The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Tym, którzy wierzyli we mnie i mieli nadzieję, i tym którzy zwątpili dedykuję dzisiejszy odcinek.
A wszystkich czytelników przepraszam za tak długą przerwę. Była mi bardzo potrzebna, co nie znaczy, że zpomniałam.
CZĘŚĆ 45
Tess dołączyła do czekającego na nią przy kamiennym kominku Marco. Na sobie miał elegancki czarny garnitur niemal w stylu Armianiego, zaakcentowany krawatem w kolorze ciemnego wina. Krótkie, zwykle niesfornie wijące się włosy, teraz zaczesane były gładko do tyłu. Po jego prawej stronie stanęła Serena ubrana w czarną aksamitną suknię do kolan, uśmiechając się do obojga zachęcająco.
Od rozpalonego kominka biło ciepło rozgrzewając odkryte plecy i ramiona Tess a migotliwe światło setek zapalonych świec roztaczało wokół salonu magiczną aureolę.
Swoimi dużymi i bezpiecznymi rękami Marco ujął dłonie Tess. A jednak musiała się uśmiechnąć wyczuwając w ich wnętrzu leciutką wilgoć. Rozumiała go. Z oczywistych względów był trochę podenerwowany pragnąc, by była to najpiękniejsza i niezapomniana noc. Jego uczucia przepływały w jej sercu, odbierała je wszystkimi zmysłami bo połączył się z nią i stał się tak niewiarygodnie otwarty.
Zachichotała w duchu uświadamiając sobie, że pomimo całego tygodnia wzajemnej bliskości udało mu się ukryć wszystkie zaplanowane przez siebie niespodzianki. Ale teraz, kiedy stali zwróceni do siebie twarzami porzucił wszelką czujność, pragnąc by w nowe życie wkroczyli już razem.
Liz pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
Tym razem Tess ją ubiegła i odezwała się pierwsza - Kocham cię, Liz – szepnęła gorąco – I dziękuję za to dzisiejsze odprowadzenie.
Liz skinęła głową lekko dotykając jej ramienia. Odchodząc odwróciła się nagle i powiedziała - Witaj w swoim przeznaczeniu, Tess. W twoim prawdziwym przeznaczeniu. Wyraźnie nawiązała do spraw które je kiedyś poróżniły i Tess na moment ogarnął paniczny lęk. Lecz słowa zabrzmiały życzliwie i nie było w nich cienia ironii. Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć Liz podeszła do stojącego tuż za Sereną Maxa i teraz tworzyli niemal idealny krąg. Za nimi, w półmroku iskrzących się świec Tess dostrzegła pozostałych przyjaciół i towarzyszy.
I podobnie jak emanujące z kominka ciepło, ogrzewała ją ich miłość i wsparcie.
Wyraziste oczy Marco lśniły niekończącymi się emocjami gdy popatrzył na nią uważnie. Na moment zapadła cisza. A potem, z odległej części pokoju dało się słyszeć nucenie Marii, by zaraz ciche tony zmieniły się w znajomą melodię. Tess umiała ją na pamięć, katowała się tą piosenką podczas przedłużającej się nieobecności Marco. Bob Dylan Blood on the Tracks.
Ze łzami w oczach wsłuchiwała się w bliski sercu głos Marii i w słowa piosenki jakże trafnie nawiązujące do poznanych już losów Marka i Ayanny.
To było w innym życiu, pełnym trudu i krwi,
kiedy mrok był cnotą a droga pełna błota.
Przybyłem prosto z pustkowi, stworzenie pozbawione formy.
„Wejdź”, powiedziała,
„Schronię Cię przed burzą”.
I jeśli przejdę tą drogą ponownie, bądź pewny
Że zawsze uczynię dla niej wszystko, daję ci na to moje słowo
W świecie śmierci o stalowych oczach i ludzi walczących o ciepło.
„Wejdź”, powiedziała,
„Schronię Cię przed burzą”.
Przy refrenie "schronię cię przed burzą” Marco ściskał jej dłoń i przesuwał kciukiem po kłykciach palców. Przymknęła powieki pozwalając wniknąć muzyce do samej głębi. I wówczas usłyszała w duszy jego głos.
To ty uratowałaś mnie przed sobą samym...ty, podobnie jak Ayanna dla Marka byłaś moim schronieniem przed burzą....Nic się nie zmienia, pojęcie czasu nie istnieje.
Gwałtownie otworzyła oczy spotykając się z utkwionym w siebie wzrokiem Marco, a wtedy leciutko skinął jej głową. Maria skończyła śpiewać i w pokoju zapanowała kompletna cisza. Teraz do Marco i Tess zbliżyła się Serena i położyła im dłonie na ramionach.
Tess nie przypuszczała, że jej dotyk może być tak czuły i nieść tyle matczynego ciepła. - Jesteście gotowi ? – Serena przesunęła po nich wzrokiem zaskakując Tess olśniewającym uśmiechem. Ten rzadki widok sprawił, że bez trudu zaczęła odbierać towarzyszące Serenie emocje.
Pozwalając odejść synowi, witając córkę... zostawiasz za sobą przeszłość, smutek...I zaraz pojawiła się postać nieznanego Tess wojownika ...a po chwili znów zobaczyła tylko siebie i Marco...
Zamrugała oczami, trochę oszołomił ją ten niespodziewany emocjonalny kontakt z Sereną. Nogi się pod nią ugięły i Marco pochwycił ją za ramię.
- Nic mi nie jest – wyszeptała. Zrobiło jej się nieprzyjemnie – Po prostu...
- Wiem. Z całą pewnością nic ci nie jest – roześmiał się gardłowo. Oczy Marco wyrażały uznanie dla jej zdolności w sposób, w jaki tylko oni oboje potrafili się porozumieć.
Skinęła głową i popatrzyła na lekko zaniepokojoną twarz Sereny – To tylko wzruszenie...- uspokoiła ją Tess, kątem oka dostrzegając zatroskany wzrok Liz. Wyrzucała sobie brak umiejętności kontrolowania empatii, która potrafiła ją przytłoczyć nawet podczas takiej uroczystości. Nie przypuszczała z jakim trudem przychodziło Marco kontrolowanie własnego życia.
- Tak, jesteśmy gotowi – powiedział Marco.
Serena oparła dłonie na ich biodrach i zaczęła mówić głosem spokojnym ale donośnym, tak że słyszano ją w najdalszym kącie pokoju.
- Zwyczaj obchodzenia ceremonii wywodzi się od pradawnych czasów, jej tradycja istnieje od ponad tysiąca lat. Nazywamy ją braterstwem królewskich obrońców, Kręgiem. Tess Harding, biorąc udział w dzisiejszym ceremoniale dołączysz do Kręgu i poprzez związek z Marco McKinley’em, nosząc jego pieczęć dostąpisz najświętszego obrzędu. Obrzędu Rodu. Tego samego który od początku chronił antariańskich królów i królowe. Dziś wstąpisz w ich szeregi.
Tess słuchając przejmujących słów Sereny czuła swoje palące policzki. Nagle zrozumiała skąd brał się ogromny szacunek Marco do roli jaką pełnił i dlaczego swoje śluby otaczał tak wielką czcią. Nie przypuszczała, że obrzęd ten sięga tak pradawnych czasów.
- Jestem gotowa – powiedziała zerkając na stojącego z pochyloną głową Marco. Niepewna jak ma się zachować powtarzała jego gesty i podobnie jak on lekko skłoniła głowę.
- W takim razie powtarzaj za mną – szorstki zazwyczaj głos Sereny stał się jeszcze bardziej chropawy. – Potem swoją przysięgę złoży Marco.
Tess przytaknęła, wciągnęła głęboki oddech, gdy nagle pojawił się problem – Po angielsku ? – spytała.
- Tak, ślubować będziesz po angielsku ponieważ nie znasz języka Antarian ...jeszcze – przy ostatnim słowie Serena miękko się uśmiechnęła – Powtarzaj za mną, Tess. Wstępując do kręgu staję się jego częścią, ofiarowując moje serce przysięgam tej nocy...- zaczęła Serena zatrzymując się, by Tess mogła powtórzyć jej słowa.
A ona powtarzała półgłosem mając świadomość powagi tych słów i czując na swoich dłoniach uścisk dłoni Marco.
- Podążając drogą braterstwa wkraczam w ich ród. Składam me serce w darze temu mężczyźnie, ofiarowując ciało i duszę w przysiędze. Umierając dla siebie przysięgam służyć najczcigodniejszym – kontynuowała Serena.
Ofiarowuję moje ciało i duszę w przysiędze ...szeptała Tess czując ucisk piersiach.
- Stając się częścią tej więzi, jej dopełnieniem, ofiarowując swoje serce przysięgam tej nocy ...podążać drogą mej bratniej duszy, umrzeć dla siebie, by móc kochać go godnie.
Kochać go godnie. Och, jakże godny jest mojej miłości, pomyślała, patrząc z zachwytem na śniadą twarz Marco i jego przymknięte powieki, powtarzając żarliwie niczym modlitwę słowa przysięgi. Wiedziała, że sens tych słów zapada na samo dno jego duszy, że rozumie jakie mają znaczenie dla niej. I z drżeniem przyjmowała jego reakcję.
Marco otworzył oczy, ujął w dłonie jej twarz i pochylił się nad nią - R'thasme ayla zalne – wyszeptał. – Staję się częścią tej więzi, jej dopełnieniem, ofiarowując swoje serce przysięgam tej nocy. Umieram dla siebie, by móc kochać cię godnie.
Kiedy Serena położyła im dłonie na sercach mówiąc coś cicho w języku antariańskim, Tess miała wrażenie jakby pomiędzy nią a Marco coś się zespalało. Pod dłonią Sereny czuła wzbierające ciepło a w oczach gorące łzy. Po chwili Serena dotknęła ich czół. I znów odpowiedzią na delikatny dotyk było uczucie narastającego ciepła. W panującej ciszy słychać było tylko szept dziwnie mistycznych, pradawnych antariańskich słów, które Tess odbierała całą swoją istotą. Serena na moment umilkła a potem wolno położyła dłonie na ich brzuchach.
Pod wpływem eksplozji gorąca Tess lekko się zachwiała.
- Liet asme a’dher nyeta – powiedziała Serena a Tess zadrżała. Po chwili Serena cicho przetłumaczyła – Więź została utworzona.
Takie proste zdanie, lecz gdy zostało wypowiedziane zdawało się żyć własnym życiem. Uniosło się, na moment znieruchomiało w powietrzu a potem zapadło wszystkim w sercach. Tess usłyszała jak Liz gwałtownie wciąga powietrze a sama zorientowała się, że bezwiednie dygocze. Wstrząsana dreszczami nie potrafiła nad sobą zapanować. Marco delikatnie przesunął dłonią po jej nagich ramionach ale tym gestem tylko uwolnił nagromadzoną energię. To co zaszło było zbyt osobistym, zbyt intymnym przeżyciem, by dzielić się tymi odczuciami na oczach całego zespołu Marco. Teraz również i jej zespołu. W obecności przyjaciół...i królewskiej pary.
Miejscem do przeżywania tak intensywnego wybuchu gorąca i słodkiej energii może być tylko zacisze sypialni, pomyślała Tess, rozpoznając ją jako energię ....Marco, gwałtownie rozprzestrzeniającą się po całym ciele. Dziką, niepowstrzymaną. Taki podniecający, namacalny i oryginalny dowód uczuć wyrażony przez ukochanego.
Poczuła słabość w nogach, miała wrażenie że podłoga się kołysze. Tym razem to Serena chwyciła ją za ramię – Może usiądziesz ? – patrzyła niespokojnie na Tess. Ale ona z całych sił przywarła do Marco, starając się odzyskać równowagę.
Przełknęła z trudem, zamrugała i odczekała chwilę by pokój przestał wirować. – Tyle ...wrażeń – to wszystko co zdołała wyszeptać. Zaskoczył ją melodyjny śmiech Sereny.
- Utworzona więź została zakorzeniona w waszych umysłach, ciałach i duszach – powiedziała ciepło. – Będziecie ją wciąż pogłębiać.
Podtrzymywana przez Marco, wzmocniona ostatnimi słowami Sereny, Tess odzyskała siły.
- A teraz coś wam podaruję – Serena sięgnęła pod aksamitny kołnierzyk sukienki.
Zaskoczony Marco patrzył jak wydobywa stamtąd długi srebrny łańcuszek. Nie przewidziano tego podczas przygotowań do ceremonii, nie rozmawiali o tym wcześniej. Serena chwilę przyglądała się naszyjnikowi potem wolno odpięła go i podała Marco.
Na jego dłoni leżały dwie maleńkie srebrne obrączki, połyskujące w świetle świec. Patrzył na nie z niedowierzaniem, próbując zrozumieć do czego ma służyć ta para dziecinnych pierścionków. Pojął, gdy Serena z jakąś dziwną czułością przykryła je dłonią.
- To twoje ślubne obrączki, Sereno – niemal krzyknął. Niemożliwe żeby rozstawała się z czymś tak dla niej cennym. – Nie wolno ci...nie możesz...
- Nie tylko mogę, Marco...ale chcę – kiwnęła zdecydowanie głową i szybko zamrugała w charakterystyczny dla niej sposób - Mój mąż i ja wymieniliśmy się nimi podczas naszej ceremonii przypieczętowania...bardzo podobnej do waszej. Potem, po złożeniu ślubów stały się widomym znakiem zawartego przez nas małżeństwa.
Marco poczuł w dłoni błysk energii, a kiedy Serena poniosła rękę, powiększone obrączki kształtem pasowały na palce jego i Tess.
- Tworząc więź, oboje poszerzacie Krąg. Mój mąż pochodził z zewnątrz i dołączył do Kręgu w ten sam sposób co Tess. ...Na pewno pragnąłby, żebyście kochając się, nosili je jako symbol waszej miłości.
Wzruszony Marco patrzył na leżące w zagłębieniu dłoni dwa srebrne krążki. Niezdarnie sięgnął po szerszy z nich, bo wydawało mu się że nie zdoła swoimi dużymi, drżącymi palcami ująć mniejszą obrączkę. W końcu zdołał pochwycić właściwą. Za to Tess poradziła sobie zdecydowanie pewniej, czule, uspokajająco przykrywając dłonią jego dygoczącą rękę.
- Teraz przekażcie sobie obrączki wypowiadając kluczowe słowa przysięgi. Dzięki Bogu, przynajmniej to pamiętam, odetchnął nerwowo Marco. Wziął rękę Tess w swoje beznadziejnie wilgotne dłonie i wkładając obrączkę na jej serdeczny palec wyszeptał – Podążać drogą mej bratniej duszy umieram dla siebie, by móc kochać cię godnie.
Och, tak bardzo na to zasługujesz, moja miłości, westchnął cichutko, a ona natychmiast podniosła na niego niebieskie oczy. Usłyszała go w tym niemym szepcie, uświadomił sobie z drżeniem, zatracając się w lazurowych niczym morze błękitach. A potem Tess włożyła mu na palec obrączkę, składając przysięgę.
Przez chwilę tkwili w ciszy, wzajemnie czując swoją obecność i wsparcie stojących w blasku świec wszystkich zebranych.
Teraz Serena sięgnęła do talii i rozwiązała opasującą ją czarną, jedwabną szarfę. Wcześniej, ilekroć Marco wyobrażał sobie ceremonię przypieczętowania, zawsze myślami skupiał się na tej części uroczystości. To głównie na nią czekał.
Serena ujęła jego rękę, podciągnęła rękaw marynarki obnażając nadgarstek i przyciągnęła do nadgarstka Tess. Wyczuwał jej rytmicznie bijący puls, który stał się odrobinę szybszy kiedy Serena ciasno okręcała oba przeguby szarfą.
Widział pytające spojrzenie Tess. Żałował, że wcześniej nie uprzedził jej o bólu jaki związany jest z tą częścią ceremonii. Ale ona wiedziała, był o tym przekonany od chwili, gdy poprosił by zechciała nosić jego pieczęć.
Szal został związany a jego końce włożone pod spód. Teraz skrępowani razem czuli tylko przegub przy przegubie i dotyk nagiej skóry pod materiałem. Serena zamknęła w dłoniach ich ręce, zacisnęła palce. Marco pochylił głowę, Tess naśladując jego ruchy zrobiła to samo, kiedy pod dłońmi Sereny pojawiło się niebieskie światło otaczając czarny jedwab jasną aureolą.
Tess gwałtownie wciągnęła oddech a Marco wzdrygnął się wyczuwając jej ból w postaci wzmagającego się gorąca biegnącego od wewnętrznej strony jego nadgarstka. Wrażenie palenia potęgowało się, światło stawało się coraz bardziej przenikliwe. Kiedy Tess szarpnęła ręką pochylił się i przycisnął czoło do jej czoła.
Krzyknęła, ręka jej drżała – Wytrzymaj jeszcze troszkę – poprosiła Serena, i w tym momencie Marco wyczuł dokonującą się pod skórą przemianę. Jakby osadzało się tam coś głęboko i na stałe.
Znów usłyszał żałosny jęk. Tak bardzo pragnął ją przytulić i pocieszyć...zakończyć to cierpienie.
- Skarbie – szeptał – Jesteś silna...wiem jak to boli.
- Nie dbam o ból - wydyszała pomiędzy jednym oddechem a drugim – Chcę tego ....
- Tak. Wiem, kochanie.
I wtedy zostali przypieczętowani. Wiedział, tak zwyczajnie o tym wiedział. Serena także, bo cofnęła dłonie a światło natychmiast znikło.
- Skończone – ogłosiła, zwolna odwijając długi krępujący ich szal. Przewiesiła go sobie przez ramię, wzięła Tess za przegub i odwróciła go wewnętrzną stroną.
Uniosła nad nim rękę znów oświetlając tym samym światłem zaczerwienioną i rozognioną skórę Tess. W tej samej chwili pojawił się rozmigotany obraz, w którym Marco rozpoznał swoją własną pieczęć, jednak ten unosił się ponad przegubem ukochanej. Podobny a jednak inny, wzmocniony i spowity jej energią, różnił się kolorytem i nasyceniem barw. Chwilami mienił się znajomymi odcieniami purpury i błękitu, ale w jej kolorach było coś unikalnego, co charakteryzowało tylko Tess Harding.
Z uchylonymi ustami podziwiała wirujący jak w tańcu obraz, równie wspaniały jak wizerunek pieczęci Marco.
A on otulił jej twarz dłońmi i uniósł podbródek do góry. Ze łzami w oczach przyjęła jego powolny, kochający pocałunek. – M’lasthre nyie a’dhara – wyszeptał. Moja najbliższa partnerka, droższa mi od własnego serca.
Rozchyliła wargi i na krótko, na oczach wszystkich pocałowali się żarliwie i głęboko. Marco wreszcie przestał troszczyć się o pozory po tym, jak publicznie przypieczętowali swój związek. A pocałunek symbolizował ich miłość.
- Dokonało się – powiedziała Serena kładąc im ręce na ramionach – Wasz związek został zawarty.
Teraz pozostanie tylko wypełnić go do końca, pomyślał Marco wyprzedzająco, czując jak się rumieni. Wówczas nasza więź ostatecznie zostanie przypieczętowana.
***
Max od tyłu objął żonę i pochylony muskał wargami jej ucho. Rozejrzała się ostrożnie czy ktoś nie patrzy. Odetchnęła. Wszyscy byli zajęci. Riley właśnie zmieniał płytę w odtwarzaczu, pozostali tańczyli na środku pokoju. Wcześniejszy, podniosły nastrój uroczystości szybko przemienił się w atmosferę radości i zabawy.
- Pamiętasz z czym kojarzy się ta piosenka ? – usłyszała szept Maxa. Jego ciepły oddech wywołał gęsią skórkę na ramieniu Liz.
- Jak mogłabym zapomnieć, Max ? – roześmiała się i cmoknęła go w brodę. Już początek Fly Me to the Moon przywoływał wspomnienia ich weselnego przyjęcia w Crashdown sprzed kilku lat.
- O mały włos nie oberwałem od twojego taty – powiedział refleksyjnie Max, otaczając ją mocniej ramionami i przyciskając do siebie.
- Gdybyś się napił wtedy szamana, oberwałbyś ode mnie – roześmiała się. Przechyliła głowę i wtuliła się mocniej w zagłębienie jego ramienia. Przez materiał marynarki wyczuwała twarde mięśnie klatki piersiowej.
- Ale nie dzisiaj – odpowiedział spokojnie. Zbyt spokojnie, pomyślała Liz i wydało jej się to podejrzane.
- Dzisiaj też nie będzie szampana, Max.
- Hmm, właściwie Riley był już w sklepie monopolowym – ciągnął spokojnie Max, dotykając ustami jej karku – poprosiłem go żeby uwzględnił nas oboje.
- Nie, wykluczone Maxie Evansie. Wiem co się dzieje kiedy pijesz...i jak niewiele ci potrzeba.
Max przysunął usta do jej ucha, gorącym oddechem owiewając policzek – Jesteśmy w okresie godów, a ja cały płonę. Nie zapominaj o tym, Liz Evans. Więc lepiej uważaj.
Ta nie budząca wątpliwości sugestia spowodowała, że na policzkach Liz wystąpiły ciemne rumieńce – Nie ośmielisz się ....
Max przerwał jej zsuwając dłonie i przytrzymując ją za biodra – Zapewniam cię, pijany czy nie porwę cię dzisiaj, moja piękna królewno - szepnął.
Napierał na nią coraz mocniej i nagle zorientowała się jak bardzo jest podniecony – Szaleję za tobą Liz...bez względu na czas godów czy upływające lata ....Boże, tak bardzo cię potrzebuję – jedną ręką objął ją mocno w pasie, drugą zacisnął pod piersiami. Opuszczając wzrok widziała ten zaborczy uścisk.
Serce zaczęło bić szybko i nierówno, poczuła suchość w ustach. Od tamtego dnia, kiedy kochali się na skale nic się między nimi nie zmieniło, nieustannie siebie pragnęli. Zaraz po tym jak Marco ich połączył zanikło bolesne poczucie tymczasowości w odbudowanej wtedy więzi. I oboje wiedzieli, jakoś intuicyjnie wyczuwali, że to co teraz przeżywają ma zupełnie inny wymiar.
Więc cały poprzedni tydzień cieszyli się sobą, wielbili wzajemnie, zwyczajnie ufając, że któregoś dnia więź w pełni rozkwitnie. Liz nabrała tej nadziei podczas dzisiejszych uroczystości przyglądając się narodzinom związku Marco i Tess. Ponieważ było w nich coś wzruszająco znajomego, takie subtelne odzwierciedlenie relacji jej i Maxa. Nie dosłownie, ale dostrzegała wiele niepokojących, cudownych podobieństw.
Poszukała ich wzrokiem. Przy kominku samotny Marco rozglądał się po pokoju.
- Czy mnie się zdaje, czy ona już gdzieś się ulotniła ? – Max z uśmiechem podążył za jej spojrzeniem.
- Może oboje chcą wyjść wcześniej – powiedziała Liz i ostrożnie zasugerowała – Tak sobie myślę, że byłby to niezły pomysł.
- Masz rację, to wyśmienity pomysł. I nie dotyczy tylko ich... – zgodził się Max. Głos mu zgęstniał gdy Liz wolno odsunęła się i bez słowa, nie oglądając się zaczęła iść przed siebie, zmierzając stronę ich pokoju.
W głowie miała tylko jeden plan. Jak najszybciej znaleźć się z mężem w sypialni.
Całe jej ciało ogarnęło słodkie oczekiwanie. Pożądała go niczym tygrysica gotowa na wszystko, by osaczyć partnera. Czas godów naglił, rozpalał krew i nie mogła już czekać dłużej. Musiała zostać z nim sama i teraz tylko to się liczyło.
****
Światła przygasły, w salonie zrobiło się przytulnie. Marco wypatrywał Tess która wyszła do łazienki żeby odświeżyć makijaż. Obawiała się, że po tych wszystkich wzruszeniach oczy ma zaczerwienione i zapuchnięte. Nie rozumiała tego, czego on nie potrafił wyrazić słowami, że nawet z oczami zapuchniętymi od łez podobała mu się bardziej niż kiedykolwiek. Za każdym razem, kiedy patrzył na nią lub wyczuwał jej zapach zaczynało brakować mu tchu, niemal dostawał zadyszki.
Nagle poczuł na ramieniu dotyk i drgnął odruchowo – Przepraszam, nie chciałam cię zaskoczyć – roześmiała się.
- Czekałem na ciebie – odpowiedział z uśmiechem, dostrzegając zsuwające się ramiączko sukienki. Całkiem niewinnym gestem wyciągnął rękę chcąc je poprawić. I nagle, w przypływie odwagi dotknął szyi, sunął niespiesznie palcami wzdłuż ramienia, skuszony coraz bardziej odciągał cieniutki pasek.
Spojrzała w dół, potem na niego. W końcu, nie odrywając wzroku śledziła do czego jeszcze posuną się, te coraz śmielej poczynające sobie palce. Czas płynął wolno, coraz wolniej i zatrzymał się, kiedy językiem zwilżyła wargi. Marco poczuł dziwne zamieranie w sercu. I gdy pomyślał, że dłużej tego nie wytrzyma dotarła do nich piosenka Franka Sinatry.
– Umiesz tańczyć ? – spytała niewinnie, jak gdyby nic się nie stało. Jakby przed chwilą nie wciągnął ich subtelny zwodniczy taniec, gdzie rytm nadawała nie muzyka a zwykłe ramiączko sukienki.
- Jakoś sobie radzę – odpowiedział. Boże, jaką moc miała w sobie, że wariował z pożądania? Bawiła się zabłąkanym kosmykiem włosów i uśmiechała zagadkowo.
- Więc zatańczmy.
- Chcę cię pocałować – wyrwało mu się bezwiednie, zanim zdążył pomyśleć. Bo właśnie tego chciał, niech to szlag, pragnął tego pocałunku desperacko.
Uśmiechnęła się nieśmiało, jasne policzki poróżowiały. Podbudowany faktem, że z taką łatwością udało mu się ją onieśmielić, pochylił się i z pietyzmem odebrał to, czego tak mocno pragnął.
- Mmm – tylko tyle była w stanie wymruczeć. Nagromadzony w podbrzuszu żar...błyskawicznie przebiegł mu po plecach.
Oderwał się od niej, kciukiem gładził zarumieniony policzek – Zatańczymy ? – spytał chrapliwie a ona kiwnęła głową.
Wziął ją za rękę, poprowadził na środek pokoju. Dotykając przypadkowo nadgarstka zauważył, że lekko się skrzywiła. Przystanął, ściągnął brwi – Wciąż boli ? - Ostrożnie odwrócił jej dłoń, uważnie oglądając zaczerwienioną ranę.
- Trochę piecze – powiedziała, i nie chcąc żeby się martwił dodała – Nie ma się czym przejmować.
Po jego wyrazistych rysach twarzy poznała, że odczuwa, w sobie wiadomy sposób ból jej poparzonej skóry. Powoli podniósł dłoń do ust, długo i czule całował obolałe miejsce tam, gdzie czuł bicie jej serca. Ten gest był tak intymny i tkliwy, i niósł w sobie tyle prawdziwej miłości, że zabrakło jej tchu.
Podniósł oczy, przyłożył jej dłoń do swojego, lekko już zarośniętego policzka.
- Nie chciałem żebyś cierpiała – wyszeptał.
- Jestem teraz częścią ciebie, naznaczyłeś mnie swoją miłością, pamiętasz ?
W milczeniu skinął głową, zapatrzył się przed siebie i zamyślony leciutko przesunął kciukiem po zaczerwienionym miejscu – Nie potrafię wyrazić...ile to dla mnie znaczy.
I patrząc na niego, kiedy tak stał nieruchomo, Tess zastanawiała się co w tej chwili czuł, jakie myśli przebiegały mu po głowie – Marco? – ponagliła łagodnie.
Potrząsnął głową, przyciągnął ją do siebie – Potem – odpowiedział. Wypogodził się i uśmiechnął promiennie – Teraz mamy czas zabawy ...czas świętowania, słodka Tess.
Wyczuła, że przez krótką chwilę coś ciężkiego zaległo mu na duszy. Ciekawa była czy opowie jej o tym.
Z wesołym uśmiechem obrócił nią wokół i otoczył ramionami – I czas na taniec.
Ujął jej rękę, objął ramieniem w pasie i poprowadził. Poruszał się płynnie i miękko. Niepojęte, myślała z zapartym tchem, jak taki wysoki silny mężczyzna może mieć w sobie tyle niewymuszonego wdzięku.
- Muszę powiedzieć, Marco... - szepnęła z ustami przy jego uchu – ...że jestem pod wrażeniem, jak wspaniale sobie radzisz.
- Kocham muzykę, przecież wiesz.
- Tak, ale to nie to samo, co...- gubiła myśli, gdy okręcał nią dookoła i dookoła, a ona czuła się oszołomiona i dziwnie lekka. Miała wrażenie jakby pędziła kolejką górską, kiedy nad niczym nie ma już kontroli i tylko słyszy się swoje szaleńczo bijące serce. Jak przez mgłę uświadamiała sobie bliską obecność na parkiecie ...Riley’a i Anny, Michaela i Marii. Jednak dla niej istniał tylko Marco.
- ...taniec – mogła wreszcie dokończyć, gdy objął ją mocniej i przyciągnął bliżej. – Przeszedłeś moje oczekiwania, nie przypuszczałam...
Tylko przez chwilę wydawał się zaskoczony i zaraz wybuchnął dźwięcznym śmiechem - Nie? Uważałaś mnie za prostaka ?
Przewróciła oczami świadoma jego rąk wędrujących po swoich gołych plecach – To nie tak...
- A może prowincjusza ? – droczył się, obracając nią lekko.
- Przestań....
Zamyślił się tuląc ją w ramionach – To Serena zapisała mnie i Riley’a do klasy, gdzie uczyli tańca towarzyskiego - przyznał się w końcu.
Podniosła na niego oczy i zdziwiona uchyliła usta.
- Widać jestem pełen niespodzianek – powiedział z łobuzerskim uśmiechem.
- Najwidoczniej mogę się spodziewać ich więcej – roześmiała się Tess, czując pod palcami mięśnie jego ramienia.
- Zawsze uważała, że jej żołnierze muszą być przygotowani na wszelkie ewentualności – i znów w jego oczach zapaliły się figlarne ogniki.
- Więc powinnam podziękować Serenie.
- Nie zapominaj o Riley’u, to on mnie tam ciągnął niemal za głowę.
- Z pewnością sporo jeszcze dowiem się o moim poślubionym partnerze.
Twarz mu pojaśniała, a uśmiech pokazał w policzku dołeczek. Tak jej się podobał z tą radością na twarzy – Lubisz kiedy tak cię nazywam? – wyszeptała, odchylając się i patrząc mu w oczy.
Skinął w milczeniu głową i przycisnął ją mocniej – Chociaż nie odpowiada to jeszcze prawdzie – jego głos stał się nagle ochrypły.
- Już niedługo – powiedziała z przekonaniem czując, że zaczyna brakować jej tchu.
Pochylił się i pocałował ją w czoło – Musimy tylko pójść troszkę dalej, kochanie.
- M'lasthre – wymruczała lgnąc do niego. Nagle rozpłynęły się gdzieś dźwięki muzyki i zaczęli tracić poczucie rzeczywistości. Spleceni, ukryci w jakimś odrealnionym świecie, niczym w magicznym tańcu kołysali się miękko, nieświadomi otaczających ich ludzi.
- Nyet ayasthra, disme – szepnął jej do ucha. Zadrżała. Nie wiedziała co znaczą te słowa ale odbierała ich mistyczną siłę.
- Mmm, ja także ...- zdołała odpowiedzieć, przyciskając policzek do klapy jego marynarki.
Pogładził ją po włosach i cicho się roześmiał - To urywek z antariańskiego wiersza ....a w przetłumaczeniu oznacza: moja miłość, moja oblubienica, moje bijące w tobie serce.
- Twoja oblubienica – uderzyły ją te słowa. Nieoczekiwanie dotarło do niej, że przecież dzisiaj została panną młodą. Wcześniej Marco bardzo żałował, że ze względu na niestabilną sytuację, po ślubach przypieczętowania nie będzie mógł zabrać jej do Las Vegas, by tam mogli oficjalnie się pobrać. Bardzo pragnął połączyć obie uroczystości.
- Jesteś moją oblubienicą, Tess...w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
- Wiem, a ty moim mężem – czuła na palcu ucisk obrączki włożonej przez Marco, chłód srebrnego paska znacząco połyskujący na ręce – I kimś znacznie więcej.
- Nie wytrzymam tutaj dłużej – szepnął jej do ucha i roześmiał się gardłowo – Wykańcza mnie to czekanie.
- Mnie też.
Wypuścił ją z objęć, wziął za rękę i pociągnął za sobą – W takim razie wychodzimy. Już teraz.
cdn.
A wszystkich czytelników przepraszam za tak długą przerwę. Była mi bardzo potrzebna, co nie znaczy, że zpomniałam.
CZĘŚĆ 45
Tess dołączyła do czekającego na nią przy kamiennym kominku Marco. Na sobie miał elegancki czarny garnitur niemal w stylu Armianiego, zaakcentowany krawatem w kolorze ciemnego wina. Krótkie, zwykle niesfornie wijące się włosy, teraz zaczesane były gładko do tyłu. Po jego prawej stronie stanęła Serena ubrana w czarną aksamitną suknię do kolan, uśmiechając się do obojga zachęcająco.
Od rozpalonego kominka biło ciepło rozgrzewając odkryte plecy i ramiona Tess a migotliwe światło setek zapalonych świec roztaczało wokół salonu magiczną aureolę.
Swoimi dużymi i bezpiecznymi rękami Marco ujął dłonie Tess. A jednak musiała się uśmiechnąć wyczuwając w ich wnętrzu leciutką wilgoć. Rozumiała go. Z oczywistych względów był trochę podenerwowany pragnąc, by była to najpiękniejsza i niezapomniana noc. Jego uczucia przepływały w jej sercu, odbierała je wszystkimi zmysłami bo połączył się z nią i stał się tak niewiarygodnie otwarty.
Zachichotała w duchu uświadamiając sobie, że pomimo całego tygodnia wzajemnej bliskości udało mu się ukryć wszystkie zaplanowane przez siebie niespodzianki. Ale teraz, kiedy stali zwróceni do siebie twarzami porzucił wszelką czujność, pragnąc by w nowe życie wkroczyli już razem.
Liz pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
Tym razem Tess ją ubiegła i odezwała się pierwsza - Kocham cię, Liz – szepnęła gorąco – I dziękuję za to dzisiejsze odprowadzenie.
Liz skinęła głową lekko dotykając jej ramienia. Odchodząc odwróciła się nagle i powiedziała - Witaj w swoim przeznaczeniu, Tess. W twoim prawdziwym przeznaczeniu. Wyraźnie nawiązała do spraw które je kiedyś poróżniły i Tess na moment ogarnął paniczny lęk. Lecz słowa zabrzmiały życzliwie i nie było w nich cienia ironii. Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć Liz podeszła do stojącego tuż za Sereną Maxa i teraz tworzyli niemal idealny krąg. Za nimi, w półmroku iskrzących się świec Tess dostrzegła pozostałych przyjaciół i towarzyszy.
I podobnie jak emanujące z kominka ciepło, ogrzewała ją ich miłość i wsparcie.
Wyraziste oczy Marco lśniły niekończącymi się emocjami gdy popatrzył na nią uważnie. Na moment zapadła cisza. A potem, z odległej części pokoju dało się słyszeć nucenie Marii, by zaraz ciche tony zmieniły się w znajomą melodię. Tess umiała ją na pamięć, katowała się tą piosenką podczas przedłużającej się nieobecności Marco. Bob Dylan Blood on the Tracks.
Ze łzami w oczach wsłuchiwała się w bliski sercu głos Marii i w słowa piosenki jakże trafnie nawiązujące do poznanych już losów Marka i Ayanny.
To było w innym życiu, pełnym trudu i krwi,
kiedy mrok był cnotą a droga pełna błota.
Przybyłem prosto z pustkowi, stworzenie pozbawione formy.
„Wejdź”, powiedziała,
„Schronię Cię przed burzą”.
I jeśli przejdę tą drogą ponownie, bądź pewny
Że zawsze uczynię dla niej wszystko, daję ci na to moje słowo
W świecie śmierci o stalowych oczach i ludzi walczących o ciepło.
„Wejdź”, powiedziała,
„Schronię Cię przed burzą”.
Przy refrenie "schronię cię przed burzą” Marco ściskał jej dłoń i przesuwał kciukiem po kłykciach palców. Przymknęła powieki pozwalając wniknąć muzyce do samej głębi. I wówczas usłyszała w duszy jego głos.
To ty uratowałaś mnie przed sobą samym...ty, podobnie jak Ayanna dla Marka byłaś moim schronieniem przed burzą....Nic się nie zmienia, pojęcie czasu nie istnieje.
Gwałtownie otworzyła oczy spotykając się z utkwionym w siebie wzrokiem Marco, a wtedy leciutko skinął jej głową. Maria skończyła śpiewać i w pokoju zapanowała kompletna cisza. Teraz do Marco i Tess zbliżyła się Serena i położyła im dłonie na ramionach.
Tess nie przypuszczała, że jej dotyk może być tak czuły i nieść tyle matczynego ciepła. - Jesteście gotowi ? – Serena przesunęła po nich wzrokiem zaskakując Tess olśniewającym uśmiechem. Ten rzadki widok sprawił, że bez trudu zaczęła odbierać towarzyszące Serenie emocje.
Pozwalając odejść synowi, witając córkę... zostawiasz za sobą przeszłość, smutek...I zaraz pojawiła się postać nieznanego Tess wojownika ...a po chwili znów zobaczyła tylko siebie i Marco...
Zamrugała oczami, trochę oszołomił ją ten niespodziewany emocjonalny kontakt z Sereną. Nogi się pod nią ugięły i Marco pochwycił ją za ramię.
- Nic mi nie jest – wyszeptała. Zrobiło jej się nieprzyjemnie – Po prostu...
- Wiem. Z całą pewnością nic ci nie jest – roześmiał się gardłowo. Oczy Marco wyrażały uznanie dla jej zdolności w sposób, w jaki tylko oni oboje potrafili się porozumieć.
Skinęła głową i popatrzyła na lekko zaniepokojoną twarz Sereny – To tylko wzruszenie...- uspokoiła ją Tess, kątem oka dostrzegając zatroskany wzrok Liz. Wyrzucała sobie brak umiejętności kontrolowania empatii, która potrafiła ją przytłoczyć nawet podczas takiej uroczystości. Nie przypuszczała z jakim trudem przychodziło Marco kontrolowanie własnego życia.
- Tak, jesteśmy gotowi – powiedział Marco.
Serena oparła dłonie na ich biodrach i zaczęła mówić głosem spokojnym ale donośnym, tak że słyszano ją w najdalszym kącie pokoju.
- Zwyczaj obchodzenia ceremonii wywodzi się od pradawnych czasów, jej tradycja istnieje od ponad tysiąca lat. Nazywamy ją braterstwem królewskich obrońców, Kręgiem. Tess Harding, biorąc udział w dzisiejszym ceremoniale dołączysz do Kręgu i poprzez związek z Marco McKinley’em, nosząc jego pieczęć dostąpisz najświętszego obrzędu. Obrzędu Rodu. Tego samego który od początku chronił antariańskich królów i królowe. Dziś wstąpisz w ich szeregi.
Tess słuchając przejmujących słów Sereny czuła swoje palące policzki. Nagle zrozumiała skąd brał się ogromny szacunek Marco do roli jaką pełnił i dlaczego swoje śluby otaczał tak wielką czcią. Nie przypuszczała, że obrzęd ten sięga tak pradawnych czasów.
- Jestem gotowa – powiedziała zerkając na stojącego z pochyloną głową Marco. Niepewna jak ma się zachować powtarzała jego gesty i podobnie jak on lekko skłoniła głowę.
- W takim razie powtarzaj za mną – szorstki zazwyczaj głos Sereny stał się jeszcze bardziej chropawy. – Potem swoją przysięgę złoży Marco.
Tess przytaknęła, wciągnęła głęboki oddech, gdy nagle pojawił się problem – Po angielsku ? – spytała.
- Tak, ślubować będziesz po angielsku ponieważ nie znasz języka Antarian ...jeszcze – przy ostatnim słowie Serena miękko się uśmiechnęła – Powtarzaj za mną, Tess. Wstępując do kręgu staję się jego częścią, ofiarowując moje serce przysięgam tej nocy...- zaczęła Serena zatrzymując się, by Tess mogła powtórzyć jej słowa.
A ona powtarzała półgłosem mając świadomość powagi tych słów i czując na swoich dłoniach uścisk dłoni Marco.
- Podążając drogą braterstwa wkraczam w ich ród. Składam me serce w darze temu mężczyźnie, ofiarowując ciało i duszę w przysiędze. Umierając dla siebie przysięgam służyć najczcigodniejszym – kontynuowała Serena.
Ofiarowuję moje ciało i duszę w przysiędze ...szeptała Tess czując ucisk piersiach.
- Stając się częścią tej więzi, jej dopełnieniem, ofiarowując swoje serce przysięgam tej nocy ...podążać drogą mej bratniej duszy, umrzeć dla siebie, by móc kochać go godnie.
Kochać go godnie. Och, jakże godny jest mojej miłości, pomyślała, patrząc z zachwytem na śniadą twarz Marco i jego przymknięte powieki, powtarzając żarliwie niczym modlitwę słowa przysięgi. Wiedziała, że sens tych słów zapada na samo dno jego duszy, że rozumie jakie mają znaczenie dla niej. I z drżeniem przyjmowała jego reakcję.
Marco otworzył oczy, ujął w dłonie jej twarz i pochylił się nad nią - R'thasme ayla zalne – wyszeptał. – Staję się częścią tej więzi, jej dopełnieniem, ofiarowując swoje serce przysięgam tej nocy. Umieram dla siebie, by móc kochać cię godnie.
Kiedy Serena położyła im dłonie na sercach mówiąc coś cicho w języku antariańskim, Tess miała wrażenie jakby pomiędzy nią a Marco coś się zespalało. Pod dłonią Sereny czuła wzbierające ciepło a w oczach gorące łzy. Po chwili Serena dotknęła ich czół. I znów odpowiedzią na delikatny dotyk było uczucie narastającego ciepła. W panującej ciszy słychać było tylko szept dziwnie mistycznych, pradawnych antariańskich słów, które Tess odbierała całą swoją istotą. Serena na moment umilkła a potem wolno położyła dłonie na ich brzuchach.
Pod wpływem eksplozji gorąca Tess lekko się zachwiała.
- Liet asme a’dher nyeta – powiedziała Serena a Tess zadrżała. Po chwili Serena cicho przetłumaczyła – Więź została utworzona.
Takie proste zdanie, lecz gdy zostało wypowiedziane zdawało się żyć własnym życiem. Uniosło się, na moment znieruchomiało w powietrzu a potem zapadło wszystkim w sercach. Tess usłyszała jak Liz gwałtownie wciąga powietrze a sama zorientowała się, że bezwiednie dygocze. Wstrząsana dreszczami nie potrafiła nad sobą zapanować. Marco delikatnie przesunął dłonią po jej nagich ramionach ale tym gestem tylko uwolnił nagromadzoną energię. To co zaszło było zbyt osobistym, zbyt intymnym przeżyciem, by dzielić się tymi odczuciami na oczach całego zespołu Marco. Teraz również i jej zespołu. W obecności przyjaciół...i królewskiej pary.
Miejscem do przeżywania tak intensywnego wybuchu gorąca i słodkiej energii może być tylko zacisze sypialni, pomyślała Tess, rozpoznając ją jako energię ....Marco, gwałtownie rozprzestrzeniającą się po całym ciele. Dziką, niepowstrzymaną. Taki podniecający, namacalny i oryginalny dowód uczuć wyrażony przez ukochanego.
Poczuła słabość w nogach, miała wrażenie że podłoga się kołysze. Tym razem to Serena chwyciła ją za ramię – Może usiądziesz ? – patrzyła niespokojnie na Tess. Ale ona z całych sił przywarła do Marco, starając się odzyskać równowagę.
Przełknęła z trudem, zamrugała i odczekała chwilę by pokój przestał wirować. – Tyle ...wrażeń – to wszystko co zdołała wyszeptać. Zaskoczył ją melodyjny śmiech Sereny.
- Utworzona więź została zakorzeniona w waszych umysłach, ciałach i duszach – powiedziała ciepło. – Będziecie ją wciąż pogłębiać.
Podtrzymywana przez Marco, wzmocniona ostatnimi słowami Sereny, Tess odzyskała siły.
- A teraz coś wam podaruję – Serena sięgnęła pod aksamitny kołnierzyk sukienki.
Zaskoczony Marco patrzył jak wydobywa stamtąd długi srebrny łańcuszek. Nie przewidziano tego podczas przygotowań do ceremonii, nie rozmawiali o tym wcześniej. Serena chwilę przyglądała się naszyjnikowi potem wolno odpięła go i podała Marco.
Na jego dłoni leżały dwie maleńkie srebrne obrączki, połyskujące w świetle świec. Patrzył na nie z niedowierzaniem, próbując zrozumieć do czego ma służyć ta para dziecinnych pierścionków. Pojął, gdy Serena z jakąś dziwną czułością przykryła je dłonią.
- To twoje ślubne obrączki, Sereno – niemal krzyknął. Niemożliwe żeby rozstawała się z czymś tak dla niej cennym. – Nie wolno ci...nie możesz...
- Nie tylko mogę, Marco...ale chcę – kiwnęła zdecydowanie głową i szybko zamrugała w charakterystyczny dla niej sposób - Mój mąż i ja wymieniliśmy się nimi podczas naszej ceremonii przypieczętowania...bardzo podobnej do waszej. Potem, po złożeniu ślubów stały się widomym znakiem zawartego przez nas małżeństwa.
Marco poczuł w dłoni błysk energii, a kiedy Serena poniosła rękę, powiększone obrączki kształtem pasowały na palce jego i Tess.
- Tworząc więź, oboje poszerzacie Krąg. Mój mąż pochodził z zewnątrz i dołączył do Kręgu w ten sam sposób co Tess. ...Na pewno pragnąłby, żebyście kochając się, nosili je jako symbol waszej miłości.
Wzruszony Marco patrzył na leżące w zagłębieniu dłoni dwa srebrne krążki. Niezdarnie sięgnął po szerszy z nich, bo wydawało mu się że nie zdoła swoimi dużymi, drżącymi palcami ująć mniejszą obrączkę. W końcu zdołał pochwycić właściwą. Za to Tess poradziła sobie zdecydowanie pewniej, czule, uspokajająco przykrywając dłonią jego dygoczącą rękę.
- Teraz przekażcie sobie obrączki wypowiadając kluczowe słowa przysięgi. Dzięki Bogu, przynajmniej to pamiętam, odetchnął nerwowo Marco. Wziął rękę Tess w swoje beznadziejnie wilgotne dłonie i wkładając obrączkę na jej serdeczny palec wyszeptał – Podążać drogą mej bratniej duszy umieram dla siebie, by móc kochać cię godnie.
Och, tak bardzo na to zasługujesz, moja miłości, westchnął cichutko, a ona natychmiast podniosła na niego niebieskie oczy. Usłyszała go w tym niemym szepcie, uświadomił sobie z drżeniem, zatracając się w lazurowych niczym morze błękitach. A potem Tess włożyła mu na palec obrączkę, składając przysięgę.
Przez chwilę tkwili w ciszy, wzajemnie czując swoją obecność i wsparcie stojących w blasku świec wszystkich zebranych.
Teraz Serena sięgnęła do talii i rozwiązała opasującą ją czarną, jedwabną szarfę. Wcześniej, ilekroć Marco wyobrażał sobie ceremonię przypieczętowania, zawsze myślami skupiał się na tej części uroczystości. To głównie na nią czekał.
Serena ujęła jego rękę, podciągnęła rękaw marynarki obnażając nadgarstek i przyciągnęła do nadgarstka Tess. Wyczuwał jej rytmicznie bijący puls, który stał się odrobinę szybszy kiedy Serena ciasno okręcała oba przeguby szarfą.
Widział pytające spojrzenie Tess. Żałował, że wcześniej nie uprzedził jej o bólu jaki związany jest z tą częścią ceremonii. Ale ona wiedziała, był o tym przekonany od chwili, gdy poprosił by zechciała nosić jego pieczęć.
Szal został związany a jego końce włożone pod spód. Teraz skrępowani razem czuli tylko przegub przy przegubie i dotyk nagiej skóry pod materiałem. Serena zamknęła w dłoniach ich ręce, zacisnęła palce. Marco pochylił głowę, Tess naśladując jego ruchy zrobiła to samo, kiedy pod dłońmi Sereny pojawiło się niebieskie światło otaczając czarny jedwab jasną aureolą.
Tess gwałtownie wciągnęła oddech a Marco wzdrygnął się wyczuwając jej ból w postaci wzmagającego się gorąca biegnącego od wewnętrznej strony jego nadgarstka. Wrażenie palenia potęgowało się, światło stawało się coraz bardziej przenikliwe. Kiedy Tess szarpnęła ręką pochylił się i przycisnął czoło do jej czoła.
Krzyknęła, ręka jej drżała – Wytrzymaj jeszcze troszkę – poprosiła Serena, i w tym momencie Marco wyczuł dokonującą się pod skórą przemianę. Jakby osadzało się tam coś głęboko i na stałe.
Znów usłyszał żałosny jęk. Tak bardzo pragnął ją przytulić i pocieszyć...zakończyć to cierpienie.
- Skarbie – szeptał – Jesteś silna...wiem jak to boli.
- Nie dbam o ból - wydyszała pomiędzy jednym oddechem a drugim – Chcę tego ....
- Tak. Wiem, kochanie.
I wtedy zostali przypieczętowani. Wiedział, tak zwyczajnie o tym wiedział. Serena także, bo cofnęła dłonie a światło natychmiast znikło.
- Skończone – ogłosiła, zwolna odwijając długi krępujący ich szal. Przewiesiła go sobie przez ramię, wzięła Tess za przegub i odwróciła go wewnętrzną stroną.
Uniosła nad nim rękę znów oświetlając tym samym światłem zaczerwienioną i rozognioną skórę Tess. W tej samej chwili pojawił się rozmigotany obraz, w którym Marco rozpoznał swoją własną pieczęć, jednak ten unosił się ponad przegubem ukochanej. Podobny a jednak inny, wzmocniony i spowity jej energią, różnił się kolorytem i nasyceniem barw. Chwilami mienił się znajomymi odcieniami purpury i błękitu, ale w jej kolorach było coś unikalnego, co charakteryzowało tylko Tess Harding.
Z uchylonymi ustami podziwiała wirujący jak w tańcu obraz, równie wspaniały jak wizerunek pieczęci Marco.
A on otulił jej twarz dłońmi i uniósł podbródek do góry. Ze łzami w oczach przyjęła jego powolny, kochający pocałunek. – M’lasthre nyie a’dhara – wyszeptał. Moja najbliższa partnerka, droższa mi od własnego serca.
Rozchyliła wargi i na krótko, na oczach wszystkich pocałowali się żarliwie i głęboko. Marco wreszcie przestał troszczyć się o pozory po tym, jak publicznie przypieczętowali swój związek. A pocałunek symbolizował ich miłość.
- Dokonało się – powiedziała Serena kładąc im ręce na ramionach – Wasz związek został zawarty.
Teraz pozostanie tylko wypełnić go do końca, pomyślał Marco wyprzedzająco, czując jak się rumieni. Wówczas nasza więź ostatecznie zostanie przypieczętowana.
***
Max od tyłu objął żonę i pochylony muskał wargami jej ucho. Rozejrzała się ostrożnie czy ktoś nie patrzy. Odetchnęła. Wszyscy byli zajęci. Riley właśnie zmieniał płytę w odtwarzaczu, pozostali tańczyli na środku pokoju. Wcześniejszy, podniosły nastrój uroczystości szybko przemienił się w atmosferę radości i zabawy.
- Pamiętasz z czym kojarzy się ta piosenka ? – usłyszała szept Maxa. Jego ciepły oddech wywołał gęsią skórkę na ramieniu Liz.
- Jak mogłabym zapomnieć, Max ? – roześmiała się i cmoknęła go w brodę. Już początek Fly Me to the Moon przywoływał wspomnienia ich weselnego przyjęcia w Crashdown sprzed kilku lat.
- O mały włos nie oberwałem od twojego taty – powiedział refleksyjnie Max, otaczając ją mocniej ramionami i przyciskając do siebie.
- Gdybyś się napił wtedy szamana, oberwałbyś ode mnie – roześmiała się. Przechyliła głowę i wtuliła się mocniej w zagłębienie jego ramienia. Przez materiał marynarki wyczuwała twarde mięśnie klatki piersiowej.
- Ale nie dzisiaj – odpowiedział spokojnie. Zbyt spokojnie, pomyślała Liz i wydało jej się to podejrzane.
- Dzisiaj też nie będzie szampana, Max.
- Hmm, właściwie Riley był już w sklepie monopolowym – ciągnął spokojnie Max, dotykając ustami jej karku – poprosiłem go żeby uwzględnił nas oboje.
- Nie, wykluczone Maxie Evansie. Wiem co się dzieje kiedy pijesz...i jak niewiele ci potrzeba.
Max przysunął usta do jej ucha, gorącym oddechem owiewając policzek – Jesteśmy w okresie godów, a ja cały płonę. Nie zapominaj o tym, Liz Evans. Więc lepiej uważaj.
Ta nie budząca wątpliwości sugestia spowodowała, że na policzkach Liz wystąpiły ciemne rumieńce – Nie ośmielisz się ....
Max przerwał jej zsuwając dłonie i przytrzymując ją za biodra – Zapewniam cię, pijany czy nie porwę cię dzisiaj, moja piękna królewno - szepnął.
Napierał na nią coraz mocniej i nagle zorientowała się jak bardzo jest podniecony – Szaleję za tobą Liz...bez względu na czas godów czy upływające lata ....Boże, tak bardzo cię potrzebuję – jedną ręką objął ją mocno w pasie, drugą zacisnął pod piersiami. Opuszczając wzrok widziała ten zaborczy uścisk.
Serce zaczęło bić szybko i nierówno, poczuła suchość w ustach. Od tamtego dnia, kiedy kochali się na skale nic się między nimi nie zmieniło, nieustannie siebie pragnęli. Zaraz po tym jak Marco ich połączył zanikło bolesne poczucie tymczasowości w odbudowanej wtedy więzi. I oboje wiedzieli, jakoś intuicyjnie wyczuwali, że to co teraz przeżywają ma zupełnie inny wymiar.
Więc cały poprzedni tydzień cieszyli się sobą, wielbili wzajemnie, zwyczajnie ufając, że któregoś dnia więź w pełni rozkwitnie. Liz nabrała tej nadziei podczas dzisiejszych uroczystości przyglądając się narodzinom związku Marco i Tess. Ponieważ było w nich coś wzruszająco znajomego, takie subtelne odzwierciedlenie relacji jej i Maxa. Nie dosłownie, ale dostrzegała wiele niepokojących, cudownych podobieństw.
Poszukała ich wzrokiem. Przy kominku samotny Marco rozglądał się po pokoju.
- Czy mnie się zdaje, czy ona już gdzieś się ulotniła ? – Max z uśmiechem podążył za jej spojrzeniem.
- Może oboje chcą wyjść wcześniej – powiedziała Liz i ostrożnie zasugerowała – Tak sobie myślę, że byłby to niezły pomysł.
- Masz rację, to wyśmienity pomysł. I nie dotyczy tylko ich... – zgodził się Max. Głos mu zgęstniał gdy Liz wolno odsunęła się i bez słowa, nie oglądając się zaczęła iść przed siebie, zmierzając stronę ich pokoju.
W głowie miała tylko jeden plan. Jak najszybciej znaleźć się z mężem w sypialni.
Całe jej ciało ogarnęło słodkie oczekiwanie. Pożądała go niczym tygrysica gotowa na wszystko, by osaczyć partnera. Czas godów naglił, rozpalał krew i nie mogła już czekać dłużej. Musiała zostać z nim sama i teraz tylko to się liczyło.
****
Światła przygasły, w salonie zrobiło się przytulnie. Marco wypatrywał Tess która wyszła do łazienki żeby odświeżyć makijaż. Obawiała się, że po tych wszystkich wzruszeniach oczy ma zaczerwienione i zapuchnięte. Nie rozumiała tego, czego on nie potrafił wyrazić słowami, że nawet z oczami zapuchniętymi od łez podobała mu się bardziej niż kiedykolwiek. Za każdym razem, kiedy patrzył na nią lub wyczuwał jej zapach zaczynało brakować mu tchu, niemal dostawał zadyszki.
Nagle poczuł na ramieniu dotyk i drgnął odruchowo – Przepraszam, nie chciałam cię zaskoczyć – roześmiała się.
- Czekałem na ciebie – odpowiedział z uśmiechem, dostrzegając zsuwające się ramiączko sukienki. Całkiem niewinnym gestem wyciągnął rękę chcąc je poprawić. I nagle, w przypływie odwagi dotknął szyi, sunął niespiesznie palcami wzdłuż ramienia, skuszony coraz bardziej odciągał cieniutki pasek.
Spojrzała w dół, potem na niego. W końcu, nie odrywając wzroku śledziła do czego jeszcze posuną się, te coraz śmielej poczynające sobie palce. Czas płynął wolno, coraz wolniej i zatrzymał się, kiedy językiem zwilżyła wargi. Marco poczuł dziwne zamieranie w sercu. I gdy pomyślał, że dłużej tego nie wytrzyma dotarła do nich piosenka Franka Sinatry.
– Umiesz tańczyć ? – spytała niewinnie, jak gdyby nic się nie stało. Jakby przed chwilą nie wciągnął ich subtelny zwodniczy taniec, gdzie rytm nadawała nie muzyka a zwykłe ramiączko sukienki.
- Jakoś sobie radzę – odpowiedział. Boże, jaką moc miała w sobie, że wariował z pożądania? Bawiła się zabłąkanym kosmykiem włosów i uśmiechała zagadkowo.
- Więc zatańczmy.
- Chcę cię pocałować – wyrwało mu się bezwiednie, zanim zdążył pomyśleć. Bo właśnie tego chciał, niech to szlag, pragnął tego pocałunku desperacko.
Uśmiechnęła się nieśmiało, jasne policzki poróżowiały. Podbudowany faktem, że z taką łatwością udało mu się ją onieśmielić, pochylił się i z pietyzmem odebrał to, czego tak mocno pragnął.
- Mmm – tylko tyle była w stanie wymruczeć. Nagromadzony w podbrzuszu żar...błyskawicznie przebiegł mu po plecach.
Oderwał się od niej, kciukiem gładził zarumieniony policzek – Zatańczymy ? – spytał chrapliwie a ona kiwnęła głową.
Wziął ją za rękę, poprowadził na środek pokoju. Dotykając przypadkowo nadgarstka zauważył, że lekko się skrzywiła. Przystanął, ściągnął brwi – Wciąż boli ? - Ostrożnie odwrócił jej dłoń, uważnie oglądając zaczerwienioną ranę.
- Trochę piecze – powiedziała, i nie chcąc żeby się martwił dodała – Nie ma się czym przejmować.
Po jego wyrazistych rysach twarzy poznała, że odczuwa, w sobie wiadomy sposób ból jej poparzonej skóry. Powoli podniósł dłoń do ust, długo i czule całował obolałe miejsce tam, gdzie czuł bicie jej serca. Ten gest był tak intymny i tkliwy, i niósł w sobie tyle prawdziwej miłości, że zabrakło jej tchu.
Podniósł oczy, przyłożył jej dłoń do swojego, lekko już zarośniętego policzka.
- Nie chciałem żebyś cierpiała – wyszeptał.
- Jestem teraz częścią ciebie, naznaczyłeś mnie swoją miłością, pamiętasz ?
W milczeniu skinął głową, zapatrzył się przed siebie i zamyślony leciutko przesunął kciukiem po zaczerwienionym miejscu – Nie potrafię wyrazić...ile to dla mnie znaczy.
I patrząc na niego, kiedy tak stał nieruchomo, Tess zastanawiała się co w tej chwili czuł, jakie myśli przebiegały mu po głowie – Marco? – ponagliła łagodnie.
Potrząsnął głową, przyciągnął ją do siebie – Potem – odpowiedział. Wypogodził się i uśmiechnął promiennie – Teraz mamy czas zabawy ...czas świętowania, słodka Tess.
Wyczuła, że przez krótką chwilę coś ciężkiego zaległo mu na duszy. Ciekawa była czy opowie jej o tym.
Z wesołym uśmiechem obrócił nią wokół i otoczył ramionami – I czas na taniec.
Ujął jej rękę, objął ramieniem w pasie i poprowadził. Poruszał się płynnie i miękko. Niepojęte, myślała z zapartym tchem, jak taki wysoki silny mężczyzna może mieć w sobie tyle niewymuszonego wdzięku.
- Muszę powiedzieć, Marco... - szepnęła z ustami przy jego uchu – ...że jestem pod wrażeniem, jak wspaniale sobie radzisz.
- Kocham muzykę, przecież wiesz.
- Tak, ale to nie to samo, co...- gubiła myśli, gdy okręcał nią dookoła i dookoła, a ona czuła się oszołomiona i dziwnie lekka. Miała wrażenie jakby pędziła kolejką górską, kiedy nad niczym nie ma już kontroli i tylko słyszy się swoje szaleńczo bijące serce. Jak przez mgłę uświadamiała sobie bliską obecność na parkiecie ...Riley’a i Anny, Michaela i Marii. Jednak dla niej istniał tylko Marco.
- ...taniec – mogła wreszcie dokończyć, gdy objął ją mocniej i przyciągnął bliżej. – Przeszedłeś moje oczekiwania, nie przypuszczałam...
Tylko przez chwilę wydawał się zaskoczony i zaraz wybuchnął dźwięcznym śmiechem - Nie? Uważałaś mnie za prostaka ?
Przewróciła oczami świadoma jego rąk wędrujących po swoich gołych plecach – To nie tak...
- A może prowincjusza ? – droczył się, obracając nią lekko.
- Przestań....
Zamyślił się tuląc ją w ramionach – To Serena zapisała mnie i Riley’a do klasy, gdzie uczyli tańca towarzyskiego - przyznał się w końcu.
Podniosła na niego oczy i zdziwiona uchyliła usta.
- Widać jestem pełen niespodzianek – powiedział z łobuzerskim uśmiechem.
- Najwidoczniej mogę się spodziewać ich więcej – roześmiała się Tess, czując pod palcami mięśnie jego ramienia.
- Zawsze uważała, że jej żołnierze muszą być przygotowani na wszelkie ewentualności – i znów w jego oczach zapaliły się figlarne ogniki.
- Więc powinnam podziękować Serenie.
- Nie zapominaj o Riley’u, to on mnie tam ciągnął niemal za głowę.
- Z pewnością sporo jeszcze dowiem się o moim poślubionym partnerze.
Twarz mu pojaśniała, a uśmiech pokazał w policzku dołeczek. Tak jej się podobał z tą radością na twarzy – Lubisz kiedy tak cię nazywam? – wyszeptała, odchylając się i patrząc mu w oczy.
Skinął w milczeniu głową i przycisnął ją mocniej – Chociaż nie odpowiada to jeszcze prawdzie – jego głos stał się nagle ochrypły.
- Już niedługo – powiedziała z przekonaniem czując, że zaczyna brakować jej tchu.
Pochylił się i pocałował ją w czoło – Musimy tylko pójść troszkę dalej, kochanie.
- M'lasthre – wymruczała lgnąc do niego. Nagle rozpłynęły się gdzieś dźwięki muzyki i zaczęli tracić poczucie rzeczywistości. Spleceni, ukryci w jakimś odrealnionym świecie, niczym w magicznym tańcu kołysali się miękko, nieświadomi otaczających ich ludzi.
- Nyet ayasthra, disme – szepnął jej do ucha. Zadrżała. Nie wiedziała co znaczą te słowa ale odbierała ich mistyczną siłę.
- Mmm, ja także ...- zdołała odpowiedzieć, przyciskając policzek do klapy jego marynarki.
Pogładził ją po włosach i cicho się roześmiał - To urywek z antariańskiego wiersza ....a w przetłumaczeniu oznacza: moja miłość, moja oblubienica, moje bijące w tobie serce.
- Twoja oblubienica – uderzyły ją te słowa. Nieoczekiwanie dotarło do niej, że przecież dzisiaj została panną młodą. Wcześniej Marco bardzo żałował, że ze względu na niestabilną sytuację, po ślubach przypieczętowania nie będzie mógł zabrać jej do Las Vegas, by tam mogli oficjalnie się pobrać. Bardzo pragnął połączyć obie uroczystości.
- Jesteś moją oblubienicą, Tess...w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
- Wiem, a ty moim mężem – czuła na palcu ucisk obrączki włożonej przez Marco, chłód srebrnego paska znacząco połyskujący na ręce – I kimś znacznie więcej.
- Nie wytrzymam tutaj dłużej – szepnął jej do ucha i roześmiał się gardłowo – Wykańcza mnie to czekanie.
- Mnie też.
Wypuścił ją z objęć, wziął za rękę i pociągnął za sobą – W takim razie wychodzimy. Już teraz.
cdn.
Ha! Elu- twoje tłumaczenie jeszcze lepsze niż dawniej można by pomyśleć, że po długiej przerwie wychodzi się z wprawy, ale w twoim przypadku jest na odwrót- język wydaje się nawet bardziej płynny, poetycki i melodyjny niż rok temu.
Ach jak ja uwielbiam tą Tess...nawet dużo bardziej niż Liz...ale już chyba o tym pisałam. No i ten Marco- swoją drogą fascynacja Colinem trwa nadal?
Jeśli tak, to domyslam się że widziałaś i "Podróż do Nowego Świata" i "Miami Vice"?
Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu znów mnie wzięło na roswelliańskie fanfici- zaledwie dwa tygodnie temu powędrowałam na Roswell Fanatics i pochłonęłam jeden z wypiekami na twarzy. Widocznie niektóre rzeczy nigdy się nie starzeją.
No i uroczy avatar!
Ach jak ja uwielbiam tą Tess...nawet dużo bardziej niż Liz...ale już chyba o tym pisałam. No i ten Marco- swoją drogą fascynacja Colinem trwa nadal?
Jeśli tak, to domyslam się że widziałaś i "Podróż do Nowego Świata" i "Miami Vice"?
Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu znów mnie wzięło na roswelliańskie fanfici- zaledwie dwa tygodnie temu powędrowałam na Roswell Fanatics i pochłonęłam jeden z wypiekami na twarzy. Widocznie niektóre rzeczy nigdy się nie starzeją.
No i uroczy avatar!
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Hej Aniu, dzięki za miłe słowa , chociaż ja jestem dla siebie bardziej krytyczna. Czasami zrobienie sobie przerwy przynosi dobre rezultaty. Zawsze uważałam, że lepiej dać sobie na jakiś czas spokój, jeżeli w to co robię mam włożyć mniej serca. Wtedy rezultat bywa mizerny. No i są w życiu sytuacje, gdzie są rzeczy ważne i ważniejsze. Stało się tak, że na jakiś czas musiałam tłumaczenie zaliczyć do spraw ważnych. I nie wiedziałam czy zatęsknię do powrotu. A jednak. To jak z uporządkowaniem swojego biurka – kiedy wreszcie się z nim uporasz i nacieszysz panującym ładem, po jakimś czasie wracasz do spraw które dawały radość. Czasem się tego szuka a czasami dzieje się to bezwiednie. Jak przypadkowy zapach ulubionych perfum przynoszący wspomnienia. Wiesz o czym mówię, bo sama tu bywasz, wpadasz na Roswellfanatics, podobnie jak inni. Zresztą listopadowa jesień nam sprzyja .
Mam wrażenie, że jedynie zapał Olki biegnie po osi równoległej.
Chciałam Ci jeszcze raz, Słonko podziękować za pomoc w przedzieraniu się przez niektóre fragmenty tekstu. A co do melodyki języka do kolejnych dwóch części GAW – chyba, z oczywistych względów ( to przecież Deidre) wyczerpie mi się dobór słów. W każdym razie z góry proszę o wyrozumiałość.
Colin Farrell wciąż należy do grona aktorów uruchamiających moją wyobraźnię. Miami Vice owszem widziałam, jednak bardziej podobał mi się w Podróży do Nowego Świata (niestety mój mąż zasnął na tym filmie, czego nie umiem mu darować ), no i polecam jego najnowszy „Ask the Dust” z Salmą Hayek w klimacie zbliżonym do powieści Conrada.
Mam wrażenie, że jedynie zapał Olki biegnie po osi równoległej.
Chciałam Ci jeszcze raz, Słonko podziękować za pomoc w przedzieraniu się przez niektóre fragmenty tekstu. A co do melodyki języka do kolejnych dwóch części GAW – chyba, z oczywistych względów ( to przecież Deidre) wyczerpie mi się dobór słów. W każdym razie z góry proszę o wyrozumiałość.
Colin Farrell wciąż należy do grona aktorów uruchamiających moją wyobraźnię. Miami Vice owszem widziałam, jednak bardziej podobał mi się w Podróży do Nowego Świata (niestety mój mąż zasnął na tym filmie, czego nie umiem mu darować ), no i polecam jego najnowszy „Ask the Dust” z Salmą Hayek w klimacie zbliżonym do powieści Conrada.
Spadłam z krzesła...
Moje ukochane GAW! Wreszcie nareszcie doczekałam się tej 45 części! Jestem wręcz zachwycona tym odcinkiem!
Znów po tak dłuuuuuuuugim czasie magia tego opowiadania wróciła i sprawiła, że aż miałam łzy w oczach czytając o Tess i Marco... Ich wzajemna miłość do siebie poświęcenie. Jedno gotowe było się poświęcić dla drugiego po to by wreszcie być razem Niezwykłe, cudowne!
Sam obrzęd równierz był niesamowity i bardzo mi się spodobał, że nie wspomnę o antariańskich wstawkach Ciewkaiw mnie Deidre sama wymyśliła ten język.
A i czas godów Liz i Max wywołał uśmiech na mojej twarzy U Deidre uwielbiam tę parę całym sercem. Są doskonali i dopełniają się w każdym calu
Eh... Jestem zachwyczona. Musisz wiedzieć Elu, że z niecierpliwością czekam na koleną część ... i na wiadomość, że książka Deire dotarła wreszcie do polski
Dziękuję za kolejną częsć i wspaniałe tłumaczenie!
Re: The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Może nieładnie tak się upominać ale już prawie 2 lata i ani śladu kolejnej części. Czyżby GAW zostało porzucone?
Kto szuka nieba na ziemi ten spał na lekcji geografii. (S. J. Lec)
Re: The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Elu nie porzucaj GAW! Głosuje za powrotem !
Re: The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Pobędę upierdliwa. Elu, do boju! Została chyba jedna część i epilog. Ładnie proszę.
Kto szuka nieba na ziemi ten spał na lekcji geografii. (S. J. Lec)
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 27 guests