Zapomniałam, na czym byliśmy.
Dziś, w ramach leniuchowania (początek tygodnia i już leniuchujemy), postanowiłam być łaskawa.
Upodobanie do serii chodzi... seriami
Dochodzę do wniosku, że wakacje po prostu iskrzyły humorem. Ha. Rok szkolny będzie iskrzył sensacją (tak, tak, przygotujcie się - kolejne opowiadanie będzie sensacyjne...).
Anyway enjoy (niekoniecznie the silence
).
Część 6.
Chris:
Łatwo było Jennie mówić „wróć do domu i zachowuj się normalnie”! Jestem ciekaw, jak wygląda według niej normalne zachowanie po takim wstrząsie. No i jak u licha ciężkiego miałem wrócić do domu?! Pójść do Dennise i zapytać, co się stało, czy udawać, ze coś ciężkiego spadło mi na głowę i że dostałem zaćmienia umysłu, nagle zapomniałem ostatnie kilka godzin? Ech. Póki co wolałem nie wchodzić nikomu w oczy, tak na wszelki wypadek...
Lepiej było również wrócić do siebie taka sama drogą, jaką się wydostałem. Wróciłem więc ostrożnie i na palcach, obszedłem dookoła dom i stanąłem pod własnym oknem. Zejść było zdecydowanie łatwiej niż wejść, co prawda wtedy trzymałem w ręku telefon z połączeniem z Jennie... a potem ruszyłem kłusem wybierając miejsca tonące w głębokim mroku, aż zatrzymałem się na drugim końcu ulicy. Westchnąłem ciężko, upewniłem się, że telefon tkwi spokojnie w kieszeni spodni i zacząłem wdrapywać się do swojego pokoju. Co prawda kiedy pokonywałem tą drogę w odwrotnym kierunku, to w gabinecie nie było nikogo, a teraz okna gabinetu świeciły jasno. Podziękowałem w duchu, że nie mieliśmy kolejnego psa – przy Doktorze Rogerze nie sposób było przejść niezauważonym. W dodatku teraz, gdy emocje już troszeczkę ze mnie opadły, uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem, jak bardzo było wytrzymałe to wino. Modliłem się, żeby nie trafić na jakiś uschły kawałek. W każdym razie gdy w końcu szczęśliwie udało mi się znaleźć w moim własnym pokoju, w dokładnie takim stanie, w jakim go opuściłem, przypomniałem sobie także, ze był koniec listopada i że zimy w Chicago to nie zimy w Nowym Meksyku, tu panowały mrozy. Jednak od tych emocji zupełnie zapomniałem o tym, ze powinienem zmarznąć. Miałem tylko nadzieję, ze nie nabawię się żadnego zapalenia płuc czy czegoś takiego.
Podszedłem ostrożnie do zamkniętych drzwi i przyłożyłem do nich ucho, nasłuchując przez chwilę odgłosów z korytarza. Cisza. Gdzieś na dole słyszałem telewizor, ale na piętrze panowała cisza. Odwróciłem się i podszedłem do łóżka. Usiadłem na nim, położyłem się, przekręciłem na lewy bok, potem na prawy. W końcu wstałem z łóżka i podszedłem do okna, wyjrzałem ostrożnie, usiłując dostrzec gdzieś w mroku być może jakieś postaci, które skradały się w moim kierunku, ale nic z tego – nie udało mi się ani nic dostrzec, ani nic dosłyszeć.
Co u licha miałem ze sobą zrobić? Wedle słów Jennie, obie wyjechały już z Nowego Jorku. I będą tu za... jakieś siedemnaście godzin. Siedemnaście godzin. Siedemnaście razy sześćdziesiąt daje tysiąc dwadzieścia. Alex i Jennie będą tu za tysiąc dwadzieścia minut. Tysiąc dwadzieścia razy sześćdziesiąt to sześćdziesiąt jeden tysięcy dwieście. Sześćdziesiąt jeden tysięcy dwieście sekund. Co miałem ze sobą zrobić przez sześćdziesiąt jeden tysięcy sekund?! Zacząłem wiec je liczyć, ale pomyliłem się przy stu sześćdziesięciu. Poczułem za to wyrzuty sumienia. Nawarzyłem piwa i teraz ściągam tu Alex i Jennie, żeby wypiły je razem ze mną. Nie mówiąc już o potężnej dawce nerwów, jaką własnoręcznie zaaplikowałem Maxowi, Michaelowi i Isabel. A jeśli naprawdę coś się stanie, jeśli istotnie dowie się o nas ktoś... ktoś nieodpowiedni? Dlaczego oni też mają za to płacić? W końcu to był mój błąd. Zresztą – czy coś w ogóle się stanie? Czy Dennise powiedziała już coś komuś? Powie? Może boi się, że coś jej zrobię, jeśli coś powie... Co miałem zrobić? Nie mogłem siedzieć bezczynnie i czekać jak kozioł ofiarny. Zresztą, kozioł być może, ale nie ofiarny. Nie mogłem zadzwonić do Maxa czy do Michaela. „Och, a tak przy okazji – zafundowałem nam rozrywkę, pokazałem komuś przypadkiem, co potrafię”. Jasne. Do Jennie i Alex tez się nie dodzwonię, znałem całą paletę obaw i środków ostrożności Jennie, środków ostrożności, które wcześniej nieco mnie śmieszyły, ale które teraz wydawały mi się być zupełnie niewystarczające.
Powtórzyłem w myślach cały przebieg tego feralnego wieczoru. Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło. Odwróciłem się i zamknąłem drzwi na klucz. Zostawiłem klucz w zamku. Rozejrzałem się po pokoju, zastanawiając się, na czym poćwiczyć. Wysypałem długopisy z kubka. Zmieniłem go. Odmieniłem. Drzwi otworzyły się i Dennise stanęła w progu. Zamarłem i opuściłem rękę. Wpatrywaliśmy się w siebie jak węże. Odwróciła się i wybiegła. Sięgnąłem po telefon... a reszta nieważna.
A może jednak nie zamknąłem drzwi? Nie, to niemożliwe. Zamykałem je. Mógłbym to poświadczyć własną głową (pomyślałem smętnie, że istotnie mogę to wkrótce przypłacić własną głową). Więc jak Dennise otworzyła te cholerne drzwi, skoro były zamknięte od wewnątrz? Gdyby była człowiekiem, to by nie weszła, przekręciłaby klamkę, odezwała się, ale nie weszła by. Pozostawało więc tylko jedno wytłumaczenie tego dziwnego zjawiska – Dennise była i n n a. Mogła być kosmitką. Jak Jennie, na przykład. Jennie też wyglądała jak zwykły człowiek, a człowiekiem przecież nie była. Ale Dennise? Ta, która mieszkała tu już trzeci rok? Ta sama, z którą biłem się kilkanaście lat temu? Biłem się wtedy z kosmitką?! A jeśli to wtedy była prawdziwa Dennise, którą zabili jacyś źli kosmici i to tutaj to ktoś, kto się pod nią podszywa? Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że nikt nie może tak bardzo się zmienić i wyładnieć, to musiało być coś nie tak! Ale jeśli mimo wszystko to była prawdziwa Dennise... Boże... wiedzieli o mnie już wtedy... Ale zaraz, nie, właśnie n i e wiedzieli! Gdyby wiedzieli, to Dennise nie byłaby zaskoczona moją osobą, chyba że była tak doskonałą aktorką... Nie, moment. Skoro nie wiedzieli o mnie... skoro Dennise była zaskoczona tym, co robiłem... to znaczy, że nie wiedzieli o mnie. A skoro nie wiedzieli o mnie, to nie wiedzieli też i o Jenie – byliśmy przecież rodzeństwem, gdyby wiedzieli o mnie, to wiedzieliby o niej, jeśli wiedzieli o niej, to wiedzieli i o mnie. A może jednak wiedzieli, może tylko nie zdradzali się z tym...
Poczułem, że zaczyna mi się kręcić w głowie od tych „wiedzeń i niewiedzeń”. Jeszcze chwila i po prostu zwariuję, nie ma siły. Ale co miałem ze sobą zrobić? Zostało mi pewnie jeszcze jakieś sześćdziesiąt jeden tysięcy sekund do przyjazdu Jennie i Alex – a ja potrzebowałem natychmiast ich zdrowego rozsądku i chłodnej oceny, siły Jennie i przeświadczeń Alex. Co robić? Co robi Dennise?
Podjąłem decyzję. Trudno, już gorzej być nie może. Odczekałem z niecierpliwością do północy, kiedy na ogół wszyscy już spali, i otworzyłem cicho drzwi swojego pokoju. Nasłuchiwałem przez chwilę, ale w całym domu panowała cisza. Ruszyłem powoli i ostrożnie przez holl w kierunku drzwi pokoju Dennise. Poruszałem się jak Winnetou, cicho i zwinnie jak kot, bez żadnego szelestu, zamieniony w jedne wielkie uszy, oczy miałem dosłownie dookoła głowy. Koło interesujących mnie drzwi przylgnąłem do ściany i najpierw popatrzyłem w dół, na próg jej pokoju – ciemno. Żadnej kreseczki światła, nawet najmniejszej. Z jak największą ostrożnością przysunąłem ucho do szpary w jej drzwiach i wstrzymałem oddech.
Cisza. Głęboka, niczym niezmącona cisza. Żadnego szelestu. Żadnej przyciszonej rozmowy. Może jej nie było, może wyszła tak samo jak ja wcześniej...? A może wyszła z pokoju i teraz skrada się tak samo jak ja gdzieś za mną, zamierzając się czymś na mnie? Poczułem, jak staje mi serce i żołądek podchodzi mi do gardła. Obejrzałem się gwałtownie i przeskanowałem wzrokiem cały holl, ale nic się w nim nie poruszało. Boże. Całkowicie rozumiałem ludzi, którzy umierali na zawał serca we własnym mieszkaniu.
Z jeszcze większą uwagą znów przysunąłem ucho do drzwi i wsłuchałem się w ciszę. Jennie miała w końcu nadludzki słuch, może i ja teraz go mam...? Zignorowałem całkowicie oszalałe bicie własnego serca w uszach i skupiłem się na ciszy panującej w pokoju Dennise. Czy mi się tylko wydawało, czy też...? Nie, teraz słyszałem wyraźniej – wdech i wydech. Tak, to były delikatne, lekkie wdechy i wydechy w regularnych odstępach czasu...! Tak jakby... tak jakby ona spała.
Z wrażenia i ulgi prawie usiałem na podłodze.
Ona spała. Najzwyczajniej w świecie spała. Spała. Tylko tyle. Czy ktoś, kto jest przerażony, śpi tak spokojnie? Czy śpi się spokojnie po zawiadomieniu wojska i FBI o obecności kosmity? Rany. Chyba stawałem się paranoikiem. Skąd Dennise miała by wiedzieć, ze byłem kosmitą? Nie tylko kosmici mogą robić takie rzeczy, może magicy również... Oszalałem.
Ledwo dowlokłem się do swojego pokoju. Czułem się straszliwie wyczerpany tym wszystkim, te nerwy, wychodzenie przez okno, potem ta niepewność... Usiadłem na łóżku i pozwoliłem sobie rozluźnić nieco moje napięte mięśnie – dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo byłem napięty cały czas, moje nerwy były jak postronki. Jakby ktoś trzymał przyciśniętą wtyczkę do komputera. Nie zamierzałem iść spać, nie ma głupich, ale sen był mimo wszystko mocniejszy ode mnie. Zmógł mnie w którymś momencie i po prostu zasnąłem, leżąc na łóżku w bardzo niewygodnej pozycji, w pełni ubrany.
Obudził mnie ból. Przez chwilę nie otwierałem oczu i usiłowałem zlokalizować ból. Wyraźnie promieniował z karku. Poczułem, jak przepływa przeze mnie przerażenie i panika – więc jednak ktoś mnie porwał, teraz pewnie byłem w jakimś drugim białym pokoju, jak niegdyś Max, naszpikowany narkotykami i stąd ten ból! Nie otwierać oczu, nie otwierać, niech myślą, że jeszcze śpię... Wiedziałem, że gdy tylko otworze oczy, zobaczę zimne białe ściany wszędzie, gdzie spojrzę.
Leżałem więc przez dłuższa chwilę nieruchomo, aż w końcu uświadomiłem sobie, ze coś jest nie tak. Czułem, że leżałem na czymś miękkim – a przecież to nie możliwe, żeby dali mi poduszkę do białego pokoju! Więc co u licha...? Na próbę otworzyłem ostrożnie jedno oko, poczym zerwałem się z miejsca, niemal zachłystując się z ulgi.
Nie byłem w żadnym białym pokoju, dookoła mnie nie było żadnych zimnych ścian – znajdowałem się we własnym pokoju, siedziałem na własnym łóżku...! Zaraz, a ten ból...? Spojrzałem w dół na siebie – miałem na sobie to samo, co wczoraj. Poruszyłem na próbę karkiem i jęknąłem. No tak, wszystko jasne – spałem w ubraniu, w jakiejś przedziwnej pozycji i dlatego też tak bardzo bolał mnie kark.
Nigdy w życiu nie czułem tak wielkiej ulgi jak wówczas. To było najpiękniejsze uczucie, jakiego mogłem doświadczyć. Co prawda czułem się fatalnie, ale co tam. Poszedłem do łazienki, zerkając po drodze na zegarek – było po siódmej.
Wlazłem pod prysznic i od razu zrobiło mi się lepiej. Wsadziłem głowę pod strumień gorącej wody i zacząłem myśleć.
Było po siódmej. To oznacza, że minęło dziesięć godzin od czasu mojej rozmowy z Jennie i ich wyjazdu z nowego Jorku. Prawdopodobnie były teraz gdzieś w okolicach Pittsburga. Nie miałem pojęcia, czy słusznie je tu ciągnąłem, ale nie było wyjścia. Teraz wydawało mi się, że to wszystko nie było takie straszne. Chyba wczoraj nieco zbyt szybko się wszystkim przejąłem. Dramatyzowałem, zupełnie jak Eve. Ale tym razem myśl o Eve nie poprawiła mi nastroju. Nie, Eve nie miała wstępu do mojego umysłu, gdy byłem pochłonięty sprawami kosmicznymi.
Ciekawe, jak Dennise. Jennie chciała, żebym ją jakoś wybadał. Nie byłem pewien jak, czy nie ucieknie na mój widok, albo czy nie dostanie szczękościsku ze strachu, na przykład. Choć raczej nie wydawało mi się, żeby Dennise miała się czegokolwiek obawiać.
Wyskoczyłem spod prysznica, wciągnąłem dżinsy, jakaś koszulkę i zszedłem na dół, do kuchni. Nerwy swoją drogą, a mój żołądek swoją i natrętnie domagał się jedzenia.
W kuchni już ktoś był – i ku mojemu zaskoczeniu była to Dennise. Stanąłem w progu, niepewny, co powinienem zrobić, jak się odezwać.
Dennise rozwiązała ten problem za mnie.
-O, już wstałeś – zauważyła uśmiechając się lekko. – Proszę, proszę, do tej pory sądziłam, że raczej z ciebie śpioch.
-Ja...nie tego... – mruknąłem niewyraźnie. Nie wyglądała zupełnie na kogoś, kto miał za sobą ciężką noc, przeciwnie. Wyglądała wręcz kwitnąco, jakby śniły jej się same dobre rzeczy. Nie mogę tego niestety powiedzieć o sobie.
-Wyglądasz tak, że tylko cię schrupać – zauważyła jakby mimochodem Dennise. Zgłupiałem nieco, a ona, jakby nigdy nic, zaczęła nagle mówić coś o śniadaniu. – Robię tosty dla siebie. Też chcesz? Mogę zrobić więcej.
Patrzyłem na nią i miałem wrażenie, że zaraz opadnie mi szczęka – i to w sensie dosłownym. Spodziewałbym się wszystkiego poza stwierdzeniem, że można mnie schrupać! I to w dodatku od niej, od Dennise! Już prędzej Alex powiedziała by coś takiego...
-No chcesz te tosty czy nie? – zniecierpliwiła się Dennise. Skinąłem mimowolnie głową, nie mogąc jednocześnie oderwać od niej wzroku. Zaiste, wyrosła z niej niezwykła osoba!
Poczekałem cierpliwie aż nasze śniadanie było gotowe i przystąpiłem do ataku – musiałem dowiedzieć się, czego miałem się spodziewać!
-Dennise... – zacząłem. – A co do wczoraj...
Ale Dennise położyła mi palec na ustach.
-Nie tutaj, Chris – poprosiła. – Później. Później.
Milczałem, całkowicie zaskoczony – z pełną świadomością, że wciąż trzymała rękę na mojej twarzy. Czułem się przy niej zdecydowanie nieswojo... i zupełnie nie wiedziałem, jak powinienem się przy niej zachowywać. Miałem wrażenie, że ona rzeczywiście z chęcią by mnie schrupała, i to mnie troszeczkę przerażało. Ale po chwili Dennise zabrała swoją rękę – a szkoda, bo już zacząłem się przyzwyczajać. Po chwili do kuchni weszła mama, a ja, zupełnie bez powodu, zaczerwieniłem się na jej widok, tak, jakby siedzenie z Dennise w jednym pokoju oznaczało, że od razu coś między nami jest.
-O, już wstaliście – powiedziała z uśmiechem, przypatrując nam się uważnie. – A ja wam chciałam zrobić śniadanie... ale widzę, że już się obsłużyliście sami.
Cholera. Kompletnie zapomniałem, że mama usiłuje wyswatać kogoś z Dennise... Chyba już miałem przechlapane na całej długości.
-No, skoro już zjedliście, to nie musicie tu siedzieć, idźcie sobie, no idźcie – mama ujęła nas pod ręce i popchnęła do wyjścia. – Przejdźcie się, jest taki piękny ranek, co będziecie siedzieć w domu...
W istocie był pochmurny ranek – ale dla mojej matki nie było brzydkiej pogody. Nawet w środku burzy z piorunami, w ulewnym deszczu albo podczas najgorszej śnieżycy uważała, że jest pięknie.
-Pogadacie sobie – podsunęła zachęcająco i roześmiała się zachwycona. – Tak, pogadacie sobie, musicie ze sobą rozmawiać! To podstawa.
W tym momencie zrozumiałem, że nie było już dla mnie życia. W umyśle matki wykrystalizował się plan związania mnie z Dennise i teraz będzie dążyła do zrealizowania go. To, że gdzieś tam istniała Eve nic dla niej nie znaczyło, widziała ją dwa czy trzy razy w życiu, kiedy w zeszłym roku Eve przyjechała na tydzień – i tyle. Ale Dennise była dla niej jak córka pod ręką, a dla córek matki chyba zawsze starają się znaleźć dobrą partię, nie? A kto byłby lepszą partią niż jeden z jej własnych synów? Ja, Peter czy Dave – dla mamy nie było żadnej różnicy. Spróbujcie się tylko przeciwstawić matce! Zaręczam, że lepiej nie.
Dennise uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i założyła płaszcz. Westchnąłem ciężko i sięgnąłem po kurtkę – ale może jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Dennise najwyraźniej w świecie, jakimś dziwnym trafem, nie była przerażona wczorajszym przedstawieniem, w ogóle zdawała się nie pamiętać, że coś takiego miało miejsce. A jednak pamiętała, o czym przypomniała mi w kuchni, mówiąc owo „później”. Już było „później”, postanowiłem poruszyć jakoś delikatnie ten temat.
Wyszliśmy z domu i przysięgam, ze czułem na plecach rozradowany wzrok mamy – pewnie stała w oknie, patrząc za nami, a później w podskokach pobiegnie do ojca, wyrywając go ze snu, i oświadczy, ze w końcu między biednym Chrisem i biedną Dennise coś zaiskrzyło, i że ona wiedziała o tym od samego początku. No tak. Wystarczyło posiedzieć z Dennise przy śniadaniu, żeby od razu cię zaptaszkowali jako partię dla panny Ralleyard. To, że oboje mogliśmy tkwić w szczęśliwych związkach, nic nie znaczyło – rodzina wiedziała lepiej. Yh. Jasne, miałem cudowną rodzinę – ale czasami byli zbyt cudowni.
-No nie rób takiej miny, nie zamierzam cię przecież zeżreć – zażartowała Dennise zerkając na mnie z boku. Uśmiechnąłem się do niej przepraszająco.
-Wybacz – mruknąłem. – Zamyśliłem się.
-Jak tam twoja dziewczyna? – zapytała Dennise jak gdyby nigdy nic.
-W porządku – odparłem. – Aaa... – niech to. Zapomniałem, czy ona miała kogoś na oku. Ktoś się koło niej plątał...? Oprócz Petera, rzecz jasna. Ona zagięła na kogoś parol...? – A... jak tam twoje sprawy, ktoś interesujący na horyzoncie? – uff, jakoś wybrnąłem. Chyba.
Dennise skrzywiła się lekko.
-Żartujesz sobie – stwierdziła. – Te wszystkie amerykańskie podrywki to nie dla mnie.
Amerykańskie podrywki? A cóż to u licha miało oznaczać? No tak, prawda. Dennise była w trzech czwartych Francuzką, jej tatuś był rodowitym Francuzem i babka po kądzieli też... ona chyba nawet urodziła się gdzieś we Francji, jej brat też tam mieszkał... Hm. A myślałem, że Francuzi to mistrzowie uwodzenia.
-Masz kogoś w takim razie... w Paryżu? – zaryzykowałem. Dennise popatrzyła na mnie dziwnie.
-Mieszkam w Nowym Jorku – zauważyła. – W Paryżu mam tylko brata.
-Hm... no tak – bąknąłem niepewnie. Popatrzyłem na nią z ukosa – i stwierdziłem, że to jednak bardzo ładna dziewczyna. Miała lekko zadarty nos i śliczne ciemne oczy. I ładnie wykrojone usta. Aż dziwne, żeby nikogo nie miała, ale z drugiej strony – Jennie na przykład tez nikogo nie miała od czasów Kyle’a. A też ostatnio jakoś wyładniała. Hm. Może taka moda teraz, żeby ładne dziewczyny były same.
-Będzie padał śnieg – zauważyła Dennise, chowając nos w miękki szalik.
-Skąd wiesz? – zapytałem ze zdziwieniem.
-Nos mi to mówi – uśmiechnęła się Dennise. – Mam dużą wrażliwość meteorologiczną.
Pomyślałem, że chyba posiada nie tylko taką wrażliwość... Nie, zaraz! O czym ja w ogóle myślę? To chyba przez to przenikliwe zimno, tak, to z pewnością dlatego.
-Poza tym z tych chmur musi w końcu zacząć padać śnieg – dorzuciła patrząc w niebo. Również podniosłem wzrok – istotnie, ciężkie, niemal ołowiane chmury wisiały nad miastem, niemal zaczepiając pękatymi brzuchami o wierzchołki i iglice wieżowców w centrum. Zapowiadały się potężne opady śniegu, Dennise miała rację.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, obok siebie. Miasto było pogrążone w ciszy, tak charakterystycznej dla niedzielnych i świątecznych poranków. W powietrzu wisiał śnieg i większość ludzi została w domach. Pewnie w centrum i tak trwał ruch, jak to zwykle, ale tu, w mieszkaniowej dzielnicy Chicago, panowała niemal niezmącona cisza, z daleka tylko dolatywał charakterystyczny szum miasta. Czasem też zaszczekał jakiś pies, ale ludzi na ulicach było jak na lekarstwo. Szliśmy wiec powoli i samotnie ulicą, wysadzaną wielkimi, starymi drzewami – które w ciągu roku dawały upragniony cień, z gęstą koroną liści. Teraz jednak wszystkie drzewa były nagie i uśpione, zeschłe liście niemal w całości uprzątnięte. Obok nas nie przejechał żaden samochód. Poza tym naprawdę było zimno. Ot, typowy początek zimy na północy kraju.
-Dennise – odezwałem się w końcu, przerywając milczenie. – Chyba musimy pogadać o wczoraj.
-Wiem, kim jesteś, Chris – powiedziała miękko Dennise. Zatrzymałem się zaskoczony.
-Wiesz? – zmarszczyłem brwi. – Jak to wiesz? Co wiesz?
-Wiem, że nie jesteś stąd. Wiem, że jesteś kosmitą – uściśliła i wzięła mnie za rękę. – Nie stój tak, jest tak zimno, że chyba zamarzniesz w miejscu jeśli się zatrzymasz.
Pozwoliłem pociągnąć się i poszedłem za nią.
-Ale... zwariowałaś? Dennise, kosmici nie istnieją – powiedziałem rozpaczliwie, usiłując trzymać się wersji wariata, który upiera się przy tym, że jego życie jest snem. Dennise popatrzyła na mnie uważnie i przekrzywiła lekko głowę.
-Jesteś pewny, Chris? – zapytała spokojnie. – Przecież sam dobrze wiesz, że to jest nie prawda. Wtedy negowałbyś swoje własne istnienie, prawda? A wydaje mi się, że jesteś jak najbardziej prawdziwy – uśmiechnęła się lekko i ścisnęła moją dłoń.
-Nie ma kosmitów – powtórzyłem z uporem. Dennise pokiwała głową.
-Tak, a Stany leżą w Europie – przytaknęła. – Daj spokój, Chris, nie zgrywaj się. Oboje wiemy, jaka jest prawda. I wiemy, że ty także jesteś jej częścią.
-Skąd wiesz? – zapytałem cicho.
-Bo widziałam cię wczoraj – uśmiechnęła się znowu.
-Nie, nie o to mi chodzi. Skąd wiesz, że jestem kosmitą, mógłbym być... czymkolwiek innym – zauważyłem. Dennise przygryzła lekko wargę i popatrzyła w drugą stronę, ale nie puściła mojej ręki.
-Skąd wiesz? – nacisnąłem.
-Bo wczoraj robiłeś to samo, co potrafię robić ja – wyznała w końcu. – Też jestem kosmitką.
No to mnie zaskoczyła! Stanąłem jak rażony gromem – co innego snuć takie teoretyczne rozważania w nocy, a co innego usłyszeć te słowa powiedziane głośno i wyraźnie w biały dzień!
-Pozwolisz, że ci nie uwierzę – powiedziałem słabo. W odpowiedzi Dennise wyciągnęła rękę i dotknęła mojego szalika, który zmienił barwę z bordowej na beżowy w cętki. – Zmieniłem zdanie... – oznajmiłem. Tak, zmiana kolorów za pomocą dotyku przekonywała mnie w zupełności. Jezu, w wieku siedmiu lat biłem się z kosmitką...! Może dlatego ona zawsze wygrywała... O żesz... to jednak Jennie i ja nie byliśmy jedynymi kosmitami w tej części kraju... – Muszę usiąść – stwierdziłem. Czułem jak przechodzą przeze mnie fale mdłości. Usiadłem ciężko na krawężniku i odetchnąłem głęboko.
-Chris, dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Dennise. – W porządku? Nic ci nie jest?
-Nie, nic – odparłem. – Trochę tylko... trochę mnie zaskoczyłaś.
-Nie przypuszczałeś, że są jeszcze inni, co? – zapytała przysiadając obok mnie. Pokręciłem głową. – I na pewno nie przypuszczałeś, że ja jestem inna? – uśmiechnęła się.
-Nie – przyznałem.
-Ja też nie przypuszczałam, że ty jesteś taki jak ja – dała mu sójkę w bok, ale nie ośmieliłem się jej oddać.
-Skąd... skąd pochodzisz? – zapytałem ostrożnie.
-Mówi ci coś nazwa Układ Pięciu Planet? – czy mi to coś mówi? Dziewczyno, ja się tam urodziłem! Ale zamiast tego skinąłem tylko głową. – No to właśnie stamtąd jestem. A ty też? – skinąłem powtórnie głową.
Miałem ochotę się roześmiać – zachowywaliśmy się jak dwoje dzieci, które spotkało się na koloniach i wymieniają o sobie informacje, o tym, gdzie mieszkają i co robią ich rodzice.
-Kingowie nie wiedzą, co? – zapytała, a ja znów tylko skinąłem głową. – Zaraz, a ta twoja prawdziwa siostra... ona też...?
-Tak – przyświadczyłem. Myśl o Jennie jakoś mnie zelektryzowała – matko, ona była w drodze tu! – Ale myśleliśmy, że tylko my zostaliśmy – nie precyzowałem pojęcia „my”. Dla mnie oznaczało to zarówno Evansów, jak i Guerinów, ciotkę Isabel, Alex... dla Dennise jednak oznaczało tylko mnie i Jennie.
-Nie powiedziałeś o tym nikomu, prawda? – spytała ze zrozumieniem i nawet nie oczekiwała mojej odpowiedzi.
-A twój brat? Twoi rodzice? – byłem ciekaw, czy oni również...
-Oni również – odparła Dennise spokojnie. Aha. Czyli kosmici są wśród nas. – Przestraszyłeś się wczoraj, co?
-Trochę – przyznałem. Nie no, skąd, wcale. Tylko mało nie dostałem zawału, nie mówiąc już o ataku histerii. Tak sobie, dla sportu wychodzę z pokoju na pierwszym piętrze przez okno, żywię niechęć do otworów drzwiowych. –A, właśnie! Jak ty weszłaś do mojego pokoju, co? – zapytałem podejrzliwe. – Zamknąłem drzwi na klucz, prawda?
Dennise zaczerwieniła się lekko.
-Zamknąłeś – wyznała. – Ale czasami jak jestem czymś bardzo pochłonięta, to zapominam, że nie powinnam otwierać bez problemu wszystkich drzwi... Staram się tego oduczyć, ale czasami się zapominam.
-A czym to byłaś pochłonięta wczoraj tak, że wparowałaś do mnie jak gdyby nigdy nic? – indagowałem dalej. Bogu dzięki, że nie siedziałem tam na przykład nagi...
Dennise zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
-Nie ważne – mruknęła. Hm, to interesujący i raczej niecodzienny widok – speszona Dennise... Byłem niemal pewny, że to coś, co ją pochłaniało bez reszty wczorajszego wieczora było naprawdę niezwykłej wielkości. Z pewną dozą zarozumiałości pomyślałem, ze celem Dennise było widać zaproponowanie mi upojnego wieczoru. Całe szczęście, że nie powiedziałem tego głośno. W każdym razie Dennise wyglądała tak słodko, gdy była speszona, ze nie miałem serca zbytnio jej dopiekać.
-Skoro wiedziesz, kim jestem, to czemu wczoraj uciekłaś, zamiast mi to po prostu powiedzieć? – „i przyprawiłaś mnie niemal o zawał serca” dodałem w myślach.
-Bo byłam zaskoczona – wyjaśniła. – Nie byłam przygotowana na takie coś... musiałam wszystko przemyśleć.
I, zapewne, poradzić się kogoś. Byłem pewien, że tak jak ja spanikowany natychmiast zadzwoniłem do Jennie, tak ona zadzwoniła... gdzieś. Być może do tego brata, a może do rodziców. Na pewno dzwoniła.
Coś mi się przypomniało – wczoraj wieczorem Jennie rzuciła, ze Dennise może być związana z jakąś organizacją. Okazała się kosmitką – bo nie wierzyłem w to, że agenci FBI potrafią zmieniać kolory – ale nikt nie powiedział, że wszyscy kosmici są nam życzliwi. Nie była Skórem, bo tych wyeliminowaliśmy dwa lata temu, ale nikt nie dawał nam słowa, że tylko oni są naszymi wrogami. Dennise mogła tylko udawać, że jest dobrze do mnie nastawiona. Może to była gra.
Wtedy też zadzwonił mój telefon komórkowy. Drgnąłem nerwowo i wygrzebałem ją z kieszeni kurtki. Rzuciłem okiem na wyświetlacz – Jennie.
-Przepraszam, muszę odebrać – powiedziałem do Dennise. Skinęła głową, więc wstałem z krawężnika i odszedłem od niej na tyle, żeby to nie wydawało się podejrzane.
-Miło, że dzwonisz – powiedziałem normalnym głosem, pamiętając o tym, że kosmici mają lepszy słuch. – Co u ciebie słychać? Jak tam Las Cruces?
-Co? – zdziwiła się Jennie. – Jakie Las Cruces?
-Nie poszłaś? A co się stało? – zmartwiłem się szczerze. Usłyszałem, jak Jennie zakryła słuchawkę i powiedziała coś do kogoś – najprawdopodobniej do Alex. – Ale pojedziesz
tam, tak? – zapytałem podkreślając to „tam” – miałem nadzieję, że Jennie się zorientuje.
-Nie możesz rozmawiać swobodnie, tak? – domyśliła się Jennie.
-Aha – przyświadczyłem radośnie i z dumą, że mnie zrozumiała.
-Dobra, rozumiem. Jak stoją sprawy... no wiesz? – zapytała.
-W porządku – odparłem. – Nie złapałem grypy, choć pogoda sprzyja.
-Pomyli mi się, co mówisz dosłownie a co szyfrem – mruknęła Jennie. – Słuchaj, ja i Alex jesteśmy już w Chicago.
-Tak szybko? – zdziwiłem się. Myślałem, że będą dopiero po południu, a ledwo dochodziło chyba wpół do dwunastej.
-Tak się udało – widziałem, jak Jennie wzrusza ramionami. – Jesteśmy w motelu przy Thomson’s Road, wiesz, gdzie to jest?
-Średnio na jeża – odparłem. Thomson’s Road... Coś mi się majaczyło, ale nie byłem pewien.
-Czekaj... to przy autostradzie na północ, Alex mówi, że niedaleko jest kościół świętej Racheli – wyjaśniła Jennie.
-A! To już wiem! – zawołałem z satysfakcją. To nawet nie było tak daleko, ledwo dwadzieścia minut szybkim marszem od miejsca, gdzie teraz byliśmy.
-Przyjdź najszybciej, jak się da, dobrze? – poprosiła Jennie. – Pokój 233a.
-W porządku – zgodziłem się. – Pa, kochanie.
-To z pewnością był szyfr – mruknęła Jennie i rozłączyła się.
Odwróciłem się do Dennise powoli.
-Dziewczyna? – zapytała uśmiechając się lekko.
-Tak – skłamałem gładko. W końcu Jennie była dziewczyną – tyle że nie moją.
-Musi jej strasznie na tobie zależeć, czemu się akurat nie dziwię. To co, wracamy do domu? – zapytała wstając z krawężnika.
-Przejdźmy się jeszcze, pokażę ci coś – zaproponowałem.
-W porządku – zgodziła się Dennise bez chwili namysłu. Nie mogłem pozwolić jej sobie pójść, skoro jeszcze nie wiedziałem, po której stronie barykady się znajdujemy. To nie było by też zbyt rozważne, pozwolić jej pójść i robić co zechce, dopóki jej nie rozgryzę.
Tak, postanowiłem bezzwłocznie udać się na Thomson’s Road do pokoju 233a, ale nie sam – uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Postanowiłem od razu przedstawić Dennise dwóm najsilniejszym kobietom w mojej prawdziwej rodzinie.