No to w nagrodę kolejna część.
Gravity Always Wins - część 27
Tess siedząc na łóżku Maxa i Liz wodziła wzrokiem za niespokojnie spacerującym po pokoju Maxem. Odwróciła głowę i zerknęła na przycupniętą obok siebie Liz. Plecy miała idealnie proste, ręce złożone miękko na kolanach ale Tess znała ten pozorny spokój – od dawana potrafiła rozpoznawać język jej ciała, a teraz wręcz czuła promieniujący od niej głęboki lęk.
- Max, to ryzykowny, głupi plan. Ja...nie będę w tym brać udziału – powiedziała ściśniętym głosem – I szczerze, sądzę, że jako twój zastępca powinnam w tej sprawie zająć zdecydowane stanowisko.
- Jako mój zastępca ? – Max odrobinę podniósł glos, zatrzymał się przed nią a oczy lekko mu zapłonęły. Doszło do niej że chyba przyjął uwagę jako podważanie jego autorytetu, jakby w niego powątpiewała.
- Nieczęsto odwołuję się do tego argumentu, Max – odezwała się cicho – Teraz jestem zmuszona bo sytuacja tego wymaga.
Rysy twarzy od razu mu złagodniały i zamyślony ciężko odetchnął. Przez chwilę milczał przesuwając wzrokiem po pokoju. Wreszcie spojrzał na nią.
- Nie chcesz go odzyskać ? – Max zniżył głos niemal do szeptu, delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.
Musiała opuścić głowę bo poczuła ukłucie łez i nie była w stanie spotkać jego intensywnego spojrzenia.
Czy nie chce go odzyskać ? Pragnęła tego bardziej niż kolejnego oddechu, oddałaby życie za niego...całe ciało bolało ją z tęsknoty za nim. Tak bardzo chciała by Marco McKinley powrócił.
Jednak nie ma jej zgody, gdyby to miało oznaczać ryzyko utraty życia Maxa. Marco także by tego nie chciał.
Zapatrzona w wierzch swoich dłoni zastanawiała się jak najlepiej odpowiedzieć na jego pytanie – Znasz moje zdanie na ten temat – powiedziała w końcu zdławionym głosem –
Wiesz jak bardzo go pragnę...ale nie za cenę twojego życia, Max.
Usłyszała jak Liz obok niej mocno wciąga oddech i jedno spojrzenie na nią uświadomiło jej jak bardzo była zdenerwowana. Twarz jej zbladła, gwałtownie gryzła wargę - trudno było uwierzyć, że jeszcze nie leci z niej krew.
- Mogę to zrobić nie narażając się na niebezpieczeństwo – wyjaśniał cicho Max z nadzieją przesuwając wzrokiem od jednej do drugiej dziewczyny.
- Nie – stwierdziła kategorycznie Tess przesuwają dłonią po włosach zaczesanych w koński ogon.
Max kucnął przed nią tak by mieć ją na wysokości oczu – Obserwując ich wartowników zorientujemy się kiedy będzie można podejść do niego – wyrzucał z siebie w pośpiechu słowa pełne emocji – Nie będę się w to plątał i nie zrobię niczego dopóki się nie upewnię że jest zupełnie bezpiecznie.
- Max, czy nie przychodzi ci na myśl, że on tam jest w jakimś celu ? Że próbuje czegoś dokonać ? – Tess pochyliła się w jego kierunku – Nic o nim nie wiemy, jak się tam dostał i dlaczego tam przebywa.
- Jest tam bo go wyrzuciłem, kazałem mu puścić dom...zostawić nas...mnie...wszystkich...- jąkał się przecierając oczy. Chyba po raz pierwszy Tess naprawdę zrozumiała ile wycierpiał po tym co zrobił tamtej nocy sprzed kilku miesięcy.
- Nie, Max – sprzeciwiła się delikatnie Liz – Odszedł
stąd bo tak rozkazałeś ale poszedł
tam z jakiegoś konkretnego powodu, i zgadzam się z Tess...nie wiemy czym się kierował.
- Wiesz co, problem w tym, że ty i Marco jesteście tak cholernie do siebie podobni – zakomunikowała Tess, co nagle uderzyło ją zaskakująco jasno – Marco odszedł i nie wrócił bo się obwinia.
- Zrobił to przeze mnie...bo go wyrzuciłem – upierał się Max.
- Nie byłabym tego taka pewna – odpowiedziała Tess – Myślę, że jest coś więcej w tym jego samooskarżaniu się po tym co się stało. Podobnie jak teraz z tobą, z ciągłym doszukiwaniem się w sobie winy.
-
Dziękuję – zawołała Liz. Odetchnęła, trochę się odprężyła, przytaknięciem głowy zgodziła się z Tess.
Max opuścił wzrok, patrzył w podłogę – Jestem w stanie naprawić to co się stało.
- Jeżeli mu zaufasz, być może w jakiejś części zostanie to naprawione – tłumaczyła miękko Tess - Obdarz go zaufaniem...uszanuj jego decyzję ...pozwól mu zrealizować to co uznał, że powinien zrobić dla ciebie.
Max ciężko westchnął, odszedł kawałek i nagle ogarnęło go znużenie, poczuł głębokie aż do kości wyczerpanie – Nie mogę się kłócić z wami obiema – poskarżył się przesuwając dłonią po włosach. Ale kiedy się odwrócił, słaby uśmiech igrał mu na ustach – No cóż, w porządku, ostatecznie mógłbym ciągnąć to dalej ale nie chcę.
Tess odpowiedziała mu uśmiechem a kiedy zerknęła na Liz, z ulgą stwierdziła, że z jej twarzy znikło napięcie.
- Dlatego że jesteś mądrym królem – droczyła się z nim ciepło Liz podnosząc w jego stronę podbródek.
- Temu mądremu królowi, królowa i jego drugi dowódca skopały przed chwilą tyłek – uśmiechnął się i skrzywił.
- Tak jak powiedziałam – dokuczała mu Liz – Mądry król to taki król...który potrafi zrozumieć, że oddane mu kobiety lepiej wiedzą co jest dobre.
Wszyscy się roześmiali a Tess była zadowolona że może dzielić z nimi tę chwilę. W głębi serca jednak wciąż było jej ciężko. Bo chociaż nie godziła się by Max ryzykował życie, tęskniła za powrotem Marco.
Czy pytając ją o to, Max naprawdę sądził, że odpowie mu inaczej ?
****
Marco stał w swojej prowizorycznej sypialni wpatrując się przez zakratowane okno w zimową noc. Lodowaty deszcz ostrym metalicznym dźwiękiem tłukł się w dach magazynu. Jak gdyby ktoś stukał nieustannie kościstymi palcami – monotonny, głuchy odgłos, dopasowany rytmem do jego ciężkiego serca. Panowały kompletne ciemności, jedynie wysypany żwirem parking tuż za oknem, emanował słabym światłem niewielkiej lampy wiszącej luźno na kablu, przeciągniętym od wysokiego słupa telefonicznego. Rozkołysana zawieruchą latarnia wydobywała w mdłym świetle obraz ukośnie padających strug deszczu. Zaskakujące, że przy tym zimnie nie sypał śnieg czy nawet grad, najwidoczniej jednak temperatura powietrza nie spadła jeszcze do poziomu zamarzania.
Westchnął ciężko, z założonymi na piersiach rękami nie odrywał wzroku od posępnej czerni za oknem. Jeden z ostatnich momentów gdy deszcz stał się wybawieniem dla jego najbliższych, ale wiedział że to zawieszenie nie potrwa długo. Ludzie Nicholasa szeptali, że w przyszłym tygodniu do obozu ma przybyć Khivar. Dokładnego terminu nie znano a z raportów Anny Marco wiedział, że jeszcze nigdy osobiście nie pojawił się w obozie. Tym bardziej więc niespodziewana wizyta stawała się niepokojąca i groźna. Wieczorem Nicholas napomknął, że Khivar wydał rozkaz przeprowadzenia w ciągu kilku najbliższych dni ataku na obóz przeciwników. Wyznaczył dwa najważniejsze cele – zamordować Maxa Evansa a wcześniej wydobyć od niego informację dotyczącą miejsca ukrycia Granolithu. Khivar mocno naciskał na tę akcję ponieważ to wszystko poszło za daleko, buntownicy stawali się coraz silniejsi likwidując przy tym wielu jego ludzi. A teraz Max za to zapłaci ...i to boleśnie.
Na myśl o tym zadrżał, ponownie czując wdzięczność za panującą na zewnątrz pogodę i lejące się z nieba potoki deszczu co opóźni zamierzoną ofensywę. Odwrócił się i podszedł do punktowego grzejnika stojącego pośrodku małego, obskurnego pokoju w którym sypiał. W pomieszczeniu służącym mu za „sypialnię” nie było żadnych sprzętów poza rzuconym na podłogę brudnym materacem, leżącym na nim kocem i grzejnikiem. Zawsze panowało tu przenikliwe zimno, a zwłaszcza odczuwał to dzisiaj przy tej panującej wilgoci. Opuszczony magazyn w którym zaszyli się przed światem nie miał żadnego ogrzewania – chociaż i tak on sam mógł uchodzić za szczęściarza od kiedy Nicholas zezwolił mu na trzymanie przenośnego grzejnika. Przynajmniej emanował od niego czerwony blask, rozjaśniający trochę tę norę, odkąd ze względów bezpieczeństwa nie pozwalano na zapalanie świateł.
Pomyślał refleksyjnie, że nigdy nie tęsknił tak bardzo za domem jak teraz, co zakrawało na ironię zważywszy jak często czuł się bezdomny.
I nie chodziło o rodzinę – tę zawsze, od kiedy pamiętał, zastępowało mu poczucie wspólnoty z grupą – brakowało mu prawdziwego domu. A teraz, bliskie mu miejsce które kojarzył z azylem, bezpiecznym schronieniem, to miejsce zostało namierzone przez wroga. Uzmysłowił sobie, że prawdopodobnie nigdy już nie będzie spacerował po górach, nigdy nie usiądzie na schodach werandy żeby pooddychać świeżym, rześkim powietrzem.
Zastanawiał się dlaczego wcześniej nie doceniał zalet wspólnego mieszkania z Sereną, troszczącej się o wszystkich, zabiegającej o przyzwoite jedzenie, porządne ubrania a nawet te cholerne płyty CD których mógł mieć ile tylko zapragnął. Jak bardzo tamto życie różniło się od świata w którym teraz przebywał. Zimne jedzenie z puszek, brak ciepła i muzyki, która wypełniłaby choć trochę tę całkowitą pustkę. Czasami zaciskał oczy, próbując przywołać w pamięci pierwszy lepszy utwór Boba Dylana czy Neila Younga lub nawet Donovana – było mu wszystko jedno co, byleby chociaż na chwilę odejść od bezkresnej pustki otaczającej tych ludzi. Odkąd tu przybył, od pierwszej nocy jego duszę wypełniała tylko cisza.
Jednak to było niczym wobec przygnębienia jakie powoli zaczynało go ogarniać w wyniku ciągłego obcowania z emocjami jakie od nich odbierał. Dla niego, który ponad cztery miesiące mieszkał wśród bezdusznych ludzi, przebywanie tutaj zaczęło mu się kojarzyć z życiem na krawędzi ogromnej czarnej dziury. Było całkowitym przeciwieństwem kłopotów jakie miał z bliską więzią Maxa i Liz, bo teraz nie potrafił postawić w sobie wystarczająco szczelnej, emocjonalnej zapory, odgradzając się całkowicie od martwoty tych ludzi.
I to go dobijało.
Osunął się na niewielki siennik i zaczął rozpinać wojskowe buty. Nicholas wymusił by wszyscy nosili dla niepoznaki mundury polowe i wojskowe wyposażenie. W tej chwili było mu tak zimno, że pragnął tylko owinąć się w swój ulubiony czarny skafander. Ale tamtej sierpniowej nocy kiedy uciekł, zbyt był zaaferowany sobą...by móc o czymkolwiek innym pomyśleć.
I pragnął otoczyć ramionami Tess i przytulić ją do siebie...och jak jej obecność potrafiłaby go rozgrzać, jego duszę i ciało...całego, na zewnątrz i w środku, a wówczas pozbyłby się tego odrętwienia do którego zaczynał powoli przywykać. Wyciągnął stopy w stronę grzejnika i przymknął oczy, usiłując wyczarować w pamięci jej zapach. Poczuć jej smak.
Gdyby Tess była tutaj, stałaby się iskrą rozpalającą jego duszę, w miejscu gdzie ledwo biło mu serce.
Boże, jeśli jakimś cudem znalazłby się znów w obozie Maxa, nigdy nie powtórzyłby swojego błędu – zrobiłby wszystko żeby Tess należała do niego, nawet gdyby to miało go zabić. Dosyć walki, dosyć opierania się. Błagałby ją tylko żeby chciała związać się z nim na zawsze, by wybaczyła mu to co było tak oczywiste, a przeciw czemu tak długo zaprzeczał.
Że należą do siebie.
Lecz gdyby znów zwątpił, sny od wielu miesięcy uczyły go że jest inaczej, odwoływały się do jego przeznaczenia z wstrząsającą jasnością - niekończące się, natrętne sny, każdy nieco odmienny, ale zawsze niosące to samo przesłanie.
Nazywające ją jego jedyną miłością.
****
Tess leżała w łóżku, zapatrzona w gładkie deski tworzące sufit w jej sypialni. Zupełne ciemności przebijała dziwna czerwona poświata, emanująca od budzika, odbijająca się refleksami na suficie. I chociaż dawno minęła jedenasta, nie mogła zasnąć. A powodem był przypadający na nią nocny obchód. Przed wyjściem powinna przedrzemać się przynajmniej ze trzy godziny, ale nigdy nie była w stanie spokojnie spać gdy czekał ją rozbity dyżur. Właśnie tak go nazywali gdy na kogoś przypadał dyżur w godzinach pomiędzy trzecią a siódmą rano. Bo była to „rozbita noc”. Tess z całego serca nie znosiła obchodu o tej porze, tych nocnych godzin spędzanych w zupełnej samotności.
Liz nazwała to klinem około-dobowym, powtarzającym się dwa razy w ciągu doby, podczas którego słabnie ludzka energia spadając do najniższego poziomu – czas zwiastujący nadejście jutrzenki, trwający cztery godziny. Wiadomo było że to pora najczęstszych zgonów ludzi chorych terminalnie. Pełzający, nieziemski czas, powodujący i u hybryd obniżenie energii, podczas którego w trakcie obchodu Tess czuła na sobie czyjeś oczy – niewidzialne oczy bo nawet przy pomocy noktowizora nie potrafiła ich zlokalizować.
Cieszyłaby się gdyby mogła o tych odczuciach porozmawiać z Marco, dowiedzieć się czy ma podobne wrażenia. Byłoby cudownie gdyby przy pomocy swojej intuicji potrafił lepiej objaśnić to zjawisko.
Nie znosiła rozbitego dyżuru także dlatego bo las w tych godzinach był tak cichy i nieruchomy, kojarzył się z odejściem tej jedynej osoby, przywodzący zawsze tę samą myśl. Marco. To był czas największej tęsknoty za nim, podczas którego w jakiś sposób czuła się dziwnie z nim związana - jak gdyby pustka nocy przyciągała ich do siebie mocniej.
Tess wyciągnęła rękę i odwróciła do siebie zegarek. Dopiero 11:18. Postawiła budzik na nocnej szafce, przewróciła się na bok i zamknęła oczy.
Z powodu padającego wciąż deszczu, woda spływająca z gór pozalewała drogi i szlaki a przez to obchód stanie się jeszcze trudniejszy. Riley był tak miły pytając czy nie chce by ją dzisiaj zastąpił, ale ona nie przyjęła propozycji – to postawiła sobie za cel, nigdy nie wycofywać się z żadnej sytuacji, obojętnie jaka by nie była trudna czy niebezpieczna.
Nie godziła się by ktokolwiek z nich był w jakiś sposób uprzywilejowany tylko dlatego, że mieli obok siebie obrońców. Wszyscy pełnili te same obowiązki, byli żołnierzami, walczyli razem w ruchu oporu. Teraz gdy Serena opowiedziała jej historię Marka i Ayanny, Tess stała się bardziej świadoma skutków jakie rodzą rozgraniczenia społeczne. Nie chciała być gorszym żołnierzem tylko dlatego, że była kobietą czy z racji swojego pochodzenia i tego kim kiedyś była na Atnarze jej rodzina.
Przewróciła się jeszcze raz na łóżku i postanowiła trochę się zdrzemnąć zanim budzik zadzwoni o 2:30.
***
Sen ją szybko otulił, wciągając w swoje słodkie ramiona...w
jego silne ramiona, tak jak działo się to niemal każdej nocy. Stała na skalistym cyplu, tuż przy wyjściu z jaskini, z daleka obserwując nadciągającą nad pustynię burzę. Niebo rozświetliły błyskawice, chmury zlały się z ziemią. Porywisty wiatr pochwycił jej włosy owijając wokół twarzy pojedyncze pasma....na skórze poczuła delikatne uderzenia kropel deszczu, ale nie mogła odejść.
Jeszcze nic straconego...może przyjdzie.
I nagle z tyłu objęły ją w pasie mocne, śniade ręce.
- Myślałaś, że zapomnę ? – szepnął tym swoim poufałym, gardłowym głosem. Coś ją ścisnęło w piersiach i uśmiech zadrżał na wargach.
- Wcale tak nie myślałam.
- Oczywiście, nawet nie biorę pod uwagę, że mogłabyś – odetchnął. Jednym gestem przesunął jej włosy na ramię odsłaniając szyję. Nadal go nie widziała, jedynie czuła tuż za sobą wysoką sylwetkę.
- Mmm – westchnął, pochylił się i poczuła na karku muskanie ciepłych ust. Mimo tych subtelnych dotknięć, jego usta paliły skórę.
Roześmiała się miękko przykrywając dłońmi ręce którymi ją obejmował – Co ?
- Ty wiesz – całował nasadę szyi, posuwając się niebezpiecznie coraz niżej.
- Powiedz ...- pisnęła cicho, czując coraz gorętsze wargi na wychłodzonej skórze.
- Zapuściłaś dla mnie włosy, Ayanno – odpowiedział w końcu głosem który brzmiał niemal jak westchnienie.
- Tess – poprawiła go łagodnie, wyciągając za siebie rękę i dotykając niewidocznej twarzy.
- Przecież to to samo – mruczał – To takie cudowne...ty...marzę o tobie każdej nocy.
Roześmiała się i teraz ona odwróciła się do niego, niespodziewanie zaskoczona tym jaki jest wysoki. Samą swoją obecnością sprawiał już, że czuła się przy nim delikatna i kobieca, i tym jak patrzył na nią tym ciemnym, urzekającym wzrokiem.
- Marku – szepnęła – Marzenia o tobie to jedyna rzecz która trzyma mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach.
- Marco – poprawił ją szeptem oddechu, powoli pochylając się nad jej ustami i przyciągając bliżej do siebie. Lecz ona wyciągnęła rękę, powstrzymując go. Podniosła głowę i zaglądała w kochane czarne oczy, podkreślone gęstymi, jakby ktoś pokrył je sadzą, rzęsami.
- Muszę wiedzieć co się teraz z tobą dzieje...gdzie jesteś – tłumaczyła.
- To już wiesz.
- Ale po co tam jesteś ?
- To także wiesz – roześmiał się czule przeczesując palcami jej włosy. Ale nagle twarz mu się zmieniła, sposępniała jak ten deszcz przybierający na sile. Zrozumiała że był mokry tak samo jak ona.
Przesunął wokół wzrokiem, zaciągał się zapachem pustyni a po chwili znów spojrzał na nią – Grozi ci niebezpieczeństwo, słodka Tess – powiedział – Dlatego tu jestem...wybacz, chciałbym tak wiele, ale teraz przyszedłem cię tylko ostrzec.
- Przed czym ? – czuła się zmieszana i niepewna.
- Bądź ostrożna, moja miłości...bądź w pogotowiu.
I po tych słowach poczuła jak lodowata ręka wyciąga ją ze snu, gwałtownie, jakby ją z niego wyszarpywała. Poderwała się na łóżku, serce się tłukło i próbowała złapać oddech. Ten sen był zupełnie inny. Normalnie, po obudzeniu niewiele pamiętała – sny były zamglonym odbiciem podświadomości przychodzącego do niej Marco, w których ją spotyka...i kocha.
Lecz teraz usłyszała jego ostrzeżenie i chłód przeniknął ją do kości. Ten sen był namacalny, niemal rzeczywisty – jakby naprawdę złożył jej wizytę. Wymowa ostatnich słów wywołała w niej drżenie i pragnienie by ten sen przyśnił się jej innej nocy a nie akurat dzisiaj. Nie wiedziała ile spała i zerknęła na budzik.
2:08 po północy.
Niedługo będzie musiała wyjść na obchód.
Cholera, pomyślała spuszczając stopy na lodowatą podłogę. Postanowiła wcześniej porozmawiać z Sereną bo wyglądało na to, że Marco przekazał im ważną wiadomość – nie była pewna czy celowo, czy zrobił to przypadkiem.
Ale wiedziała jedno. Przez jakiś czas oboje połączeni byli intuicyjną więzią, więc ostrzeżenie należało traktować poważnie.
****
Marco drgnął i obudził się z uczuciem dotyku czyichś ust na swoich wargach. Nie słodkich, o jakich śnił przed chwilą, ale ust wroga. Lonnie. W półmroku pokoju widział nad sobą jej twarz, groteskowo wyglądającą na tle żarzącego się czerwonawego światła grzejnika. Usta wciąż go piekły i zastanawiał się jak długo go całowała, kiedy tak klęczała nad nim podpierając się na dłoniach rozłożonych po obu stronach jego głowy. Jednym ruchem odepchnął ją od siebie.
- Lonnie – krzyknął – Przestań !
- Tak, pamiętam, już mi to mówiłeś – powiedziała markotnie. Usiadła i skuliła się obok niego - Śluby zakonne i to wszystko.
- To prawda – powiedział przez zaciśnięte zęby. Tej wersji trzymał się od samego początku, od kiedy pojawiła się w barze usilnie próbując go uwieść. Wtedy jasno postawił sprawę, można go kupić ale wykluczył z tej transakcji swoje ciało. Wbrew wysiłkom jakie wkładała by go rozbudzić, pozostawał nieczuły i zimny.
Był przekonany co do jednego. Już i tak zranił Tess i nie miał zamiaru wdawać się w jakieś nic nie znaczące pieszczoty z kimś takim jak Lonnie. Od partnera wymagał więzi duchowej i temu przekonaniu pozostawał wierny.
I kiedy tamtej nocy przyszła do niego z tymi swoimi pustymi pocałunkami i powiedziała że miejsce ich bezpiecznego stacjonowania jest obserwowane i gdy zorientował się, że w rzeczywistości o wszystkim wiedzą, także to że Max go wyrzucił, Marco postanowił przystać do nich. Uświadomił sobie wtedy, że jego królowi, królowej, całemu zespołowi
...i ukochanej, grozi straszliwe niebezpieczeństwo a teraz nadarza się jedyna okazja żeby zadziałać. Musiał przekonać wroga, że można go kupić.
Więc został.
Teoretycznie.
Zaczął sprzedawać im jakieś nic nie znaczące informacje, wprowadzać w błąd ...robić wszystko co w jego mocy żeby tylko powstrzymać Khivara od bezpośrednio zaatakowania spokojnego domu, w którym czekał na nich, niczego się nie spodziewający, łakomy kąsek.
- Słuchasz mnie czy nie ? – dopytywała się Lonnie przechylając na bok głowę. Zamrugał, starając się dojść do siebie.
- Tak, tak...jestem z tobą – skłamał, nawet jeśli te słowa nie odbiegały daleko od prawdy.
- Więc ocknij się żołnierzyku – zachęcała go. Uśmiechnęła się, popatrzyła na niego uwodzicielsko, poprowadziła dłonie wzdłuż jego torsu. Postarał się usiąść, przecierając zmęczone oczy. Śnił jeszcze jeden ze swoich snów...z którego wyrwały go nie w porę, chybione pieszczoty Lonnie.
Jej wysiłki bladły w porównaniu z niebiańskim miejscem w którym właśnie przebywał, miejscem które tętniło życiem i sprawiało wrażenie, że jest bardziej realne niż zwykle. Tess miała długie włosy, a sposób w jaki się dotykali....to było takie jaskrawe, jakby miał ją u siebie w łóżku.
- O co ci chodzi ? – przesunął leniwie ręką po włosach, podciętych teraz na modłę wojskową, czego wymagał Nicholas od wszystkich swoich żołnierzy. Marco nigdy wcześniej nie nosił takich włosów, ale teraz z tą gładką i króciutko przyciętą fryzurą jeszcze bardziej swoim wyglądem przypominał Włocha.
Lonnie przysunęła się do niego, usta znalazły się od jego twarzy na odległość oddechu. Cofnął się do tyłu, nie chcąc się narażać na przymilne zaloty.
-
Chodzi mi....o dzisiejszą noc, kotku.
Serce Marco zaczęło tłuc się nieregularnym rytmem. Był tak pewny, że pogoda uchroni wszystkich od planowanego ataku, nie przypuszczał że Nicholas w tym czasie zdecyduje się uderzyć.
- Myślisz, że....- wydobył z siebie zdławiony i niepewny głos.
- W końcu będziesz mógł zrewanżować się Maxowi Evansowi – uśmiechnęła się w ciemności, rozświetlonej czerwonawą poświatą - Nicholas mówi, że deszcz daje strategiczną przewagę. Niczego nie będą się spodziewać...więc wyruszamy.
Wyruszamy. Po tych słowach mimowolnie zadrżał. I pomyślał, że jeżeli te lata treningów, ćwiczeń – nawet złożone śluby – przygotowały go do czegoś, to będzie musiał dzisiaj wykorzystać wszystkie swoje umiejętności.
Jeżeli ma to w tej chwili jakiekolwiek znaczenie, wówczas będzie potrafił uratować swojego króla. I modlił się żeby chociaż w części okazać się takim żołnierzem za jakiego się uważał bo w przeciwnym razie może to oznaczać koniec wszystkiego.
Cdn.