jeśli ulegnie miłości do ciebie, która jest tak wielka i gorąca, i spełni twój sen o szczęściu, przebudzenie się z niego będzie bardziej bolesne niż jakikolwiek ból dotychczas. A on, chce się ustrzec od bólu i to jest sedno problemu! Miłość, która zabija miłość, oto co was łączy !
Maria przez cały czas tej przemowy wpatrywała się prosto w Liz. I piekło ją każde jej słowo, choć czuła, że to najszczersza prawda. Michael zawsze kochał ją taką miłością- wielką, tragiczną i tak zapalczywą w swym uporze, że gotów był ją spętać w kajdany niż utracić na zawsze przy akompaniamencie chwili radości. I tym tak bardzo właśnie różnił się od Maxa.
- To co ja ma robić Liz ?- z ust Marii wyrwało się nieuchronne pytanie. – Przyszłam tu pewna, że to ty potrzebujesz rady , że to ty miotasz się między miłością do Maxa, a strachem przed niebezpieczną, życiową zmianą…a tymczasem okazało się jak zwykle, że to ja wpadłam w tę pułapkę !
Liz pochyliła się w stronę zagubionej twarzy i uścisnęła mocno kruchą postać Marii Guerin.
- Przepraszam, że powiedziałam ci te wszystkie straszne i gorzkie rzeczy, ale to we mnie siedziało…- zawahała się- Naprawdę, nie chcę ci dokuczyć- dokończyła.
- Liz wiem o tym ! Ale co ja mam teraz robić ?!
Liz odrzuciła do tyłu pukiel ciemnych włosów.
- Porozmawiaj z nim o tym czego oboje tak naprawdę chcecie. Szczerze, bez słownej bokserki, tak ?
W tym momencie dał słyszeć się szczęk kluczy w zamku i po chwili Max Evans ubrany w długi, czarny płaszcz , ze zmierzwionymi włosami staną przed dziewczynami. Na widok żony twarz mu się rozjaśniła. Podszedł więc do niej, złożył gorący pocałunek na jej wargach i roześmiany zwrócił się do Marii :
- Cóż to, popołudniowe plotki ? Chcecie nagadać się przed wyjazdem !
Maria jednak nic nie powiedziała, a jedynie posłała mu słaby, wydało się – rozgoryczony uśmiech.
- Czy coś się stało ?!- podniósł ton, zaniepokojony.
- Nie, nie…rozmawiałyśmy o waszym wyjeździe i wspominałyśmy trochę. No i siłą rzeczy jak to ja, musiałam się wzruszyć !- wyjaśniła pośpiesznie Maria nie patrząc na Liz, a potem podniosła się do wyjścia- No nic, zdzwonimy się jeszcze. Trzymajcie się!
Gdy Max zamknął za nią drzwi i spojrzał na Liz, od razu wiedział, że to co mówiła nie było prawdą. Maria była przecież najgorszym kłamcą na świecie i Max świetnie o tym wiedział.
- Więc co tak naprawdę się stało ?- rzucił w stronę żony, ściągając ciepłe okrycie.
Liz podniosła wzrok znad sterty nie posegregowanych szpargałów, które musiała przejrzeć przed przeprowadzką.
- Kłopoty małżeńskie- odrzekła krótko.
- Michael…- westchnął Max i dodał weselej - Czy oni nawet po zawarciu małżeństwa, nie mogą przestaną żyć jak pies z kotem ?
Liz jednak zmęczona tym tematem zignorowała wypowiedz męża, i zawieszając się na jego szyi przytuliła policzek do jego piersi. Teraz najważniejsze na całym świecie było dla niej ich dziecko. Ich dziecko…na samo to określenie drżała jeszcze z niepohamowanego szczęścia i euforii jaka napełniała jej serce. Max czuł podobnie, była tego pewna.
- Hmm…- zamruczał, macając ręką wypukłość jej brzucha- Czy pozwoli się pani zanieść do sypialni, pani Evans ? W pani stanie to nie przyzwoite tak pracować !
Liz leciutko wygięła kąciki ust , w geście zadowolenia i zasypując Maxa pocałunkami, poddała się jego uwielbieniu.
Miesiąc później.
Max wodził oczami po roześmianych twarzach przyjaciół i rodziny, zdając sobie sprawę jak każdy z nich zmienił się po ostatnim roku życia. Michael zmęczony pracą w jednej z nowojorskich firm handlowych utracił dawny humor, a nawet jego ironiczne żarty straciły dawny styl. Maria głęboko przygnębiona ciągłymi sprzeczkami z mężem i tęsknotą za marzeniami, zwierzyła się Liz, że nie widzi już celu w życiu. Kyle poddał się rutynie codzienności i dorywczo sprzedawał piwo w dusznym barze, zaś Izzy spędzała całe dnie na prowadzeniu licznych akcji charytatywnych i to pozwalało jej na małe zapomnienie o oddalonym o setki kilometrów mężu. I teraz, gdy Max patrzył na nich wszystkich, pomimo ich uśmiechniętych masek, widział co jest pod nimi. Właściwie tylko on i Liz, mogli powiedzieć o swoim szczęściu…szczęściu, które zacznie się na nowo w domku na Błękitnej Skale.
Błękitna Skała…tak Liz ochrzciła nowe miejsce ich zamieszkania. To było trochę zabawne, bo ta nazwa przywodziła na myśl raczej romantyczne miejsca z „Ani z Zielonego Wzgórza” niż wiekową acz niewyróżniającą się kamienicę w dzielnicy koło portu.
Błękitna Skała ? Willa , która miała tylko jedno piętro i nie była zbyt duża, ale w środku urządzone było patio-obsypane kwiatami , z którego drużka prowadziła wprost na skałę. Skałę , z której rozpościerał się wspaniały widok na ocean, spokojną, majestatyczną taflę, której lazurowa woda odbijała się na kamieniach. W tym magicznym miejscu zgiełk nawet tak dużej metropolii miejskiej jak Nowy Jork mógł niknąć w harmonii. Max tak właśnie wyobrażał sobie książkową rezydencję o nazwie autorstwa swojej żony . Ale nie wygląd mieszkania był ważny. Sam fakt, że zaczynają nowy etap swojego życia. Nie mógł doczekać się chwili, gdy przeniesie Liz przez próg, a za parę miesięcy usłyszy w bawialni śmiech dziecka. Tak bardzo chciał już ujrzeć swoje pierwsze dziecko ! Jeździł z żoną na wszelkie badania , wypytywał lekarzy, dogadzał jej, czytał książki o dzieciach, aż Liz śmiała się serdecznie.
Westchnął, siedząc na tym swoim pożegnalnym przyjęciu, i rozmyślając o tym wszystkim. W tej chwili przyszło mu do głowy , iż czułby się stuprocentowo szczęśliwy, gdyby tylko udało się to osiągnąć Izzy, Michałowi czy Valentiemu. Tymczasem oni na odwrót niż on- coraz głębiej zapadali się w rozpaczy i bezsensie, bezskutecznie próbując to ukryć. Najbardziej chyba martwił się o siostrę. Michael miał przynajmniej Marię i dobrą pracę, podczas gdy Isabel pozbawiona miłości ukochanego cały swój czas poświęcała dzieciom w hospicjum. A to jeszcze gorzej na nią wpływało. Wszechobecna śmierć, tragedia tych maluchów- potęgowała w niej apatię życiową i jej własne lęki, o których starała się zapomnieć. Max nie jeden raz usiłował jej to tłumaczyć, lecz wtedy doprowadzała się do wściekłej histerii, wręcz do choroby. Była wykończona psychicznie i fizycznie , a pozory spokoju Nowego Jorku dodatkowo ją niszczyły.
- Maxwell !- szturchnięcie w ramię przywróciło go do rzeczywistości.
Kosmita podniósł wzrok na Michaela.
- Hm ?- mruknął zdezorientowany.
Mike z irytacją przewrócił oczami.
- Jak zwykle bujasz w obłokach !- ton Izzy był pełen wyrzutu. – Pytałam, czy zamierzasz jakoś skontaktować się z rodzicami ?
Max zdumiony nagłym pytaniem tego typu popatrzył na Liz. Miała zmieszaną minę. Odstawił kieliszek po winie na stolik.
- Izzy, to niebezpieczne. Wiesz o tym.
- Ale przecież ostatnio rozmawialiśmy z nimi pół roku temu !
- Właśnie dlatego !
Zaległo milczenie. Isabel zaczęła w ciszy miąć rogi swojej bluzki.
- Maxwell ma rację, nie powinniśmy…- odezwał się w końcu Michael.
- Nie chcesz powiedzieć mamie, że zostanie babcią ?!- Isabel zwrócił się do Maxa.
Zatrzymał na niej swe ciemne oczy.
- A ty Liz ?- kontynuowała. – No ?!
- To ich decyzja.- włączyła się Maria- Nie psujmy wieczoru.
- Co to, to nie !- uniosła się Isabel – To także moi rodzice i mój dom ! Nasz wspólny ! Przecież to Roswell !
- Dosyć tego !- Max wstał, rozgniewany.- Może od razu powiedz, że chodzi ci o męża i tylko o niego !
- Max !- przerwała mu Liz.
Zatrzymał się na dźwięk jej głosu. Spojrzał na Isabel. W jej dużych źrenicach odmalował się ból i zawód. Błyskawicznie wstała i sięgnęła po płaszcz.
- Isabel !- Liz rzuciła się za nią.
Ale ona zarzuciła torbę na ramię i nie spuszczając wzroku z Maxa, powiedziała ze zbielałymi wargami :
- Nie martw się o mnie. To ci tylko zaszkodzi.
A potem, trzasnęła drzwiami.
Trzy miesiące później.
Maria weszła do salonu i rzuciła okiem na Michaela. Jak zwykle ślęczał nad komputerem, przygotowując projekty i plany biznesowe. Obserwowała jego oczy- zmęczone, biegające w obłąkaniu po monitorze. Już dłużej tego nie zniesie ! Nie. Ciągle tylko praca i praca, ale dziś już nie pozwoli mu się tym zasłaniać ! Dziś z nim porozmawia.
Podeszła do biurka i szybkim ruchem wyłączyła urządzenie z kontaktu. Michael obrzucił ją piorunującym spojrzeniem.
- Co ty wyprawiasz !- krzyknął.- Chcesz żebym tego nigdy nie skończył !?
Dziewczyna poprawiła sweter i kuląc się , rzuciła :
- Jeśli nie porozmawiasz ze mną, to tak !
Guerin westchnął odchylając się w fotelu.
- Maria ! Przestań nareszcie ! Na razie dobrze zarabiam, więc nie mam zamiaru narażać nas wszystkich tylko dlatego, że chcesz zacząć zawodowo śpiewać ! Rozgłos działa na naszą niekorzyść.
Maria zamrugała powiekami. Ręce kurczowo zacisnęła w pieści.
- Skąd wiesz, że o tym chcę mówić ?
- Bo zawsze o tym mówisz !
W tym momencie przelała się czara goryczy. Michael uważał, że Marii jest zupełnie dobrze siedzieć przy jego boku i patrzeć jak marnuje życie jej i sobie. Był głuchy na wszelkie rozpaczliwe sygnały jakie mu wysyłała. Ale koniec z tym. Liz miała rację- musi wyłożyć karty na stół.
- Nie prawda !- zadrżały jej wargi- Ty tak sądzisz , bo nigdy mnie nie słuchasz !
- Co ?
- Czy myślisz, że jestem szczęśliwa Michael ?- złapała oddech- No tak…Mieszkam w super apartamencie w centrum Nowego Jorku, ty masz dobrą pracę, a przede wszystkim nic nam nie grozi ! Powinnam być więc przykładną żoną , siedzieć biernie i uśmiechać się ! Bzdura ! Bardziej byłam zadowolona będąc w Roswell, mimo że FBI siedziało nam na karku ! A wiesz czemu ? Bo tam przynajmniej miałam ciebie ! Już nie mówię o tym, że moje marzenia o karierze muzycznej legły w gruzach, bo ty zachowujesz się niczym zaszczuta zwierzyna łowiecka ! Już nie mówię o tym, że kompletnie ci zobojętniałam ! Ale chciałam coś z tobą zbudować, Michael…-przymknęła zbolałe oczy, a jej głos zaczął się łamać- Chciałam mieć rodzinę. Prawdziwą. Chciałam mieć z tobą dziecko Michael…Ale to już nie ważne. Nigdy nie potrafiliśmy zbudować nic trwałego. I tak już pozostanie…
Oszołomiony, wzburzony, rozpalony gniewem, ale i wyrzutami sumienia Michael, patrzył jak łzy-jedna po drugiejspływają po jej bladych policzkach. Serce waliło boleśnie w jego piersi, lecz urażona duma, złość i zaufanie do samego siebie zagłuszyło miarowe uderzenia, wołające jakby : „ obudź się, ona ma rację !”.
Wstał i przez chwilę miał ochotę podejść i mocno przytulić ją do siebie. Ale nagle cofną się. Czy nie powiedziała, że między nimi tak już zostanie ? Czy nie powiedziała, że nie ma już nadziei ? Dlaczego więc jego miałoby to obchodzić ?
- Rozumiem- odezwał się zimno- Odejdę jeszcze w tym tygodniu. Max i Liz jeszcze nie sprzedają mieszkania. Trzymają je na przyszłość. Przeniosę się tam.
To mówiąc skierował się do drzwi, i po chwili usłyszała jak zamyka się w pokoju. A więc to koniec. To koniec ich wspólnej historii. Koniec miłości, która była taka namiętna i gorąca. Czy to w ogóle była miłość ? Może jedynie kaprys i żądza. Pytanie ! To miłość ! Ciągle ją czuła. Krwawiła. Powoli osunęła się na podłogę i wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
Dom na Błękitnej Skale okazał się dokładnie takim, jakim sobie go wyśniła Liz. Czasami trzeba po prostu umieć uwierzyć w marzenia. Mieszkanie było nie tylko przyjemnością. Co ranek krzykliwe głosy mew budziły domowników, a ciepłe promyki słońca zaglądały zza firanek. Na zielonych gałązkach krzewów przysiadały drobne ptaki i wiatr przynosił morski i orzeźwiający zapach portu . Liz wychodziła z samego rana na balkon , patrzyła na wschodzące słońce, Max przychodził do niej niosąc dwa kubki czarnej kawy i stali tak delektując się odgłosami budzącego się do życia wielkiego miasta –w najcichszym , jak się wydawało, jego miejscu. Liz zawsze wtedy myślała z rozkoszą, że magia i piękno tej chwili będą z nią aż do śmierci.
Półtora tygodnia później.
Liz była w siódmym miesiącu ciąży, a jej brzuch urósł do wielkości j piłki koszykowej. Wspólnie z Maxem w końcu zdecydowali się na badania określające płeć dziecka i ku ogólnej radości okazało się, że Liz nosi w sobie bliźniaki- chłopca i dziewczynkę. Znajomi i przyjaciele żartowali od tej pory, że to pewnie dlatego pani Evans codziennie zjada podwójną porcję lodów pistacjowych ( była to oczywiście zwykła zachcianka ciążowa).
W każdym razie od czasu gdy Liz dowiedziała się o bliźniakach, ona i Max nie robili w wolnym czasie nic innego, tylko zastanawiali się nad imionami jakie będą nosić ich dzieci. Pierwszy pomysł wysunięty przez Maxa był taki, aby córkę nazwać Marią Isabellą , zaś syna Philipem Michaelem. Liz ku jego znaczeniu skrzywiła się na tę propozycję, bo jak wyjaśniła – jeśli nazwą córkę imionami przyjaciółek mogą poczuć się urażone ich matki, a jeśli synowi dadzą Philip i Michael, niezadowoleni mogą być jej własny ojciec (a czemu nie moje imię ?!) oraz Kyle (a czemu nie Kyle tylko Michael?). Wobec tego Max uznał wyższość argumentacji żony i zdał się na nią. Liz natomiast pragnęła nadać swym maleństwom imiona jedyne w swoim rodzaju, delikatnie brzmiące, oddające charakter dziecięcych duszyczek. I znalazła idealne- Patrick i Adrey. „ Patrick i Audrey z Błękitnej Skały”- powiedziała sobie w myśli. Tak ! Ależ tak ! Patrick i Audrey Evansowie ! Te imiona były stworzone dla jej dzieci !
Następnego dnia obwieściła to Maxowi, a on się nie sprzeciwiał. Tak więc Patrick i Audrey na zawsze zamieszkali na Błękitnej Skale.
I może Liz byłaby zupełnie zadowolona, gdyby nie ten incydent z Marią i Michaelem. To był zresztą szok dla całej roswelliańskiej paczki, kiedy pod koniec tygodnia Michael oficjalnie przeniósł się do opuszczonego przez Liz i Maxa mieszkania, tym samym ujawniając decyzję o separacji jego i Marii. Nikt nie śmiał wtrącać się w małżeńskie sprawy dwojga dorosłych ludzi, a jednak Liz nie potrafiła przejść obok tego obojętnie. Maria i Michael byli w końcu jej najlepszymi przyjaciółmi, właściwie rodziną ! Liz była nawet trochę zła na Maxa, który z pewnością wiedział o całym zajściu wcześniej, załatwiając z Michaelem sprawę mieszkania. Niestety jej gniew i żal nie mógł niczego zmienić. Liz chciała za wszelką cenę porozmawiać z Marią, lecz ta nie odzywała się do niej od dłuższego czasu. Być może czuła się zawstydzona i zbyt zgnębiona by rozmawiać nawet z najlepszą przyjaciółką. Liz jednak nie potrafiła czekać. Szybko dowiedziała się , że Kyle załatwił Marii pracę kelnerki w barze gdzie sam pracował, i są tam razem w każde popołudnie. Valenti dodał też, że Maria nigdy nie porusza tematu swojego rozstania z Michaelem, więc ostrzegł od razu Liz, która zamierzała wybrać się tam jeszcze w tym tygodniu.
Kiedy Liz popchnęła ciężkie, oszklone drzwi i z trudem wtoczyła się do środka zadymionego pomieszczenia rozbrzmiewającego głośną muzyką country, pomyślała, że Max by ją zabił, gdyby wiedział że wyszła w takie miejsce w sowim „stanie”. A jednak Maria była w tym momencie ważniejsza. Liz ruszyła z miejsca , podchodząc do barku. Maria nie zauważyła jej przyjścia. Ubrana w króciutki, czerwony uniform, ze spiętymi w kitkę blond włosami właśnie stawiała piwo przed jednym z klientów. Następnie wzięła dwa talerze z jedzeniem i naciskając dzwonek przy ladzie krzyknęła donośnie : „ Dwa razy kurczak !”. Jakiś wysoki facet w białym, kowbojskim kapeluszu podszedł i odebrał zamówienie. Teraz Maria nareszcie odsapnęła , opierając się o ladę.
- Cześć- rzuciła Liz w jej stronę.
Maria gwałtownie odwróciła głowę. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Liz ?- uśmiechnęła się lekko.- Co ty tu robisz ?
Wyszła do przyjaciółki zrzucając fartuszek, i uściskały się mocno.
- Przyszłam w odwiedziny do najlepszej przyjaciółki, która nie chce ze mną rozmawiać.
- Kyle ci powiedział ?
- Nie da się ukryć- Liz badawczym wzrokiem spojrzała na Marię.- Co się dzieje ?
- Chodźmy na zaplecze. Nie powinnaś wdychać dymu papierosowego... – to mówiąc Maria ruszyła na tyły budynku.
Tam usiadły na niewielkich krzesłach.
- Więc ? – Liz zawiesiła głos.
- Chodzi ci o mnie i Michaela ?
- A o co !
- Wybacz Liz, nie mam na to ochoty.
- Maria…czuję się winna.
- Co takiego ?! Dlaczego ?
- Wydaje mi się, że tamtą naszą rozmową w pewien sposób podburzyłam cię przeciw niemu…
- Bzdura. Tylko otworzyłaś mi oczy. Dobrze zrobiłaś.
- Nie o to mi przecież chodziło ! Nie o to żeby was rozdzielić !
- Liz- Maria wzięła ją za rękę.- My sami tego chcieliśmy. Ty nie masz tu nic do rzeczy. Uspokój się.
- Ale przecież kochacie się …
- Sama wiesz jak to jest , czy nie ? Michael nie zbuduje ze mną przyszłości.
- I co dalej ? Będziecie się całe życie unikać ? Mieszkacie w jednej dzielnicy !
- Zostaw to nam. Mamy na to kilkadziesiąt lat z hakiem. Oczywiście biorąc pod uwagę, że wcześniej nie wessie nas kosmiczna zawierucha.
Liz westchnęła głośno. Rozejrzała się po otoczeniu. Obdrapane ściany, odkryte rury grzewcze, odpadający tynk. Maria uchwyciła jej spojrzenie.
- Nowy Jork jest drogi. Właściciel nie ma pieniędzy na remont. Zresztą nie oszukujmy się, to podrzędny bar. Nie to co Crashdown…
- Crashdown…- powtórzyła przeciągle Liz.- Nasze Crashdown. Czasem łapię się na tym, że chciałabym tam wrócić i znowu być tą szaloną nastolatką, która ratuje świat wspólnie z kosmitami. Poczuć ten dreszcz emocji, znowu mieć te same problemy…
- Ja też- oczy Marii zabłyszczały łzami.- Ja też, Liz.
Isabel podeszła do szyby i monotonnie wpatrywała się w spływające po niej strugi deszczu, który właśnie zaczął padać. Przymknęła oczy. Usypiający szum ściekającej wody uspokajał ją. Przez chwilę wydawało jej się, że znowu jest w Roswell, w mieszkaniu, razem z Jess’ym. Ale to była sekunda, która mija jak zawsze i nigdy się nie powtarza. Westchnęła, podnosząc powieki. Spojrzała na szafkę, gdzie stało ślubne zdjęcie jej i męża. Czas nie zatrzymuje się. Pędzi nieubłaganie do przodu, nie pozwalając złapać oddechu. Nie daje szansy. Tak było z nią- Isabel Evans-Ramirez. Życie przecieka jej przez palce, nieuchronnie kończy się, aż wreszcie pewnego dnia przesypie się i zatrzyma niczym piasek w klepsydrze. Zniknął gdzieś ten biały welon i uśmiech, niknie nadzieja. Jest jedynie codzienność. Sucha, twarda i bezwzględna, nie liczy się z uczuciami. Boże. Jak to wytrzymać ? Boże. Boże…
Nagle dzwonek wygrywający piskliwie „ Pretty Woman” odezwał się w przedpokoju. Isabel wzięła głęboki oddech i poszła otworzyć. To był Michael. Cały zmoczony aż do ostatniej suchej nitki. Oczywiście wszedł bez zaproszenia jakby nigdy nic, w zabłoconych butach. Szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu „porządkowej” Isabel było to najzupełniej obojętne. Przyniosła mu ręcznik, dała czyste ubranie i zapraszając go do kuchni , wzięła się za herbatę.
- Wyglądasz tragicznie…-mruknęła, wrzucając do kubków plastry cytryny.
Michael przeczesał palcami wilgotne włosy.
- Może, ale ty nie lepiej.
- Więc co z Marią ? To już tak naprawdę koniec ?- rzuciła w przestrzeń, wyraźnie unikając jego wzroku.
- Nie wiem- uciął.
- Jak to ?- okrągłe torebki Tetley wylądowały koło cytryn.
- Isabel- podniósł na nią oczy dobitnie mówiące „ odczep się”. – Proszę.
Zalała herbaty gorącą wodą i stawiając jedną przed Michaelem, usiadła naprzeciwko.
- W porządku. Ja tylko usiłuję ci pomóc. To znaczy, wam pomóc…
- Nie trzeba- wziął kubek do ust- Auć ! Gorące !
- To herbata.
- No co ty !- wykrzywił się.
Po tej wymianie zdań oboje znieruchomieli, a następnie wybuchnęli śmiechem. Już dawno nie droczyli się ze sobą w ten sposób. Już dawno sarkazm Michaela nie zabrzmiał tak charakterystycznie jak tam, w Roswell. To wspomnienie wywołało serdeczne rozbawienie i radość. Michael ciągle milczał, wpatrując się w duże, ciemne oczy dziewczyny.
- Zarumieniłaś się jak dawniej , wiesz o tym ?- odezwał się dziwnie delikatnie.
- A ty masz ten stary, poczciwy wyraz twarzy łobuza – odpowiedziała.
Michael poczuł jak ogromna fala ciepła wzbiera się w jego wnętrzu. Ramiona drżą, choć przecież już nie był przemoczony. W ułamku chwili, popychany jakimś gwałtownym impulsem, przechylił się w stronę Isabel i mocno przyciągając ją do siebie namiętnie pocałował. Nie zaprotestowała. Nie przerwała ! Dopiero po dłuższym momencie- zaskoczona oderwała od niego swe wargi. Przełknęła ślinę. Poderwała się na nogi.
- Chyba powinieneś już iść, Michael- odrzekła spokojnie.
A jednak zauważył w niej element przerażenia całym wydarzeniem. Odsunęła się od niego.
- Tak, masz rację. Już zanadto się rozgrzałem. Pójdę po swoje rzeczy.
Bo przeznaczenie nie ma szans z miłością. Ten, kto rozumie sercem a nie wypełnia przepowiedni, jest ostatnim człowiekiem. Ostatnim z wielu.
Koniec
Wake me up when September Ends
Liz
Wydarzyło się to późną jesienią zaraz po tym, kiedy Tess opuściła Ziemię wraz z nienarodzonym jeszcze Zanem. Dokładnie pamiętam tamte dawne , chłodne dni , w których powietrze było nasycone tą szczególną wonią mokrych liści i wilgocią porannej mżawki.
Siedziałam przed szkołą i czekałam na Maxa-byliśmy umówieni na lunch po czwartej lekcji. Mimo woli czułam się bardzo podenerwowana zdając sobie sprawę z tego, że będzie to de facto nasza pierwsza poważna rozmowa od dnia pożegnania, w którym oboje byliśmy przekonani , że nie zobaczymy się już nigdy więcej.
To dlatego zapewne serce zabiło mi szybciej, kiedy na szkolnym dziedzińcu, od strony hali sportowej-pokazał się Max. Obserwowałam go. Jego chód-trochę niepewny i nieśmiały, ciemne , duże oczy ostrożnie rozglądające się dookoła. Coś mnie w tym widoku uderzyło. Chyba mianowicie to, że znów był bardziej kosmitą niż sobą.
- Hej- przywitał mnie kiedy był już w odległości dwóch kroków od ławki- Długo czekasz ?
- Nie- przesunęłam się o skrawek, dając mu miejsce- Jenkins wypuściła nas pięć minut wcześniej.
Max nie patrzył na mnie, za to wbijał wzrok w swoje tenisówki.
- Dobra- odetchnął nagle- Gdzie pójdziemy ?
- Do ciebie ?- rzuciłam szybko propozycję
Max uniósł głowę. Gwałtownie. Chyba zaskoczyła go moja śmiała sugestia.
- Chyba , że nie możemy…-uzupełniłam.
- Nie, to nie jest problem…-pokręcił głową- Tylko myślałem, że wolisz gdzieś indziej.
- Nie wiem. Obojętne Max- wzruszyłam ramionami.
Chwilę potem byliśmy już w zatłoczonym autobusie, który zipał i sapał na każdym zakręcie . Dotarliśmy do domu Evansów po upływie pół godziny i to był chyba rekord na tym dystansie, w Roswell rzecz jasna.
W mieszkaniu prócz nas była jeszcze tylko Isabel, która teraz-wierząc słowom Maxa non- stop wisiała na telefonie za sprawą tajemniczego wielbiciela, którego poznała w wakacje. Trochę mi się dziwnie zrobiło z tego powodu. Alex umarł zaledwie cztery miesiące temu, a ona …jakby zapomniała już o tym wszystkim. Oczywiście wiem, że wieczna żałoba i strój czarnej wdowy raczej mocno nie pasował do Isabel , ale…Zresztą, kto mógł wiedzieć co ona myślała ?
- Napijesz się soku , kawy ?- spytał Max rzucając plecak na krzesło w kuchni.
Wdrapałam się na stołek barowy.
- Może sok. Poproszę – odpowiedziałam, a Max wciąż nie spuszczał ze mnie wyczekującego wzroku- O co chodzi ? –dodałam.
- Pójdz do mojego pokoju. Zaraz tam przyjdę –polecił.
Był przy mnie bardzo spięty. Czułam przez skórę , że lada moment zaskoczy mnie jakąś straszną wiadomością. Kiedy przebywasz w otoczeniu kosmitów przez tyle czasu, chyba takie przeczucia stają się już odruchem.
Pokój Maxa jak zwykle świecił czystością . Płyty i książki poskładane były w równe kolumny na oddzielnych szafkach , dywan pachniał cytrynowym proszkiem , a firanki były świeżo powieszone. Lubiłam to w Maxie. To uporządkowanie i spokój harmonii. Myślę, że ludzie dobierają się trochę po takich właśnie cechach. Ja kochałam porządek i niepodważalne, stałe prawa (z tym obecnie było najgorzej) co dawało się poznać w szkolnym laboratorium i podczas lekcji biologii. Max był taki sam, ale z innego powodu. U mnie wypływało to z pasji, z zainteresowań, u niego- z obaw. Jakikolwiek chaos zagrażał mu, niepewność pochodzenia i mnóstwo pytań bez odpowiedzi-oto esencja jego życia. Dlatego właśnie tylko porządek i stałe prawdy mogły zapewnić mu bezpieczeństwo, psychiczny komfort.
Usiadłam na niebieskim, pluszowym pufie i pozwoliłam sobie obejrzeć plik zdjęć, który wolno spoczywał na biurku. To były zdjęcia z dzieciństwa Isabel i Maxa. Jak bawią się na plaży, na placu zabaw, jak są z rodzicami na wycieczce w górach. Na tym ostatnim zdjęciu Max wyszedł rozczulająco . Mały szkrab z ogromnym, turystycznym plecakiem na plecach śmieje się do obiektywu. A ciężar , który nosi zdaje się za moment ściągnąć go w dół, w górską przepaść.
- To była nasza najlepsza wycieczka- podskoczyłam na dzwięk jego głosu- Ostatnia, z najlepszych.
Postawił przede mną szklankę wypełnioną pomarańczowym płynem.
- Czemu ostatnia z najlepszych ?
- Bo dzień po niej dowiedziałem się , że jestem inny i nic już nie było takie samo.
Usiadł i spuścił dłonie w rezygnacji. Jego twarz lekko spuszczona w dół i zamyślone czoło zdawały się wyrażać wszystko czym w tej chwili był.
- Wiesz, dopiero teraz widzę, jak mało jeszcze o sobie wiemy…-powiedziałam.
Ta refleksja wyrwała się ze mnie tak jak ptak podrywa się do lotu po latach siedzenia w klatce. I była to prawda. Nasza wspólna historia zaczęła się we wrześniu, kiedy Max uleczył moją śmiertelną ranę. Uleczył moją ranę, by kilkanaście miesięcy później zadać wiele innych. I wcale nie przeszedł mi ten żal za noc jaką spędził z Tess, ale teraz naszło mnie, że chyba nie miałam prawa go oceniać w ten sposób . Wmawiałam sobie, że tak dobrze się znamy, że jesteśmy zgraną paczką. A przecież my dopiero się poznawaliśmy. Zaobserwowałam to na pogrzebie Alexa. To był początek , nie koniec.
- Liz…-miał cichy , nikły głos- Chcę żebyś wiedziała, że cokolwiek złego między nami było…że to co zrobiłem z Tess…to nie miało dla mnie znaczenia, rozumiesz ? To był jedynie sposób żeby się…żeby nie zwariować.
Podciągnęłam jedno kolano na siedzenie i ułożyłam na nim głowę. Przez moment milczałam.
- Wiem Max…wiem, że nie kochałeś Tess. Ale musisz dać mi…nam, trochę czasu. Potrzebuję go , potrzebuję odrobiny normalności. Wyciszenia…to nie oznacza, że przestaniemy się spotykać…musimy tylko zwolnić.
- Krok do tyłu ?
Przypomniałam sobie tamten wieczór na balkonie, kiedy Max mi to zaproponował. Przystopowanie. Być może zle to wtedy wyważyliśmy ? Może ja to zle zrobiłam.
- Hmmm…raczej chwilowy odpoczynek w miejscu – uśmiechnęłam się.
- Masz rację. To będzie lepsze – zgodził się, ale miałam wrażenie, że jego wewnętrzne przekonanie było inne.
Gadaliśmy jeszcze trochę o tym i o owym, potem obejrzeliśmy jakiś film w towarzystwie Isabel i jej wesołych komentarzy , co było kolejną nowością. O dziesiątej Max odprowadził mnie pod dom.
- Dziękuję za ten czas, Liz- powiedział przy progu.
- Ja też cieszę się, że pewne rzeczy zostały powiedziane. Atmosfera została oczyszczona, prawda ?
Kiwał się na palcach, a potem pocałował mnie w policzek. Gdy odwrócił się by odejść przypomniało mi się , że jednak powinnam go jeszcze zatrzymać.
- Max !- zawołałam nieco głośniej- Poczekaj.
Obrócił się natychmiastowo.
- Nie chcesz dokładnie wiedzieć co to było …wtedy z Kylem ?
-Wystarczy mi to, co powiedziałaś. Że udawaliście. Maskarada- patrzył na mnie znów jak kiedyś, jak w naszym pierwszym dniu września, nieprzeniknionym , łagodnym bursztynem.
- Tak- powiedziałam z determinacją- Maskarada.
Posłał mi słaby uśmiech i zniknął za słabym światłem latarni.
***
Rano obudził mnie potworny hałas dobiegający gdzieś ze dworu, ale mój na wpół drzemiący jeszcze umysł nie był w stanie dokładnie go zlokalizować. Wtuliłam głowę głębiej w poduszkę, ale to nic nie dało- łomot stawał się coraz głośniejszy. Podniosłam się żywiołowo na łóżku i zahaczając o kołdrę, która zjechała na podłogę –wstałam. Wtedy zorientowałam się , ze odgłosy dochodziły zza okna . Zanim jednak okręciłam się szlafrokiem i zdołałam podejść do epicentrum harmideru, usłyszałam trzask uchylanej okiennicy. Chwyciłam odruchowo pierwszą lepszą rzecz jaką miałam pod ręką – w tym przypadku była to parasolka- i zamachnęłam się na młodego mężczyznę, który leżał na dywanie.
- Liz, nie !-usłyszałam błagalny krzyk i udało mi się wyhamować tuż przed czubkiem głowy intruza.
A intruzem, opatulonym od stóp do głów w ciepłe ciuchy , był nie kto inny jak Michael Guerin. Czy na dworze naprawdę było tak zimno ?
- Mogłam się tego spodziewać – wypuściłam powietrze z płuc z uczuciem ulgi i złości zarazem- Tylko ty masz zwyczaj nachodzenia ludzi o takich porach, i to wchodząc przez okna.
- Okey, nie przyszedłem tu wysłuchiwać wykładów na temat wychowania. Mam już jednego Maxa w ekipie, jasne ?
Jego brązowe , buntownicze oczy świdrowały moją twarz. Bezpardonowo rozsiadł się na krześle .
- Dobra, Liz…Mamy kłopot- zaczął niewinnie- I zdaje się, że musimy zebrać się dziś na wiecu.
- Wiecu ? – brwi podjechały mi do góry. Nie cierpię się marszczyć. Przez to ciągłe obcowanie z kosmitami i w kręgu ich tajemnic będę za niedługo potrzebować liftingu.
- No wiesz…Max zarządził naradę wojenną. Po szkole, na dziedzińcu.
Jak zwykle kiedy coś złego się działo. Miałam jak najgorsze przeczucia, zresztą świętą prawdą jest, że lepiej mieć złe niż mieć dobre i potem się rozczarować.
- Sytuacja kryzysowa – najwyraźniej poziom werbalnego rozwoju Michaela Guerina pozostawał dziś na poziomie haseł z aluzją w tle. Najgorsza z możliwych cech kosmitów.
- To znaczy ?- przysiadłam na brzegu łóżka.
- Isabel uciekła ze swoim tajemniczym kochasiem i za jakieś 24 godziny zostanie jego żoną- wyrecytował.
Popatrzyłam na niego jak na wariata. Isabel uciekła i zostawiła swoich ukochanych rodziców, brata bliźniaka , z którym była nierozerwalnie związana ? Uciekła na motorze z jedną walizką , w której nie mogło zmieścić się nawet 2 % z jej ubrań i kosmetyków ? Ideał-Isabel , w Święta przeistaczający się w tzw. świąteczną faszystkę zostawiła obowiązki żeby naprędce wziąć potajemny ślub bez przygotowania i błogosławieństwa swojej rodziny ? Nie chciało mi się w to wszystko wierzyć.
- Od kiedy to wiadomo ?- spytałam , wciąż oszołomiona.
- Maxwell obudził mnie w środku nocy, żeby przeczytać mi przez telefon list, który zostawiła łaskawie na jego biurku – Michael był po prostu wściekły- Czy wiesz do cholery co to dla nas znaczy ?!
- Co zamierzamy ?
- Pytasz o plan ? – podniósł się znienacka- Plan zostanie ustalony na naradzie. I jeśli jego autorem będzie Max, to możemy być pewni, że będzie genialny- dokończył kąśliwie , po czym wyszedł tak jak wszedł. Mogłam usłyszeć jedynie głośne stęknięcie, kiedy ciężko wylądował na ziemi.
***
Po popołudniowych zajęciach wszyscy stawiliśmy się przed szkołą tak jak to było umówione. Max przyszedł pierwszy. Kiedy go zobaczyłam stał tam sam i wiedziałam, że jest załamany.
- Max, to naprawdę straszne- powiedziałam zbliżając się.
Wycelował we mnie spojrzenie, które aż paliło ogromnym zawodem i stratą.
- Naprawdę nie mam pojęcia, co mogłabym…
- Wiesz co jest najgorsze ?- przerwał mi – To, że tamtego dnia, kiedy mieliśmy odlecieć z Tess…ona powiedziała, że jest moim domem.
Te słowa sprowokowały we mnie pewne wspomnienia. Wspomnienia tamtego dnia, kiedy wraz z Isabel i Maxem wyruszyliśmy drogą 285 na Południe, by przybyć z odsieczą Marii, a po części także sprawcy całego zamieszania-Michaelowi. I tamta chwila na stacji , w której Isabel tak bardzo zaborcza w swojej miłości do Maxa, usiłowała mnie od niego odseparować zanim zdołałam się do niego zbliżyć. Analizując to, rozumiałam, że w gruncie rzeczy ta ucieczka- pasowała do Isabel jak ulał. Czyż nie przywłaszczała sobie wszystkiego co choćby na moment, nieznacznie otarło się o jej życie ? Max, Michael, Alex, uczucie bólu, a nawet misja odnalezienia syna Maxa- to było tak naprawdę bardziej jej niż czyjekolwiek. Max –na parę tygodni przed zeszłoroczną katastrofą zachowywał się owszem, podobnie. Był egoistyczny i nieznośny, ale on się pogubił. A ona ? Może teraz, kiedy odszedł Alex, kiedy utraciła jednego ze swoich widzów, swoich zdobyczy , kiedy zrozumiała, że Roswell już na zawsze będzie dla niej jedynie małym gronem znajomych , od których nawet nie oczekiwała oklasków- postanowiła postawić wszystko na jedną kartę ? Co ją obchodził ból Maxa i zszargane nerwy rodziców ? Oni mieli jakiś cel, najbardziej błahy, ale jednak. Ona nie. To go sobie znalazła. Z jednej strony miała prawo, a z drugiej…z drugiej była ta inna strona życia. Obcość. Tak jak u Maxa obcość ujawniła się i wyzwoliła w apogeum kryzysu, tak stało się też u Isabel. Pojęłam, że oni wciąż walczą ze sobą i swoją obcą osobowością. Z innością. Czasami obserwowałam przecież te chłodne, stalowe błyski , które prześlizgały się niepostrzeżenie w ich oczach. I już tylko myślałam nad tym, kiedy obcość ujawni się u Michaela ?
***
Na naszym powszechnym zgromadzeniu niczego nie uchwalono. Max i Michael jak zwykle wytykali sobie błędy i niedociągnięcia, Kyle patrzył na całość wilkiem, Maria mruczała coś od czasu do czasu, a ja …w ogóle nie miałam inicjatywy.
Wracałam więc z ciężkim sercem do domu i zastanawiałam się : czy ja naprawdę dziś chciałabym tego września ? Być może dopadła mnie tylko jesienna depresja, ale być może wnioski i pytania , którymi obarczałam swoje serce były całkowicie uzasadnione. Kochałam Maxa, tylko że tamten Max gdzieś zniknął. Nie całkowicie oczywiście, chodziło mi oto , że zmieniał się wciąż dopasowując swoje życie do innych, podczas kiedy ja wiedziałam, że mogłabym być z nim szczęśliwa dopiero wówczas, gdyby znalazł równowagę między swoją przeszłością a teraźniejszością. Nie miałam zamiaru oczekiwać od niego całkowitego porzucenia antarskich korzeni, ale nie umiałam zaakceptować w nim kosmicznego króla nastolatków. Max musiał odnaleźć spokój i drogę, i mylnie wmówił sobie, ze tą drogą jestem tylko ja. To właśnie nas niszczyło. My i reszta świata. My dla świata. A czemu nie świat dla nas ? Byłam młoda i chciałam żyć. Po prostu żyć.
Zaczęłam wdrapywać się na drabinkę; o tej porze nie chciałam niepokoić już rodziców i robić rumoru w środku. Na balkonie zostało trochę moich szpargałów, jakichś książek , więc zaczęłam je zbierać …naraz odskoczyłam, widząc postać czającą się w kącie. Wydałam z siebie cichy okrzyk.
- Przepraszam, to tylko ja Liz- usłyszałam głos Maxa.
- Max…co ty tu robisz ? Nie powinieneś odwozić teraz Michaela do domu ? I w ogóle, jakim cudem jesteś tu przede mną ?-zbombardowałam go pytaniami.
- Kosmiczna sztuczka- uśmiechnął się- Wybacz…-wyłonił się z półmroku , w ręku trzymał mój dziennik- Byłem ciekaw, czy napisałaś nowe rozdziały…Ja…-widziałam jego zakłopotanie- Nie chciałem czytać go bez pytania…
Był jakiś dziwny, wyczuwałam w nim lęk i smutek.
- Max, co się zmieniło ? – łagodnie wzięłam go za rękę.
- Podjąłem decyzję- odrzekł zdławionym głosem.
- Jaką decyzję ?
- Pojadę sam. Sam odszukam Isabel.
Przymknęłam oczy. A więc znowu to robił. Podejmował się nowej krucjaty , poukładał sobie wszystko zanim tu przyszedł. Chciał ratować syna, ratować Isabel, ratować Świat…Mnie także uratował i nagle pojęłam, że ta misja zakończyła się w tamtym dniu. W krwawym dniu września.
- Ale ja wrócę Liz, kiedyś na pewno wrócę, ja…zrozum. Ona jest taka jak ja…ona…
- Jest jak Tess – rzuciłam z wyrzutem- Musiałem spróbować.
- Liz…- nienawidziłam , kiedy mówił do mnie takim pięknym głosem. Nienawidziłam, bo wszystko się we mnie wtedy rozbijało- Kocham cię, tylko ciebie zawsze kochałem.
- Ale tylko mnie zostawiasz aż dwa razy. Kim ty jesteś Max ?
Kochałam Maxa. Ale mieściły się w nim dwie osoby, dwie świadomości, z których każda była jednakowo silna. To było z kolei za dużo jak na moją ludzką słabość. Jeśli kiedyś myślałam, że zdołam to pokonać, to w tej chwili czar prysł niczym bańka mydlana.
Patrzył na mnie i trzymał moją rękę jeszcze przez chwilę, a potem zaczął odchodzić.
Spojrzałam w górę. Niebo było niezwykle czyste, jakby wyszyte gwiazdami. Lekki wiatr poruszał koronami pobliskich drzew, a jego szum, zabrzmiał w mojej głowie niczym gwizd z nutą tragizmu. Oparłam się o ścianę. Skierowałam wzrok na dół, przed siebie. Tam majaczyły w oddali nikłe światła na ruchliwej dwupasmówce, i słabe kontury potężnego budynku lokalnego oddziału City Banku.
Czułam , że dla mnie- czas zastygł na wieki w jednej postaci, której wcześniej nie znałam , jak ciało, które odlewa się i twardnieje w lawie. Czułam magię i rozpacz, zadumę i chęć wypowiedzenia wielu słów naraz. Czułam tę walkę ze sobą, ze swoim wewnętrznym ''ja '', czułam wibrację uczuć. Czułam, że to jest wielka chwila. Nie wiedziałam dlaczego, ale to było we mnie. Coś jakby dopiero dziś do mnie dotarło, coś jak myśl. Myśl, że ja, Max, Michael- cała nasza paczka, dorośliśmy. Że nie jesteśmy już nastolatkami bawiącymi się w ratowanie świata. Bo teraz tak było. Przedtem to była zabawa, w porównaniu do walki , którą rozpoczęliśmy po odlocie Tess. Dorośliśmy. Lecz nie uważałam, że stało się to tak zupełnie znienacka. Wiedziałam, że-dla mnie- zaczęło się to z chwilą kiedy Max uratował moje życie. Wrzesień. Sprawca cudów i klęsk. Już wtedy miałam większe dylematy niż moje rówieśniczki z równoległych klas - gdy one zastanawiały się jak pomalować paznokcie, ja zastanawiałam się jak ocalić przed śmiercią kogoś, kogo kochałam. Widziałam rzeczy, które zupełnie zburzyły porządek w moim uporządkowanym życiu. Teraz już nic nie było dla mnie zaskakujące, czy nierealne. Słowo ''wierzyć'' nabrało innego wymiaru. Świat zmienił swoją postać…Czy tego chciałam ?
Max powoli znika. Ciało w dół, po kolejnych szczeblach, zsuwa się do dołu. Mogłabym za nim zwołać. Tylko jeszcze nie teraz. Jeszcze nie czas. Niech mnie obudzi, kiedy wrzesień się skończy.
Zamknął oczy jakby się ze mną żegnał. A przecież to nie była prawda.
Koniec.
i za jednym razem drugie....
Ostatni człowiek
„ (…) a czerwień mojej krwi to chyba jakiś żart, i zapominać chcę tak często jak się da, że nie ma we mnie nic, i nic nie jestem wart…”
Myslovitz
Uśmiechnął się promiennie, nie spuszczając z niej oczu. Delikatnie uścisnął jej dłoń.
- Lizy Evans, czy dowiem się wreszcie o co chodzi ?- przemówił łagodnie.
Dziewczyna założyła za ucho jeden z niesfornych, ciemnych kosmyków włosów. Spojrzała na rozciągający się za szybą, nowojorski bulwar.
- A ja kiedy za ciebie wychodziłam byłam pewna, że jesteś cierpliwym człowiekiem…- zaśmiała się.
Max odchylił się na krześle i zrobił „groźną” minę.
- Pamiętaj, że wyciągnęłaś mnie z biura, w którym mam mnóstwo pracy i jeśli nie wrócę na czas to możemy zapomnieć o Nowym Jorku na resztę życia.
Liz ponownie roześmiała się , oblizując łyżeczkę od kawy. Ale kiedy odłożyła ją na nienagannie błyszczący, kryształowy talerzyk , wszystko uległo zmianie. W tej jednej sekundzie, w której łyżka przebyła drogę od ust do talerza, twarz Liz spoważniała , zarazem jeszcze bardziej jaśniejąc.
- Maksie Evansie…- zaczęła.- Za dokładnie osiem miesięcy i trzy i pół tygodnia zostaniesz ojcem.
Ledwo zdołała to powiedzieć, a Max zerwał się od stolika i wziął ją na ręce - ku zaskoczeniu i powszechnemu rozbawieniu wszystkich obecnych w restauracji.
Dwa tygodnie później.
- Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz Liz !- Maria upadła na zieloną kanapę z głośnym westchnieniem.
Liz pokręciła głową, wypuszczając powietrze z przesadnie głośnym gwizdem.
- Przecież to jedynie piętnaście kilometrów od Nowego Jorku. Będziemy spotykać się jak dawniej…
- Nie jestem pewna. Dziecko to obowiązki i w końcu w ogóle o mnie zapomnisz, zobaczysz.
Niebieska poduszka z ogromną siłą wylądowała na głowie Marii.
- Jak możesz tak mówić ! – oburzyła się Liz.- Powinnam się obrazić. Jesteśmy przyjaciółkami na całe życie i nic tego nie zmieni, rozumiesz ? – Liz usiadła obok.
- Wiem, przepraszam…Ale nie sądziłam, że po tym co przeszłyśmy…
- Maria !
- No przecież tu też możecie mieszkać z dzieckiem ! – Maria oparła głowę na ramieniu Liz.
- Maria, zrozum – Parker pogładziła blond włosy.- Max już kupił ten dom. Tam będziemy mieć więcej miejsca , a poza tym ja zawsze marzyłam o domku blisko oceanu. Budzić się rano i słyszeć szum wody…
Maria Guerin uśmiechnęła się smutno.
- Liz pragnę byś była szczęśliwa, ale jeśli tam was znajdą ?
Liz poczuła ucisk w żołądku.
- Mówisz o FBI ?
- Liz…- Maria wstała , podpierając się pod boki- Wiesz, że nie chcę psuć ci humoru, nie mówię o tym celowo żeby cię tu zatrzymać, choć jako twoja dozgonna przyjaciółka z przyjemnością bym to uczyniła, ale…pomyśl ! Ukryliśmy się w Nowym Jorku rok temu i do tej pory żyjemy w spokoju. Jeśli ty i Max tak nagle, przeniesiecie się na to pustkowie sami, czy to będzie bezpieczne ? Czy to nie będzie podejrzane ?
Liz spuściła oczy. Jej wielkie, czarne źrenice napełniły się bólem. Maria dobrze znała ten wyraz twarzy. Pojawiał się zawsze, kiedy Liz przypominała sobie lato i ucieczkę z ukochanego Roswell, sprzed dwóch lat.
- Maria…jeśli teraz nie przestanę się tym przejmować, jeśli choć raz nie powiem sobie że mogę żyć normalnie, to przekleństwo zniszczy mi życie. – wyszeptał słaby głosik.
- A czy tu , w Nowym Jorku nie żyjesz normalnie ? Czy musisz uciekać do jakiejś pustelni nad przystanią ?
- Nie ! – Liz obrzuciła Marię gwałtownym spojrzeniem- Nie muszę ! Ale chcę …chcę Maria, rozumiesz ?- położyła delikatną dłoń na brzuchu- Chcę żeby moje dziecko, kiedyś , gdy dorośnie nie pytało czemu nie wolno mu wyjechać z tego dusznego, wielkiego miasta , chcę by nie musiało nigdy cierpieć katuszy z powodu świadomości, że jest ścigane niczym zwierzyna, a śmierć jest nieodłączną częścią każdego oddechu ! Chcę dać mu prawdziwą wolność jaka należy się każdemu człowiekowi !
Urwała, a na jej twarzy odmalowała się dzika pasja, niezwykła energia, wola życia, wręcz fanatyzm, odbijający się w świecących z podniecenia oczach.
- Ależ Liz !- Maria w zdumieniu wyciągnęła ręce do przyjaciółki, a ta schwyciła je silnie i rzekła spokojniej :
- Maria, kochanie…wiem przecież, że i ty tak myślisz ! Wiem, że pragniesz równie mocno jak ja normalności i spokoju ! Wiem, że dusisz się z Michaelem, który nie jest w stanie zaakceptować twoich marzeń i dążenia do szczęścia !
Maria na te słowa nerwowo odwróciła twarz . Palce jej rąk splotły się w rezygnacji, opadając na kolana.
- Liz on mnie kocha , a ja jego !- przemówiła głucho- Przecież nie mogę tak po prostu…
- Maria…nigdy nie twierdziłam, że Michael cię nie kocha, i teraz też tego nie miałam na myśli. Wiesz, że nie można mi odmówić zmysłu obserwacji, a jeśli chodzi o ciebie i Michaela to używam go nieustannie ! On się boi Mario. Boi się żyć pełnią życia, bo strach był w nim pierwszym i jedynym pełnym odczuciem ! Boi się, że jeśli ulegnie miłości do ciebie, która jest tak wielka i gorąca, i spełni twój sen o szczęściu, przebudzenie się z niego będzie bardziej bolesne niż jakikolwiek ból dotychczas. A on, chce się ustrzec od bólu i to jest sedno problemu! Miłość, która zabija miłość, oto co was łączy !
Maria przez cały czas tej przemowy wpatrywała się prosto w Liz. I piekło ją każde jej słowo, choć czuła, że to najszczersza prawda. Michael zawsze kochał ją taką miłością- wielką, tragiczną i tak zapalczywą w swym uporze, że gotów był ją spętać w kajdany niż utracić na zawsze przy akompaniamencie chwili radości. I tym tak bardzo właśnie różnił się od Maxa.
- To co ja ma robić Liz ?- z ust Marii wyrwało się nieuchronne pytanie. – Przyszłam tu pewna, że to ty potrzebujesz rady , że to ty miotasz się między miłością do Maxa, a strachem przed niebezpieczną, życiową zmianą…a tymczasem okazało się jak zwykle, że to ja wpadłam w tę pułapkę !
Liz pochyliła się w stronę zagubionej twarzy i uścisnęła mocno kruchą postać Marii Guerin.
- Przepraszam, że powiedziałam ci te wszystkie straszne i gorzkie rzeczy, ale to we mnie siedziało…- zawahała się- Naprawdę, nie chcę ci dokuczyć- dokończyła.
- Liz wiem o tym ! Ale co ja mam teraz robić ?!
Liz odrzuciła do tyłu pukiel ciemnych włosów.
- Porozmawiaj z nim o tym czego oboje tak naprawdę chcecie. Szczerze, bez słownej bokserki, tak ?
W tym momencie dał słyszeć się szczęk kluczy w zamku i po chwili Max Evans ubrany w długi, czarny płaszcz , ze zmierzwionymi włosami staną przed dziewczynami. Na widok żony twarz mu się rozjaśniła. Podszedł więc do niej, złożył gorący pocałunek na jej wargach i roześmiany zwrócił się do Marii :
- Cóż to, popołudniowe plotki ? Chcecie nagadać się przed wyjazdem !
Maria jednak nic nie powiedziała, a jedynie posłała mu słaby, wydało się – rozgoryczony uśmiech.
- Czy coś się stało ?!- podniósł ton, zaniepokojony.
- Nie, nie…rozmawiałyśmy o waszym wyjeździe i wspominałyśmy trochę. No i siłą rzeczy jak to ja, musiałam się wzruszyć !- wyjaśniła pośpiesznie Maria nie patrząc na Liz, a potem podniosła się do wyjścia- No nic, zdzwonimy się jeszcze. Trzymajcie się!
Gdy Max zamknął za nią drzwi i spojrzał na Liz, od razu wiedział, że to co mówiła nie było prawdą. Maria była przecież najgorszym kłamcą na świecie i Max świetnie o tym wiedział.
- Więc co tak naprawdę się stało ?- rzucił w stronę żony, ściągając ciepłe okrycie.
Liz podniosła wzrok znad sterty nie posegregowanych szpargałów, które musiała przejrzeć przed przeprowadzką.
- Kłopoty małżeńskie- odrzekła krótko.
- Michael…- westchnął Max i dodał weselej - Czy oni nawet po zawarciu małżeństwa, nie mogą przestaną żyć jak pies z kotem ?
Liz jednak zmęczona tym tematem zignorowała wypowiedz męża, i zawieszając się na jego szyi przytuliła policzek do jego piersi. Teraz najważniejsze na całym świecie było dla niej ich dziecko. Ich dziecko…na samo to określenie drżała jeszcze z niepohamowanego szczęścia i euforii jaka napełniała jej serce. Max czuł podobnie, była tego pewna.
- Hmm…- zamruczał, macając ręką wypukłość jej brzucha- Czy pozwoli się pani zanieść do sypialni, pani Evans ? W pani stanie to nie przyzwoite tak pracować !
Liz leciutko wygięła kąciki ust , w geście zadowolenia i zasypując Maxa pocałunkami, poddała się jego uwielbieniu.
Miesiąc później.
Max wodził oczami po roześmianych twarzach przyjaciół i rodziny, zdając sobie sprawę jak każdy z nich zmienił się po ostatnim roku życia. Michael zmęczony pracą w jednej z nowojorskich firm handlowych utracił dawny humor, a nawet jego ironiczne żarty straciły dawny styl. Maria głęboko przygnębiona ciągłymi sprzeczkami z mężem i tęsknotą za marzeniami, zwierzyła się Liz, że nie widzi już celu w życiu. Kyle poddał się rutynie codzienności i dorywczo sprzedawał piwo w dusznym barze, zaś Izzy spędzała całe dnie na prowadzeniu licznych akcji charytatywnych i to pozwalało jej na małe zapomnienie o oddalonym o setki kilometrów mężu. I teraz, gdy Max patrzył na nich wszystkich, pomimo ich uśmiechniętych masek, widział co jest pod nimi. Właściwie tylko on i Liz, mogli powiedzieć o swoim szczęściu…szczęściu, które zacznie się na nowo w domku na Błękitnej Skale.
Błękitna Skała…tak Liz ochrzciła nowe miejsce ich zamieszkania. To było trochę zabawne, bo ta nazwa przywodziła na myśl raczej romantyczne miejsca z „Ani z Zielonego Wzgórza” niż wiekową acz niewyróżniającą się kamienicę w dzielnicy koło portu.
Błękitna Skała ? Willa , która miała tylko jedno piętro i nie była zbyt duża, ale w środku urządzone było patio-obsypane kwiatami , z którego drużka prowadziła wprost na skałę. Skałę , z której rozpościerał się wspaniały widok na ocean, spokojną, majestatyczną taflę, której lazurowa woda odbijała się na kamieniach. W tym magicznym miejscu zgiełk nawet tak dużej metropolii miejskiej jak Nowy Jork mógł niknąć w harmonii. Max tak właśnie wyobrażał sobie książkową rezydencję o nazwie autorstwa swojej żony . Ale nie wygląd mieszkania był ważny. Sam fakt, że zaczynają nowy etap swojego życia. Nie mógł doczekać się chwili, gdy przeniesie Liz przez próg, a za parę miesięcy usłyszy w bawialni śmiech dziecka. Tak bardzo chciał już ujrzeć swoje pierwsze dziecko ! Jeździł z żoną na wszelkie badania , wypytywał lekarzy, dogadzał jej, czytał książki o dzieciach, aż Liz śmiała się serdecznie.
Westchnął, siedząc na tym swoim pożegnalnym przyjęciu, i rozmyślając o tym wszystkim. W tej chwili przyszło mu do głowy , iż czułby się stuprocentowo szczęśliwy, gdyby tylko udało się to osiągnąć Izzy, Michałowi czy Valentiemu. Tymczasem oni na odwrót niż on- coraz głębiej zapadali się w rozpaczy i bezsensie, bezskutecznie próbując to ukryć. Najbardziej chyba martwił się o siostrę. Michael miał przynajmniej Marię i dobrą pracę, podczas gdy Isabel pozbawiona miłości ukochanego cały swój czas poświęcała dzieciom w hospicjum. A to jeszcze gorzej na nią wpływało. Wszechobecna śmierć, tragedia tych maluchów- potęgowała w niej apatię życiową i jej własne lęki, o których starała się zapomnieć. Max nie jeden raz usiłował jej to tłumaczyć, lecz wtedy doprowadzała się do wściekłej histerii, wręcz do choroby. Była wykończona psychicznie i fizycznie , a pozory spokoju Nowego Jorku dodatkowo ją niszczyły.
- Maxwell !- szturchnięcie w ramię przywróciło go do rzeczywistości.
Kosmita podniósł wzrok na Michaela.
- Hm ?- mruknął zdezorientowany.
Mike z irytacją przewrócił oczami.
- Jak zwykle bujasz w obłokach !- ton Izzy był pełen wyrzutu. – Pytałam, czy zamierzasz jakoś skontaktować się z rodzicami ?
Max zdumiony nagłym pytaniem tego typu popatrzył na Liz. Miała zmieszaną minę. Odstawił kieliszek po winie na stolik.
- Izzy, to niebezpieczne. Wiesz o tym.
- Ale przecież ostatnio rozmawialiśmy z nimi pół roku temu !
- Właśnie dlatego !
Zaległo milczenie. Isabel zaczęła w ciszy miąć rogi swojej bluzki.
- Maxwell ma rację, nie powinniśmy…- odezwał się w końcu Michael.
- Nie chcesz powiedzieć mamie, że zostanie babcią ?!- Isabel zwrócił się do Maxa.
Zatrzymał na niej swe ciemne oczy.
- A ty Liz ?- kontynuowała. – No ?!
- To ich decyzja.- włączyła się Maria- Nie psujmy wieczoru.
- Co to, to nie !- uniosła się Isabel – To także moi rodzice i mój dom ! Nasz wspólny ! Przecież to Roswell !
- Dosyć tego !- Max wstał, rozgniewany.- Może od razu powiedz, że chodzi ci o męża i tylko o niego !
- Max !- przerwała mu Liz.
Zatrzymał się na dźwięk jej głosu. Spojrzał na Isabel. W jej dużych źrenicach odmalował się ból i zawód. Błyskawicznie wstała i sięgnęła po płaszcz.
- Isabel !- Liz rzuciła się za nią.
Ale ona zarzuciła torbę na ramię i nie spuszczając wzroku z Maxa, powiedziała ze zbielałymi wargami :
- Nie martw się o mnie. To ci tylko zaszkodzi.
A potem, trzasnęła drzwiami.
Trzy miesiące później.
Maria weszła do salonu i rzuciła okiem na Michaela. Jak zwykle ślęczał nad komputerem, przygotowując projekty i plany biznesowe. Obserwowała jego oczy- zmęczone, biegające w obłąkaniu po monitorze. Już dłużej tego nie zniesie ! Nie. Ciągle tylko praca i praca, ale dziś już nie pozwoli mu się tym zasłaniać ! Dziś z nim porozmawia.
Podeszła do biurka i szybkim ruchem wyłączyła urządzenie z kontaktu. Michael obrzucił ją piorunującym spojrzeniem.
- Co ty wyprawiasz !- krzyknął.- Chcesz żebym tego nigdy nie skończył !?
Dziewczyna poprawiła sweter i kuląc się , rzuciła :
- Jeśli nie porozmawiasz ze mną, to tak !
Guerin westchnął odchylając się w fotelu.
- Maria ! Przestań nareszcie ! Na razie dobrze zarabiam, więc nie mam zamiaru narażać nas wszystkich tylko dlatego, że chcesz zacząć zawodowo śpiewać ! Rozgłos działa na naszą niekorzyść.
Maria zamrugała powiekami. Ręce kurczowo zacisnęła w pieści.
- Skąd wiesz, że o tym chcę mówić ?
- Bo zawsze o tym mówisz !
W tym momencie przelała się czara goryczy. Michael uważał, że Marii jest zupełnie dobrze siedzieć przy jego boku i patrzeć jak marnuje życie jej i sobie. Był głuchy na wszelkie rozpaczliwe sygnały jakie mu wysyłała. Ale koniec z tym. Liz miała rację- musi wyłożyć karty na stół.
- Nie prawda !- zadrżały jej wargi- Ty tak sądzisz , bo nigdy mnie nie słuchasz !
- Co ?
- Czy myślisz, że jestem szczęśliwa Michael ?- złapała oddech- No tak…Mieszkam w super apartamencie w centrum Nowego Jorku, ty masz dobrą pracę, a przede wszystkim nic nam nie grozi ! Powinnam być więc przykładną żoną , siedzieć biernie i uśmiechać się ! Bzdura ! Bardziej byłam zadowolona będąc w Roswell, mimo że FBI siedziało nam na karku ! A wiesz czemu ? Bo tam przynajmniej miałam ciebie ! Już nie mówię o tym, że moje marzenia o karierze muzycznej legły w gruzach, bo ty zachowujesz się niczym zaszczuta zwierzyna łowiecka ! Już nie mówię o tym, że kompletnie ci zobojętniałam ! Ale chciałam coś z tobą zbudować, Michael…-przymknęła zbolałe oczy, a jej głos zaczął się łamać- Chciałam mieć rodzinę. Prawdziwą. Chciałam mieć z tobą dziecko Michael…Ale to już nie ważne. Nigdy nie potrafiliśmy zbudować nic trwałego. I tak już pozostanie…
Oszołomiony, wzburzony, rozpalony gniewem, ale i wyrzutami sumienia Michael, patrzył jak łzy-jedna po drugiejspływają po jej bladych policzkach. Serce waliło boleśnie w jego piersi, lecz urażona duma, złość i zaufanie do samego siebie zagłuszyło miarowe uderzenia, wołające jakby : „ obudź się, ona ma rację !”.
Wstał i przez chwilę miał ochotę podejść i mocno przytulić ją do siebie. Ale nagle cofną się. Czy nie powiedziała, że między nimi tak już zostanie ? Czy nie powiedziała, że nie ma już nadziei ? Dlaczego więc jego miałoby to obchodzić ?
- Rozumiem- odezwał się zimno- Odejdę jeszcze w tym tygodniu. Max i Liz jeszcze nie sprzedają mieszkania. Trzymają je na przyszłość. Przeniosę się tam.
To mówiąc skierował się do drzwi, i po chwili usłyszała jak zamyka się w pokoju. A więc to koniec. To koniec ich wspólnej historii. Koniec miłości, która była taka namiętna i gorąca. Czy to w ogóle była miłość ? Może jedynie kaprys i żądza. Pytanie ! To miłość ! Ciągle ją czuła. Krwawiła. Powoli osunęła się na podłogę i wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
Dom na Błękitnej Skale okazał się dokładnie takim, jakim sobie go wyśniła Liz. Czasami trzeba po prostu umieć uwierzyć w marzenia. Mieszkanie było nie tylko przyjemnością. Co ranek krzykliwe głosy mew budziły domowników, a ciepłe promyki słońca zaglądały zza firanek. Na zielonych gałązkach krzewów przysiadały drobne ptaki i wiatr przynosił morski i orzeźwiający zapach portu . Liz wychodziła z samego rana na balkon , patrzyła na wschodzące słońce, Max przychodził do niej niosąc dwa kubki czarnej kawy i stali tak delektując się odgłosami budzącego się do życia wielkiego miasta –w najcichszym , jak się wydawało, jego miejscu. Liz zawsze wtedy myślała z rozkoszą, że magia i piękno tej chwili będą z nią aż do śmierci.
Półtora tygodnia później.
Liz była w siódmym miesiącu ciąży, a jej brzuch urósł do wielkości j piłki koszykowej. Wspólnie z Maxem w końcu zdecydowali się na badania określające płeć dziecka i ku ogólnej radości okazało się, że Liz nosi w sobie bliźniaki- chłopca i dziewczynkę. Znajomi i przyjaciele żartowali od tej pory, że to pewnie dlatego pani Evans codziennie zjada podwójną porcję lodów pistacjowych ( była to oczywiście zwykła zachcianka ciążowa).
W każdym razie od czasu gdy Liz dowiedziała się o bliźniakach, ona i Max nie robili w wolnym czasie nic innego, tylko zastanawiali się nad imionami jakie będą nosić ich dzieci. Pierwszy pomysł wysunięty przez Maxa był taki, aby córkę nazwać Marią Isabellą , zaś syna Philipem Michaelem. Liz ku jego znaczeniu skrzywiła się na tę propozycję, bo jak wyjaśniła – jeśli nazwą córkę imionami przyjaciółek mogą poczuć się urażone ich matki, a jeśli synowi dadzą Philip i Michael, niezadowoleni mogą być jej własny ojciec (a czemu nie moje imię ?!) oraz Kyle (a czemu nie Kyle tylko Michael?). Wobec tego Max uznał wyższość argumentacji żony i zdał się na nią. Liz natomiast pragnęła nadać swym maleństwom imiona jedyne w swoim rodzaju, delikatnie brzmiące, oddające charakter dziecięcych duszyczek. I znalazła idealne- Patrick i Adrey. „ Patrick i Audrey z Błękitnej Skały”- powiedziała sobie w myśli. Tak ! Ależ tak ! Patrick i Audrey Evansowie ! Te imiona były stworzone dla jej dzieci !
Następnego dnia obwieściła to Maxowi, a on się nie sprzeciwiał. Tak więc Patrick i Audrey na zawsze zamieszkali na Błękitnej Skale.
I może Liz byłaby zupełnie zadowolona, gdyby nie ten incydent z Marią i Michaelem. To był zresztą szok dla całej roswelliańskiej paczki, kiedy pod koniec tygodnia Michael oficjalnie przeniósł się do opuszczonego przez Liz i Maxa mieszkania, tym samym ujawniając decyzję o separacji jego i Marii. Nikt nie śmiał wtrącać się w małżeńskie sprawy dwojga dorosłych ludzi, a jednak Liz nie potrafiła przejść obok tego obojętnie. Maria i Michael byli w końcu jej najlepszymi przyjaciółmi, właściwie rodziną ! Liz była nawet trochę zła na Maxa, który z pewnością wiedział o całym zajściu wcześniej, załatwiając z Michaelem sprawę mieszkania. Niestety jej gniew i żal nie mógł niczego zmienić. Liz chciała za wszelką cenę porozmawiać z Marią, lecz ta nie odzywała się do niej od dłuższego czasu. Być może czuła się zawstydzona i zbyt zgnębiona by rozmawiać nawet z najlepszą przyjaciółką. Liz jednak nie potrafiła czekać. Szybko dowiedziała się , że Kyle załatwił Marii pracę kelnerki w barze gdzie sam pracował, i są tam razem w każde popołudnie. Valenti dodał też, że Maria nigdy nie porusza tematu swojego rozstania z Michaelem, więc ostrzegł od razu Liz, która zamierzała wybrać się tam jeszcze w tym tygodniu.
Kiedy Liz popchnęła ciężkie, oszklone drzwi i z trudem wtoczyła się do środka zadymionego pomieszczenia rozbrzmiewającego głośną muzyką country, pomyślała, że Max by ją zabił, gdyby wiedział że wyszła w takie miejsce w sowim „stanie”. A jednak Maria była w tym momencie ważniejsza. Liz ruszyła z miejsca , podchodząc do barku. Maria nie zauważyła jej przyjścia. Ubrana w króciutki, czerwony uniform, ze spiętymi w kitkę blond włosami właśnie stawiała piwo przed jednym z klientów. Następnie wzięła dwa talerze z jedzeniem i naciskając dzwonek przy ladzie krzyknęła donośnie : „ Dwa razy kurczak !”. Jakiś wysoki facet w białym, kowbojskim kapeluszu podszedł i odebrał zamówienie. Teraz Maria nareszcie odsapnęła , opierając się o ladę.
- Cześć- rzuciła Liz w jej stronę.
Maria gwałtownie odwróciła głowę. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Liz ?- uśmiechnęła się lekko.- Co ty tu robisz ?
Wyszła do przyjaciółki zrzucając fartuszek, i uściskały się mocno.
- Przyszłam w odwiedziny do najlepszej przyjaciółki, która nie chce ze mną rozmawiać.
- Kyle ci powiedział ?
- Nie da się ukryć- Liz badawczym wzrokiem spojrzała na Marię.- Co się dzieje ?
- Chodźmy na zaplecze. Nie powinnaś wdychać dymu papierosowego... – to mówiąc Maria ruszyła na tyły budynku.
Tam usiadły na niewielkich krzesłach.
- Więc ? – Liz zawiesiła głos.
- Chodzi ci o mnie i Michaela ?
- A o co !
- Wybacz Liz, nie mam na to ochoty.
- Maria…czuję się winna.
- Co takiego ?! Dlaczego ?
- Wydaje mi się, że tamtą naszą rozmową w pewien sposób podburzyłam cię przeciw niemu…
- Bzdura. Tylko otworzyłaś mi oczy. Dobrze zrobiłaś.
- Nie o to mi przecież chodziło ! Nie o to żeby was rozdzielić !
- Liz- Maria wzięła ją za rękę.- My sami tego chcieliśmy. Ty nie masz tu nic do rzeczy. Uspokój się.
- Ale przecież kochacie się …
- Sama wiesz jak to jest , czy nie ? Michael nie zbuduje ze mną przyszłości.
- I co dalej ? Będziecie się całe życie unikać ? Mieszkacie w jednej dzielnicy !
- Zostaw to nam. Mamy na to kilkadziesiąt lat z hakiem. Oczywiście biorąc pod uwagę, że wcześniej nie wessie nas kosmiczna zawierucha.
Liz westchnęła głośno. Rozejrzała się po otoczeniu. Obdrapane ściany, odkryte rury grzewcze, odpadający tynk. Maria uchwyciła jej spojrzenie.
- Nowy Jork jest drogi. Właściciel nie ma pieniędzy na remont. Zresztą nie oszukujmy się, to podrzędny bar. Nie to co Crashdown…
- Crashdown…- powtórzyła przeciągle Liz.- Nasze Crashdown. Czasem łapię się na tym, że chciałabym tam wrócić i znowu być tą szaloną nastolatką, która ratuje świat wspólnie z kosmitami. Poczuć ten dreszcz emocji, znowu mieć te same problemy…
- Ja też- oczy Marii zabłyszczały łzami.- Ja też, Liz.
Isabel podeszła do szyby i monotonnie wpatrywała się w spływające po niej strugi deszczu, który właśnie zaczął padać. Przymknęła oczy. Usypiający szum ściekającej wody uspokajał ją. Przez chwilę wydawało jej się, że znowu jest w Roswell, w mieszkaniu, razem z Jess’ym. Ale to była sekunda, która mija jak zawsze i nigdy się nie powtarza. Westchnęła, podnosząc powieki. Spojrzała na szafkę, gdzie stało ślubne zdjęcie jej i męża. Czas nie zatrzymuje się. Pędzi nieubłaganie do przodu, nie pozwalając złapać oddechu. Nie daje szansy. Tak było z nią- Isabel Evans-Ramirez. Życie przecieka jej przez palce, nieuchronnie kończy się, aż wreszcie pewnego dnia przesypie się i zatrzyma niczym piasek w klepsydrze. Zniknął gdzieś ten biały welon i uśmiech, niknie nadzieja. Jest jedynie codzienność. Sucha, twarda i bezwzględna, nie liczy się z uczuciami. Boże. Jak to wytrzymać ? Boże. Boże…
Nagle dzwonek wygrywający piskliwie „ Pretty Woman” odezwał się w przedpokoju. Isabel wzięła głęboki oddech i poszła otworzyć. To był Michael. Cały zmoczony aż do ostatniej suchej nitki. Oczywiście wszedł bez zaproszenia jakby nigdy nic, w zabłoconych butach. Szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu „porządkowej” Isabel było to najzupełniej obojętne. Przyniosła mu ręcznik, dała czyste ubranie i zapraszając go do kuchni , wzięła się za herbatę.
- Wyglądasz tragicznie…-mruknęła, wrzucając do kubków plastry cytryny.
Michael przeczesał palcami wilgotne włosy.
- Może, ale ty nie lepiej.
- Więc co z Marią ? To już tak naprawdę koniec ?- rzuciła w przestrzeń, wyraźnie unikając jego wzroku.
- Nie wiem- uciął.
- Jak to ?- okrągłe torebki Tetley wylądowały koło cytryn.
- Isabel- podniósł na nią oczy dobitnie mówiące „ odczep się”. – Proszę.
Zalała herbaty gorącą wodą i stawiając jedną przed Michaelem, usiadła naprzeciwko.
- W porządku. Ja tylko usiłuję ci pomóc. To znaczy, wam pomóc…
- Nie trzeba- wziął kubek do ust- Auć ! Gorące !
- To herbata.
- No co ty !- wykrzywił się.
Po tej wymianie zdań oboje znieruchomieli, a następnie wybuchnęli śmiechem. Już dawno nie droczyli się ze sobą w ten sposób. Już dawno sarkazm Michaela nie zabrzmiał tak charakterystycznie jak tam, w Roswell. To wspomnienie wywołało serdeczne rozbawienie i radość. Michael ciągle milczał, wpatrując się w duże, ciemne oczy dziewczyny.
- Zarumieniłaś się jak dawniej , wiesz o tym ?- odezwał się dziwnie delikatnie.
- A ty masz ten stary, poczciwy wyraz twarzy łobuza – odpowiedziała.
Michael poczuł jak ogromna fala ciepła wzbiera się w jego wnętrzu. Ramiona drżą, choć przecież już nie był przemoczony. W ułamku chwili, popychany jakimś gwałtownym impulsem, przechylił się w stronę Isabel i mocno przyciągając ją do siebie namiętnie pocałował. Nie zaprotestowała. Nie przerwała ! Dopiero po dłuższym momencie- zaskoczona oderwała od niego swe wargi. Przełknęła ślinę. Poderwała się na nogi.
- Chyba powinieneś już iść, Michael- odrzekła spokojnie.
A jednak zauważył w niej element przerażenia całym wydarzeniem. Odsunęła się od niego.
- Tak, masz rację. Już zanadto się rozgrzałem. Pójdę po swoje rzeczy.
Bo przeznaczenie nie ma szans z miłością. Ten, kto rozumie sercem a nie wypełnia przepowiedni, jest ostatnim człowiekiem. Ostatnim z wielu.
Koniec