Historia kobiety niezależnej- cz.2
Posted: Mon Nov 01, 2004 10:03 pm
Sugeruję, żebyście przeczytali, bo chyba już nigdy nie napiszę opowiadania o tej bohaterce (biorąc pod uwagę mój stosunek do niej)
Nie wiem co mnie tknęło, żeby o niej pisać...może chciałam ją w pewnym sensie wyzwolić. Uwolnić z szufladki z napisem "dla miłości, poświeciła siebie" do, której we własnym umyśle wepchnęłam ją parę miesięcy temu. Życzę miłego czytania, i czekam na masę komentarzy (lekka sugestia)
Historia kobiety niezależnej
1.
If she runs away she fears she won't be followed, what could be worse than leaving something behind and as the depth of oceans slowly become shallow it's loneliness she finds... if only he was mine...*
Zaczynam się śmiać, słysząc te słowa. Słuchałam tej piosenki już wiele razy wcześniej, ale dopiero teraz dotarło do mnie jak prawdziwe są jej słowa. Pewnie autorka przeżyła to, co ja – Myślę, marząc, żeby tak było. Po chwili dociera do mnie, że to niemożliwe. – Tak…ona nie spotkała kosmitów, którzy zamienili jej życie w proch. Ona nie spotkała tego, który zgniótł jej marzenia jak małą, delikatną zabaweczkę. – Szkoda, że ja niestety nie miałam tego szczęścia, co ona. Wszystko, na, co pracowałam i w co wierzyłam trafił szlag…nie zostało mi nic. Nawet swoją godność odrzuciłam jednym ruchem dłoni.
Wzdycham i opieram łokieć na opuszczonej szybie okna. Poprawiam rozwiane przez wiatr włosy.
Wreszcie podjęłam pierwszą samodzielną decyzję. Spakowałam wszystko, co tylko dałam radę. Ubrania, kosmetyki, książki, pamiątki…pozbierałam z podłogi kawałki mojego serca i posklejałam je taśmą. Myślałam, że będzie trudniej. Myślałam, że nie dam rady…najwyraźniej przeceniłam tą miłość.
Bo skoro nie potrafiła mnie odwieźć od ucieczki, to ile miała w sobie siły? Chyba żadnej.
Patrzę na moją drugą dłoń, którą pewnie trzymam kierownicę. Za każdym razem, kiedy na nią patrzę, obawiam się, że będzie błyskała na zielono. Że te cholerne moce wrócą i rozsadzą samochód. Tylko tego mi jeszcze by było potrzeba. Wypadku, szpitala, rodziców, ich pytań niby ciepłych, ale pełnych pretensji, plotek krążących po całym Roswell…
Roswell. Nie chcę, ale się przyznaję. Zaczynam odczuwać tęsknotę. Przeraża mnie myśl, że już nigdy przed snem nie będę analizowała minionego dnia. Że już nie zobaczę jak tata, mówi sam do siebie licząc rachunki przy stoliku w Crashdown. Że nigdy nie usłyszę Elvisa Costello, kiedy mama robi pranie.
Uciekam i pewnie nigdy nie wrócę. Tak…dokładnie. Przyznaję się do tego otwarcie…uciekam, bo chcę odzyskać życie, które straciłam trzy lata temu we wrześniu. Bo chcę sobie przypomnieć, co znaczy stwierdzenie „Nudne, normalne życie”. Chcę zapomnieć…o Maxie. Zrobiłam ten desperacki krok i opuściłam Roswell głównie z jego powodu. Bo mam dosyć tego jego ‘przepraszam’, które w jego mniemaniu chyba do niczego nie zobowiązuje. Bo mam dosyć wymówek, kłopotów i problemów. Przecież zwykły człowiek nie ma tylu problemów, co ci, którzy zostali wtajemniczeni w sekret roswelliańskiej rzeczywistości. Mam dosyć ciągłej walki z przeznaczeniem, które, nie ważne jak daleko próbujemy uciec i tak po pewnym czasie nas dopada. Mam dosyć świadomości, że nie byłam dla niego najważniejsza. Przyrzekał, że jestem jedyna, a kiedy było źle biegł z podkulonym ogonem do Tess. Tak było odkąd tylko się pojawiła. Najpierw byłam ja, potem ona, ja, Tess, ja, Tess. Nawet, kiedy odleciała, cały czas go prześladowała. Ona i Zan. Byli dla niego wszystkim…stanowili więcej niż ja. Przecież jestem tylko człowiekiem. Uśmiecham się z ironią. Jestem zwykłym człowiekiem, nie mam żadnych mocy, ani nie potrafię leczyć, a okazałam się silniejsza od niego. Potrafiłam zrobić ten ostateczny krok, który pomógł mi się uwolnić. Przynajmniej w pewnym stopniu. Te moje nieokiełznane moce sprawiły, że rzeczy i myśli, które dawno temu zagrzebałam gdzieś na dnie, wróciły ze świstem i zniszczyły mój świat. Chociaż nie. To on to zrobił. On i jego podwładni kosmici. Odebrali mi życie. Ale ja je odzyskam…zobaczycie.
But everything happens for reasons that she will never understand, till she knows the heart of a woman will never be found in the arms of a man…* * *
Do Nowego Jorku zostało niecałe 50 kilometrów, ale stwierdziłam, że powinnam odpocząć. Zasłużyłam na przerwę. To drugi hotel, w, którym się zatrzymałam, w ciągu tej trwającej już dwa dni podróży. Jednak ten jest elegantszy. Zasłony przy oknach są czerwone…z jakiegoś miękkiego płótna. Łóżko, na którym właśnie leżę i patrzę w sufit jest ogromne. Wzięłam pokój dwuosobowy, bo nie mieli „jedynek”. Naprzeciw mnie znajduje się kominek, a obok niego drewno na opał. Wszystko jest takie nastrojowe…niemalże romantyczne. Recepcjonistka zdziwiła się, kiedy poprosiłam o taki pokój. Myślała, że mnie nie stać. Szczerze mówiąc to sama się sobie dziwię. Nigdy tak nie szastałam pieniędzmi. Ale w sumie teraz mogę sobie na to pozwolić. Wzięłam wszystkie moje oszczędności, które zdobyłam i chomikowałam przez te lata pracując w Crashdown. Poza tym, babcia Claudia odkąd się urodziłam, aż do swojej śmierci wpłacała pieniądze na specjalnie założone dla mnie konto…Tak, żebym miała na studia. Wystarczy na jedną noc w takim hotelu i wynajem mieszkania w Nowym Jorku. Będę tylko musiała znaleźć pracę…pewnie kelnerki – w końcu mam już doświadczenie. Przekręcam się na brzuch i sięgam po kolejny kawałek pizzy z dodatkiem Tabasco. Chyba zaczynam się coraz bardziej zmieniać…już nawet jem to samo obrzydlistwo, co kosmici. Uśmiecham się, kiedy wyobrażam sobie minę Marii, gdybym jej o tym powiedziała…
Przestaję przeżuwać, kiedy mój wzrok pada na plecak. Powoli wstaję i podchodzę do stolika, na którym leży. Zaglądam do środka…ze zmęczenia już sama nie pamiętam, co do niego spakowałam. Po chwili w rękach trzymam zeszyt…nie. Nie taki zwykły zeszyt. Mój pamiętnik. Wierny kompan moich wszystkich wzlotów i upadków. Zmian, jakie zaszły w moim życiu, jak i w mojej osobowości. Zna wszystkie łzy, które wypłakałam i uśmiechy, które zupełnie bez powodu zagościły na mojej twarzy. Delikatnie, jakbym dotykała zabytek, który może się w każdej chwili rozpaść, otwieram go i wdycham zapach, który przynoszą pierwsze strony. Świeżość. Młodość. Niedbałość. Wolność. Tak właśnie pachną i tak też pamiętam czas, w, którym je zapisywałam. Zaczynam czytać.
„ 23 września. Wpis pierwszy. Nazywam się Liz Parker i pięć dni temu umarłam…”Czytając dalsze linijki czuję smutek…złość…tęsknotę…i na końcu moc. Jest ogromna. Większa niż kiedykolwiek wcześniej.
Czuję jak moja ręka zaczyna się trząść. Po chwili dostrzegam zielone błyski. Nie! Znowu wróciły! Ale teraz zrobię z nich użytek. Podchodzę do kominka i jednym, sprawnym ruchem dłoni, za pomocą moich nowych zdolności zapalam w nim ogień. Ta przepełniająca mnie złość jest mobilizująca…dzięki niej panuję nad tym, co robię. Obserwuję buchające płomienie. Dochodzi do mnie ciepło tej czerwieni i żółci, które mieszając się dają pomarańczowe światło. Nie mogę się powstrzymać…z rozmachem wrzucam pamiętnik w ogień. Patrzę, jak ostatnie trzy lata mojego życia, ulegają zniszczeniu. Złość zamienia się w radość i dumę. Jestem z siebie dumna, bo mam wrażenie, że wreszcie się uwolniłam. Tak. Jestem wolna, a Liz Parker, o której pisałam w tym dzienniku jest martwa.
* „Rinse” Vanessa Carlton
CDN
Nie wiem co mnie tknęło, żeby o niej pisać...może chciałam ją w pewnym sensie wyzwolić. Uwolnić z szufladki z napisem "dla miłości, poświeciła siebie" do, której we własnym umyśle wepchnęłam ją parę miesięcy temu. Życzę miłego czytania, i czekam na masę komentarzy (lekka sugestia)
Historia kobiety niezależnej
1.
If she runs away she fears she won't be followed, what could be worse than leaving something behind and as the depth of oceans slowly become shallow it's loneliness she finds... if only he was mine...*
Zaczynam się śmiać, słysząc te słowa. Słuchałam tej piosenki już wiele razy wcześniej, ale dopiero teraz dotarło do mnie jak prawdziwe są jej słowa. Pewnie autorka przeżyła to, co ja – Myślę, marząc, żeby tak było. Po chwili dociera do mnie, że to niemożliwe. – Tak…ona nie spotkała kosmitów, którzy zamienili jej życie w proch. Ona nie spotkała tego, który zgniótł jej marzenia jak małą, delikatną zabaweczkę. – Szkoda, że ja niestety nie miałam tego szczęścia, co ona. Wszystko, na, co pracowałam i w co wierzyłam trafił szlag…nie zostało mi nic. Nawet swoją godność odrzuciłam jednym ruchem dłoni.
Wzdycham i opieram łokieć na opuszczonej szybie okna. Poprawiam rozwiane przez wiatr włosy.
Wreszcie podjęłam pierwszą samodzielną decyzję. Spakowałam wszystko, co tylko dałam radę. Ubrania, kosmetyki, książki, pamiątki…pozbierałam z podłogi kawałki mojego serca i posklejałam je taśmą. Myślałam, że będzie trudniej. Myślałam, że nie dam rady…najwyraźniej przeceniłam tą miłość.
Bo skoro nie potrafiła mnie odwieźć od ucieczki, to ile miała w sobie siły? Chyba żadnej.
Patrzę na moją drugą dłoń, którą pewnie trzymam kierownicę. Za każdym razem, kiedy na nią patrzę, obawiam się, że będzie błyskała na zielono. Że te cholerne moce wrócą i rozsadzą samochód. Tylko tego mi jeszcze by było potrzeba. Wypadku, szpitala, rodziców, ich pytań niby ciepłych, ale pełnych pretensji, plotek krążących po całym Roswell…
Roswell. Nie chcę, ale się przyznaję. Zaczynam odczuwać tęsknotę. Przeraża mnie myśl, że już nigdy przed snem nie będę analizowała minionego dnia. Że już nie zobaczę jak tata, mówi sam do siebie licząc rachunki przy stoliku w Crashdown. Że nigdy nie usłyszę Elvisa Costello, kiedy mama robi pranie.
Uciekam i pewnie nigdy nie wrócę. Tak…dokładnie. Przyznaję się do tego otwarcie…uciekam, bo chcę odzyskać życie, które straciłam trzy lata temu we wrześniu. Bo chcę sobie przypomnieć, co znaczy stwierdzenie „Nudne, normalne życie”. Chcę zapomnieć…o Maxie. Zrobiłam ten desperacki krok i opuściłam Roswell głównie z jego powodu. Bo mam dosyć tego jego ‘przepraszam’, które w jego mniemaniu chyba do niczego nie zobowiązuje. Bo mam dosyć wymówek, kłopotów i problemów. Przecież zwykły człowiek nie ma tylu problemów, co ci, którzy zostali wtajemniczeni w sekret roswelliańskiej rzeczywistości. Mam dosyć ciągłej walki z przeznaczeniem, które, nie ważne jak daleko próbujemy uciec i tak po pewnym czasie nas dopada. Mam dosyć świadomości, że nie byłam dla niego najważniejsza. Przyrzekał, że jestem jedyna, a kiedy było źle biegł z podkulonym ogonem do Tess. Tak było odkąd tylko się pojawiła. Najpierw byłam ja, potem ona, ja, Tess, ja, Tess. Nawet, kiedy odleciała, cały czas go prześladowała. Ona i Zan. Byli dla niego wszystkim…stanowili więcej niż ja. Przecież jestem tylko człowiekiem. Uśmiecham się z ironią. Jestem zwykłym człowiekiem, nie mam żadnych mocy, ani nie potrafię leczyć, a okazałam się silniejsza od niego. Potrafiłam zrobić ten ostateczny krok, który pomógł mi się uwolnić. Przynajmniej w pewnym stopniu. Te moje nieokiełznane moce sprawiły, że rzeczy i myśli, które dawno temu zagrzebałam gdzieś na dnie, wróciły ze świstem i zniszczyły mój świat. Chociaż nie. To on to zrobił. On i jego podwładni kosmici. Odebrali mi życie. Ale ja je odzyskam…zobaczycie.
But everything happens for reasons that she will never understand, till she knows the heart of a woman will never be found in the arms of a man…* * *
Do Nowego Jorku zostało niecałe 50 kilometrów, ale stwierdziłam, że powinnam odpocząć. Zasłużyłam na przerwę. To drugi hotel, w, którym się zatrzymałam, w ciągu tej trwającej już dwa dni podróży. Jednak ten jest elegantszy. Zasłony przy oknach są czerwone…z jakiegoś miękkiego płótna. Łóżko, na którym właśnie leżę i patrzę w sufit jest ogromne. Wzięłam pokój dwuosobowy, bo nie mieli „jedynek”. Naprzeciw mnie znajduje się kominek, a obok niego drewno na opał. Wszystko jest takie nastrojowe…niemalże romantyczne. Recepcjonistka zdziwiła się, kiedy poprosiłam o taki pokój. Myślała, że mnie nie stać. Szczerze mówiąc to sama się sobie dziwię. Nigdy tak nie szastałam pieniędzmi. Ale w sumie teraz mogę sobie na to pozwolić. Wzięłam wszystkie moje oszczędności, które zdobyłam i chomikowałam przez te lata pracując w Crashdown. Poza tym, babcia Claudia odkąd się urodziłam, aż do swojej śmierci wpłacała pieniądze na specjalnie założone dla mnie konto…Tak, żebym miała na studia. Wystarczy na jedną noc w takim hotelu i wynajem mieszkania w Nowym Jorku. Będę tylko musiała znaleźć pracę…pewnie kelnerki – w końcu mam już doświadczenie. Przekręcam się na brzuch i sięgam po kolejny kawałek pizzy z dodatkiem Tabasco. Chyba zaczynam się coraz bardziej zmieniać…już nawet jem to samo obrzydlistwo, co kosmici. Uśmiecham się, kiedy wyobrażam sobie minę Marii, gdybym jej o tym powiedziała…
Przestaję przeżuwać, kiedy mój wzrok pada na plecak. Powoli wstaję i podchodzę do stolika, na którym leży. Zaglądam do środka…ze zmęczenia już sama nie pamiętam, co do niego spakowałam. Po chwili w rękach trzymam zeszyt…nie. Nie taki zwykły zeszyt. Mój pamiętnik. Wierny kompan moich wszystkich wzlotów i upadków. Zmian, jakie zaszły w moim życiu, jak i w mojej osobowości. Zna wszystkie łzy, które wypłakałam i uśmiechy, które zupełnie bez powodu zagościły na mojej twarzy. Delikatnie, jakbym dotykała zabytek, który może się w każdej chwili rozpaść, otwieram go i wdycham zapach, który przynoszą pierwsze strony. Świeżość. Młodość. Niedbałość. Wolność. Tak właśnie pachną i tak też pamiętam czas, w, którym je zapisywałam. Zaczynam czytać.
„ 23 września. Wpis pierwszy. Nazywam się Liz Parker i pięć dni temu umarłam…”Czytając dalsze linijki czuję smutek…złość…tęsknotę…i na końcu moc. Jest ogromna. Większa niż kiedykolwiek wcześniej.
Czuję jak moja ręka zaczyna się trząść. Po chwili dostrzegam zielone błyski. Nie! Znowu wróciły! Ale teraz zrobię z nich użytek. Podchodzę do kominka i jednym, sprawnym ruchem dłoni, za pomocą moich nowych zdolności zapalam w nim ogień. Ta przepełniająca mnie złość jest mobilizująca…dzięki niej panuję nad tym, co robię. Obserwuję buchające płomienie. Dochodzi do mnie ciepło tej czerwieni i żółci, które mieszając się dają pomarańczowe światło. Nie mogę się powstrzymać…z rozmachem wrzucam pamiętnik w ogień. Patrzę, jak ostatnie trzy lata mojego życia, ulegają zniszczeniu. Złość zamienia się w radość i dumę. Jestem z siebie dumna, bo mam wrażenie, że wreszcie się uwolniłam. Tak. Jestem wolna, a Liz Parker, o której pisałam w tym dzienniku jest martwa.
* „Rinse” Vanessa Carlton
CDN