T: Downfall [by Breathless] - rozdział 11 KOMPLETNE- 07.01
Posted: Tue Nov 23, 2004 5:45 pm
Author: Debbi aka Breathless
Category: Max and Liz
Rating: R for language and adult themes
Disclaimer: I have nothing to do with Roswell or anyone associated with it. Song lyrics used in this story are by Trust Company, from the CD The Lonely Position of One. This CD actually played a large part in the writing of this story. So many of the lyrics suited it, and my mood while writing it. No infringement intended.
Summary: Everything up to and through Departure is real. Future Max came back in time to force Liz to change the future. As a result, Alex died, Max slept with Tess and got her pregnant, Tess went back to Antar in the Granilith. Max, Michael and Isabel were left ‘stranded’ on Earth.
This story begins during the summer after Departure. To be precise, it begins the day after Max and Liz’s ‘first date’, that infamous walk on the dock, except in this story, Max never got to the part where he stripped off his clothes and went skinny dipping in the lake.
No, in this story, Liz walked away from him before then . . .
T/N: Breathless jest najsławniejszą i najbardziej obsypaną nagrodami autorką roswelliańskich opowiadań, a jednak jak dotąd żadne z jej opowiadań nie było tłumaczone na naszym forum. "Downfall" jest moim zdaniem jej najlepszym opowiadaniem, a przy tym- zupenie dla niej nietypowym. Inne jej historie, niezależnie od tego czy są dramatyczne, czy tez pogodne i lekkie, zawsze cechuje ten sam nastrój słodyczy i niewinności, który wielu z was zapewne wciąż pamięta z serialu, zanim w mieście pojawiła się Tess.
Tutaj nie znajdziecie ani słodyczy ani niewinności. To opowieść o upadku, jedno z mroczniejszych opowiadań jakie znam. Na Roswell Fanatics wzbudziło spore kontrowersje z uwagi na sposób w jaki przedstawiono pewnych bohaterów- a konkretnie- bohaterkę. Nie sądzę żeby tutaj coś podobnego miało miejsce , ale na wszelki wypadek...nic ani nikt nie jest do końca taki, jaki pozornie być się wydaje i...wszystko ma swoją przyczynę. Co jeszcze mogę dodać...? Zapraszam
Downfall
So it’s over now
Finally
I’m beneath
And I’m crawling out
On my knees
I can hear what you said
Echoing in my head
I’m losing . . . myself
Now I’m cold on the floor
And I don’t care anymore
Cause it’s over . . . it’s over
Prolog
Roswell w stanie Nowy Meksyk. Rok 2001.
Liz Parker siedziała na drewnianej ławce do ostatniej chwili, wpatrzona w bilet ściskany w dloni i zastanawiając się czy postępuje słusznie. Czyż nie tego pragnęła? Czy nie tego potrzebowała? Nowego początku? Daleko stąd? W miejscu gdzie nikt jej nie znał. Gdzie nie groziło jej wessanie w pozaziemskie tornado. Gdzie nie było inspirowanych kosmitami szyldów restauracji. Muzeów poświęconych UFO. Małych, zielonych ludzików w witrynach sklepów. Festiwali upamiętniających katastrofę.
Gdzie nie było Obcych.
Głos spikera donośnie zaanonsował przybycie autobusu linii 2717 do Vermont i Liz podniosła się z ławki. Pewna część jej życia właśnie dobiegała końca- Roswell i wszystko to co ją tu spotkało.
Zajęła miejsce po środku autobusu, po jego prawej stronie, siadając tuż przy oknie i stawiając plecak na sąsiednim siedzeniu, tak aby nikt nie mógł usiąść obok niej. Nie pragnęła towarzystwa.
Hamulce zazgrzytały jękliwe gdy autobus ruszał z przystanku. Słońce wślizgnęło się przez okno ale znajdowała się poza zasięgiem jego ciepła, W jej wnętrzu panował chłód, chłód który mroził jej serce, sięgając głęboko do dna duszy. Od kiedy? Niegdyś jej serce było pełne ciepła. Kiedy Max Evans uleczył ranę pozostawioną w jej ciele przez kule zaledwie dwa cale poniżej jej żeber, nie tylko ocalił jej życie, ale również otworzył przed nią świat w sposób o jakim się jej dotąd nie śniło. Wówczas nie wiedziała że miłość i nienawiść nie różniły się zbytnio. Obie stanowiły potęgę zdolną ją zniszczyć. Max Evans powiedział jej że ją kocha, że jest tą jedną jedyną, a potem wrócił z przyszłości by jej to wszystko odebrać. Przekonał ją że musi zmienić teraźniejszość dla dobra przyszłości i w rezultacie jej własny świat przestał istnieć. Alex nie żył, a Max odszedł do Tess, co za konieczne uważała jego przyszła wersja. Ale konsekwencje były dalekie od tego czego się spodziewała. Spędziła całe lato starając się zrozumieć i pogodzić ze wszystkim co miało wówczas miejsce. Alex nie żył. Max spędził noc z Tess, czego owocem była jej ciąża. Tess posłużyła się Granilithem by powrócić na ojczystą planetę, zabierając ze sobą swe nienarodzone dziecko. Towarzyszyła temu deklaracja Maxa, że musi ocalić swego syna. Wierzyła że jej miłość do niego pozwoli się jej z tym pogodzić, ale czasami miłość poprostu nie wystarcza. Zwłaszcza gdy człowiek którego kochasz, człowiek dla którego zrobiłbyś wszystko i dla ktorego wszystko jesteś gotów poświęcić, nie odwzajemnia twego uczucia. Nie tak jak tego pragniesz. Wszystko to stało się jasne tamtej nocy, gdy spacerowali nadbrzeżem. To miała być ich pierwsza randka. Nowy start. Nowy początek. Ale on był już inny i ona była inna. Szedł u jej boku mówiąc że spotkanie kogoś "takiego jak on" musiało go zaintrygować, że było to coś, co musiał "rozważyć". I wówczas wszystko stało się takie oczywiste. To nie był Max, w którym się zakochała. To nie był ten niewinny chłopak przemykający się korytarzami West Roswell, myślący że jest piękna. Nie był tym przestraszonym introwertykiem który ryzykował wszystko by ocalić jej życie, dlatego że "to była ona". Nie był tym czułym młodym mężczyzną który przyszedł wraz z deszczem by powiedzieć jej że jest tą jedną. Jedyną. Nie, był kimś innym a najbardziej bolał ją fakt, że nie czuła już jego miłości. Nie czuła jej w jego dotyku. Nie słyszała jej w jego głosie. Nie widziała w spojrzeniu. Jego słowa były jedynie słowami, pozbawione emocji i puste. Max którego kochała odszedł a ona już zawsze będzie żyła z poczuciem winy, wiedząc że stał się kimś innym przez to co zrobiła. Chwila w której ujrzał ją z Kylem zmieniła go, tak jak przepowiedziało to jego przyszłe wcielenie i efektem był Max, którego już nie znała. Tamtej nocy na nadbrzeżu odeszła od niego a on stał tam, nie wiedząc dlaczego. Nie rozumiejąc że słowa które padły z jego ust, cięły ją jak nóż. Słowa które przeszyły jej serce, tak jak kiedyś kula przeszyła jej ciało.
Jego dłonie miały moc by ją ocalić, jego słowa- by ją zabić. Teraz jej wnętrze było martwe.
Liz patrzyła jak pustynia zaczyna dominować nad krajobrazem, kiedy autobus wyjechał na autostradę, pozostawiając Roswell za sobą. Modliła się, żeby udało się jej tam również pozostawić ból i złamane serce, ale wątpiła by było to możliwe. Wsłuchiwała się muzykę płynącą ze słuchawek jej walkmana, niepokojący motyw który mógłby być pieśnią o jej życiu, lub tym co z niego zostało...
So I’m leaving now
Somehow
Underneath
As I slowly drown
Finally
I can hear what you said
Echoing in my head
I’m losing . . . myself
So I guess it’s over now
And you broke me down
Somehow
Now I’m faltering
I can see
I can be
I can leave and shut you out
Downfall
I’m shaking deep inside
I’m having trouble breathing
I need somewhere to hide
Away cause I am healing
I’m having trouble breathing
Tomorrow I am healing
Finally
Song lyrics by
Trust Company
Rozdział 1
Cambridge, Massachusetts. Rok 2009..
Pulsujący rytm muzyki wibrował w jej piersi, odzywał sie echem w ciele, nieokiełznaną siłą która porywała masę otaczających ją falujących ciał. Gorące powietrze było ciężkie od pary, po brzegi wypełnione dźwiekiem muzyki, zapachem potu, piwa i sexu. Tańczyła w odosobnieniu, jej długie ciemne włosy lśniły w blasku wielobarwnych, wirujących świateł, wąziutkie ramiączka połyskliwego topu zsunęły się z bladych, delikatnych ramion, jej brzuch był nagi, płaski i umięśniony. W pępku lśnił kolczyk. Nie był to jedyny przekłuty fragment jej niegdyś czystego ciała. Jej biodra kołysały się w rytm muzyki, zmysłowo, prowokująco, w niemym zaproszeniu dla tłumu mężczyzn, tych którzy ją obserwowali, tych którzy z nią tańczyli lub tych którzy jej szukali.
Jej krótka spódniczka wysoko obnażała jej smukłe lecz ładnie wyrzeźbione uda. Nie tylko taniec nadał im ten kształt. Jej dłonie sunęły po nich w rytmie muzyki, palce rozstawione, kciuki skierowane ku wnętrzu ud, sięgające wyżej w niezbyt subtelnej ofercie dla mężczyzn którzy tańczyli przed nią, obserwując jej spektakl, w myślach gotowi na noc wypełnioną namiętnym, dzikim i ostrym sexem z tą ciemnowłosą kobietą. Ich nozdrza drgały wietrząc jej zapach. Muzyka się zmieniła, jej rytm zwolnił i to stanowiło dla niej sygnał. Jej włosy zawirowały w powietrzu gdy odwróciła się gwałtownie i odeszła w stronę baru chwiejnym krokiem, kołysząc się na wysokich obcasach.
- Hej kotku- jeden z jej partnerów chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie, wsuwając udo pomiedzy jej nogi i ocierając się o nią sugestywnie w rytm muzyki- nie odchodź jeszcze. To nasza piosenka.
- Nie interesują mnie wolne kawałki- odepchnęła go.
Jego spojrzenie płonęło, gdy odprowadzał ją wzrokiem, idącą w stronę baru, kołyszącą zgrabnym tyłkiem w obcisłej sukience. Była flirciarą, łamaczką serc, puszczalską zdzirą i najlepszą dupą w klubie. Zbliżyła się do baru i oparła o kontuar, ze zmysłowym uśmieszkiem drżącym w kącikach ust.
- Przepalisz podłogę Beth- odezwał się barman, sięgając po wysoką szklankę i nalewając kolejnego drinka.
- Masz jakiegoś szampana Scott?
Przechyliła się w stronę młodego, ciemnowłosego mężczyzny, z uznaniem oceniając jego muskuły, a zarazem dając mu szansę głębszego zajrzenia w dekolt.
- Szampana?- Scott uniósł brew w zaskoczeniu- nie tym zwykle się trujesz. Świętujesz dzisiaj?
- Poświętują z tobą maleńka- jakiś student oparł się o bar tuż obok. Beth objęła spojrzeniem jego muskularne ciało, uśmiechnęła się z uznaniem na widok krocza, przeniosła spojrzenie na szeroką pierś a następnie na jego przystojną twarz obramowaną ciemnymi, gęstymi wlosami. Jej uśmiech zniknął i odwróciła się do Scotta.
- Nie. Nie świętuję- powiedziała, przekrzykując muzykę- raczej opłakuję.
- Ktoś umarł?- Scott sięgnął po butelkę Moet Chandon.
- Tak- sięgnęła po butelkę zanim zdążył ją otworzyć- dawno temu. Mam zamiar uczcić jego życie.
Podał jej szklankę którą przyjęła po chwili wahania. Mogła mieć dobre poczucie smaku, ale wciąż nie potrafiła pić prosto z butelki. Odwróciła się od baru i podążyła w stronę swojego stolika.
- Jaka jest jej historia?- spytał student, patrząc w ślad za nią.
- Nie wiem- Scott napełnił drinkiem sklankę i postawił ją przed nim- ale i tak nie masz szans.
- Dlaczego nie?- spytał. Ze swoją twarzą i ciałem nigdy nie miał problemów z rwaniem.
- Nie jesteś w jej typie- Scott wytarł bar- trzyma się z daleka od brunetów. Unika ich jak plagi. Wierz mi Todd, próbowałem.
- Szkoda- spojrzenie Todda prześlizgnęło się po jej oddalającej sylwetce.
Głośnemu wystrzałowi korka od szampana towarzyszył melodyjny smiech Beth. Bywalcy baru znali go, brzmiał dla nich beztrosko, wdzięcznie, nawet szczęśliwie. Ale mężczyzna który obserował ją ukryty w cieniu, wiedział że jest inaczej. Słyszał jej ból. Dostrzegał go w jej ruchach. Czuł jak bije od niej falami. Znał jego źródło. Bo to on był jego przyczyną.
- Co ci podać stary?- Scott położył menu baru tuż przed nowo przybyłym mężczyzną.
- Wystarczy Cola- odparł. Jego bursztynowe oczy śledziły masę wijącą się w tańcu pod sklepieniem wirujących świateł. Migała mu w tłumie, ale nawet kiedy znikała mu z oczu, wciąż potrafił ją wyczuć. Minęły lata, zanim zdołał ją odnaleźć.
- Odgrywasz dzisiaj fachowego kierowcę?- spytał Scott.
- Coś w tym stylu- odparł, małomówny jak zwykle. Nikt tak naprawdę nie wiedział co rozgrywa się za tymi melancholijnymi oczyma.
-Słuchaj- Scott przechylił sie w jego stronę- zauważyłem komu się tak przyglądasz. Udzielę ci rady. Zapomnij o tym. Beth nie jest zainteresowana.
- Beth...
- Spróbuj z blondynką w dole przy barze. Świetnie stawia laskę.
- Nie interesują mnie blondynki- spuścił wzrok, mieszając słomką lód w szklance.
- Zabawne- Scott nalał drinka spoconej tancerce i pchnął go poprzez kontuar- to samo Beth mówi o brunetach. Nie tknie się ich.
Przybysz przyjął to do wiadomości z milczącym skinieniem głowy.
- Jak dobrze ją znasz?- odwrócił sie w stronę tańczącej sali. Jego plecy zesztywniały na widok jej, wirującej w ramionach wysokiego blondyna. Wygięła sie w łuk i jej długie włosy niemal dotknęły podłogi, szeroko rozstawione nogi ocierały się o uda mężczyzny.
- Nie tak dobrze jakbym tego chciał- odparł Scott. Ostre spojrzenie ciemnowłosego, tajemniczego mężczyzny sprawiło że wzruszył ramionami i wskazał na swoje włosy.
- Brunet. Nie mam z nią szans.
Muzyka zmieniła się, przybierając nowy rytm. Głośny. Potężny. Pierwotny.
- Wiesz z czego ona żyje?- spytał, obserwując jak Beth zmienia partnera, potrząsając przed nim swym ciałem w otwartym zaproszeniu.
Kelnerka wślizgnęła sie na miejsce obok nieznajomego, podając Scottowi zamówienie do stolika nr 5. Jej spojrzenie prześlizgnęło się po olśniewającym mężczyźnie obok, ale był całkowicie skoncentrowany na Scoccie, czekając na jego odpowiedź.
- Nie mam pojęcia- odparł - nikt tak naprawde jej nie zna. Potrafi ukrywać swoje tajemnice.
- Wiem- tajemniczy przybysz uniósł napój do ust. Scott przyglądał mu sie przez chwile, ale powstrzymał sie od pytań.
Mężczyzna odwrócił krzesło i siedział teraz zwrócony plecami do sali, obserwując wirujące odbicie Beth w lustrze ponad barem.
Beth spłuknęła z dłoni mydlana pianę i oderwała fragment papierowego ręcznika. Łazienka nie była tak zaparowana jak główna sala, ale cuchnęła równie podle. Potem, szczynami i wymiocinami. Niektórzy wiedzą jak sie zabawić. Zatrzymała sie na chwilę, by poprawić spódniczkę przed lustrem i po raz kolejny zastanowiła sie, kim jest ta dziewczyna spoglądająca na nią w odpowiedzi. Nie podobało sie jej to co zobaczyła ale przecież nie podobało się jej również życie które wiodła. Wszyscy byliby szczęśliwsi gdyby zginęła tamtego dnia, więc ostatnie osiem lat spędziła zabijając się powoli. Otworzyła drzwi łazienki i muzyka uderzyła w nią swą potęgą, odpędzając myśli. Butelka czekała juz na nią na stole, by pomóc jej zapomnieć.
Przedzierała sie przez tłum rozedrganych ciał, pomiędzy żałosnymi głupcami szukającymi namiastek miłości, ocierając się o nędznych popaprańców bez nadziei i modlitwy. Miłość była dobra dla frajerów. Ona powinna o tym wiedzieć.
- Beth- ramię owinęło sie wokół niej przyciagając do wyraźnie pobudzonego ciała. Jego gorący oddech musnął jej szyję, podczas gdy krzepka dłoń sciskała jej pierś.
- Wyglądasz dziś cholernie gorąco. Pójdziemy do mnie?
Siegnęła do tyłu i pogładziła jego męskość przez materiał spodni.
- Nie dzis kochasiu- odepchnęła go i bez chwili zastanowienia ruszyła do stolika.
- Nie wydaje mi sie żebym wcześniej cię tu widział- Scott kontynuował rozmowę z nieznajomym.
- Bo nigdy wcześniej mnie tu nie było- mężczyzna wzruszył ramionami.
- Dolać?- Scott wskazał na jego w połowie opróżnioną szklankę.
- Nie- męzczyzna niedbale machnął dłonią, wciaż bawiąc się kostkami lodu tańczącymi na dnie szklanki- czy ona często tu przychodzi?
- Kto? Beth?- Scott wzruszył ramionami- regularnie.
Panował dzis spory ruch, ale Scott nie spuszczał wzroku z nieznajomego, zastanawiając się jak wygladała jego historia. Wiekszość mężczyzn w tym barze przychodziła tu w określonym celu. Na żer. Wyrwać towar. Po dobry sex na zakończenie nocy. Tajemniczy mężczyzna wydawał się być inny. To denerwowało Scotta. Dlaczego zadawał tyle pytań o Beth? Sam nie miał wobec niej żadnych planów, zbyt jasno określiła swoje preferencje, ale nie przeszkadzało mu to czuć się za nią odpowiedzialnym. Nic nie mógł na to poradzić. Na zewnątrz była twarda jak stal, od środka- bezbronna jak nowo narodzone kocię. Widział to w jej oczach. Scott spojrzał na przybysza i nagle zrozumiał dlaczego wydawał mu sie taki znajomy. Miał ten sam wyraz oczu. Jesli musiałby to sprecyzować, najlepszym określeniem wydawało się słowo "zaszczuty".
Oboje wygladali na zaszczutych.
- Czy ona...- przybysz odchrząknął, nie pragnąc pytać, nie pragnąc wiedzieć- czy ona ma...kogoś...specjalnego...?
- Sam ją o to spytaj- Scott skinął ponad jego ramieniem- własnie tu idzie.
Zobaczył jak nieznajomy sztywnieje i nawet w nikłym barowym świetle dostrzegł jak cała krew ucieka z jego twarzy.
Beth wślizgnęła sie na puste miejsce przy barze i pchnęła w stronę Scotta opróżnioną butelkę Moeta.
- Wezmę jeszcze jedną.
Scott słuchał jej bełkotu, wpatrzony w zamglone spojrzenie, zastanawiając się dlaczego to robiła. Noc po nocy, sącząc z butelki.
- Nie wydaje ci sie że masz juz dość?
- Bynajmniej- jej spojrzenie zaostrzyło się.
Widywał już ten wzrok i wiedział, że nie należy podejmować dyskusji. Mogła być drobną kruszyną ale rozjuszona bywała znacznie bardziej niebezpieczna niz niejeden dwukrotnie od niej większy mężczyzna. Wyrwała mu butelke zaledwie zdążył po nią sięgnąć i musiał sie uchylić kiedy korek strzelił tuż koło jego oka.
- Cholera Beth!- światło musiało go omamić. Przez chwile mógłby przysiąc że widzi jak jej dłonie połyskują zieloną poświatą.
- Dodaj to do mojego rachunku- oświadczyła i zatoczyła się w stronę stolika. Osunęła sie na pokrytą skórą kanapę, napełniając szklankę niemal po brzegi. Uniosła ja wysoko, wznosząc toast do nieba. Jej oczy skupiły na bąbelkach szampana, widząc twarz której wspomnienie nie przestawało jej prześladować.
- To za ciebie Alex- powiedziała, a jej drżący głos niemal ginął w huku muzyki- przepraszam. Przepraszam że cię w to wciągnęłam. Przepraszam że pozwoliłam ci utonąć w tym bagnie. Przepraszam, że cię zabiłam.
Obserwował "Beth" ukryty w cieniu, wiedząc że nie może pozostać tam na zawsze. Wlewała w siebie szklankę za szklanką, czyniąc spustoszenie w iskrzącym się winie, zupełnie nieświadoma jego obecności. Kiedyś myslał że to co ich łączy jest tak głębokie że zawsze będą świadomi swej bliskości, ale rozpieprzył to już dawno temu. Kolana uginały sie pod nim na myśl o zbliżeniu sie do niej teraz, po tych wszystkich latach, ale natarczywy głos Marii nie przestawał rozbrzmiewac w jego uszach. "Choć jeden raz w swoim życiu, rusz tyłek i idź za nią".
Wystąpił z bezpiecznego kręgu cienia.
- Za słodkie przyszłe życie- Beth wzniosła szklankę by uczcić swego zmarłego przyjaciela- niech śmierć będzie błogosławionym wybawieniem.
Wypiła szampana i odstawiła szklankę na stół. Podniosła butelkę i napełniła ją ponownie, tym razem pragnąc wznieść inny toast.
- Za przeznaczenie i za to co z nim zrobiłaś!- wzniosła szklankę ale wybuch pijackiego śmiechu nakazał ją jej odstawić zanim rozlała wszystko po stole. Nie chciała robić tu bajzlu, czyż nie? Wystarczy że jej życie byłot jednym wielkim pieprzonym bajzlem.
Uniosła butelkę, decydując że może napić sie w ten sposób. Podniosła ją w stronę nieba, oświadczając.
- Pieprzyć przeznaczenie. Razem z "wierzę w ciebie" i "jesteś jedyną".
Stał obok stolika czując jak jej słowa tną go jak nóż. Wiedział że ta chwila będzie trudna, zapewne najtrudniejsza w całym jego życiu. Był odrętwiały, na własne oczy widząc do czego ją doprowadził. Przygotował się, sięgając w głąb siebie w poszukiwaniu odwagi której potrzebował i wypowiedział imię, którego nie wymówił od lat.
- Liz.
cdn...