Post
by LEO » Mon Nov 29, 2004 8:23 pm
Rozdział 42
Polska, kwiecień 1943r.
Zapach potu szczelnie wypełniał otaczające go powietrze, lecz on już tego nie zauważał. Nauczył się oddychać głębiej. Obozowe mundurki innych więźniów stały się kombinacją plam i brudu. Z jakiegoś powodu nosząc taki sam mundurek czuł spokój, świadomość, że stanowi część większej całości, że nie jest sam. Ławka, która miał zrobić była prosta w wyglądzie, wręcz niebezpiecznie nieskomplikowana. Nikolai, potężny Rosjanin ze schodzącymi się nad niebieskimi oczami krzaczastymi brwiami, stracił część palca wskazującego podczas czyszczenia frezarki, której używali do zrobienia części progów. Opuszek leżał na stole obok frezarki a krew ściekała na podłogę. Rosjanin nie uronił jednej łzy.
Wypadki takie jak ten zdarzały się często. Prawie codziennie.
Max został brutalnie wyrwany z zamyslenia, kiedy Trezor, w swoim szarym mundurku stanął obok niego. Jaśniejsze części pasiaka pokrywał olej. „nie uwierzysz co usłyszałem” zaczął sączyć teatralnym szeptem, co musiało zainteresować Maxa.
Rzucił okiem na strażników, poczym upewniwszy się, że nie zwracają na nich uwagi odwrócił się do Trevora. „Co takiego słyszałeś?”
Błysk w oczach Trevora pojawil się w tym samym momencie, w którym oparł się o blat stołu. Jakiś czas temu Max zuważył, że taki błysk ten pojawiał się z okazji każdego nowoprzybyłego więźnia, lecz tym razem trezor był bardziej podekscytowany niż zawsze. Ponieważ wiedział na bieżąco, co dzieje się na świecie. Nigdy wcześniej Max go takim nie widział. „powstanie” zwierzył się Maxowi. Wraz z wypowiadanymi słowami jego ręka delikatnie kreśliła ruchy w powietrzu. „Żydzi w warszawskim gettcie walczą z chwastami”. Obelga łatwo wypłynęła z jego ust. Często używał tego określenia, bez zbytniego przejmowania się faktem, że sam był Niemcem.
Zaintrygowany wiadomościami Max pochylił się ku Trevorowi. „Ilu?”
„Niewiele ponad tysiąc Żydów, tak słyszałem.” Powiedział „Polskie podziemie dostarcza im broni. Nie wydaje mi się, żeby mieli jakąś szansę, ale zaczęło się. Gdybyśmy mogli zrobić coś takiego tutaj…” powiedział jednocześnie zataczając ręką krąg wokół siebie.
Max również się rozglądnął, lecz zwrócił uwagę na noszone przez strażników karabiny maszynowe bolesnie zdławił całą nadzieję i odwagę. „To by było samobójstwo.” Powiedział.
„nie, tak wcale nie musi być.” Zaprotestował Trezor „W Warszawie walczą przeciwko dwum tysiącom ciężko uzbrojonym Niemcom.”
„Mają jakąś broń’ Max zaprotestował słabo, lecz dodał natychmiast „My nie mamy nic.”
Kątem oka zauważył jednocześnie, że dwójka strażników, która poprzednio rozmawiała teraz rozdzieliła się. „pogadamy później’ powiedział. Trezor przytaknął.
„wieczorem” potaknął „Dziś wieczorem”.
Polska, maj 1943r.
Oczywiście, były pogłoski. Wiele. Ktoś mówił, ze to był pomysł Nikolaja, niektórzy twierdzili, że to był Kain, który pociagnął ze sobą na dno resztę. Koniec końców nie miało to znaczenia. Kain, Petrowicz i Nikołaj zostali podobnie ukarani: ciemnice. Minęło już parę tygodni i nie wyglądało na to, że kiedykolwiek stamtąd wyjdą.
„Nie żyją” wyszeptał Trezor spoglądając na sufit.
Pomimo zmęczenia Max robił dokąłdnie to samo. Nie chciał zamykać oczu. Ani się zgadzał ani przeczył temu co mówił trezor. Wszyscy słyszeli histoprie o ciemnicach. Mówiło sie, że są małe, bardzo małe, że nie można tam było nawet chodzić. Bez okien, dziur, nawet szczelin pod drzwiami, przez które mogłoby się wślizgnąć światło. Racje żywieniowe były jeszcze bardziej okrojone niż innych: każdego ranka cienka kromka chleba. Raz na dwa dni więźniowe dostawali pół litra zupy, którą było nic więcej jak woda z odrobiną ugotowanej marchwi.
Czy tam gdzie trzymali Liz mieli podobne cele? Czy cierpiał podobny koszmar co Nikołaj i jego przyjaciele?
Zginęła lub ja złapali. To Max wiedział.
Lecz nadal jakaś nikła cząstka jego samego marzyła, by on moż Szyc. Ta część sprawiała, że się nie poddawał. Ona i ich dziecko – dla nich musiał być silny. I będzie. Dla niej, dla jego dziecka. Dla nich obojga.
“Oni nie żyją” trevor ponownie wyszeptał pustym głosem.
Max nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Zagapił się w sufit niewidzącym wzrokiem. Trezor bardzo dobrze znał Nikołaja. Nigdy nie odbyli normalnej rozmowy z powodu róznic językowych, lecz myśleli podobnie, wymieniali uśmiechy i zawsze łączył ich fakt, że byli jednymi z więźniów, którzy spędzili w obozie najwięcej czasu. To sprawiło, iż połączyła ich dziwna nić przyjaźni. Max rozumiał parę słów po rosyjsku i po polsku i czasami przysłuchiwał się ich ciężkim do zrozumienia konwersacjom. Dziwne, jak ławo przychodziła człowiekowi nauka obcych języków, zwłaszcza kiedy wymagała tego okoliczność.
Słyszał jak Trezor obraca się na swojej pryczy z towarzyszeniem szelestu wyleniałego koca. Max również obrócil się, by mógł patrzeć na twarz Trevora. To co zobaczył zaskoczyło go. Trezor płakal. Ciche, nieśmiałe łzy spływały po jego policzkach mocząc koc. Jego ciało lekko drżało, podobnie prycza. “Nie żyją” wyszeptał łamiącym się głosem “on nie żyje.”
Max wyciągnął rękę I połozył ją na ramieniu Trevora. Nadal nie mógł nic z siebie wydusić. Co tu mówić? Delikatnie ścisnął ramię Trevora dopóki łkanie nie ustało i mężczyzna nie usnął ze łzami na policzkach.
Max delikatnie cofnął rękę i obróciłsię w swojej pryczy mając nadzieję, że nie obudzi śpiących pod nim. Cicho westchnął i zamknął oczy modląc się o sposób ucieczki z obozu, sposób, by uciec do życia. A potem jego myśli znów zaczęły krążyć wokół niej, jego przystani. Była tam, czekała na niego. Zawsze będzie czekać. W jego wyobraźni była bezpieczna. Słyszał jej głos kiedy zapadał w sen, czuł na swoich policzkach dotyk jej dłoni.
Jakoś udało się przetrwać klejną noc.
Polska, czerwiec 1943r.
Cisza, ciężka i gęsta, zawisła nad polem. Ptaki pojawiające się wczesną wiosną nuciły w oddali jakąś melodię, lecz łagodność ich melodii gubiła się w tłumie więźniów. Przed nimi stały trzy szubienice, sznury poruszały się na wietrze w przód i w Tyl. Wszyscy wiedzieli, co ma się stać.
Ciężko było przełykać. Ciężko było oddychać. Trevor odwrócił przygnębiony wzrok. Pomimo sońca, które starało się ich ogrzać Max drżał czując zimny pot na plecach i dreszcze, które postawiły włosy na jego skórze. Ustawili ich w jednej linii, razem z więźniami z bloku A i bloku B. Żołnierzez Waffen SS siedzieli na koniach trzymając karabiny maszynowe, bacznie obserwując pole i stojących przed nimi więźniów.
Nikt nic nie mówił. Nikt nie protestował.
Tygodnie spęzone w ciemnicy wywarły okrutne piętno na Nikołaju i jego przyjaciołach. Ślady żalu, może oznaki szaleństwa malowały się na ich twarzach, i nawet z daleka były dobrze widoczne i były zdolne przestraszyć Maxa. Zdawało się, jakby pogodzili się z tym co ich czeka. Jakby byli zadowoleni z faktu, że ich życie w końcu się zakończy, że czeka na nich ratunek. Nikołaj, wielki, niepokonany Rosjanin szedł przygarbiony. Jego głowa zamarła w bezruchu. Jego muskularna, statyczna sylwetka zniknęła, a zastapił ją wątły cień kogoś, kim dawniej był. Wątła garstka kości, blada skóra tworzyły cień kogoś, kim kiedyś był.
Max zauważył jak Trezor gwałtownie zaczerpnął powietrza, zauważył też ból, jaki przemknął przez jego spojrzenie. Powoli wykonywano każdy kolejny etap egzekucji. Większość z nich utkwiła wzrok w plamie obok szubienic, żeby uniknąć widoku bólu i w końcu wyrau ulgi, jaka malowała się na twarzy Nikołaja, Kaina i Petrowicza.
Później, wszystko co Max mógł sobie przypomnieć to silne pragnienie, by być jednym z wuieszanych więźniów.
Niemcy, czerwiec 1943r.
Brzdęk noży i łyżek uderzających o dno misek tworzyły odgłos panujący w jadalnie. Nikt nie rozmawiał.
Nikt nigdy nier rozmawiał podczas obiadu.
Modlili się a potem zapadało milczenie. Liz w miarę szybko nauczyła się ich modlitw, w końcu wcześniej słyszała je w szkole, a Agnieszka przerabiała z nią teraz Nowy Testament.
Dużo pracowała, a kiedy nie czyniła posług uczyła się. Bibliotek klasztoru zawierała zaledwie kilka książek, w większości napisanych przez chrześcijańskich mniechów, a matka Weronika pozwoliła jej część z nich przeczytać. Agnieszka pomagała jej w tym, i przez parę tygodni ona i Liz odkrywały delikatne, kruche lecz uczuciwe więzi łączące je, więzi, które powoli zaczynały tworzyć przyjaźń.
Agnieszka była pierwszą osobą, która podała pomysł nazwania jej nienarodzonego dziecka. Byłoby łatwiej pokonać smutek i poczucie straty, które jej nie opuszczało. Liz zgodziła się i , pamiętając słowa Maxa, nazwała dziecko Robin. Nadal nie mogła go sobie wyobrazić – czy byłby to chłopiec czy dziewczynka, lecz w końcu miało imię. Tożsamość.
Robin był teraz w niebie, z czystą duszą, nietkniętą złem, nie mógł być nigdzie indziej.
Robin był w lepszym miejscu. Tuż obok, ale jednak daleko.
Lepiej, że Robin nie żył w takim świecie.
Tak sobie powtarzała, i były momenty, kiedy sama zdawała się w to wierzyć. Chwaliła momenty, kolekcjonowała je, sekundy, w których czuła wewnętrzny spokój.
Jakoś mijały dni. Stała twarza ku słońcu zanim wzeszło przed porannymi modłami do Boga, w którego nie wierzyła, a w którego ogrodzie pracowała, w którego kuchni gotowała posiłki dla jego wyznawców.
Ale żyła. Przeżyła.
Żyła. Jednak nie w pełni.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "