Heart of soldier - zakończenie + Epilog
Posted: Sat Feb 12, 2005 6:50 pm
tytuł: Heart of soldier
kategoria: crossover (DA/Roswell)
opis: Żegnajcie kosmici. Zaczerpnięte są tylko postacie. Liz jest X5, dowodzi niewielkim oddziałem. Kiedy ginie jeden z jej ludzi, postanawia szukać jego mordercy, w tym celu jedzie do Seattle. Zatrzymuje się ze swoimi ludźmi w TC. Spotyka tam kogoś nieoczekiwanego...
NA: Opowiadanie to będzie raczej dobijające, drażniące i na pewno nie mdłe. Możecie sobie wybić z głowy romantyczne scenki następujące co chwilę itp. Konwencja też inna niż we wszystkich x-tremerkowych opowiadaniach, jakie pisałam i jakie czytałam. Pod jakim względem ten ff różni się od tamtych? Zobaczycie... Ostrzegam, że w pewnym momencie ma się ochotę głównych bohaterów wręcz własnoręcznie udusić (słowa Hotaru), a po zwrotach akcji chce sie zamordować autorkę (słowa Onarka). Ile będzie części, nie wiem jeszcze. Chyba sporo. Aktualizacje - w zależności od mojej weny i mojego nastroju (i waszych komentarzy).
piosenki przewodnie: "Easier to run" - Linkin Park; "Like toy soldiers" - Eminem
podziękowania:
~ dla Hotaru za to, że zawsze potrafi mnie natchnąć choćby jednym elementem i za to, że zawsze mogę liczyć na jej obiektywne komentarze; w tym wypadku pojawi się w opowiadaniu motyw zapożyczony z TS, mianowicie zmysły
~ dla Onarka za śliczny banerek oraz za to, że znosi moje marudzenie, komentuje na bieżąco i jeszcze mnie nie zabiła, chociaż wielokrotnie mi to obiecywała
~ dla Aleksandra, mojego zielonookiego potworka, który w pewien sposób też mnie natchnął do tego opowiadania; wiele scen jest spisanych z mojego życia, a konkretnie właśnie z moich relacji z nim [A :*]
1.
Deszcz siąpił nieustannie. Jakby ktoś z samego rana ponakłuwał ołowiane chmury, z których spływały lodowate strużki. Deszcz wsiąkał w ziemię, wydawało się, że nawet asfalt przesiąkał wilgocią. Ludzie chowali się w domach obserwując jak kryształki rozbijają się miękko o szyby. Nie lubili deszczu, nie doceniali go. Przeszkadzał im.
Ale nie wszystkim. Niektórzy go po prostu nie zauważali. Zlewał się w jedno ze łzami uderzającymi o wnętrza ich dusz. Na zewnątrz nie było ani śladu płaczu. Nigdy. Tylko powaga i delikatny zarys bólu malowały się na siedmiu twarzach. Tych jedynych siedmiu osób, które pojawiły się na cmentarzu by pożegnać kogoś. Przyjaciela, kompana, brata. Pożegnać już na zawsze.
Na pogrzeb nie przybył nikt inny. Nie mógł przybyć nikt inny. Ian nie miał żadnych znajomych wśród otaczających go ludzi. Zresztą to łamałoby zasady i mogło sprowadzić niebezpieczeństwo. Nie tylko na niego, ale na nich wszystkich. Jak na złość, mimo posłusznego wypełniania rozkazów i nadzwyczajnej ostrożności, zginął.
Zginął.
To jedno słowo nieustannie rozbrzmiewało w jej głowie. Ciemne oczy utkwiły spojrzenie w dębowej trumnie, kompletnie puste i wypalone. Jak mogła do tego dopuścić? Jeszcze nigdy tak nie zawiodła. Była za niego odpowiedzialna, w swoich dłoniach trzymała jego życie, to jej rozkazy decydowały ile jeszcze będą żyć. I wszystko wydawało się być idealnie zrobione.
Przez te wszystkie lata żadne z nich nie było zagrożone. Kamuflaż i rzadkie kontakty umożliwiały im normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Ludzie dokoła byli przekonani, że nie różnią się niczym od nich. Ale kto by podejrzewał, że ona i kilkoro innych byli tworami genetyków i lat pracy naukowców?
A teraz stali tutaj. Ona z przodu a szóstka pozostałych z tyłu w równym rządku. Zawsze w równym rządku, jak kiedyś na apelach. Chociaż ich jednostka już nie istniała, nie podlegali nikomu, ciągle zachowywali hierarchię swojego oddziału. Ona była dowódcą. Oni słuchali.
Dlatego dręczyło ją to jeszcze bardziej. To ona wydała takie a nie inne rozkazy. Wina leżała po jej stronie. Nie umiała ochronić Iana, pozwoliła by wpadł w zasadzkę White'a. Kto wie, czy teraz nie zbliżał się ponownie, by doszczętnie zniszczyć jej oddział. Usiłował chyba stać się dla X5 kolejnym koszmarem pokroju Lydeckera. Odkąd w mediach wypłynęła sprawa mutantów, nie dawał im spokoju.
Zewsząd docierały do niej informacje o kolejnych ofiarach, o kolejnych stawiających opór. Parę razy nawet padły znajome numery. A nocy, której zabito Iana dotarła do niej wiadomość o tworzącym się Terminal City, które miało stać się siedzibą dla mutantów. Azylem.
Obróciła się twarzą do szóstki X5. Wyprostowani, głowy uniesione. Prawdziwi żołnierze. Tacy, jakimi chciało ich widzieć Manticore a jakich bali się ludzie. Przesunęła spojrzenie po ich twarzach. Dani, Cas, Scott, Sway, Kyle i Hotaru. Teraz musiała im zapewnić bezpieczeństwo.
- Pakujcie się – wydała rozkaz nieco miękkim tonem – O świcie wyjeżdżamy.
To powiedzidzawszy minęła ich i skierowała się w stronę żwirowej alejki. Czuła na sobie ich zdumione spojrzenia, ale nikt nic nie mówił. Odprowadzali swojego dowódcę wzrokiem w myślach usiłując odszyfrować jej zamiary. Nigdy nie kwestionowali jej rozkazów. Ufali jej po granice możliwości, a ona ufała im. Na tym to chyba polegało – nie tyle na rozkazach, co na zaufaniu.
Postać drobnej brunetki znikneła im z oczu po kilkuset metrach. Czasami ich samych zaskakiwało, że taka niepozorna dziewczyna może mieć w sobie tyle siły i dowodzić grupą transgenicznych. Ale była silniejsza od nich, o wiele bardziej nieprzewidywalna, niebezpieczna i skuteczna.
Gdziekolwiek chciała wyjechać, pojechaliby tam za nią. Bo tak ich nauczono. Słuchać. Nie sprzeciwiali się. Jak żołnierze.
2.
Rozejrzała się uważnie dokoła. Więc to było słynne Terminal City? Uniosła brew w zdumieniu. Ani odrobinę nie przypominało porządnej jednostki wojskowej czy chociażby placówki obronnej. Stara fabryka otoczona szczątkami muru i szarą siatką. W pierwszej chwili pomyślała, że to złudzenie, że pomyliła się. Ale zmysły uświadomiły ją, że to jednak tutaj.
Wyczuwała innych X5. Wciąz byli za daleko by ich rozpoznała, ale wyraźnie czuła ich obecność. Jak na wyszkolonych żołnierzy kiepsko sprawili się w tworzeniu tego miejsca. Przesunęła spojrzenie wzdłuż ogrodzenia. Straży też praktycznie żadnej. Jak transgeniczni mieli się tu czuć choć trochę bezpiecznie?
Mogła zrezygnować, ale nie miała zamiaru. Musiała myśleć nie tylko o sobie, ale o szóstce pozostałych z jej oddziału. Obróciła głowę o kilka stopni, rzucając na nich zdawkowe spojrzenie. Im też nie bardzo podobał się roztaczający się przed nimi widok. To chyba było genetyczne – sceptycyzm zawsze i wszędzie.
Zmierzyła wzrokiem olbrzymią żelazną bramę, poczym przesunęła spojrzenie po skrawkach muru aż natrafiła na niewielki fragment przestrzeni pomiędzy kończącym się murem a siatką. Dała znak pozostałym a następnie sama wślizgnęła się do środka. Szóstka X5 uczyniła to samo, nawet nie zastanawiając się dlaczego tak a nie inaczej dostają się do środka. Strażnicy nawet nie zareagowali.
Dopiero gdy przedostali się do głównego budynku, otoczyła ich grupka mutantów. Nie wyglądali na serie X, prędzej na inne nieudolne projekty Manticore lub innych laboratoriów. Zatrzymali się w miejscu tylko na ułamek sekundy. Jeden znak drobnej dłoni a w błyskawicznym tempie kilkoro pseudostrażników zostało obezwładnionych. Brunetka dała sygnał do zaprzestania walki, poczym skierowała się do jednego z pokonanych:
- Prowadź do dowódcy.
* * *
- Co się tu dzieje? - Max nie spodobał się fakt, że przerywano jej pracę
Miała na głowie mnóstwo spraw. A załatwianie dostaw żywności wyczerpywało ją nie tyle fizycznie co psychicznie. Dlatego nagłe wezwanie i urywkowa wiadomośc o napastnikach wytrąciły ją z równowagi.
Weszła na główną salę, zatrzymując się w połowie drogi. Mimo sporej gromady innych transgenicznych dostrzegła od razu grupę X5. Sześcioro stało w równym rządku a dwa kroki przed nimi czekała spokojnie drobna brunetka. Musiała być dowódcą. To sie czuło. Siła i odpowiedzialność mieszane z nadmierną determinacją. Dziewczyna momentalnie sie wyprostowała widząc Max zmierzającą w swoim kierunku.
Stanęła na baczność salutując. Tak samo postąpili stojący za nią X5. Max przełknęła ślinę. Od bardzo dawna nie widziała wiernych żołnierzy trwających przy ostrych zasadach wpojonych przez Manticore. Spotykała róznych przedstawicieli serii X, ale nikt nie zachowywał się jakby...
- X5542 – brunetka podała swój numer wbijając wzrok w zdumioną twarz Max
Guevara przytaknęła bez słowa, przyglądając się uważnie dziewczynie i reszcie jej oddziału. Coś w niej zaczęło podszeptywać, że coś jest nie tak. X5 nigdy nie szukali pomocy ani nie odnajdywali innych ze swojej sekcji z czysto sentymentalnych pobudek.
- Tu nie ma wojskowych zasad – Max powiedziała miękko, lekko sięuśmiechając – Jestem Max.
Brunetka rozluźniła ciało, przez chwilę uważnie przyglądając się stojącej naprzeciwko dziewczynie. Była X5. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Potrafiła bezbłędnie rozpoznać podobnych sobie. Nie rozumiała tylko tej zupełnej swobody. Skoro ta dziewczyna była dowódcą całego TC to jako X5 powinna się bardziej postarać o zabezpieczenia. I skąd ten lekki ton?
Ciemne oczy wbiły wzrok w wyciągniętą dłoń. Musiała przyznać, że to było zaskakujące. Nie sądziła, że ktokolwiek przejdzie do porządku dziennego nad tym, co zrobiła, że się tu włamała i pobiła kilku strażników. A Max podchodziła do niej jak do dobrze znanej przyjaciółki. Po chwili wahania podała jej jednak swoją dłoń.
- Liz – mruknęła cicho
Nie przepadała za takim spoufalaniem już przy pierwszym spotkaniu. Owszem, była w stanie zaufać komuś, a w szczególności X5. Ale odsłanianie się od razu tak jak robiła to Max nie wchodziło w grę.
Manticore było przekleństwem i piekłem, ale kilka lekcji, które jej wpoiło wciąż pamiętała i korzystała z nich. To dzięki nim ciągle żyła ona i jej podwładni. Mogła cieszyć się z upadku jednostki, z wolności, ze zniszczenia ponurego koszmaru dzieciństwa. Ale nie mogła zaprzeczyć, że „dom” przygotował ją idealnie do tego kim była. Nauczyli ją jak postępować by ocalić siebie i tych, za których odpowiadała.
Odsunęła się nieco na bok, odsłaniając rządek jej podopiecznych. Nie patrząc na nich wyrecytowała z pamięci ich kolejność, tymsamym przedstawiając ich Max.
- X5306 Dani, X5311 Scott, X5332 Cas, X5383 Sway, X5512 Hotaru, X5539 Kyle.
Guevara zamrugała niepewnie. Była równie zdziwiona co cała reszta zgromadzonych wokół mutantów. Atmosfera dziwnie zgęstniała.
Dreszcz przebiegł po plecach Max i wszystkich, którzy zawitali do Manticore niegdyś. Taki drobny element tamtejszych zwyczajów. Miało się wrażenie, że ponownie uczestniczy się w apelu porządkowym. Wzdrygnęła się, po chwili wymuszając ponowny uśmiech na twarz.
- Tu nie musicie na codzień używać numerów – spojrzała na Liz – Bo zostajecie, prawda?
Brunetka ponownie wyprostowała się, unosząc nieco głowę jak do zdawania raportu. Chciała choć na jakiś czas się tu zahaczyć. Podejrzewała, że jednak będzie musiała co nieco wyjaśnić. Przytaknęła więc i zaczęła mówić.
- Naszą dotychczasową bazą było Roswell w Nowym Meksyku. Jednak namierzono jednego z moich ludzi. X5556 Ian. Ludzie White'a go dopadli. Przybyliśmy tu, żeby zna... - urwała
Mętne uczucie wewnątrz niej przerwało raport. Zmysły nastawiły się na wyższe obroty. W powietrzu pojawił się znajomy zapach, znajome przeczucie. Zawsze tak reagowała na innego transgenicznego. Oni wszyscy mieli tę zdolność. Coś w rodzaju wyczuwania aury albo swoistego zapachu. Tylko teraz to było zbyt znajome. Powoli obróciła głowę w stronę przeciwnego korytarza. Jej wzrok zmierzył uważnie trzy schodki prowadzące na podwyższenie i w ciemny korytarz. Dwóch transgenicznych. Nie przyjrzała się nawet temu stojącemu tyłem. Spojrzenie padło od razu na tego drugiego.
Cholera.