Przesyłam następną część Revelations. Proponuję skorzystać z deszczowej pogody, zapalić świece, postawić cieplutką herbatkę przed sobą i wejść w duszę Liz
Część 9
- Przestań się wiercić bo nigdy tego nie skończę...
- Przepraszam – Liz westchnęła prostując kolana. Stała na krześle, na środku pokoju a matka podwijała dół czarnej, znalezionej w składziku sukienki. Opadała jej prawie do kostek i Nancy usiłowała dopasować ją do zaokrąglonego brzucha – Dlaczego jestem taka niska - poskarżyła się.
- Nie jesteś niska tylko drobna – wymamrotała niewyraźnie matka, z ustami pełnymi szpilek. Ostatni kawałek został skończony i zamocowany – Nareszcie – odsunęła się do tyłu i spojrzała jeszcze raz – Zdejmij, później podszyję...
- Dzięki, mamo – Liz zeszła z krzesła – nie wiem co bym zrobiła gdybyś jej nie znalazła. Jak poszłabym z innymi...
- Wiem, Kochanie...
Zdjęła z siebie sukienkę i podała matce – Sama to zrobię to, jeżeli jesteś zajęta.
- To nie kłopot. Pójdzie mi szybciej – zapewniła ją – Poza tym mówiłaś, że ma wpaść Kyle.
- Tak, mówił że przyjdzie w czasie południowej przerwy – odpowiedziała sięgając po koszulkę.
Oczy matki zwęziły się – Przypuszczam, że jeszcze nic nie wie o ciąży ?
Liz potrząsnęła głową – jest jedną z ostatnich osób z którą muszę porozmawiać przed jutrzejszym pogrzebem.
- A Max ?
- Wiedział już wcześniej – Liz wykręcała się od przyznania, że był pierwszy.
Nancy znowu westchnęła, zebrała skrawki materiału. Niedokończoną sukienkę przewiesiła przez ramię - Liz , wiem że nie chcesz...
- Masz rację mamo, nie chcę o tym mówić...
- Kotku, naprawdę sądzisz że w końcu się nie dowiemy ? Że podobieństwo do dziecka go nie zdradzi ? – powiedziała o ton głośniej.
- Co takiego się stało że musimy o tym mówić przed pogrzebem ?
- Jasne, tylko nie oczekuj że zadowolimy się prostymi odpowiedziami dlatego, że teraz z ojcem traktujemy cię ulgowo...
- Zrozumiałam doskonale – mruknęła kiedy matka wyszła z pokoju.
Upadła ciężko na łóżko, zamknęła oczy i zacisnęła na nich zwinięte dłonie. To był długi, pełen napięcia, męczący
poranek. Matka była opiekuńcza, pomocna we wszystkim, ale jej ciągła obecność przy niej zaczynała działać Liz na nerwy. Każdy jej ruch był odczytywany przez rodziców jako potrzebę niesienia pomocy i udzielania rad. W porównaniu ze swobodną atmosferą u Rachel, ich nadopiekuńczość wprowadzała duszną atmosferę.
Podparła się na łokciach i ostrożnie przetoczyła na bok aby sprawdzić godzinę. Kyle zjawi się za jakiejś pięć minut. Czas wziąć się w garść. Odetchnęła. Z trudem usiadła i spróbowała zsunąć się z łóżka. Matka wcześniej opowiadała, że chociaż Liz urodziła się malutka, ona sama bardzo przybrała na wadze. Liz prychnęła bo nie wyobrażała sobie, żeby ktoś inny czuł się równie ciężko i niezgrabnie. Jak tak dalej pójdzie, urodzi wielkoluda.
W łazience zaczęła rozczesywać włosy. Patrzyła w zamyśleniu na swoje odbicie w lustrze. Usłyszała na korytarzu głos Kyla a potem pukanie. Wzięła głęboki oddech i zajrzała do sypialni. W progu pokoju stał Kyle.
- Hej, miło cię widzieć – pomachał jej z daleka.
- Dzięki.
Podniósł brwi – Wchodzisz tu, czy ja mam wejść tam ? – kiwnął głową w stronę łazienki.
- Um, tak, ja....już idę – wciągnęła głośno powietrze i weszła do pokoju.
W przeciwieństwie do innych, oczy Kyla natychmiast dostrzegły jej brzuch. Zdumione spojrzenie znieruchomiało.
– Jasna cholera!
- Tak, to jest to o czym chciałam z tobą porozmawiać.
- Nie wierzę – niemal się zapluł – To znaczy ty....Buddo, dodaj mi sił... – wymamrotał.
- Kyle!... Kyle, mógłbyś na mnie popatrzeć ? – poprosiła.
- Co ? – w końcu spotkał jej oczy – Liz, co się do licha dzieje ? – sięgnął za siebie i zatrzasnął drzwi.
- Myślę, że to oczywiste – z westchnieniem usiadła na brzegu łóżka.
- Dla nikogo z nas to nie jest oczywiste – zrzędził – to znaczy....Co się dzieje ?...Czy mówimy tutaj o małym zielony ludziku ?
Liz patrzyła na swoje ręce nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Czuła, że obserwuje ją z wyczekiwaniem.
- Poczekaj...Chcesz powiedzieć że dziecko nie jest Maxa ? – głos mu się zmienił. Podszedł do niej – To po to robiliśmy tę szopkę poprzedniej jesieni ? – słyszała złość w jego głosie - Cholera!.. ..Max myśli, że to moje ? Dlatego kiedy mnie widzi mam wrażenie, że chce mi głowę urwać!
- Kyle, ja....
- To jakiś obłęd, co ty sobie myślisz ?
- Powiedziałam mu że ono nie jest twoje, w porządku ? Boże Kyle, myślisz że chciałam cię wykorzystać ?
- W pierwszej chwili sądziłem że tak ale potem, że być może miałaś jakiś powód – wykrztusił.
- Dzięki za zaufanie – powiedziała. Chciała aby to zabrzmiało przekonująco ale wyszło bezbarwnie i łzawo.
Natychmiast zmiękł – Przepraszam Liz. Naprawdę. Nie płacz, dobrze ? ...Jezu – usiadł bezradnie obok niej .
Liz kiwała głową, usiłując rozpaczliwie się pozbierać – Masz rację, on sądził, że to twoje – wyjąkała – Mówiłam mu że się myli ale.... chyba mi nie uwierzył...
- Wprost doskonale, król na wojennej ścieżce... – mruknął.
- Max nic ci nie zrobi, Kyle.
- Też mi pociecha – parsknął – No dobra. Nie jest Maxa. Wiem, że nie moje. To kto jest tym dumnym tatusiem ?
Liz potrząsnęła głową .
- Kurcze, tylko nie mów że nie wiesz...
- Oczywiście, że wiem!
- Dobrze, więc kto ?
- Nie powiem nikomu. To nieważne – jęknęła – on odszedł, i rozmowa o tym niczego nie zmieni.
- Jeżeli niczego nie zmieni to dlaczego nie chcesz mi powiedzieć ?
- Kyle!
- Co ? Kim on jest i dlaczego nigdy go nie widziałem ? Mówiłaś, że odszedł. Gdzie ? Wie, że jesteś w ciąży ? Czy dlatego odszedł ?
- To nie tak...
- Więc jak ? – pytał. Liz słyszała zniecierpliwienie.
- Nie będę o tym mówić – wstała – nie chciałam tylko, żebyś jutro na pogrzebie był zaskoczony – Posłuchaj, przygotuj na to swojego ojca – poprosiła unikając jego wzroku.
Kyle poniósł się, obszedł ją dookoła i stanął na wprost niej. Zmarszczył brwi – Liz, ono nie jest Alexa, prawda ? – zapytał spokojnie.
Poczuła ucisk w gardle. Boże, Alex. Oczy napełniły jej się łzami i potrząsnęła głową.
- Przepraszam – powiedział szybko - Nie chciałem ale mówiłaś że on odszedł, więc myślałem, ja....wybacz...
- Już dobrze – wyszeptała.
- Posłuchaj, lepiej już pójdę. Dobrze się czujesz ?
- Jakoś się trzymam – powiedziała uczciwie – Dzięki że przyszedłeś, Kyle. I naprawdę, bardzo mi przykro za to całe zamieszanie z Maxem...i za wszystko.
- Nie martw się, nie mam zamiaru zostać ulubieńcem Evansa.
Liz uśmiechnęła się słabo – Zobaczymy się jutro.
- Dobra. Wieczorem uświadomię mojego ojca. Coś jeszcze dla ciebie zrobić ?
- Myślałam, że nigdy o to nie zapytasz. Narobiłam ci wystarczająco dużo kłopotów.
- Lepiej popatrz na siebie – odpowiedział trochę ironicznie – Przyjdę, gdybyś chciała o tym pogadać.
- Dzięki Kyle. Jesteś dobrym przyjacielem...
Wzruszył ramionami – Takie moje życie.
******
Następnego dnia poranek był słoneczny i suchy. Liz nie mogła nic poradzić że nachodziły ją niedobre myśli. Wracała wspomnieniem do pogrzebu swojej babci, tego dnia bardzo padało, wszyscy byli przemoknięci a ona pamiętała tylko smutne czarne parasole wokół grobu. Czy taka pogoda jak dziś, pomoże pochować kogoś, kogo się kochało ?
Jadąc z rodzicami na cmentarz była zupełnie odrętwiała. Nie czuła nic, żadnego bólu, lęku czy winy. Odpłynęły od niej wszystkie uczucia i emocje, otoczyła się jakąś twardą skorupą pozwalającą iść do przodu i przeżyć ten dzień.... W pewnym sensie wiedziała, że ucieczka od rzeczywistości, zamknięcie się w sobie było zaprzeczaniem tego co się stało. I kiedy wreszcie dotrze do niej prawda, łatwiej będzie ją znieść. Tak było bezpieczniej, nie czuć nic.
- Kochanie, jesteśmy.
Usłyszała głos matki i gwałtownie odwróciła głowę. Rodzice wyszli z samochodu i patrzyli na nią z niepokojem.
- Przepraszam – wysunęła się z tylnego siedzenia.
- Chodź, Liz – powiedział łagodnie ojciec. Otoczył ją ramieniem i wszyscy skierowali się na ścieżkę prowadzącą na cmentarz.
Było tam już sporo osób. Kilka rzędów składanych krzeseł ustawiono wzdłuż otwartego grobu. Cztery, najbardziej wysunięte zarezerwowane były dla najbliższych członków rodziny. Pozostali uczestnicy pogrzebu stali na prawo od miejsc siedzących i Liz dostrzegła wśród nich Marię wraz z matką. Podeszła do nich automatycznie, rodzice szli za tuż nią.
Wsunęła się w jej objęcia – Boże, nie będę w stanie tego zrobić – powiedziała ze łzami Maria.
- Mówiłaś, że dasz radę. Dla Alexa. Pamiętasz, zawsze mówił że śpiewasz jak anioł – wyszeptała tuż przy policzku przyjaciółki.
- Masz rację – szlochała Maria ściskając ją mocno.
Przez chwilę tak trwały, potem Liz odwróciła się do pani DeLuca .
- Witaj, Słonko – matka Marii przytuliło ją ciepło i mocno, jak córka – Słodka dziewczynka – powiedziała smutno. Cofnęła się i ujęła ją pod brodę – Co tam u ciebie ?
Opuściła szybko głowę ale zdążyła jeszcze kiwnąć w odpowiedzi.
- Powinnaś usiąść. Jeff znajdź dla niej jakieś krzesło – powiedziała z troską.
- Nie, tak jest dobrze, w porządku, tatusiu – odpowiedziała odwracając się do ojca. Za jego plecami zobaczyła nadchodzących Evansów, krok za nimi szła Isabel. Pani Evans napotkała jej oczy, skinęła nieznacznie głową w geście powitania. Oczy Isabel utkwione były w ziemi, miała mokre policzki a ciałem wstrząsały krótkie dreszcze. Liz wątpiła żeby Isabel była świadoma czegokolwiek poza własnym bólem. Ponownie odczuła wdzięczność, że mogła ukryć własne emocje.
Maria trzymała ją kurczowo za rękę – Jadą – szepnęła.
Pierwszy jechał karawan, za nim dwa czarne samochody. W pewnej odległości, następne, wszystkie z zapalonymi światłami, pomimo jasnego dnia. Z pierwszego samochodu wysiedli Państwo Whitmanowie z wujkiem Alexa. Pamięć Liz przywołała pogrzeb babci, kiedy spotkała się z nimi w podobnych okolicznościach, kilka lat wcześniej. Z następnego samochodu wysiadło kilka osób oraz mistrz ceremonii. Za nimi z jeepa wyszli Max i Michael, nerwowo poprawiający kołnierzyk koszuli. Jim Valenti wyszedł ze swoje trucka , za nim Kyle i Tess. Powietrze nagle zgęstniało, a Liz miała wrażenie że wszyscy poruszają się jak w zwolnionym filmie...To sprawiało wrażenie nierealnego snu...
Dwóch mężczyzn podeszło do karawanu aby wyjąć trumnę... Czuła bolesny uchwyt ręki Marii i jej cichy jęk wydobywający się zza zaciśniętych zębów. Ktoś przesłonił im widok i usłyszały zdyszany oddech. Tess przesuwała się pomiędzy ludźmi, usiłując dotrzeć do Evansów. Zatrzymała się o krok od grobu, spojrzenie utkwiła w Liz a ona z satysfakcją patrzyła jak usta Tess układają się w coś na kształt doskonałego O. Patrzyła spokojnie w te okrągłe, niebieskie oczy nie mając ukrywać czymkolwiek. Zwłaszcza wobec niej, nawet jeżeli zagraża to losom świata. Wiedziała czym dla Tess będzie ta wiadomość i pytanie, kim jest ojciec przyszłego dziecka, jaką rolę przypisać Maxowi. Wkrótce pozna szczegóły, ale niech przez ten krótki czas tkwi w niepewności, niech poczuje lęk i niech obudzą się w niej wątpliwości. To wszystko z czym Liz ma do czynienia na codzień.
Ktoś ją zawołał i Tess nie odrywając wzroku podeszła do Isabel. Liz poczuła ukłucie żalu kiedy Is coś mówiła jej na ucho, ale wyglądało na to że ją strofowała. Nietrudno było to odgadnąć, widząc ciche zniecierpliwienie Isabel....
Whitmanowie wstali z miejsc gdy kondukt żałobny nadszedł z trumną. Liz widziała lśniące wieko i zmusiła się aby oddychać. Tam wewnątrz był Alex. Jej słodki, głupiutki Alex. Tak bardzo oddany, aż do przesady. Naprawdę już go nie ma. Nigdy więcej nie przyjdzie do Crashdown, nie będzie siedział do zamknięcia, nie poprosi o szklankę soku pomarańczowej. Nie będzie więcej nocnych seansów filmowych z Benem i Jerry. Nigdy nie zobaczy go grającego na gitarze, nie założy własnej rodziny. Zostanie po nim puste miejsce przy komputerze. Spuszczą go teraz do tego zimnego dołu, chociaż Liz wiedziała jak bardzo bał się samotności.
Miękki dźwięk uświadomił jej że ustawiono trumnę nad grobem. Ci którzy ją nieśli odstąpili i dołączyli do pozostałych. Max, zanim podszedł do rodziców rzucił jej krótkie spojrzenie. Valenti stanął obok Tess, Michael skinął jej głową i wziął za rękę Marię.
Potem wszystko zlało się w jedną, niewyraźną plamę. Liz słyszała mistrza ceremonii ale jego słowa dochodziły do niej niewyraźne. Skupiła się tylko wtedy, kiedy Maria wystąpiła do przodu aby zaśpiewać. Słyszała w jej głosie ból i zrozumiała, że jest na granicy wytrzymałości. Nigdy jej bardziej nie podziwiała....
Nadszedł czas składania kwiatów, każdy podchodził i kładł róże na wieko trumny. Kiedy przyszła ich kolej, Liz czuła, że kolana odmawiają jej posłuszeństwa. Dobrze, że ojciec ją doprowadził. Na miejscu omijała wzrokiem grób i trumnę. Nie mogła inaczej.
Wracali powoli do samochodów. Liz szła między rodzicami. Używała ich jak zasłony, aby nikt nie mógł do niej podejść, jednak nie miała wyrzutów sumienia. To był dzień Alexa, ona nie powinna być w kręgu ich zainteresowania. Nie chciała aby pogrzeb zmienił się w tani melodramat z jej udziałem.
- Liz, ojciec i ja musimy wracać do Crashdown – powiedziała Nancy, kiedy doszli na parking – Zostawimy cię obok domu Whitmanów, ktoś cię później odwiezie do domu...
Ocknęła się wreszcie – Nie wejdziecie ? – zapytała matki.
- Bardzo chcielibyśmy ale nie możemy – Przekażesz im i nasze kondolencje.
Wdrapała się na tylne siedzenie. Ojciec patrzył na nią bez słowa, zmarszczył brwi. Złapała jego zaniepokojone spojrzenie i zmusiła się do odpowiedzi - Chyba wrócę z wami do domu...
Rodzice popatrzyli na siebie – Nie musisz, damy sobie sami radę...
Odetchnęła głęboko. Myśl o pójściu do Whitmanów, czuć na sobie wzrok innych, zmuszać się do odpowiedzi, to było zbyt dużo jak na jej zbolałe serce. Siedząc patrzyła na gromadzących się obok samochodów ludzi. Sporo ich było. Zwróceni do siebie rozmawiali, znali się – Raczej wolę nie iść – powiedziała – Nie czuję się na siłach - przekonywała.
- Czy ty się dobrze czujesz ? – zapytała szybko Nancy .
- Tak, mamo ale to nie to. Po prostu nie chcę tam iść. Zrozum to, proszę...
- Dobrze, Złotko – powiedziała łagodnie – W porządku.
- Dzięki – wyszeptała, poczuła się słaba i bezwolna ale także zbyt zmęczona aby odczuwać cokolwiek innego.
******
Liz nie pamiętała jak bywa tłoczno, codzienne po południu w Crashdown. Teraz było jeszcze gorzej gdy po pogrzebie wielu weszło do kafeterii. Rodzice natychmiast zeszli na dół aby wspomóc obsługujących pracowników. Zadowolona z wolnej chwili, weszła na górę aby zdjąć z siebie czarną sukienkę matki. Chciała odetchnąć na tarasie. Niełatwo było przechodzić przez okno i tak manewrować brzuchem aby nie zawadzić o parapet. Czuła się pełna i niezgrabna – Kompletnie utknęłam – mruczała, powoli siadając na leżaku.
Niebo było jeszcze jasne i błękitne, lekki wiatr rozproszył chmury. Wpatrując się w tężejący błękit, widziała wznoszący się grzebień księżyca. Jeszcze nie zapadł zmierzch a już był na niebie, przypomnienie ogromu wszechświata i naszej wobec niego kruchości.
- Alex, jesteś gdzieś tam ? – szeptała – Widzisz mnie ?...A może słyszysz ? Patrzysz na nas ? – spazmatycznie odetchnęła, bolały ją żebra od wstrzymywanego płaczu – Musimy mieć pewność, że jest ktoś, kto nad nami czuwa. Boże, tak nie powinno być. Nie ty. Potrzebuję cię, aby zachować zmysły.
Miękki unoszący się dźwięk napełnił powietrze, rósł z każdą chwilą, w zasięgu wzroku pojawił się samolot. Zdawało się że poruszał się wolno, prawie jak samochody na jej ulicy i choć wiedziała że to tylko złudzenie miała wrażenie, że za chwile spadnie. Z jaką prędkością może lecieć, bez narażania się na upadek ? Jak szybko może poruszać się pojazd kosmiczny ?
Przycisnęła mocno do twarzy ręce zdając sobie sprawę z absurdalnych rozważań. To głupota oczekiwać na cud, zadając sobie idiotyczne pytania na które nie potrafi znaleźć odpowiedzieć. Zresztą czy to nie wszystko jedno... Alex odszedł. Już go nie czuła. Po prostu nikł w jej wspomnieniach.
W co wierzyć, gdzie jest prawda ? Wystarczy jedna chwila, a potem tak po prostu nic ? Chcę zrozumieć co się stało. Muszę poznać, dla siebie.
Uderzona naglą myślą, szybko wstała i weszła do pokoju. Chwyciła torbę i zeszła ze schodów. Gdy zaglądnęła do kuchni zobaczyła ojca, jak przewiązany ogromnym fartuchem przewracał coś na ruszcie.
- Tatusiu, wrócę za chwilę - powiedziała szybko i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć była już za drzwiami.
Rozum podpowiadał jej, że to co robi można uznać za objaw dziwactwa lub choroby. Coś wcześniej sobie narzuciła : iść na pogrzeb, wrócić do domu, jakoś przetrzymać. Ale teraz nie czuła się z tym dobrze. Czuła jakiś fałsz... Tak naprawdę nie chodziło o ich przyjaźń lub kim był naprawdę dla niej, bo to było oczywiste. Chodziło o odzyskanie jego dobrego imienia...
Jechała ostrożnie, zachowując przepisową prędkość. Czemu Alex nie trzymał się tej dewizy, myślała smutno. Valenti zawsze mówił - Jedź tak, abyś dojechał cało. Liz ciężko przełknęła i zamrugała oczami. Łzy nie kierowały się przepisami. Miała tylko mgliste pojęcie co dalej robić. Wiedziała, że musi wyostrzyć zmysły aby tam dotrzeć.
To miejsce było o milę od domu Whitmanów. Wjechała w zakręt drogi i wiedziała, że dotarła. Zwolniła, zjechała na pobocze. Chwilę siedziała prosto i patrzyła przez przednia szybę, zastanawiając się czy nie zwariowała. Co chciała osiągnąć ?
- Szukać odpowiedzi – przypomniała sobie. Do tego dążyła. Wyszła z samochodu i przeszła parę metrów w górę drogi, głucha na wszystko. Wreszcie zobaczyła. Widoczne czarne ślady biegnące w przeciwnych kierunkach, jeden z nich znacznie grubszy od drugiego. Założyła że grube, szerokie ślady opon pochodziły od ciężarówki która uderzyła w samochód Alexa. Ciągnęły się daleko, dobrych kilkadziesiąt metrów i łagodnie zawracały w stronę piaszczystego wału. Węższe ślady były krótsze, odwrócone nagle w kierunku podwójnej, żółtej linii. Z tej pozycji było jasne, że samochód zderzył się na tej połowie jezdni.
Liz rozglądnęła się po obu stronach, uważała na przejeżdżające samochody. Ponownie podeszła do miejsca zderzenia obu pojazdów – Tak, to tu umarłeś- szepnęła. Stała chwilę, głęboko oddychając ale nic się nie wydarzyło.
- Nie wiem czego się spodziewałam – mruknęła cicho. Poczuła pod stopami drgania, znak że coś nadjeżdżało. Wróciła wolno do samochodu. Usiadła za kierownicą i oparła się wygodnie, prostując plecy. Za chwilę, z dużą prędkością przejechała obok niej furgonetka – Szaleniec – powiedziała ponuro. Odwróciła się i spojrzała na środek drogi, w miejsce gdzie umarł jej przyjaciel.
Wtedy ją olśniło. Dwa komplety opon samochodów, jeden ciągnie się od wschodu, drugi od zachodu. Hamują nagle. Odwracają się. Ale jeden z nich zarzuciło na przeciwny pas ruchu, drugi odjechał dalej.
Liz wyskoczyła z samochodu i wróciła na jezdnię. Klęknęła na węższym ze śladów i przesunęła po nim drżącą ręką – Alex ? – szepnęła.
Z daleka usłyszała nadjeżdżający pojazd. Niechętnie wstała i wróciła do samochodu, zapalając silnik. Wstrzymała oddech. Powoli wypuściła powietrze i poczuła ponownie łzy w kącikach oczu. Coś złego się stało. A ona musiała się dowiedzieć co.
Cdn.