" Moje tak zwane święta" odc 1 i 2
Mam nadzieję, ze choc trochę sie wam spodoba
I.
Powietrze w Crashdown przepojone jest trzema zapachami, których nienawidzę. Wrzącego oleju, przypalonego kotleta i zwęglonych frytek.
Ten ostatni spowodowałem zresztą sam...Zapomniałem wspomnieć, że pracuję w Crashdown w charakterze osobistego niewolnika Jeffa Parkera. Obecnie jednak mam chwile przerwy ( po tym jak niemal wysadziłem w powietrze kuchenkę, Jeff Parker z mordem w oczach i tasakiem do miesa w ręce, kazał mi zaczerpnąć swieżego powietrza). Więc oto siedzę sobie przy kontuarze, kontemplując dzisiejsze- dziwaczne zachowanie starego Parkera i przyglądajac sie kątem oka Isabel Evans...z nudów rzecz jasna. Widzę jej twarz, pełną nic nie znaczących półuśmiechów. Przechyla głowę na ramie i jasne włosy opadają na jej twarz, czyniąc ja niewidoczną. Usmiecham się do siebie, siedząc sam w mojej ciszy, mojej ukochanej samotności. Taka ona właśnie jest. Ukryta. Schowana. Otoczona tkanym pracowicie, nieprzenikalnym kokonem, który opuszcza tak rzadko, na chwilę tak krótką, ze niewielu to zauważa, niewielu dostrzega ten nieuchwytny ułamek czasu, w którym Isabel Evans żyje wśród nich, pozwalając sobie stać sie ich częścią, doswiadczyć ich pustki i pogodnej łatwości przyjmowania wszystkiego takim, jakim być ono nie powinno. Podczas gdy ja buntuję się, walczę, odrzucam, ranię i kaleczę... Bo dzieki temu czuję, ze istnieję, ze nie jestem tylko jedną z wielu skorup na wietrze, biernych i milcząco przyzwalających. Bo znam to uczucie, kiedy ból wypełnia moje ciało, gdy czuję go pod powiekami, odbieram każdym nerwem, doświadczam każdym zmysłem...
Isabel ma na głowie czapę z czerwonym pomponem, w której wygląda jak mała, słodka dziewczynka. Jest to nieomylny znak, ze wkrótce przeobrazi się w faszystkę. Wyraźnie wyczuwa, że myślę o niej, odwraca się i patrzy na mnie brązowymi, kłującymi oczyma.
Spójrz Michael- mówią te oczy- czy to nie żałosne? Nasz własny brat...spójrz jak sie ślini na widok tej krowiookiej idiotki. Niedobrze mi.
Kiwam głową. To jedne z tych słów, nic nie znaczących i pogardliwych, za którymi bezpiecznie ukryta jest Isabel Evans...wiem co zagłuszyły.
Tak Isabel, wiem jak bardzo...Tak wiem, ze go tracimy. Wiem, ze Max nie należy juz do nas. Wiem też, ze nigdy nie należał. Tak to śmieszne, ale zawsze pociągali go ONI ze swoją żałosną prostotą i zerową wiedzą, ze zawsze chciał być jednym z nich. Tak, wiem, ze stało sie to w dniu, w którym zobaczył ja po raz pierwszy...małą, czarnowłosą, krowiooką Liz Parker.Wiem, ze wypuścił wtedy twoją dłoń.
Wiem, ze to boli.
Odwracam wzrok i przeciągam leniwie. Krowiooka Parker właśnie idzie w moją stronę. Antenki założyła sobie dzisiaj jakoś koślawo, pistacjowy mundurek ma krzywo zapięte guziki.
Skąpe, obcisłe, pistacjowe mundurki.
Jeff Parker musi być zboczkiem.
Krowiooka Parker wygląda jakos dziwnie...zastanawiam sie, czy to u nich rodzinne- ze starym Jeffim też trudno było dzisiaj dojść do ładu.
Krowiooka Parker podchodzi do kontuaru, by zabrac tacę wypełnioną ośmioma porcjami Wiśniowej Orbitoidy. Wyraźnie unika mojego wzroku. Wyraźnie unika czyjegokolwiek wzroku. Kuli sie, chowając głowę w ramiona jak przestraszone pisklę.
Przyznam, ze zaczyna mnie to intrygować.
Mrużę oczy i pochylam sie do przodu, zaglądając jej w twarz.
Krowiooka Parker beczała. Jej oczy są zapuchniete, usta spierzchniete, a nos przypomina pomidor.
Czuję, ze robi mi sie jej żal...W końcu zbliza sie Wigilia, a z nią dzień dobroci dla zwierząt, wliczając w to Krowiooką Parker.
- A co tam Parker, umarł ci ktoś?- burcze dobrotliwie.
W nastepnej chwili słysze przejmujący łomot. A potem wszechobecny kawiarniany gwar na krótką chwie zamiera i głowy podnosza sie znad stolików, wargi zastygają nie uroniwszy słowa, spojrzenia wędrują w naszą stronę. W stronę dygoczących pleców Krowiookiej Parker.
Wiem, ze muszą dygotać, tak jak dygoczą jej ręce, jej ramiona, jej twarz. Krowiooka Parker upuściła tace na podłogę, stąd ten hałas, ściągający na nas powszechną uwagę. Nie patrzę na ziemie, w tej chwili widzę jedynie jej spojrzenie, spojrzenie które rzuciła mi nieoczekiwanie, zachłysnąwszy się, odrzuciwszy głowę do tyłu, w chwili gdy moje słowa zdążyły juz przebrzmieć.
Jej wzrok...
Ból. Gniew. Rozpacz. Wściekłość. Bezradność. Bunt. Pogarda.
Pogarda.
Wir emocji, gęstych, sprzecznych, nagich, niewysłowionych emocji...w oczach Krowiookiej Parker.
Nie znajduję słów...wątpię, czy takie wogóle istnieją...moze poza jednym, banalnym, żałosnym, wręcz śmiesznym. Nie moim.
NIE ROZUMIEM.
Nie rozumiem.
Zastyglismy w tym bezruchu na chwilę, która wydawała sie wiecznością, będąc w istocie ułamkiem sekund. Podchwyciła mój zaskoczony, spłoszony wzrok i przytrzymała w uwięzi swojego, rozgorzałego, pełnego dzikiego bólu.
Pochyliła się, by pozbierać skorupy z podłogi, jej ręce zawadziły o czyjeś dłonie, jej głowa zderzyła sie z inną, równie ciemną.
Maxwell. Klęczy obok Krowiookiej Parker i pomaga jej zbierac resztki z podłogi.
Nie mam siły sie śmiać. Własciwie powinienem klęknąc razem z nimi i pomóc im sprzatać ten burdel. Ale nie potrafię...
Dzisiaj chwyciłem Parker za przedramiona i potrząsnąłem nią solidnie, wcale tego nie pragnąc.
Ale ona...wcale nie zamknęła oczu i nie poddała sie moim ruchom.
Ona...sprawiła...że nie rozumiem.
II.
Czuję sie jak szmata.
Nieczęsto mi sie to zdarza.
Teraz jednak stoję na krawężniku przy stoisku z zielonym paskudztwem, ktore obleśny i łysy gość z wielkim nosem, od poł godziny usiłuje nam uparcie spylić jako "autentyczny świerk". Zaciera ręce, cmoka, zerka- w swoim mniemaniu kusicielsko- na Maxwella i po raz pięćdziesiaty zapewnia, ze dla tak wyjątkowych klientów spuści z ceny.
Odwracam wzrok, ziewając demonstracyjnie szeroko i balansując niebezpiecznie na oblodzonym krawężniku. Chłonę mroźne, wieczorne powietrze, rozcierając zesztywniałe dłonie. Gość od choinki stwierdza że w wypadku transakcji dorzuci nam anioła na wierzchołek- oczywiście gratis. Zerkam na to cudo od niechcenia i tłumię głośny jęk. Isabel nas wypatroszy. Czuję to w kościach. I w wątrobie.
Staram sie nie mysleć o spojrzeniu, jakie Krowiooka Parker rzuciła mi wczorajszego wieczora. Staram sie nie myśleć o jej dłoniach błądzacych po podłodze w bezładnym rytmie, bezskutecznie zgarniających na tacę resztki Wiśniowej Orbitoidy. Staram sie nie mysleć o jej dygoczących plecach.
Wydawała sie już zupełnie spokojna, kiedy podniosła sie z podłogi, odbierając z rąk Maxwell tacę pełną smętnych resztek. Spojrzała na niego przelotnie, spod mokrych jeszcze rzęs i musiał dostrzec w jej spojrzeniu coś niezwykłego, bo jego policzki nagle pociemniały. Ręce zadrżały, nieomal z powrotem wypuszczając nieszczęsna tacę, ale Krowiooka Parker odebrała mu ja delikatnym, pewnym ruchem. Odwróciła sie i odeszła w stronę zaplecza. W moja stronę już nie spojrzała.
Maxwell stał, gapiac sie wślad za nia jak ciele, dopóki nie huknąłem go w plecy, przywołując do rzeczywistości.
Zerknął na mnie i patrzyłem jak na moich oczach wyraz rozmarzenia opuszcza jego spojrzenie, ustepując miejsca chłodnej przenikliwości.
Wspominając o baranich oczach Maxwella zapomniałem dodać, ze przybierają taki głupi wyraz wyłącznie na widok Krowiookiej Parker. Zazwyczaj spoglądają czysto i przenikliwie. Zdają sie przenikać wgłąb ciebie, czytać w twoich myslach, wędrować wśród uczuć i emocji, bez słowa rozpoznając obecnosć tych, które pragniesz ukryć przed całym światem. Przed samym sobą.
- Czego sie gapisz gamoniu?- warknąłem- ahoj! Na dzisiaj koniec erotycznych uniesień. Krowiooka Parker poszła sobie wytrzeć nos. A ty lepiej leć do domu i opisz wszystko w pamietniku..."dzisiaj przezyłem najszczęśliwsze chwile swojego zycia, Krowiooka Parker...pardon...Gwieździstoooka Elisabeth zrzuciła żarcie na podłogę i pozwoliła mi zlizać resztki...będę sie karmił tym cudownym wspomnieniem az do śmierci".
Zasmiałem sie szyderczo. Byłem zdziwiony, jak pusto zabrzmiał mój śmiech.
Maxwell patrzył na mnie spokojnie.
- Co jej powiedziałeś?- spytał cicho.
Prychnąłem.
- Nic. Łaziła jak struta z miną zbitego psa. Spytałem, czy ktoś jej umarł. Widocznie odpowiedź przerasta Krowiooką Parker intelektualnie. Albo mój głos tak ja podnieca, ze nie jest w stanie utrzymać niczego w rękach- parsknąłem.
Maxwell patrzył na mnie przez chwile, a wyraz jego twarzy był nieodgadniony.
W koncu zaczął mówić, przybierając ton, który nieodmiennie doprowadza mnie do szału. Ton, w jakim przemawia sie do opóźnionego w rozwoju dziecka. Ilekroc go używa, mam ochote strzelić go w ucho.
Maxwell gadał i gadał. Kiedy skończył, czułem sie jak szmata.
Zapomniałem wspomnieć, ze Krowiooka Parker ma młodszego o osiem lat brata. Paul zalicza się do tych uprzykrzonych, wiecznie wyszczerzonych bezzębnie bachorów, którym na dobrą sprawę nie mozna nic zarzucić, ale przy kazdym spotkaniu ma sie wielką ochotę udusić. Podobnie jak jego Krowiooka siostra zdradza żenujące objawy wiecznego radosnego podekscytownia, wygląda jak typowy bachor z reklamy Kinder Niespodzianki, kocha roślinki i zwierzątka i ma denerwujący zwyczaj zadawania życiowych pytań w chwili, gdy ty akurat parzysz sobie rękę olejem.
Razem ze swoją Krowiooką siostrą, starym Jeffiem i Ryżą Nancy tworzą uroczą aż do mdłości Amerykańską Rodzinę, z gatunku tych które reklamują płatki kukurydziane.
Nie ma to jednak wiekszego znaczenia teraz, kiedy jest w szpitalu.
Trzy dni temu wykryto u niego zaawansowaną białaczkę.
To wszystko powiedział mi Maxwell wczoraj wieczorem, zanim odwrócił sie i wyszedł z kawiarni zostawiając mnie sterczącego bez ruchu, z głupawo rozdziawionymi ustami.
Od tamtej chwili czuję sie jak szmata. Dosłownie dławię sie z obrzydzenia, do tego stopnia, że gdy dziś popołudniu FASZYSTOWSKA CENTRALA DOWODZENIA zleciła nam kupno choinki, bez szemrania polazłem z Maxwellem na kiermasz.
Maxwell wygląda w szczególny sposób, kiedy jest nieszczęśliwy. Mianowicie w 50% zdaje sie składać z oczu. Drugie 50% stanowią włosy. Tak własnie wygląda w tej chwili, kiedy obmacuje 29 z rzędu choinkę, sumiennie mierząc jej obwód centymetrem.
To doprawdy typowe dla Maxa, robić cos równie głupiego.
Odwracam wzrok, kierując go w stronę jezdni. I drętwieję.
O NIE.
Jesli myslałem, ze gorzej być nie może, to sie przejechałem.
Istnieją trzy typy kobiet, których z całego serca nienawidzę.
Nie żeby pozostałe były szczególnie podniecające.
Te trzy jednak to prawdziwy wrzód na tyłku i tak dalej....
Feministka. Histeryczka. I Furiatka.
Uosobienie wszystkich tych trzech typów właśnie maszeruje w moją stronę, ciągnąc za rękaw swą młodszą wersję. Amy DeLuca i je córka Maria.
Przez chwilę rozważam mozliwość wskoczenia do najbliższego rowu.
Po chwili jednak stwierdzam, ze pozostawienie Maxwell na pastwę Feministki- Histeryczki- Furiatki w wersji duo, jest zbytnim okrucieństwem.
Przez chwile zastanawiam sie, czy przypadkiem nie zdążę chwycic go za kołnierz i ukryć sie za największym świerkiem, gdy trajektoria lotu Pocisku DeLuca zmiania sie niespodziewnie. Zmierzają prosto w naszą stronę.
Z trudem powstrzymuję chęć zwymiotowania na buty.
Amy DeLuca brzmi i wygląda tak jak zazwyczaj- piskliwie, hałasliwie i cholernie niegustownie.
Od czasu, gdy przed dwunastoma laty rzucił ja facet ( czemu sie osobiscie nie dziwię), prowadzi nieustanną wojną z męskim gatunkiem. I robi to naprawdę skutecznie. Przebywanie w jej towarzystwie dłużej niz przez pięć minut grozi wielotygodniowym pobytem w szpitalu z rozległymi urazami mózgu. Przez całe życie nie nauczyła sie gotować ani piec niczego poza szarlotką ( jeszcze jeden powód dla którego facet MUSIAŁ wziąść nogi za pas). Szarlotką tą torturuje kazdego, kto był na tyle głupi, by do niej wpaść. Jej zdaniem wszyscy faceci w Roswell po całych dniach nic tylko dybią na to by ją uwieść i porzucić, oraz rzecz jasna- polują na cnotę jej córeczki Marii.
Tak jakby nie było nic lepszego do roboty.
Maria deLuca zalicza sie do osób, które mnie denerwują. Czyli do ogółu populacji. Styl, w jakim działa mi na nerwy, jest jednak szczególny. W tej chwili stoi metr ode mnie, mierząc mnie znudzonym spojrzeniem i wypuszcza z ust balony z gumy owocowej. W ostatnich dniach kupiła sobie stanik push- up i obnosi sie po szkole z miną Miss America, strzelając oczami na wszystkie strony i chichocząc idiotycznia na ucho Krowiookiej Parker...cholera...wcale nie chciałem o niej pamietać.
Balon, ktory wyprodukowała DeLuca, własnie pęknął z hukiem, przylepiając sie jej do nosa. Czuję jak kąciki moich ust wędrują do góry w pełnym satysfakcji uśmieszku.
Maria syczy, a jej oczy jarzą się ze złości jak zielone latarenki.
- Cześć Max- oświadcza demonstracyjnie, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Mario...- wyczuwam obok siebie obecność Maxwella- Mario...jak...co...co z Liz....znaczy...co z Paulem?
Przewracam oczami, tłumiąc jęk. Dzień, w którym Maxwell wypowie bez zająknięcia zdanie zawierające imię Krowiookiej Parker, będzie dniem ostatecznym.
Twarz Marii pierzchnie, kurczy sie, maleje. Przestaje zdrapywać gume z nosa, jej usta drżą lekko, gdy otwiera je, by odpowiedzieć.
- Liz...jej tata...wszyscy są w Pheonix, przy Paulu...- milknie na chwilę, po czym spogląda na Maxa, z zamiarem powiedzenia czegoś jeszcze. Równoczesnie gdzies tuz obok, bardzo blisko, słysze pisk opon, krzyk, dźwięk rozbijanego szkła.
I od tej chwili zdarzenia zaczynają sie toczyć w tępie lawiny.
CDN