Coraz bliżej Święta...

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sun Dec 14, 2003 7:19 pm

Dzięki Lizziet. Sliczniutkie fanarty :wink:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
ciekawska_osoba
Fan
Posts: 773
Joined: Sun Jul 13, 2003 11:35 am
Location: Rybnik
Contact:

Post by ciekawska_osoba » Sun Dec 14, 2003 7:40 pm

Lizziett prześliczne fanarty:))))

Elu witaj:)) Ostatnio moje życie pędziło w zawrotnym tempie teraz zwolniło więc mam więcej czasu by tu zaglądać:))

Opowiadania? Jak zwykle piękne, wesołe, radosne, sumtne, nostalgiczne, skłaniające do przemyśleń,
cóż mogę więcej dodać - Hotori nie mogę się doczekać twoich niespodzianek
"We shall never forget and never forgive. And never ever fear. Fear is for the enemy. Fear and bullets."
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sun Dec 14, 2003 9:40 pm

Cieszę sie Janetko, że do nas zagladasz i sądzę że zostaniesz teraz na dłużej. Powodzenia w szkole. :D
Opowiadanka tak bardzo w nastroju, a jeszcze fanarty Lizziett. Nic tylko ubierać choinkę. Hotori pisz, Kotek, nie mogę się doczekać.
Powracają wspomnienia z ubiegłego roku i atmosfery na xcom, przed świętami. Dla mnie to było coś magicznego.
Buziaki dla wszystkich :P

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Sun Dec 14, 2003 11:32 pm

Lizziett prześliczne fanarty. Hotori czekam, czekam :). Nan, przeczytałam narazie 1 część Magii i bardzo mi się podobało! Reszta części niestety musi poczekać na lepsze czasy (pod względem ilości wolnego czasu), ale przeczytam :D
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Mon Dec 15, 2003 7:56 pm

" Moje tak zwane święta" odc 1 i 2

Mam nadzieję, ze choc trochę sie wam spodoba :oops:

I.
Powietrze w Crashdown przepojone jest trzema zapachami, których nienawidzę. Wrzącego oleju, przypalonego kotleta i zwęglonych frytek.
Ten ostatni spowodowałem zresztą sam...Zapomniałem wspomnieć, że pracuję w Crashdown w charakterze osobistego niewolnika Jeffa Parkera. Obecnie jednak mam chwile przerwy ( po tym jak niemal wysadziłem w powietrze kuchenkę, Jeff Parker z mordem w oczach i tasakiem do miesa w ręce, kazał mi zaczerpnąć swieżego powietrza). Więc oto siedzę sobie przy kontuarze, kontemplując dzisiejsze- dziwaczne zachowanie starego Parkera i przyglądajac sie kątem oka Isabel Evans...z nudów rzecz jasna. Widzę jej twarz, pełną nic nie znaczących półuśmiechów. Przechyla głowę na ramie i jasne włosy opadają na jej twarz, czyniąc ja niewidoczną. Usmiecham się do siebie, siedząc sam w mojej ciszy, mojej ukochanej samotności. Taka ona właśnie jest. Ukryta. Schowana. Otoczona tkanym pracowicie, nieprzenikalnym kokonem, który opuszcza tak rzadko, na chwilę tak krótką, ze niewielu to zauważa, niewielu dostrzega ten nieuchwytny ułamek czasu, w którym Isabel Evans żyje wśród nich, pozwalając sobie stać sie ich częścią, doswiadczyć ich pustki i pogodnej łatwości przyjmowania wszystkiego takim, jakim być ono nie powinno. Podczas gdy ja buntuję się, walczę, odrzucam, ranię i kaleczę... Bo dzieki temu czuję, ze istnieję, ze nie jestem tylko jedną z wielu skorup na wietrze, biernych i milcząco przyzwalających. Bo znam to uczucie, kiedy ból wypełnia moje ciało, gdy czuję go pod powiekami, odbieram każdym nerwem, doświadczam każdym zmysłem...
Isabel ma na głowie czapę z czerwonym pomponem, w której wygląda jak mała, słodka dziewczynka. Jest to nieomylny znak, ze wkrótce przeobrazi się w faszystkę. Wyraźnie wyczuwa, że myślę o niej, odwraca się i patrzy na mnie brązowymi, kłującymi oczyma.
Spójrz Michael- mówią te oczy- czy to nie żałosne? Nasz własny brat...spójrz jak sie ślini na widok tej krowiookiej idiotki. Niedobrze mi.
Kiwam głową. To jedne z tych słów, nic nie znaczących i pogardliwych, za którymi bezpiecznie ukryta jest Isabel Evans...wiem co zagłuszyły.
Tak Isabel, wiem jak bardzo...Tak wiem, ze go tracimy. Wiem, ze Max nie należy juz do nas. Wiem też, ze nigdy nie należał. Tak to śmieszne, ale zawsze pociągali go ONI ze swoją żałosną prostotą i zerową wiedzą, ze zawsze chciał być jednym z nich. Tak, wiem, ze stało sie to w dniu, w którym zobaczył ja po raz pierwszy...małą, czarnowłosą, krowiooką Liz Parker.Wiem, ze wypuścił wtedy twoją dłoń.
Wiem, ze to boli.
Odwracam wzrok i przeciągam leniwie. Krowiooka Parker właśnie idzie w moją stronę. Antenki założyła sobie dzisiaj jakoś koślawo, pistacjowy mundurek ma krzywo zapięte guziki.
Skąpe, obcisłe, pistacjowe mundurki.
Jeff Parker musi być zboczkiem.
Krowiooka Parker wygląda jakos dziwnie...zastanawiam sie, czy to u nich rodzinne- ze starym Jeffim też trudno było dzisiaj dojść do ładu.
Krowiooka Parker podchodzi do kontuaru, by zabrac tacę wypełnioną ośmioma porcjami Wiśniowej Orbitoidy. Wyraźnie unika mojego wzroku. Wyraźnie unika czyjegokolwiek wzroku. Kuli sie, chowając głowę w ramiona jak przestraszone pisklę.
Przyznam, ze zaczyna mnie to intrygować.
Mrużę oczy i pochylam sie do przodu, zaglądając jej w twarz.
Krowiooka Parker beczała. Jej oczy są zapuchniete, usta spierzchniete, a nos przypomina pomidor.
Czuję, ze robi mi sie jej żal...W końcu zbliza sie Wigilia, a z nią dzień dobroci dla zwierząt, wliczając w to Krowiooką Parker.
- A co tam Parker, umarł ci ktoś?- burcze dobrotliwie.
W nastepnej chwili słysze przejmujący łomot. A potem wszechobecny kawiarniany gwar na krótką chwie zamiera i głowy podnosza sie znad stolików, wargi zastygają nie uroniwszy słowa, spojrzenia wędrują w naszą stronę. W stronę dygoczących pleców Krowiookiej Parker.
Wiem, ze muszą dygotać, tak jak dygoczą jej ręce, jej ramiona, jej twarz. Krowiooka Parker upuściła tace na podłogę, stąd ten hałas, ściągający na nas powszechną uwagę. Nie patrzę na ziemie, w tej chwili widzę jedynie jej spojrzenie, spojrzenie które rzuciła mi nieoczekiwanie, zachłysnąwszy się, odrzuciwszy głowę do tyłu, w chwili gdy moje słowa zdążyły juz przebrzmieć.
Jej wzrok...
Ból. Gniew. Rozpacz. Wściekłość. Bezradność. Bunt. Pogarda.
Pogarda.
Wir emocji, gęstych, sprzecznych, nagich, niewysłowionych emocji...w oczach Krowiookiej Parker.
Nie znajduję słów...wątpię, czy takie wogóle istnieją...moze poza jednym, banalnym, żałosnym, wręcz śmiesznym. Nie moim.
NIE ROZUMIEM.
Nie rozumiem.
Zastyglismy w tym bezruchu na chwilę, która wydawała sie wiecznością, będąc w istocie ułamkiem sekund. Podchwyciła mój zaskoczony, spłoszony wzrok i przytrzymała w uwięzi swojego, rozgorzałego, pełnego dzikiego bólu.
Pochyliła się, by pozbierać skorupy z podłogi, jej ręce zawadziły o czyjeś dłonie, jej głowa zderzyła sie z inną, równie ciemną.
Maxwell. Klęczy obok Krowiookiej Parker i pomaga jej zbierac resztki z podłogi.
Nie mam siły sie śmiać. Własciwie powinienem klęknąc razem z nimi i pomóc im sprzatać ten burdel. Ale nie potrafię...
Dzisiaj chwyciłem Parker za przedramiona i potrząsnąłem nią solidnie, wcale tego nie pragnąc.
Ale ona...wcale nie zamknęła oczu i nie poddała sie moim ruchom.
Ona...sprawiła...że nie rozumiem.

II.

Czuję sie jak szmata.
Nieczęsto mi sie to zdarza.
Teraz jednak stoję na krawężniku przy stoisku z zielonym paskudztwem, ktore obleśny i łysy gość z wielkim nosem, od poł godziny usiłuje nam uparcie spylić jako "autentyczny świerk". Zaciera ręce, cmoka, zerka- w swoim mniemaniu kusicielsko- na Maxwella i po raz pięćdziesiaty zapewnia, ze dla tak wyjątkowych klientów spuści z ceny.
Odwracam wzrok, ziewając demonstracyjnie szeroko i balansując niebezpiecznie na oblodzonym krawężniku. Chłonę mroźne, wieczorne powietrze, rozcierając zesztywniałe dłonie. Gość od choinki stwierdza że w wypadku transakcji dorzuci nam anioła na wierzchołek- oczywiście gratis. Zerkam na to cudo od niechcenia i tłumię głośny jęk. Isabel nas wypatroszy. Czuję to w kościach. I w wątrobie.
Staram sie nie mysleć o spojrzeniu, jakie Krowiooka Parker rzuciła mi wczorajszego wieczora. Staram sie nie myśleć o jej dłoniach błądzacych po podłodze w bezładnym rytmie, bezskutecznie zgarniających na tacę resztki Wiśniowej Orbitoidy. Staram sie nie mysleć o jej dygoczących plecach.
Wydawała sie już zupełnie spokojna, kiedy podniosła sie z podłogi, odbierając z rąk Maxwell tacę pełną smętnych resztek. Spojrzała na niego przelotnie, spod mokrych jeszcze rzęs i musiał dostrzec w jej spojrzeniu coś niezwykłego, bo jego policzki nagle pociemniały. Ręce zadrżały, nieomal z powrotem wypuszczając nieszczęsna tacę, ale Krowiooka Parker odebrała mu ja delikatnym, pewnym ruchem. Odwróciła sie i odeszła w stronę zaplecza. W moja stronę już nie spojrzała.
Maxwell stał, gapiac sie wślad za nia jak ciele, dopóki nie huknąłem go w plecy, przywołując do rzeczywistości.
Zerknął na mnie i patrzyłem jak na moich oczach wyraz rozmarzenia opuszcza jego spojrzenie, ustepując miejsca chłodnej przenikliwości.
Wspominając o baranich oczach Maxwella zapomniałem dodać, ze przybierają taki głupi wyraz wyłącznie na widok Krowiookiej Parker. Zazwyczaj spoglądają czysto i przenikliwie. Zdają sie przenikać wgłąb ciebie, czytać w twoich myslach, wędrować wśród uczuć i emocji, bez słowa rozpoznając obecnosć tych, które pragniesz ukryć przed całym światem. Przed samym sobą.
- Czego sie gapisz gamoniu?- warknąłem- ahoj! Na dzisiaj koniec erotycznych uniesień. Krowiooka Parker poszła sobie wytrzeć nos. A ty lepiej leć do domu i opisz wszystko w pamietniku..."dzisiaj przezyłem najszczęśliwsze chwile swojego zycia, Krowiooka Parker...pardon...Gwieździstoooka Elisabeth zrzuciła żarcie na podłogę i pozwoliła mi zlizać resztki...będę sie karmił tym cudownym wspomnieniem az do śmierci".
Zasmiałem sie szyderczo. Byłem zdziwiony, jak pusto zabrzmiał mój śmiech.
Maxwell patrzył na mnie spokojnie.
- Co jej powiedziałeś?- spytał cicho.
Prychnąłem.
- Nic. Łaziła jak struta z miną zbitego psa. Spytałem, czy ktoś jej umarł. Widocznie odpowiedź przerasta Krowiooką Parker intelektualnie. Albo mój głos tak ja podnieca, ze nie jest w stanie utrzymać niczego w rękach- parsknąłem.
Maxwell patrzył na mnie przez chwile, a wyraz jego twarzy był nieodgadniony.
W koncu zaczął mówić, przybierając ton, który nieodmiennie doprowadza mnie do szału. Ton, w jakim przemawia sie do opóźnionego w rozwoju dziecka. Ilekroc go używa, mam ochote strzelić go w ucho.
Maxwell gadał i gadał. Kiedy skończył, czułem sie jak szmata.
Zapomniałem wspomnieć, ze Krowiooka Parker ma młodszego o osiem lat brata. Paul zalicza się do tych uprzykrzonych, wiecznie wyszczerzonych bezzębnie bachorów, którym na dobrą sprawę nie mozna nic zarzucić, ale przy kazdym spotkaniu ma sie wielką ochotę udusić. Podobnie jak jego Krowiooka siostra zdradza żenujące objawy wiecznego radosnego podekscytownia, wygląda jak typowy bachor z reklamy Kinder Niespodzianki, kocha roślinki i zwierzątka i ma denerwujący zwyczaj zadawania życiowych pytań w chwili, gdy ty akurat parzysz sobie rękę olejem.
Razem ze swoją Krowiooką siostrą, starym Jeffiem i Ryżą Nancy tworzą uroczą aż do mdłości Amerykańską Rodzinę, z gatunku tych które reklamują płatki kukurydziane.
Nie ma to jednak wiekszego znaczenia teraz, kiedy jest w szpitalu.
Trzy dni temu wykryto u niego zaawansowaną białaczkę.
To wszystko powiedział mi Maxwell wczoraj wieczorem, zanim odwrócił sie i wyszedł z kawiarni zostawiając mnie sterczącego bez ruchu, z głupawo rozdziawionymi ustami.
Od tamtej chwili czuję sie jak szmata. Dosłownie dławię sie z obrzydzenia, do tego stopnia, że gdy dziś popołudniu FASZYSTOWSKA CENTRALA DOWODZENIA zleciła nam kupno choinki, bez szemrania polazłem z Maxwellem na kiermasz.
Maxwell wygląda w szczególny sposób, kiedy jest nieszczęśliwy. Mianowicie w 50% zdaje sie składać z oczu. Drugie 50% stanowią włosy. Tak własnie wygląda w tej chwili, kiedy obmacuje 29 z rzędu choinkę, sumiennie mierząc jej obwód centymetrem.
To doprawdy typowe dla Maxa, robić cos równie głupiego.
Odwracam wzrok, kierując go w stronę jezdni. I drętwieję.
O NIE.
Jesli myslałem, ze gorzej być nie może, to sie przejechałem.
Istnieją trzy typy kobiet, których z całego serca nienawidzę.
Nie żeby pozostałe były szczególnie podniecające.
Te trzy jednak to prawdziwy wrzód na tyłku i tak dalej....
Feministka. Histeryczka. I Furiatka.
Uosobienie wszystkich tych trzech typów właśnie maszeruje w moją stronę, ciągnąc za rękaw swą młodszą wersję. Amy DeLuca i je córka Maria.
Przez chwilę rozważam mozliwość wskoczenia do najbliższego rowu.
Po chwili jednak stwierdzam, ze pozostawienie Maxwell na pastwę Feministki- Histeryczki- Furiatki w wersji duo, jest zbytnim okrucieństwem.
Przez chwile zastanawiam sie, czy przypadkiem nie zdążę chwycic go za kołnierz i ukryć sie za największym świerkiem, gdy trajektoria lotu Pocisku DeLuca zmiania sie niespodziewnie. Zmierzają prosto w naszą stronę.
Z trudem powstrzymuję chęć zwymiotowania na buty.
Amy DeLuca brzmi i wygląda tak jak zazwyczaj- piskliwie, hałasliwie i cholernie niegustownie.
Od czasu, gdy przed dwunastoma laty rzucił ja facet ( czemu sie osobiscie nie dziwię), prowadzi nieustanną wojną z męskim gatunkiem. I robi to naprawdę skutecznie. Przebywanie w jej towarzystwie dłużej niz przez pięć minut grozi wielotygodniowym pobytem w szpitalu z rozległymi urazami mózgu. Przez całe życie nie nauczyła sie gotować ani piec niczego poza szarlotką ( jeszcze jeden powód dla którego facet MUSIAŁ wziąść nogi za pas). Szarlotką tą torturuje kazdego, kto był na tyle głupi, by do niej wpaść. Jej zdaniem wszyscy faceci w Roswell po całych dniach nic tylko dybią na to by ją uwieść i porzucić, oraz rzecz jasna- polują na cnotę jej córeczki Marii.
Tak jakby nie było nic lepszego do roboty.
Maria deLuca zalicza sie do osób, które mnie denerwują. Czyli do ogółu populacji. Styl, w jakim działa mi na nerwy, jest jednak szczególny. W tej chwili stoi metr ode mnie, mierząc mnie znudzonym spojrzeniem i wypuszcza z ust balony z gumy owocowej. W ostatnich dniach kupiła sobie stanik push- up i obnosi sie po szkole z miną Miss America, strzelając oczami na wszystkie strony i chichocząc idiotycznia na ucho Krowiookiej Parker...cholera...wcale nie chciałem o niej pamietać.
Balon, ktory wyprodukowała DeLuca, własnie pęknął z hukiem, przylepiając sie jej do nosa. Czuję jak kąciki moich ust wędrują do góry w pełnym satysfakcji uśmieszku.
Maria syczy, a jej oczy jarzą się ze złości jak zielone latarenki.
- Cześć Max- oświadcza demonstracyjnie, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Mario...- wyczuwam obok siebie obecność Maxwella- Mario...jak...co...co z Liz....znaczy...co z Paulem?
Przewracam oczami, tłumiąc jęk. Dzień, w którym Maxwell wypowie bez zająknięcia zdanie zawierające imię Krowiookiej Parker, będzie dniem ostatecznym.
Twarz Marii pierzchnie, kurczy sie, maleje. Przestaje zdrapywać gume z nosa, jej usta drżą lekko, gdy otwiera je, by odpowiedzieć.
- Liz...jej tata...wszyscy są w Pheonix, przy Paulu...- milknie na chwilę, po czym spogląda na Maxa, z zamiarem powiedzenia czegoś jeszcze. Równoczesnie gdzies tuz obok, bardzo blisko, słysze pisk opon, krzyk, dźwięk rozbijanego szkła.
I od tej chwili zdarzenia zaczynają sie toczyć w tępie lawiny.
CDN
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Wed Dec 17, 2003 11:39 pm

Więc :lol: stwierdzam :lol: ze :lol: to mi się bardzo podoba! :lol:
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Thu Dec 18, 2003 1:03 am

Aniu, dzięki za kolejny odcinek "Moje tak zwane świeta". Fantastycznie. Narracja z Michaelem w głównej roli jest niezastąpiona, a Twoje tłumaczenie jak zawsze doskonałe...Oddałaś cały charakter Michaela...
Image

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Thu Dec 18, 2003 3:48 pm

Wreszcie i ja dodam święteczne opowiadamko. Ostrzegam jest to pierwsze takie opowiadanko i nienajlepsze. Ale mam nadzieję że wam sie spodoba ( choć trochę :wink: )

" Biały puch"
cz.1

Liz siedziała na balkonie. Zostały tylko dwa dni do świąt, a ona jeszcze nie zaplanowała z Maxem jak spędzą wigilię razem. Miała być to szczególna wigilia, pierwsza jaką mieli spędzić razem. Dotąd nie miała okazji z nim porozmawiać, ponieważ Max cały czas szukał kontaktu z synem przebywającym na Antarze. Liz w tej sytuacji cieszyła się z każdej chwili, minuty spędzonej z Maxem. Teraz na niego czekała, obiecał że po pracy przyjdzie na chwilę. Nagle choinka stojąca koło niej zaświeciła się różnymi kolorami. Przed nią stanął Max. Pocałował w policzek dziewczynę.
- Już myślałam, że nie przyjdziesz.
- Przecież obiecałem.
- Masz Wigilię wolną?
Liz patrząc na niego wiedziała że zadała złe pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi.
- Muszę być w Ufo Centre.
- Max! Mieliśmy ten dzień spędzić razem! Już zaczęłam kupować produkty, szykować potrawy na nasz wigilijny stół. Pomyślałam, że jeśli rodzice wyjechali to byś przyszedł do mnie.
- Liz, przepraszam! Obiecuję że ci to wynagrodzę oraz że Nowy Rok spędzimy już obowiązkowo wspólnie.
- Nie obiecuj, jeśli potem nie możesz dotrzymać obietnic! – obrażona dziewczyna weszła przez okno do swojego pokoju. Max nawet nie próbował jej teraz przepraszać. Postanowił dac jej trochę czasu na ochłonięcie.
Liz położyła się na łóżku i płakała. Liczyła na udaną wigilię, pełną szczęścia, tylko we dwoje. Teraz rysowała się przed nią perspektywa samotnej Wigilii. Nagle zadzwonił telefon. Z ociąganiem się oraz wytarłszy nos, podniosła słuchawkę. Po drugiej stronie usłyszała radosny głos przyjaciółki.
- Liz, nie uwierzysz! Michael zgodził się spędzić razem ze mną i moją mamą Wigilię.
- To cudowne!
- Ale nie wiem co mu kupić. Lepiej rękawiczki czy szal?
- Nie wiem Mario. W końcu ty go znasz lepiej. Na pewno ze wszystkiego będzie się cieszył.
- Na pewno? Liz, czemu masz taki dziwny głos? Coś stało? Płakałaś?
Prawdziwa Maria. Zaraz zapomniała o sobie.
- Nic.
- Mam przyjść?
- Możesz?
Dziesięć minut później Maria siedziała w pokoju Liz.
- Mów o co chodzi. Widzę że masz zaczerwienione oczy.
- To nic poważnego – zaczęła Liz, ale widząc spojrzenie Marii, która zrobi wszystko by się dowiedzieć co zaszło, Liz postanowiła wyrzucić to z siebie. – Max pracuję w wigilię!
- Co? Nie może wziąć wolnego dnia?
-…
- Zawsze możesz przyjść do mnie. W czwórkę spędzimy radośnie ten dzień. Na pewno ani mama tym bardziej Michael nie będą mieć nic przeciwko temu.
- Dziękuję, ale to Twoja wigilia…
- A ty jesteś moją przyjaciółką.
- Nie, Mario. Jestem Ci wdzięczna i doceniam co chciałaś dla mnie zrobić, ale nie chce wam przeszkadzać. Poradzę sobie. To co w końcu zdecydowałaś się kupić Michaelowi? – zmieniła temat Liz.
Maria zaczęła teraz mówić Liz o rękawiczkach, szalach nawet o czapkach jakie widziała na wystawie sklepu. Liz cieszyła się szczęściem przyjaciółki, ale również zazdrościła. Nigdy nie podejrzewałaby siebie o takie uczucia. Ale nastąpiła dziwna zamiana ról. Zawsze to ona spędzała uroczyście każde święto, Max obdarowywał ją kwiatami, zapraszał na kolację w walentynki, kiedy Maria oglądała z Michaelem mecz futbolowy w telewizji i jadła popcorn. A teraz to Maria będzie miała prawdziwą Wigilię z chłopakiem i mamą, kiedy ona… właściwie co?! Będzie sama siedzieć w pokoju i oglądała filmy? Nie zachwycała jej ta perspektywa.
Po wyjściu Marii, Liz wzięła prysznic i położyła się spać.
- - -
Liz zawieszała ostatnie bombki na zielonej choince.
- jeszcze gwiazdę – powiedział głos z tyłu. Dziewczyna odwróciła się, za nią stał Max. W ręce trzymał gwiazdę. Liz powiesiła ją na czubku choinki., która jeszcze pachniała lasem. Następnie wspólnie przynieśli potrawy na udekorowany świecznikami oraz stroikami stół. Razem spoglądali na niebo wyczekując pierwszej gwiazdy.
- Jestem bardzo szczęśliwa.
- Ja również. O, pierwsza gwiazda. Pomyśl życzenie.
„Aby każde święta były tak cudowne”, pomyślała dziewczyna.
- - -

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Dec 18, 2003 6:49 pm

Skoro Tigi dorzuciła, to i ja dorzucę swoje. Zapowiadane od dawna Full-Dreamers, tylko nie rozczarować sie.... Króciutkie. Zaleca się włączenie wyobraźni przed przystąoieniem do lektury. Są święta, czas magii i cudów, czas, w którym niepodzielnie króluje święty Mikołaj, więc może warto było by zapomnieć o tym, że już przecież nie wierzymy w starszego pana w czerwonym kubraczku i mimo wszystko wypatrywać na niebie sani zaprzężonych w renifery... W końcu odrobina magii jeszcze nikomu do tej pory nie zaszkodziła :)

Image


PREZENT DLA CLAUDII

Najpierw było szerokie czerwone czoło.
Potem olbrzymi czerwony nos.
A potem były wielkie usta.
A potem cała buzia zniknęła zamieniając się w jasne smugi gdy czerwona bombka zawirowała szybko.
Mała Claudia podniosła do góry swoje ciemne, wielkie oczy i popatrzyła poważnie na swojego tatę z niemym pytaniem.
-Pięknie ją ubrałaś - powiedział Max patrząc z uśmiechem na dużą, pachnącą zieloną choinkę przystrojoną drobnymi rączkami Claudii. Dziewczynka ubrana w zabawną piżamkę w żaby zlazła powoli i ostrożnie ze stołka. Choinka była duża i nieco krzywa, ale Claudia uparła się, że muszą ją kupić - bo inaczej będzie jej smutno jak nikt jej nie weźmie, a przecież są święta i wszyscy powinni być szczęśliwi.
-Jesce gwiazda - zauważyła poważnie mała dziewczynka wyjmując z pudełka srebrną gwiazdę. Max skinął głową z uśmiechem.
-Masz rację - odparł i podsadził ją do góry by mogła założyć gwiazdkę na czubek choinki. - Ślicznie - powiedział przytulając córkę i patrząc z zadumą na mrugające światełkami drzewko. Claudia objęła go za szyję i przybliżyła usta do jego ucha.
-A Mikołaj psyjdzie? - zapytała poufnym szeptem tak, jakby to była największa tajemnica.
-No chyba tak... o ile byłaś grzeczna - roześmiał się ciepło i zmierzwił ciemną grzywkę córki..
-Byłam - zapewniła go solennie mała panna patrząc poważnie w jasne oczy ojca. - I cy Mikołaj psyniesie to, co będę chciała? Na pewno?
Max podszedł do fotela stojącego koło kominka i posadził sobie Claudię na kolanach, jej cienkie nóżki wisiały wysoko nad podłogą i majtały wesoło.
-O ile to coś zmieści się do twojej skarpety, to tak. Co prawda jestem pewny, że na twoje prezenty przydałby się raczej duży worek a nie skarpeta - odparł usiłując zachować powagę, choć w oczach miał wesołe chochliki. Claudia jednak cały czas była bardzo poważna i wpatrywała się w niego wielkimi, czekoladowymi oczami. Tak samo jak kiedyś Liz przemknęło mu przez głowę, a w sercu zagościł chłód. Odegnał je jednak - jutro były Święta i to był czas tylko ich dwojga, jego i Claudii.
-A mógłby mi psywieźć z powlotem mamę? - padło następne pytanie, właśnie to, którego najbardziej się obawiał. - Psecież byłam gzeczna.
Max zamarł. Jak mógł powiedzieć własnej córce, że Mikołaj nie przywiezie jej z powrotem mamy? Jeśli powie jej że owszem, to jutro jej małe serduszko będzie złamane a instytucja Mikołaja będzie miała poważnie podkopane zaufanie... A z drugiej strony jak mógł rozwiać marzenia własnej córki? Westchnął ciężko.
-Widzisz kochanie... To nie zależy od Mikołaja. Mama... Mamy nie ma i nic nie możemy na to poradzić - powiedział poważnie, obserwując twarz dziewczynki. - Mama jest tam w górze, widzi cię i opiekuje się tobą. Nami. Przez cały czas.
-Ale ja chcę, żeby była tutaj! Tam jest stlasznie wysoko! - zawołała płaczliwie Claudia wykrzywiając usta w podkówkę. - Ciocia Malia mówiła, że jak będę gzeczna, to Mikołaj spełni wsystkie moje zyczenia!
-Też bym chciał, żeby tutaj była - szepnął do siebie Max, po czym dotarły do niego słowa córki. - Zaraz. To ciocia Maria powiedziała ci, że Mikołaj...
-... spełni wsystkie moje zyczenia - dokończyła Claudia. - Powiedziałam, że ty wies wsystko i gdyby tak było, to bys mi powiedział. Ale ciocia Malia stwieldziła, że ona wie lepiej niż ty i że lepiej zna sie dzieciach. Co to znaczyło, tatusiu?
-Nic takiego, córeczko - odparł Max. To dziecko nie potrafi skłamać pomyślał z niejaką dumą, myśląc jednocześnie dość niepochlebnie o Marii Guerin. - Już ja sobie będę musiał pogadać z ciotką Marią... - zerknął na zegar stojący na kominku - dochodziło wpół do dziewiątej. - No, moja panno, czas spać.
-Nieeee, tatuś, jescze nie... - zaprotestowała dziewczynka jak co wieczór, porzucając drażliwy nieco temat i usiłując naciągnąć Maxa na jeszcze piętnaście minut. Oczy jednak same zaczęły jej się kleić i po chwili ziewnęła rozdzierająco. Max uśmiechnął się pod nosem i wziął małe ciałko na ręce.
-Jutro wpadnie tutaj ciocia Isabel i radziłbym się wyspać, kochanie - powiedział miękko. Isabel nadal była Świąteczną Faszystką i uparła się, że te święta spędzą razem. Tak, jakby to mogły być jeszcze święta spędzane razem. Bez Liz.
-Tata, nie myjmy się dzisiaj... Są swięta... - zaprotestowała Claudia śpiąc już niemalże. Max dmuchnął żartobliwie w grzywkę dziewczynki i zaniósł ją do jej pokoju. Na ścianach królowała tapeta w zabawne zwierzątka a po podłodze plątały się zabawki. Max ułożył córkę w łóżeczku, położył obok jej ukochanego misia i okrył ją starannie kołdrą. Zapalił małą lampkę przy łóżku - Claudia zawsze bała się ciemności - i popatrzył przez chwilę z zadumą na dziewczynkę. Ocknął się, pocałował ją w czoło i pogładził po włosach, poczym wyszedł z pokoju zamykając cicho drzwi. Wróciwszy do dużego pokoju stanął przy oknie i odetchnął głęboko.
W powietrzu czuło się Święta. Za oknem zaczął padać śnieg - kolejne białe święta. Nie takie jak w Roswell. W pokoju choinka mrugała lampkami, na kominku wisiały dwie skarpety - jedna niewielka Maxa a druga znacznie większa z koślawymi literami narysowanymi łapką Claudii głoszącymi dumnie "Claudia". Miała niecałe pięć lat i już usiłowała pisać. Niesamowite dziecko. Takie samo jak jej matka. Jeff Parker musiał być najszczęśliwszym facetem na świecie, do czasu, dopóki... dopóki nie zjawił się on. Max. I teraz zaczynał rozumieć niechęć jej ojca co do jego osoby.
Max popatrzył za okno - w powietrzu wirowały białe płatki, gęste i ciężkie, opadające na ziemię i otulające świat cichą białą kołderką. Uśmiechnął się do siebie wyobrażając sobie jutrzejszy radosny pisk córki gdy zobaczy zwały śniegu na zewnątrz. Claudia uwielbiała śnieg.
Jego myśli powróciły do małej istotki śpiącej za ścianą. Claudia była tak bardzo podobna do Liz - wyglądała zupełnie tak samo jak niegdyś mała Liz. Była niesamowicie słodką osóbką o żelaznym charakterze, przy czym była uparta jak osiołek. Michael żartował, że to już widać u nich rodzinne. Claudia była jednak bardzo delikatną i wrażliwą dziewczynką - dzisiaj o mało co nie rozpłakała się przy wyborze choinki - uparła się przy koślawej i krzywej twierdząc, że będzie jej smutno jak nikt jej nie weźmie.
Max wziął do ręki zdjęcie stojące na kominku. Ślubne zdjęcie jego i Liz. Oboje byli uśmiechnięci i patrzyli z optymizmem w przyszłość, wierzyli, że przetrwają wszystko bo są razem... Ale Liz teraz nie było. Od prawie pięciu lat. Zginęła gdy Claudia miała kilka tygodni - a jego nie był przy niej w tamtej chwili. Nie uratował jej. Teraz było już bezpiecznie - ale nic nie chciało zwrócić im Liz - choć on i Claudia tak bardzo jej potrzebowali. I żyli sobie we dwójkę w małym bostońskim mieszkanku, usiłując poradzić sobie ze wszystkim, co do tej pory jakoś im się udawało.
-Gdybyś tylko tutaj była...
Odstawił z westchnieniem zdjęcie. Mimo, że Liz nie było już od pięciu lat, przy jego boku rosła jej mała kopia - to dziecko chyba nigdy nie przestanie go zaskakiwać... Uśmiechnął się do siebie, poczym wydobył z przemyślnych skrytek prezenty dla córki. Święty Mikołaj musi w końcu wypełnić swoje zadanie. Pogasił światła, wyłączył lampki i w końcu położył się w łóżku. Jutro czeka go długi dzień - Isabel przylatywała specjalnie z San Francisco by, jak to określiła, "wyrwać go z tego marazmu". O ile rzecz jasna wychowywanie dziecka można nazwać marazmem. Nie wiedzieć kiedy przyszedł sen - głęboki i spokojny, jak rzadko w ciągu ostatnich kilku lat.
Śnieg za oknem pokrywał świat coraz grubszą warstwą puchu, a czerwona bombka kręciła się to w jedną, to w drugą stronę...
***
Coś wskoczyło na niego z impetem. Max jęknął ale postanowił jeszcze pospać - w końcu były święta. Claudia jednak była innego zdania, a widząc, że nie zamierza otworzyć oczu, zaczęła na nim skakać jak na materacu.
-Wstawaj! Tata! Wstawaj! Mikołaj...! - wołała cienkim głosikiem pełnym emocji. Max machnął ręką i mocniej zacisnął oczy, poczym jęknął bo akurat kolano dziewczynko trafiło w jego wątrobę.
-Nie znasz innych sposobów budzenia ludzi...? - wymruczał niezadowolony przekręcając się na bok i wtulając twarz w poduszkę.
-Tata! Mikołaj był! - powtarzała Claudia, całkowicie głucha na inne tematy niż Mikołaj, szarpiąc go jednocześnie za rękę.
-Wiem. A teraz idź sobie albo się uspokój... Proszę - dodał błagalnie. Oczy miał cały czas zamknięte - wiedział, że jeśli je otworzy, to Claudia już nie pozwoli mu ich zamknąć...
-Tata! A wies, że Mikołaj ma sanie? Z cterema reri... refi...renirerami? Mama tak powiedziała - relacjonował przejęty głosik dziewczynki.
-Jaka mama? - zapytał nieprzytomnie Max.
-Jak to jaka? Przecież Claudia ma tylko jedną mamę. Nie pamiętasz mnie? - Max był pewny, że ma omamy. To przecież nie mógłby być jej głos! Odwrócił się gwałtownie i otworzył oczy - koło łóżka stała mała ciemnowłosa dziewczynka i dorosła, młoda kobieta. Obie miały te same czekoladowe oczy i obie uśmiechały się szeroko.
-Niemożliwe - szepnął do siebie i przetarł oczy. Może to tylko piękny sen. Może jej wcale nie ma.
-Możliwe, Max - powiedziała cicho Liz patrząc na niego ciepło. Zauważyła, że miał lekki zarost i wyglądał... nieco starzej niż powinien. Max zerwał się nagle z łóżka, chwycił ją w ramiona i przytulił mocno. Liz odpowiedziała mu tym samym.
-Jak...? - zapytał patrząc jej w oczy.
-Myślisz, że Mikołaj nie spełniłby prośby małej dziewczynki? - odparła pytaniem na pytanie błądząc wzrokiem po jego twarzy.
-Nigdy w życiu - roześmiał się cicho i pocałował ją.
-Możemy otwozyć inne prezenty...? - zapytała się Claudia ciągnąc ich za ręce. - No prose, chodźmy do plezentów...!
Liz schyliła się i wzięła dziewczynkę na ręce.
-Tęskniłam za wami - powiedziała miękko.
-My też - odparł Max odgarniając z jej policzka kosmyk włosów. - Isabel dzisiaj przyjeżdża, a Maria chyba oszaleje z radości. Zostaniesz z nami prawda? - dodał z nagłym niepokojem. A co, jeśli to tylko na chwilkę, tylko na święta?
-Zostanę - zgodziła się Liz przytulając się do niego. - W czasie świąt spełniają się wszystkie marzenia.
-No chodźmy do plezentów!!! - domagała się Claudia wijąc się niespokojnie. - Tam wisi skalpeta pełna cukielków i pod choinką leżą packi...! Chodźmy!
***
Claudia podciągnęła opadające nogawki piżamy i podeszła do choinki. Zdjęła z choinki cukierka, rozwinęła do ze srebrnego papierka i wepchnęła do buzi. Była całkowicie spokojna i szczęśliwa. Ciocia Maria faktycznie miała rację, mama do nich wróciła, Mikołaj ją przywiózł i zostawił dla niej, dla Claudii, całe mnóstwo prezentów, a za oknem leżał śnieg. Była spokojna o Mikołaja - na pewno był, choć Tommy Reiser powiedział jej, że Mikołaj nie istnieje. Ale kto w takim razie przywiózłby mamę? A ona sama powiedziała, że podrzucił ją saniami.
Claudia obejrzała się za siebie - tata siedział na fotelu a mama siedziała mu na kolanach. Ich chyba nic nie obchodziło to, że za oknem było tyle śniegu. Claudia uśmiechnęła się do siebie i odwróciła w stronę choinki.
Najpierw było szerokie czerwone czoło.
Potem olbrzymi czerwony nos.
A potem były wielkie usta.
A potem cała buzia zniknęła gdy czerwona bombka zawirowała radośnie.

FIN

Nie śpicie jeszcze...?
Last edited by Nan on Thu Feb 12, 2004 9:39 am, edited 1 time in total.
Image

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Thu Dec 18, 2003 7:39 pm

Nan, nie wydziwiaj, czemu mielibysmy spać? Śliczne, Claudia, Mikołaj, śliczne...
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Thu Dec 18, 2003 7:49 pm

Zrobiło się słodko i bajkowo, Nan. Jak można przy tym spać ? Czas cudów i magii. Masz rację, w taki dzień spełniają się marzenia. Trzeba tylko w nie wierzyć. Dzięki Kotek. :P

Image

User avatar
Graalion
Mroczny bóg
Posts: 2018
Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
Contact:

Post by Graalion » Thu Dec 18, 2003 10:26 pm

Święta w ściekach NY

- Ho ho ho! Wesołych Świąt! – zawołał Mikołaj potrząsając jednocześnie trzymanym w ręku dzwonkiem.
Przechodząca obok kobieta wrzuciła do puszki kilka drobniaków.
- Dziękuję, Bóg zapłać! Wesołych Świąt! – zadzwonił znowu Mikołaj.
Rozejrzał się przestępując z nogi na nogę, po czym zerknął na zegarek. Jeszcze dwie godziny. Dwie godziny odmrażania sobie tyłka, a potem do domu, gdzie Carol już pewnie kończyła szykować świąteczne smakołyki. Paul przełknął ślinkę napływającą na myśl o tych wszystkich pysznościach. W tym roku Carol dostała niespodziewanie dużą premię świąteczną, więc stół będzie pełen. A Maggie dostanie wreszcie ten wymarzony domek dla lalek. Rok temu nie stać ich było na godne uczczenie Świąt, Wigilia bardziej przypominała stypę. To było tuż po tym jak stracił pracę. Jednak poradzili sobie. Wybrnęli jakoś. Carol harowała jak wół, aż w końcu dostała upragniony awans. On opiekował się Maggie i łapał każdą robotę jaka się tylko nadarzyła, by ulżyć przepracowanej żonie. W tym roku stać ich będzie na wyprawienie prawdziwej Wigilii, prawdziwych Świąt. Podniósł głowę i z nowym zapałem zawołał:
- Ho ho ho ... – urwał widząc wpatrzony w siebie kpiący wzrok.
Chłopak mógł mieć jakieś 12 lat. Stał z rękami wpuszczonymi w kieszenie i gapił się na niego z bezczelnym uśmiechem. Paul poczuł, że wzbiera w nim lekka irytacja pod wpływem tego wzroku, ale postanowił nie zwracać na niego uwagi.
- Wesołych Świąt! Ho ho ho! – krzyknął odwracając wzrok i potrząsając dzwonkiem.
Starszy mężczyzna w czarnym płaszczu przystanął na chwilę przy puszce i wrzucił dolara. Paul podziękował głośno i już złożył usta do kolejnego „Wesołych Świąt”, gdy nagle glos zamarł mu w gardle. Obok tamtego chłopca stał teraz drugi. Oboje wpatrywali się w niego identycznymi wzrokiem – drwiącym i pogardliwym. Odchrząknął gniewnie. Jeden z chłopców nosił cienką kurtkę, w dodatku rozpiętą, a szyję miał owiniętą czarnym szalikiem. Drugi założył chyba ze cztery swetry naraz, a na głowę miał wciśniętą za dużą o kilka rozmiarów czapkę. Uśmiechali się z kpiną patrząc na niego.
- Wesołych Świąt! – wrzasnął Paul, starając się ich zignorować.
Skłonił się lekko w podziękowaniu za kolejny datek, gdy nagle poczuł lekkie szarpnięcie. Odwrócił się. Przed nim stała dziewczynka, blondynka z warkoczem sięgającym połowy pleców.
- Pan jest Świętym Mikołajem? – spytała z przejęciem.
Pochylił się nad nią uśmiechając się z sympatią.
- Niezupełnie – powiedział. – Ale jestem jego dobrym przyjacielem. Spytałem go czy mogę się ubrać tak jak on gdy będę zbierał pieniądze na chore dzieci i on się zgodził.
- Na chore dzieci? – oczy dziewczynki rozszerzyły się lekko.
- Tak – pokiwał głową ze smutkiem. – One nawet ...
Przerwał mu dźwięk metalu uderzającego o bruk. Odwrócił się i zobaczył puszkę toczącą się po chodniku i tych dwóch chłopaków stojących z jej zawartością w rękach, spoglądających na niego z minami „ups” na twarzach.
- Hej! – wrzasnął i skoczył w ich kierunku.
Nagle rzucona nie wiadomo skąd butelka uderzyła go w czoło. Jęknął chwytając się za bolące miejsce, z oczu pociekły mu łzy wywołane niespodziewanym bólem. Nie zauważył jak jeden z chłopaków podbiegł do niego, poczuł tylko silne pchnięcie. Potknął się o długowłosą dziewczynkę, która sprytnie klęknęła za nim i runął jak długi. Po paru sekundach zaczął gramolić się na nogi, lecz wtedy spadł na niego grad śnieżek, a także z jeden czy dwa kamienie. Zasłaniając twarz ramieniem zdążył tylko dostrzec czwórkę dzieciaków pokazujących mu język, po czym uciekających ze śmiechem.

- Ale głupi ci ludzie – rzuciła Lonnie przewracając oczami na widok kolejnego Mikołaja stojącego po drugiej stronie jezdni.
- Właśnie – Ava pokiwała głową z zapałem. – Przebierają się na czerwono i doklejają sobie sztuczne brody, a później stoją i dzwonią dzwonkami jak wariaci. To głupie.
- A te choinki – prychnął Rath. – Zabierają jakiegoś badyla do domu i obwieszają go różnymi takimi, a później z idiotycznymi uśmiechami obserwują jak usycha.
- Do tego przez cały rok harują jak mrówki w beznadziejnych pracach, ciułając grosz do grosza, a potem wydają wszystko na prezenty, z których i tak połowy nie będą używać, i na masę żarcia którego i tak nie zjedzą. Kretynizm – oceniła Lonnie.
- I jeszcze to gapienie się w niebo, żeby koniecznie zobaczyć pierwszą gwiazdkę – dorzucił Rath.
- I odmrażanie sobie tyłka w środku nocy maszerując do kościółka zamiast wygrzewać się pod pierzyną albo przy kominku – dodała Ava.
- I kolędy. Jak ja nienawidzę kolęd – skrzywiła się Lonnie.
- I kolędnicy – Ava kopnięciem rozrzuciła małą zaspę usypaną pod ścianą. – Kolędnicy są beznadziejni.
- Wszędzie dekoracje z choinkowych gałęzi i bombek – mruknął Rath.
- I z waty udającej śnieg.
- Wiecznie pędzące tłumy z pękatymi reklamówkami, przepychające się w pośpiechu.
- Mikołaj na każdym rogu.
- I w każdym centrum handlowym. A wokół niego gromada kretynów przebranych za elfy.
- Te koszmarne zielone ubranka.
- Renifery, wszędzie plastikowe renifery ciągnące sanie z grubasem.
- Idiooootyzm! – podsumowali.
- Może niekoniecznie –rzucił cicho nie odzywający się do tej pory Zan.
Pozostała trójka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- To znaczy ... - Zan speszył się trochę, ale ciągnął dalej. - Oni cieszą się ze swoich rodzin. Że są razem i takie tam. Są szczęśliwi, bo są mogą wspólnie, całą rodziną, wyczyniać te głupoty z prezentami i świąteczną kolacją. Mogą pokazać że im zależy na sobie nawzajem, że się kochają, wiecie, cały ten szajs. To chyba o to chodzi w tych całych Świętach. O rodzinę. Tak myślę.
- A normalnie nie mogą się cieszyć, że są rodziną? – zdziwiła się Isabel.
- No, pewnie mogą. Ale może nie mają czasu – bronił się Zan.
- Nie mają czasu, żeby być rodziną? – prychnął Rath. – I sądzą, że jednym dniem załatwią cały rok? To naprawdę idioci.
- Może i tak – Zan wzruszył ciężko ramionami.
- Kretyni – dorzuciła Ava. – Nie można kochać tylko jeden dzień w roku. Albo kochają się zawsze, albo wcale.
- Myślą że jak dadzą drogi prezent albo przygotują wielką kolację, to okażą tym prawdziwą miłość – Isabel parsknęła. – A na co dzień są zbyt zajęci pracą, żeby choć pomyśleć o swojej rodzinie. Muszą stawiać ich zdjęcia na biurku, żeby nie zapomnieć jak wyglądają ich „najbliżsi”. Albo na siebie wrzeszczą i urządzają awantury.
- Tak, to rzeczywiście dość głupie – roześmiał się nieszczerze Zan. – Połowa i tak się uchleje nim jeszcze zasiądzie do stołu, a pozostali będą myśleć tylko żeby jak najbardziej się napchać i albo dobrać się wreszcie do prezentów, albo mieć je już za sobą.
- Ludzie – rzucił Rath wszystko mówiącym tonem i popierając to stwierdzenie wzruszeniem ramion.
- Tak, ludzie i ich głupie zwyczaje – Zan skinął głową.
Lonnie i Ava tylko westchnęły zgodnie.

Rath stał w kręgu światła latarni wpatrując się w wystawę przed nim. Za szybą elektryczny pociąg jeździł po małych szynach, mijając uśmiechnięte pluszowe misie i drewniane pajacyki, przejeżdżając pod małą choineczką przystrojoną bombkami i watą. Przejeżdżał obok zapakowanych do pudełek samochodzików, klocków i elektronicznych zabawek. Wystawa była udekorowana zielenią, bielą i srebrem. I Mikołaje. Wszędzie były czerwone Mikołaje. Pluszowe, papierowe, gipsowe, a nawet czekoladowe i drewniane. Przyćmione światło podkreślało jakby nierealność tego widoku, dodając mu bajkowego charakteru. Rath ogarniał to wszystko wzrokiem, starając się nie myśleć o uczuciach które kłębiły mu się w okolicach żołądka. Powinien stąd odejść, skupić się nad czymś innym. Na czymkolwiek. Jednak po prostu nie mógł. To uczucie było tak radośnie smutne, tak ... dziwne. Nie pamiętał już kiedy po raz pierwszy je poczuł. Jednak to ono powodowało, że stał tutaj patrząc na ten idiotyczny widok i czuł gęsią skórkę na całym ciele. Jego myśli wracały do słów Zana dzisiaj po południu. Rodzina. Wspólne cieszenie się tym, że jest się z najbliższymi. Radość po prostu z bycia razem we własnym gronie. Bez martwienia się o troski dnia codziennego, jeden wieczór zwykłej radości. Szczęścia. Stał na chodniku wpatrując się w wystawę, a światło latarni padało z góry na jego sylwetkę, oświetlając go swoim zwykłym, prozaicznym blaskiem. Tam było tam, a tu było tu. Za szybą zamarł magiczny świat otulony duchem miłości i spokojnego poczucia szczęścia. Przed szybą stał chłopiec wypełniony tęsknotą. Tęsknotą za czymś, co jak wiedział nigdy nie nastąpi. Co nie mogło nastąpić.

Lonnie stała w ciemnościach opierając się o pień drzewa. Kilkanaście metrów przed nią ze środka placu wyrastała wielka choinka, która pięła się ku niebu rozsiewając wokół blask kolorowych lampek, błyskając tęczą bombek. Lonnie wpatrywała się w zielone igły pokryte śniegiem i anielskim włosem. Pomiędzy gałązkami wiły się wszelkiej maści łańcuchy, od tych najprostszych z kolorowego papieru i bibuły po prawdziwe dzieła sztuki ze srebrnej folii i kawałków metalu. Na samym szczycie błyszczała dumnym blaskiem błękitno-srebrna gwiazda podtrzymywana przez dwa małe aniołki. Na małych ławeczkach wokół choinki przysiadały rodziny, z dziećmi lub bez, podziwiające drzewko. Ludzie żartowali, śmiali się, przytulali do siebie. Byli szczęśliwi. To się czuło. Lonnie zacisnęła dłoń na gałązce drzewa o które się opierała. Byli szczęśliwi. Śmiali się. Zamknęła oczy. Po chwili z powrotem je otworzyła. Jej wzrok ponownie zaczął wędrówkę po choince. Było zimno, ale to nie zewnętrzny chłód sprawiał że drżała. To lodowa bryła wewnątrz jej ciała, gdzieś na wysokości żołądka, powodowała te dreszcze. A jednak nie mogła przestać patrzeć. Bo widok choinki sprawiał, że przynajmniej częściowo czuła się ... inaczej. Lepiej. Że była częścią czegoś większego. Jakby szczęście tych wszystkich rodzin odbijało się w tych wszystkich bombkach i światełkach, w łańcuchach i zielonych gałązkach, a ona patrząc na nie dostawała część tego szczęścia. I to powodowało zarówno lekkie ciepełko w jej wnętrzu, jak i smutek. Ponieważ dostając tylko część tego ciepła jeszcze boleśniej uświadamiała sobie, że nigdy nie dostanie go całego. Nigdy nie dostanie wystarczająco dużo, by roztopić ten sopel w środku do końca. A to bolało. I rozlewało się po jej wnętrzu, mrożąc potwornym zimnem wszystko co napotykało na swej drodze. Oprócz tej małej iskierki. Iskierki, którą czuła gdy patrzyła na choinkę.

Ava siedziała na ławce z kolanami podciągniętymi pod brodę. Było jej zimno, lecz nie ruszała się z miejsca. Jej wzrok szybował ponad ulicą wprost ku dużemu oknu, przez które wylewało się złotożółte światło. Po drugiej stronie szyby jakaś rodzina właśnie składała sobie życzenia. Przytulali się i obejmowali, rozdając wokół buziaki i uściski. Wszyscy byli uśmiechnięci i radośni. Szczęśliwi. Obok stał zastawiony stół, pełen smakowicie wyglądających potraw i ciast. Na honorowym miejscu pysznił się ładnie przyrumieniony indyk przybrany jakimiś owocami. Avie zaburczało w brzuchu, lecz nie patrzyła na jedzenie. Jej uwagę przyciągali ci ludzie. Dwoje z nich, zapewne pan i pani domu, objęli się właśnie. Mężczyzna szeptał jej coś do ucha, a ona uśmiechała się. Jej twarz promieniowała zadowoleniem. Szczęściem. Mały chłopak, wyglądający na jakieś 2-3 lata, pociągnął ojca za spodnie. Ten obejrzał się i ze śmiechem wziął go na ręce. Powiedział coś przewracając zabawnie oczami, a kobieta się roześmiała. Starszy pan, zapewne dziadek dziecka, żartobliwie pogroził mężczyźnie palcem. Ten spytał o coś dziecko, które w odpowiedzi przytuliło się do niego jeszcze mocniej. Wszyscy się roześmiali. Zaraz potem zaczęli siadać do stołu. Ava patrzyła na to w bezruchu. Padający śnieg pokrył jej włosy białym puchem, lecz nie zwracała na to uwagi. Świat lekko się rozmazał, zacisnęła więc na chwilę mocno oczy. Dwie łzy popłynęły po policzkach, a ona ponownie wpatrzyła się w scenę za oknem.

- Wciąż jestem głodna – rzuciła z rozdrażnieniem Lonnie.
- Ja też – przyznał się Rath wzdychając.
Spojrzał na otwarte pudełko, w którym zostały trzy kawałki pizzy. Odsunął pudełko w kierunku Lonnie.
- Weź jeden jak chcesz – rzucił obojętnie. – Tylko zostaw część Avy.
- Możecie zjeść wszystko - Ava wrzuciła niedojedzony kawałek pizzy z powrotem do pudełka. – Jakoś nie jestem głodna.
- Nie chcę pizzy – Lonnie gniewnie zrzuciła pudełko na podłogę kryjówki, a w jej głosie brzmiała rozpacz. – Dlaczego nie możemy zjeść czegoś normalnego?!
- Po pierwsze, bo nie mamy forsy – burknął Rath. – A po drugie, przecież wiesz, że cała ta durna planeta obchodzi te swoje kretyńskie Święta. Mieliśmy do wyboru tylko pizzę albo chińszczyznę.
- Błee – Lonnie skrzywiła się. – Jedliśmy chińszczyznę przez niemal cały ostatni tydzień.
- Przecież wiem – Rath się skrzywił. – Cóż, przynajmniej zostanie dla Zana. Gdzie on się właściwie podziewa? Powinien już być.
Jakby w odpowiedzi usłyszeli jakiś hałas w kanale prowadzącym do ich kryjówki. Z otworu wyjrzała nagle wyszczerzona w uśmiechu twarz Zana.
- He he, zgadnijcie co mam – zawołał.
- Dobry humor – mruknął Rath. – To widać.
Zan podszedł do nich chowając coś za plecami. Postawił to na podłodze. Szare kartonowe pudło, jakich pełno można znaleźć w każdym zaułku. Z tajemniczym uśmiechem sięgnął do środka.
- Wow! – wyrwało się bezwiednie Lonnie i Avie. Rath tylko zaklął w nabożnym podziwie.
Zan trzymał w rękach posrebrzaną tacę, a na niej ... wielki pieczony indyk, skąpany w czekoladowym sosie. Poczuli jak do ust napływa im ślinka.
- Skąd to masz? - spytała Lonnie nie odrywając wzroku od ciemnej chrupiącej skórki.
- Wykorzystałem czyjąś nieuwagę – Zan wzruszył ramionami z fałszywą skromnością. – I? Co wy na to?
- To jest ... piękne – odezwała się Ava.
- No to nie stójmy tak. Jedzmy – Zan z uśmiechem położył tacę na pudle służącym im za stolik.
Tym też trzeba się będzie kiedyś zając – przemknęło mu przez myśl. Potrzebowali jakiegoś w miarę normalnego stolika, to pudło do niczego się nie nadawało. W „Crazy Leprechaunt” mieli fajne stoliki. Trzeba się będzie tam kiedyś zakręcić.
Wszyscy pochylili się nad rozsiewającym smakowite zapachy indykiem. Spojrzeli na siebie. I uśmiechnęli się. Rath wyciągnął rękę ku salutującej zachęcająco nóżce pieczonego ptaka, po czym nagle ją cofnął. Sięgnął do kieszeni i wyjął sprężynowiec. Wysunął ostrze i podał go Zanowi, rączką ku niemu.
- Podziel go, Zan – powiedział.
Zan patrzył na niego przez chwilę, po czym z uśmiechem skinął głową i chwycił nóż. Nim zabrał się dzielenia, spojrzał jeszcze po ich twarzach Po twarzach swoich najbliższych. Swojej rodziny. Oni również wpatrywali się w niego. Ich usta układały się w uśmiechy. Ich twarze wyrażały oczekiwanie i podekscytowanie. W tej jednej chwili byli szczęśliwi. Nie z powodu indyka. To było tylko pewne uzupełnienie, pewien bodziec który to zainicjował. Byli szczęśliwi, bo przez chwilę nie byli tylko gromadą sierot porzuconych w ściekach. Byli prawdziwą rodziną. Mieli siebie. To było wszystko co mieli i wszystko czego potrzebowali. Były Święta, a oni byli razem. Dłoń Avy przesunęła się i dotknęła dłoni Lonnie, która odpowiedziała ciepłym uściskiem. Lonnie wyciągnęła trochę drugą dłoń i trąciła nią rękę Ratha. Zaczepili małe palce o siebie i spletli je w namiastce uścisku. Nie odrywali wzroku od Zana. Ten zaczerpnął głęboko powietrza, czując falę ciepła przelewającą się wzdłuż jego kręgosłupa. Ciepła, które wszyscy musieli odczuwać w tej chwili.
- Jedzmy – rzucił i zaczął dzielić indyka na porcje.

KONIEC
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Dec 18, 2003 10:39 pm

Hm...No tak - Nowy Jork. Dzięki za Ścieki, Graalion :cheesy: Zaskakujące. I co tu o tym myśleć?
Image

User avatar
Graalion
Mroczny bóg
Posts: 2018
Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
Contact:

Post by Graalion » Sun Dec 21, 2003 11:24 pm

Świąteczne bajanie

Była Wigilia. I wszyscy spali, i ja też. I tatuś spał, i mamusia, a swoich domkach spali wujki i ciocie. A u nas w kominku się ogień palił, i ten ogień nagle przygasł. A z komina wyjrzały nagle czyjeś oczy. I wyszły z niego takie małe zielone ludziki, ale to nie byli kosmici. Później powiem co to byli. Oni wyszli i poszli na górę po schodach, i poszli do sypialni rodziców. Nie zapukali, tylko bardzo cichutko weszli do środka. I mieli ze sobą takie dwa duże worki, i wrzucili rodziców do środka. A mama i tata bardzo chcieli się obudzić, ale nie mogli, bo elfy ... aaa, miałem nie mówić kto to są. Zapomnijcie o tym. Ojej, no dobrze, to były elfy. I te elfy posypały rodziców takim proszkiem, po którym się nie mogli obudzić. I oni wzięli mamę i tatę i zanieśli ich do kominka, ale nie wrzucili ich do ognia, tylko zrobili ziuuu i już byli na dachu. A tam były sanie, a w saniach było jeszcze więcej takich worków, a w workach byli wujki i ciocie. Był wujek Michael, i ciocia Zizy, i wujek Kyle co jest taki śmieszny i zawsze się ze mną bawi jak nas odwiedza. A tata mówi, że to dlatego, że wujek nigdy nie dorósł, a mama się zawsze wtedy śmieje. A ciocia Zizy naprawdę się nazywa ciocia Isabel, ale jak byłem mały, to wszyscy i tak wołali na nią Izzy, a ja nie umiałem, i wołałem Zizy. I ciocia powiedziała, że dla mnie zawsze może być Zizy, a teraz wszyscy tak na nią wołają. Wujek Kyle też, ale on to mówi tak śmiesznie i ciocię to denerwuje. Więc ona nazywa go wtedy Kylie, a on podnosi ręce i mówi „Dobra już, dobra”. Ale nie o tym miałem opowiadać. I elfy zawiozły wszystkich (ale mnie nie) na Biegun Północny, bo tam mieszka Święty Mikołaj, a nie w jakiejś tam Laponii i ja zawsze się o to sprzeczam z Davidem, bo on mówi że Mikołaj mieszka w Laponii, ale ja i tak wiem że mam rację. I tam elfy wyrzuciły ich z worków, ale oni się nie potłukli, bo spadli na miękkie, a potem się okazało, że to była wata cukrowa. Szkoda, że tata mi nie przyniósł trochę tej waty, ale nie szkodzi, bo zabrał mnie potem do wesołego miasteczka i tam kupił mi watę, i loda, i cukierki, i jeszcze zabrał mnie na diabelski młyn, i na rorer... loller... na takie coś co się jeździ w górę i w dół i na wszystkie strony. Po torach się jeździ. I jeszcze wziął mnie na karuzelę, ale potem zrobiło mi się niedobrze i musieliśmy wracać do domu. A mama się zdenerwowała, bo nie chciałem jeść obiadu, ale ja naprawdę nie mogłem już nic jeść po tym wszystkim co zjadłem w wesołym miasteczku, a zwłaszcza groszku, bo on jest niedobry. I jak rodzice i wujki i ciocia się obudzili to zobaczyli Świętego Mikołaja. Ja też widziałem Świętego Mikołaja, ale to już było później. I Mikołaj bardzo się gniewał na elfy, a one patrzyły w dół i bardzo się wstydziły. A Mikołaj przeprosił rodziców (i wujków, i ciocię) że elfy ich porwały, ale chciały ratować Święta, bo Święta są w niebezpieczeństwie, bo ktoś ukradł prezenty. Ale elfy nie powinny ich porywać, bo to bardzo nieładnie, i jeszcze raz przeprosił rodziców i wujków i ciocię. A tatuś powiedział, że to nie szkodzi i że pomogą Mikołajowi ratować Święta. A Mikołaj się bardzo ucieszył i bardzo im dziękował. A wujek Michael się zdenerwował, bo nigdzie nie było cioci Marii. A elfy powiedziały, że jej nie wzięły, bo ona nie ma Mocy. I to jest prawda, bo ciocia Maria nie ma Mocy, ale i tak jest fajna i częstuje mnie czekoladą jak mama nie widzi. Mama i wujek Kyle też kiedyś nie mieli Mocy, ale tatuś ich uzdrowił, ale to opowiem kiedy indziej. A ciocia Zizy zapytała Mikołaja skąd wie że oni mają Moc. To było bardzo niemądre, bo przecież wszyscy wiedzą, że Mikołaj wie wszystko. Nawet jak zrobisz coś złego w bardzo ciemnej ciemności, to Mikołaj i tak to widzi. I dlatego zawsze trzeba być grzecznym, nawet jak nikt nie widzi. Ale Mikołaj wcale nie nazwał cioci Zizy niemądrą, tylko ładnie jej wyjaśnił, że on wie wszystko co się dzieje na świecie (no przecież wam mówiłem). I ciocia Zizy się zawstydziła że zadała takie niemądre pytanie. Przynajmniej ja tak myślę, że się musiała zawstydzić. Ale ciocia była bardzo szczęśliwa że zobaczyła Mikołaja, więc mogła być trochę niemądra, bo ciocia Maria mówiła mi kiedyś, że od nadmiaru szczęścia człowiek czasami głupieje. To było po tym jak urodził się Robby, a wujek Michael narozrabiał w barze. Robby to syn wujka Michaela i cioci Marii i on będzie moim najlepszym przyjacielem, ale na razie jest jeszcze mały i sika w pieluchy. Ale ciocia Zizy w ogóle zachowywała się dziwnie. To chyba dlatego, że ona bardzo lubi Święta i chyba nie mogła uwierzyć, że jest u elfów i u Mikołaja. Wujek Kyle mówi, że prawie cały czas się tylko rozglądała i robiła coś z oczami. Wytrzaskała je czy coś takiego. A wujek Michael zapytał czy Mikołaj wie w takim razie kto ukradł prezenty. A Mikołaj powiedział że wie i zrobił bardzo smutną minę. I wszystkie elfy też zrobiły bardzo smutne miny. I wszystkim zrobiło się bardzo smutno. A Mikołaj machnął ręką i w powietrzu pojawiły się iskierki, które zamieniły się w obrazek. A na tym obrazku był ktoś taki, że rodzicom i wujkom i cioci opadły szczęki. Tak przynajmniej powiedział mi wujek Kyle, a ja zapytałem go co to znaczy, a on powiedział, że tak się mówi jak ktoś się bardzo zdziwi. Więc jak przedwczoraj mama szła i ja na nią wyskoczyłem żeby ją przestraszyć, a ona się bardzo przelękła, to zapytałem czy opadła jej szczęka. A ona się roześmiała i ja też się roześmiałem i się śmialiśmy razem, a mama zapytała gdzie to usłyszałem. Ja nie chciałem robić kłopotów wujkowi, ale jak mama się śmieje to znaczy że nie jest zła, więc powiedziałem że to wujek Kyle mi to powiedział. A mama tylko pokręciła głową i powiedziała że musi poważnie porozmawiać z Kylie (to było śmieszne, bo tylko ciocia Zizy go tak nazywa), ale się uśmiechała jak to mówiła, więc chyba wujek nie będzie miał kłopotów. To dobrze, bo bym nie chciał żeby przeze mnie wujek Kyle był w tapa... tarepa... w ta-ra-pa-tach. Ojej, zapomniałem powiedzieć kto był na obrazku. No więc to był Zajączek Wielkanocny. I on stał koło wielkiego stosu prezentów i miał zły wyraz pyszczka. A Mikołaj powiedział, że Zajączek był jego przyjacielem i to bardzo dziwne że ukradł te wszystkie prezenty. A wujek Michael powiedział, że on chce już wracać do cioci Marii, więc załatwią to szybko, i zrobił przy tym groźną minę. A ja wiem, że chciał pewnie stłuc Zajączka na kwaśne jabłko. Tata mówi, że wujek jest bardzo porywczy. Nie wiedziałem dokładnie co to znaczy, więc zapytałem raz mamy, a wtedy ciocia Maria co siedziała obok i piła z mamą kawę powiedziała, że wujek Michael często szybciej robi niż myśli. A mama powiedziała, że to zupełnie jak ja. A to wcale nieprawda ... ale nieważne. Mikołaj powiedział wujkowi Michaelowi, żeby nie robili krzywdy Zajączkowi. Bo on nadal jest jego przyjacielem. I mój tatuś powiedział, że dobrze, że odbiorą mu tylko prezenty. I wtedy Mikołaj zaprowadził rodziców i wujków i ciocię do sań, i polecieli bardzo bardzo szybko i raz dwa byli na miejscu. A tamto miejsce gdzie mieszkał Wielkanocny Zajączek było chyba bardzo ładne, ale nie wiem dokładnie jak wyglądało. Rodzice mówią, że było tam dużo fajnych rzeczy, wujek Michael, wujek Kyle i ciocia Zizy też tak mówią, ale każde mówi że widziało co innego i teraz już zupełnie nie wiem co tam tak naprawdę było. Ale na pewno był tam Wielkanocny Zajączek i on się bardzo zdziwił jak zobaczył moich rodziców i wujków i ciocię, ale zaraz potem się bardzo zdenerwował i rodzice i wujki i ciocia nagle polecieli w powietrze i przewrócili się. A Mikołaj zaczął prosić Zajączka, żeby mu oddał prezenty, ale Zajączek się brzydko roześmiał i powiedział że nie da. I jeszcze powiedział że chce coś zrobić z tymi prezentami, bo ma plany, a jak tu jest Zan to nawet jeszcze lepiej. I wtedy wszyscy się domyślili, że Zajączek to tak naprawdę kosmita, bo mój tatuś nazywał się Zan w swoim poprzednim życiu o którym prawie nic mi nie mówią, bo jestem jeszcze za mały. A ja wcale nie jestem za mały, i umiem dochować sekretu, bo nikomu przecież nie powiedziałem że tatuś, wujek Michael i ciocia Zizy są kosmitami. A ciocia Zizy się bardzo zdenerwowała, i powiedziała że ma dosyć mieszania się złych kosmitów do Świąt, bo Święta to czas radości i ona nie pozwoli tego zepsuć. I uderzyła Zajączka Mocą, ale on się okazał bardzo silny, ale ciocia też była silna, bo walczyła w obronie Świąt. A potem tatuś i wujek Michael pomogli cioci, a Mikołaj cały czas wołał, żeby nie skrzywdzili Zajączka, a przecież powinien wiedzieć, że mój tata nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Ale kosmita w Zajączku okazał się bardzo silny, taki silny że oni nie mogli dać mu rady. I wtedy ciocia Zizy powiedziała, że to Kivar, ale wcale się nie przestraszyli, chociaż on jest bardzo silny i bardzo zły. Tatuś i wujek Michael mówią, że to najgorszy ze złych kosmitów, ale starają się nie mówić o nim przy cioci, bo ona wtedy robi się ponura i zaraz wychodzi z pokoju. Pytałem mamę dlaczego ciocia nie lubi o nim rozmawiać, a mama powiedziała, że ciocia miała z nim złe doświadczenia. I ten Kivar teraz też myślał, że jest silniejszy, ale wtedy mamusia z wujkiem Kylem pomogli tatusiowi, wujkowi Michaelowi i cioci Zizy i otworzyli dziurę, przez którą wyrzucili kosmitę z Zajączka na jego planetę (kosmity, nie Zajączka). I odzyskali prezenty, i uratowali Święta. A Mikołaj podbiegł szybko do Zajączka, bo Zajączek upadł, ale się okazało, że tylko śpi. Więc Mikołaj zaczął bardzo dziękować rodzicom i wujkom i cioci, i obiecał że zawsze będą mieć wspaniałe Święta, już on tego dopilnuje. I wszyscy się cieszyli, a potem wzięli prezenty i zawieźli je do domu Mikołaja, a potem Mikołaj odwiózł wszystkich do naszego domu, i rodzice mnie obudzili żebym poznał Mikołaja i było super. A potem pojechaliśmy do cioci Marii, i ona zrobiła bardzo zdziwioną minę jak ją obudziliśmy. To pewnie właśnie taką minę wujek Kyle nazywa że opadła szczęka. I wszyscy usiedliśmy w kuchni, a ciocia Maria podała ciastka co ona umie robić, a co są takie bardzo pysznościowe i jak kiedyś się nimi objadłem to aż bolał mnie brzuch, ale one i tak są pyszne. I rodzice z wujkiem Michaelem, z ciocią Zizy i z wujkiem Kyle’m wszystko nam opowiedzieli, a ciocia Zizy się denerwowała, bo wujek Kyle co chwila przerywał i komentowywał. A to było bardzo śmieszne jak on komentowywał i nie wiem czemu ciocię Zizy tak to denerwowało. Ale Mikołaj nie mógł zostać, bo miał dużo pracy, ale zostawił nam prezenty dla nas i ja dostałem bardzo dużo, i to wtedy dostałem tą fajną czerwoną ciężarówkę, która mi się zepsuła jak pan co rozwozi mleko najechał na nią. Ale to też opowiem kiedy indziej. I było dużo śmiechu, i tej nocy już nie poszliśmy spać. A ja znowu zjadłem za dużo ciastek cioci Marii i ciocia Zizy musiała mi dawać takie gorzkie fuj lekarstwo. Ale nie szkodzi, bo to i tak były najfajniejsze Święta. Trochę mi szkoda że mnie ominęła cała przygoda i nie zobaczyłem elfów i reniferów, i nawet Zajączka, ale za to Mikołaj obiecał, że mnie kiedyś przewiezie saniami, a ja już się nie mogę doczekać. I to już cała opowieść o tym jak rodzice, wujek Kyle, wujek Michael i ciocia Zizy uratowali Święta.
Koniec.
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 21, 2003 11:41 pm

Graalion, zajączku ty mój!!! :lol: :lol: :lol:
Więc ona nazywa go wtedy Kylie
Pierwszorzędne stwierdzenie, od razu widać "boskie ciało Kyle Minogue" z głową Kyle'a...
, przez którą wyrzucili kosmitę z Zajączka na jego planetę (kosmity, nie Zajączka).
Biedny Zajączek z planetą :wink:
Ale Mikołaj nie mógł zostać, bo miał dużo pracy, ale zostawił nam prezenty dla nas i ja dostałem bardzo dużo, i to wtedy dostałem tą fajną czerwoną ciężarówkę, która mi się zepsuła jak pan co rozwozi mleko najechał na nią
To był zdecydowanie najpiękniejszy fragment :lol: Mnie przy okazji również objechano że co ja robię o tej porze przy komputerze - ale co tam! Dla czegoś takiego zdecydowanie warto...

Można prosić o egzemplarz z autografem? :wink:
Image

zajavka
Zainteresowany
Posts: 373
Joined: Mon Sep 15, 2003 5:58 pm

Post by zajavka » Mon Dec 22, 2003 12:52 am

Dopiero odkrywam dział Twórczośc i dopiero trafiłam do tego tematu, a tu co?? Całe zatrzęsienie świątecznych fanficów :D Tyle do czytania - super. Zrobie to jednak jutro, bo teraz chcę mi się spać, a nie chcę stracić żadnego wątku. 8) Jak przeczytam, to napiszę spóźnione komentarze.....
Jam jest kielich bez dna. Jam jest śmierć bez grobu. Jam jest imię bez imienia.

zajavka
Zainteresowany
Posts: 373
Joined: Mon Sep 15, 2003 5:58 pm

Post by zajavka » Mon Dec 22, 2003 4:50 am

Dochodzi czwarta. Nie widzę już prwie liter, bo mi się oczy kleją, ale pzreczytałam :D Odpuściałam sobie tylko Graaliona, bo już nie widzę literek. Nadrobię jutro i pojutrze i przed samą Wigilią, bo na pewno przeczytam te wszystkie fanfici jeszcze nie jeden raz :roll:
Jam jest kielich bez dna. Jam jest śmierć bez grobu. Jam jest imię bez imienia.

User avatar
Galadriela
Zainteresowany
Posts: 333
Joined: Sun Jul 13, 2003 1:41 pm
Contact:

Post by Galadriela » Mon Dec 22, 2003 11:17 am

Śliczne opowiadania, przeczytałam je jednym tchem. Takie miłe wprowadzenie w okres świąteczny.
"Moje tak zwane święta" cudo. Czyżby się zanosiło na polarek?. Poza tym krowiooka Parker - fenomenalne (ale się uśmiałam).
"Prezent dla Claudii" istna perełka. Nan jestem pod wrażeniem. Bardzo wzruszające, przypomina, że marzenia są najważniejsze w życiu, a Boże Narodzenie to czas magii i cudów.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Dec 22, 2003 12:07 pm

Dzięki Galadrielko. Bardzo się cieszę, że "Prezent" ci się spodobał - był to pierwszy świąteczny fik, choć opublikowany najpóźniej...
Zajavko - miłego zwiedzania krainy wyobraźni. Całe szczęście, że nie zna ona granic :wink: Niesamowie przeżycia gwarantowane. I czekamy na obiecane komentarze.
:xmas:
Image

zajavka
Zainteresowany
Posts: 373
Joined: Mon Sep 15, 2003 5:58 pm

Post by zajavka » Mon Dec 22, 2003 4:41 pm

Mój komentarz brzmi: jest naprawdę super :D Bardzo mi się podobała, taka dawka świąt była mi potrzebna. Wczorajszan lektura tak mi się spodobała, że sama postanowiłam coś stworzyć :xmas: Bardzo krótkie opowiadanko, inspirowane filmem o świętach, nie będzie tak ciepłe i rodzinne jak np. opowiadania Hotori czy Nan, ale mam nadzieję, że wam się spodoba :oops:


"Uważaj na Mikołaja" cz. I
Dochodziła północ. Czas, w którym wszystkie grzeczne sześciolatki dawno już śpią. Jednak mały Billy Guerin nie zaliczał się do tej grupy. Siedział wciśnięty w róg wielkie kanapy, przykryty ciepłym kocem i wpatrywał się w dogasający ogień w kominku. Czekał na Mikołaja. Dzisiaj była Wigilia, a on chciał zobaczyć Mikołaja. Gdy powiedział rodzicom o swoim planie oczekiwania, nie zrozumieli go, kazali iść mu spać, a Jen go brutalnie wyśmiała. Jen była jego starszą o siedem lat siostrą. Nie lubił jej. Ciągle dokuczała, śmiała się z niego i biła . Jednak dziś w wigilijną noc mógł spróbować jej wybaczyć. Mama mówiła, że w Wigilię trzeba wybaczać, patrząc znacząco na tatę.. Zegar wybił dwunastą. Mały Billy westchnął, Mikołaj już nie przyjdzie. Minęła północ, Wigilia się skończyła. Zwlókł się z kanapy i gryząc jedno z ciastek, które były przygotowane dla Mikołaja, poszedł w kierunku swojego pokoiku. Przechodząc obok sypialni rodziców, usłyszał chrapanie taty. Brzmiało zachęcająco, a Billy nie miał ochoty spać dzisiaj sam. Śmiało więc, wkroczył do pokoju rodziców, wygodnie umościł się pomiędzy śpiącymi rodzicami, zamknął oczy, a po chwili poczuł, jak wielka ręka taty przygarnia go do siebie. Zasnął natychmiast, nie wiedząc, że Mikołaj, na którego tak czekał właśnie wylądował bezgłośnie na dachu ich domu.


Michael usłyszał trzask. Otworzył oczy. Rola głowy rodziny, którą przyjął na siebie kilkanaście lat temu, wyostrzyła mu wzrok i słuch. Musiał czuwać, bo był odpowiedzialny za rodzinę. Michael wyczuł w okolicy pachy coś niewielkiego, spojrzał i uśmiechnął się. To mały Billy. Spał zwinięty w kłębek jak kot. „Co on tu robi???” – pomyślał i ponownie położył się na poduszkach. Zupełnie zapomniał o wcześniejszym trzasku. Wizja wyjścia z ciepłego łóżka, pełnego kochającej rodziny w zimno wigilijnej nocy nie była zbyt kusząca. ”Brakuje tylko Jen” – pomyślał Michael i uśmiechnął się smutno. Jen była już w takim wieku, w którym nie sypia się już z rodzicami. Gdzieś w domu rozległ się kolejny trzask. „Co jest u licha???” – myślał gorączkowo Michael, wstając z łóżka. Włożył kapcie i truchtem pobiegł do pokoju Jen. Ale wszystko było w porządku. Dziewczynka smacznie spała. Jej blond włosy, niewątpliwie odziedziczone po matce, leżały rozrzucone wokół jej twarzy. Pochrapywała lekko. Michael popatrzył na nią przez chwilę, z trudem hamując westchnięcie. Jen była już taka dorosła. A jeszcze niedawno, gaworząc słodko, biegała w pieluszkach po ich starym mieszkaniu. „Jak ten czas leci” – pomyślał Michael, człapiąc się z powrotem do sypialnii. Jednak znowu usłyszał trzask. Drugi i trzeci. Dochodziły z salonu. Ktoś tam buszował. Michael chwycił mosiężny świecznik, stojący na stoliku i wszedł do salonu. Przy choince buszował niesamowicie gruby, ubrany w śmieszne czerwone wdzianko, facet. Nie zauważył nawet wejścia pana domu, tak bardzo zajęty był cudzą choinką. „O żeś ty...”- pomyślał Michael i krzyknął: „Hej, grubasie zostawisz to???” Facet odwrócił się i zobaczył Michaela, zmierzającego w jego stronę z wielkim świecznikiem w dłoni. Michael wyglądał komicznie. Stare rozkłapane kapcie, porozciągana piżama i zacięty wyraz twarzy, robiły zabawne wrażenie. Jednak facet nie zdążył o tym pomyśleć. Krew odpłynęła mu z twarzy, a on sam zwalił się swoim cielskiem na choinkę Guerinów. Hałas, spadającej choinki i tłuczonych bombek, zwabił do salonu obudzoną Marię i dzieci. Stali oni w progu, patrząc oniemiali na obrazek, rozgrywający się pod choinką. Michael spojrzał na nich, chcąc coś wyjaśnić. Jednak ubiegł go Billy. Z trudem powstrzymując łzy, powiedział: Tato, zabiłeś Mikołaja!!!!!

CDN
Jam jest kielich bez dna. Jam jest śmierć bez grobu. Jam jest imię bez imienia.

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 12 guests