Posted: Fri Dec 12, 2003 12:59 pm
Maddie- jestem już BARDZO zaintrygowana i czekam na kolejną część.
Nan- jak zwykle potężny zastrzyk ciepła prosto w serce
czekam na to full Dreamer
Hotori- patrz wyzej...a ten pomysł ze skojarzeniem syna M&L z córką M&M był uroczy...
no to moze ja tez sie przyłącze...ostrzegam, ze na poczatku moze nie być cieplutko...ale w końcu są Święta...czas cudów
prawda? Wszystko sie moze zdażyć...to opowiadanie AU z wykorzystaniem pewnych wątków "Miracle". Narreatorem jest Michael. Na razie tylko prolog, bo choc mam juz nastepny rozdział, to brakuje czasu na wklepywanie do kompa
"Moje tak zwane Święta"
Prolog
Istnieją trzy dni w ciagu roku, ktorych z całego serca nienawidzę. Nie to zeby pozostałe dostarczały mi wiele powodów do szczęścia...
Te trzy stanowią jednak prawdziwy wrzód na tyłku, kopniak wymierzony prosto w krocze i inne tym podobne przyjemności, dla ktorych ne znajduje jednak równie poetyckiego porównania.
Walentynki, Halloween i Gwiazdka.
Walentynki wiążą sie z jednym, ale za to zasadniczym problemem. Wzmożoną erupcja głupoty, westchnień, jęków, rumieńców i baranich oczu- a wszystko to w wydaniu Maxwell rzecz jasna. Maxwell Philip Evans- mój najlepszy i szczerze mówiac- jedyny przyjaciel, ma jedną, za to powazną wadę- jest zakochany. Zakochany w najbardziej beznadziejny, ckliwy i żałosny sposób jaki tylko mozna sobie wyobrazić- wystarczy zdradzic, ze zaledwie wczoraj przylapałem go na bazgroleniu w zeszycie do fizyki RÓŻOWYCH serduszek, we wszystkich mozliwych rozmiarach- a kazde z nich bylo tragicznie przeszyte strzałą. W takiej sytuacji nie muszę chyba dodawac niczego wiecej, by udowodnić ogrom baraniej głupoty Maxwella, prawda? Obiektem jego bolesnych westchnien jest Krowiooka Liz Parker i błagam, nie pytajcie mnie, co takiego Maxwell do cholery w niej widzi, bo ja od osmiu lat bezskutecznie usiłuję sobie odpowiedziec na to pytanie. Liz Parker należy bowiem do osób, które poprostu SĄ. Egzystują w stanie wiecznie uśmiechniętego samozadowolenia. Czasami mam wielka ochote chwycić ja za przedramiona i solidnie potrząsnąć- po to tylko by przekonac sie, jak zareaguje. Mam jednak nieodparte wrazenie,ze poprostu zamknełaby oczy i pozwolila soba potrząsać.
Walentynki w wydaniu Maxwell obfitują we wszystkie te elementy ( jęki, rumieńce i baranie oczy) w zabójczym stężeniu...Własciwie powinienem byc juz od dawna martwy, gdyby nie fakt, ze zdażyłem sie juz uodpornić...tak...nauczyłem sie stać z boku i przepuszczać mimochodem cały ten festiwal namiętnych listów ( których nigdy nie wysyła), płomiennych wierszy ( których nigdy jej rzecz jasna nie wyrecytuje) i białych róż ( których Krowiooka Parker nigdy nie otrzyma). Walentynki mijają i znowu mogę oddychać...Nie wiecie jeszcze, ze Krowiooka Parker chodzi z Kylem Valentim- synem szeryfa i gwiazdą druzyny West Roswell, gościem który szkolnymi korytarzami poprusza sie wyłącznie w obstawie siedmiu troglodytów o bicepsach rozmiarów kuli do kręgli i spojrzeniu wyrazajacym iloraz inteligencji 0,2. Kyle Valenti jest równiez szczęsliwym posiadaczem haremu złożonego z różowych na ciele i umysle gęsi w typie Pam Troy. Wózek, stary, troglodyci, Krowiooka Parker i harem...Kyle Valenti niewatpliwie jest szczęsciarzem.
Przegrana sprawa, Maxwell chłopczyno.
Jesli chodzi o Halloween, dostrzegam jeden, za to zasadniczy problem- potężną, zwielokrotnioną erupcję głupoty w postaci niekonczącej sie parady świecących dyń, białych przescieradeł, sztucznej krwi, plastikowych kłów i stada wrzeszczących bachorów dobijajacych sie do drzwi i domagających cukierków.
Ale każdy z tych dni jest niczym w porownaniu z podłym wynalazkiem pod tytułem Gwiazdka. Wiele razy oddawałem sie chwilą głębokiej refleksji nad powodami, dla których zesłano nas pomiedzy populację istot głupich do tego stopnia, by znajdowały niekończąca sie przyjemność w siedzeniu pod sztucznym drzewkiem , obzeraniu słodyczami i rechotaniu to telewizora. Dostrzegam tylko jeden- natychmiastowa eksterminacja.
Taaaak...moja pierwsza Gwiazdka...niezapomniane przezycie...Hank urżnął sie w trupa i zasnął w progu, chrapiąc jak smok i czule tulac do siebie pusta flaszkę.
To były jednak najpiekniejsze święta jakie pamietam. Przespał całe i nie zdażył zerżnąć mi skóry na tyłku.
Atmosfera drugiej nie była juz do tego stopnia przepełniona rodzinnym ciepełkiem. Hank urżnął sie na smutno i przez całą Wigilię siedział w kącie płacząc, pociagając z coraz to nowych butelek i narzekając na los który obarczył go tak uprzykrzonym, natrętnym, bezużytecznym i głupim bachorem.
Czyli mną.
Trzecia gwiazdka zapisała sie na trwałe w mojej pamieci...i na długo na moim ciele. Hank urżnął sie na wariata i wieczór wigilijny zakonczył w areszcie...uprzednio zdemolowawszy połowę przyczepy i w dotkliwy sposób dawszy mi do zrozumienia, jak uprzykrzonym, natretnym i bezużytecznym byłem bachorem. Reszta Świat upłynęła w błogiej atmosferze...po wyjsciu z aresztu Hank zalał się w trupa.
Moje pozostałe TAK ZWANE ŚWIETA przebiegały w podobnej tonacji...az do zeszłego roku, gdy wszystko nagle sie zmieniło...Tak jak zmieniają sie wzory w kalejdoskopie, tak jak zmieniają sie twoje dłonie na przestrzeni lat, przechodząc ze stanu bezbronnej gładkości do szorstkiej starości...Wszystko sie zmieniło. Pewnego dnia Hank zapakował swoje manatki, załadował je do furgonetki i odjechał w nieznane, pozostawiając po sobie pomaranczowy pył wirujący nad spękaną w słońcu drogą. I przyczepę, w ktorej spedzilismy siedem długich, niezpomnianych lat.
Jest to zapewne jedyna rzecz, za która będe sukinsynowi dozgonnie wdzięczny.
Tak więc oto jestem...samotny wilk Michael Guerin, w skórzanej kurtce podszytej wiatrem, z dłońmi posiniałymi od chłodu, wsunietymi niedbale w kieszenie. Jestem, przechadzajac sie leniwie i z wolna główną ulicą dziury zwanej Roswell, czując jak wilgotne, kruche płatki śniegu lgną do moich włosów, rzęs, warg i ubrania, topniejąc w ich niezmiennie zdumiewajacym cieple. Wsród plastikowych choinek, korowodów świetych Mikolajów, z wypchanym brzuchem i sztuczną brodą, stad wrzeszczących, szczerbatych, brudnych bachorów gramolacych sie tamtym na kolana, wsród par mizdrzących sie pod wszechobecna jemiołą, fałszujących aniolków, szczekajacych psów, trąbiacych samochodów i dzwoniacych sanek. W świetle kiczowatych, światecznych neonów, w blasku cukierkowatych, światecznych wystaw. W oparach czekolady na gorąco i płynnego karmelu. Jestem. Gotowy. W oczekiwaniu na kolejne tak zwane święta.
cdn...
Aha Nan...powodzenia![Razz :P](./images/smilies/icon_razz.gif)
Nan- jak zwykle potężny zastrzyk ciepła prosto w serce
![Razz :P](./images/smilies/icon_razz.gif)
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
Hotori- patrz wyzej...a ten pomysł ze skojarzeniem syna M&L z córką M&M był uroczy...
no to moze ja tez sie przyłącze...ostrzegam, ze na poczatku moze nie być cieplutko...ale w końcu są Święta...czas cudów
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
![Confused :?](./images/smilies/icon_confused.gif)
"Moje tak zwane Święta"
Prolog
Istnieją trzy dni w ciagu roku, ktorych z całego serca nienawidzę. Nie to zeby pozostałe dostarczały mi wiele powodów do szczęścia...
Te trzy stanowią jednak prawdziwy wrzód na tyłku, kopniak wymierzony prosto w krocze i inne tym podobne przyjemności, dla ktorych ne znajduje jednak równie poetyckiego porównania.
Walentynki, Halloween i Gwiazdka.
Walentynki wiążą sie z jednym, ale za to zasadniczym problemem. Wzmożoną erupcja głupoty, westchnień, jęków, rumieńców i baranich oczu- a wszystko to w wydaniu Maxwell rzecz jasna. Maxwell Philip Evans- mój najlepszy i szczerze mówiac- jedyny przyjaciel, ma jedną, za to powazną wadę- jest zakochany. Zakochany w najbardziej beznadziejny, ckliwy i żałosny sposób jaki tylko mozna sobie wyobrazić- wystarczy zdradzic, ze zaledwie wczoraj przylapałem go na bazgroleniu w zeszycie do fizyki RÓŻOWYCH serduszek, we wszystkich mozliwych rozmiarach- a kazde z nich bylo tragicznie przeszyte strzałą. W takiej sytuacji nie muszę chyba dodawac niczego wiecej, by udowodnić ogrom baraniej głupoty Maxwella, prawda? Obiektem jego bolesnych westchnien jest Krowiooka Liz Parker i błagam, nie pytajcie mnie, co takiego Maxwell do cholery w niej widzi, bo ja od osmiu lat bezskutecznie usiłuję sobie odpowiedziec na to pytanie. Liz Parker należy bowiem do osób, które poprostu SĄ. Egzystują w stanie wiecznie uśmiechniętego samozadowolenia. Czasami mam wielka ochote chwycić ja za przedramiona i solidnie potrząsnąć- po to tylko by przekonac sie, jak zareaguje. Mam jednak nieodparte wrazenie,ze poprostu zamknełaby oczy i pozwolila soba potrząsać.
Walentynki w wydaniu Maxwell obfitują we wszystkie te elementy ( jęki, rumieńce i baranie oczy) w zabójczym stężeniu...Własciwie powinienem byc juz od dawna martwy, gdyby nie fakt, ze zdażyłem sie juz uodpornić...tak...nauczyłem sie stać z boku i przepuszczać mimochodem cały ten festiwal namiętnych listów ( których nigdy nie wysyła), płomiennych wierszy ( których nigdy jej rzecz jasna nie wyrecytuje) i białych róż ( których Krowiooka Parker nigdy nie otrzyma). Walentynki mijają i znowu mogę oddychać...Nie wiecie jeszcze, ze Krowiooka Parker chodzi z Kylem Valentim- synem szeryfa i gwiazdą druzyny West Roswell, gościem który szkolnymi korytarzami poprusza sie wyłącznie w obstawie siedmiu troglodytów o bicepsach rozmiarów kuli do kręgli i spojrzeniu wyrazajacym iloraz inteligencji 0,2. Kyle Valenti jest równiez szczęsliwym posiadaczem haremu złożonego z różowych na ciele i umysle gęsi w typie Pam Troy. Wózek, stary, troglodyci, Krowiooka Parker i harem...Kyle Valenti niewatpliwie jest szczęsciarzem.
Przegrana sprawa, Maxwell chłopczyno.
Jesli chodzi o Halloween, dostrzegam jeden, za to zasadniczy problem- potężną, zwielokrotnioną erupcję głupoty w postaci niekonczącej sie parady świecących dyń, białych przescieradeł, sztucznej krwi, plastikowych kłów i stada wrzeszczących bachorów dobijajacych sie do drzwi i domagających cukierków.
Ale każdy z tych dni jest niczym w porownaniu z podłym wynalazkiem pod tytułem Gwiazdka. Wiele razy oddawałem sie chwilą głębokiej refleksji nad powodami, dla których zesłano nas pomiedzy populację istot głupich do tego stopnia, by znajdowały niekończąca sie przyjemność w siedzeniu pod sztucznym drzewkiem , obzeraniu słodyczami i rechotaniu to telewizora. Dostrzegam tylko jeden- natychmiastowa eksterminacja.
Taaaak...moja pierwsza Gwiazdka...niezapomniane przezycie...Hank urżnął sie w trupa i zasnął w progu, chrapiąc jak smok i czule tulac do siebie pusta flaszkę.
To były jednak najpiekniejsze święta jakie pamietam. Przespał całe i nie zdażył zerżnąć mi skóry na tyłku.
Atmosfera drugiej nie była juz do tego stopnia przepełniona rodzinnym ciepełkiem. Hank urżnął sie na smutno i przez całą Wigilię siedział w kącie płacząc, pociagając z coraz to nowych butelek i narzekając na los który obarczył go tak uprzykrzonym, natrętnym, bezużytecznym i głupim bachorem.
Czyli mną.
Trzecia gwiazdka zapisała sie na trwałe w mojej pamieci...i na długo na moim ciele. Hank urżnął sie na wariata i wieczór wigilijny zakonczył w areszcie...uprzednio zdemolowawszy połowę przyczepy i w dotkliwy sposób dawszy mi do zrozumienia, jak uprzykrzonym, natretnym i bezużytecznym byłem bachorem. Reszta Świat upłynęła w błogiej atmosferze...po wyjsciu z aresztu Hank zalał się w trupa.
Moje pozostałe TAK ZWANE ŚWIETA przebiegały w podobnej tonacji...az do zeszłego roku, gdy wszystko nagle sie zmieniło...Tak jak zmieniają sie wzory w kalejdoskopie, tak jak zmieniają sie twoje dłonie na przestrzeni lat, przechodząc ze stanu bezbronnej gładkości do szorstkiej starości...Wszystko sie zmieniło. Pewnego dnia Hank zapakował swoje manatki, załadował je do furgonetki i odjechał w nieznane, pozostawiając po sobie pomaranczowy pył wirujący nad spękaną w słońcu drogą. I przyczepę, w ktorej spedzilismy siedem długich, niezpomnianych lat.
Jest to zapewne jedyna rzecz, za która będe sukinsynowi dozgonnie wdzięczny.
Tak więc oto jestem...samotny wilk Michael Guerin, w skórzanej kurtce podszytej wiatrem, z dłońmi posiniałymi od chłodu, wsunietymi niedbale w kieszenie. Jestem, przechadzajac sie leniwie i z wolna główną ulicą dziury zwanej Roswell, czując jak wilgotne, kruche płatki śniegu lgną do moich włosów, rzęs, warg i ubrania, topniejąc w ich niezmiennie zdumiewajacym cieple. Wsród plastikowych choinek, korowodów świetych Mikolajów, z wypchanym brzuchem i sztuczną brodą, stad wrzeszczących, szczerbatych, brudnych bachorów gramolacych sie tamtym na kolana, wsród par mizdrzących sie pod wszechobecna jemiołą, fałszujących aniolków, szczekajacych psów, trąbiacych samochodów i dzwoniacych sanek. W świetle kiczowatych, światecznych neonów, w blasku cukierkowatych, światecznych wystaw. W oparach czekolady na gorąco i płynnego karmelu. Jestem. Gotowy. W oczekiwaniu na kolejne tak zwane święta.
cdn...
Aha Nan...powodzenia
![Razz :P](./images/smilies/icon_razz.gif)