T: Uphill Battle [by Anais Nin]

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Fri Nov 26, 2004 3:08 pm

I proszę jak to się wszystko zmienia, teraz to Max jest zamknięty,w strasznych warunkach z przeświadczeniem, iż utracił Liz na zawsze, że ona prawdopodobnie nie żyje.
„Zginąłbym dla niej.” Powiedział i powiedział to szczerze. Zginąłby dla niej.
No, teraz to już jest cały Max! Taki jakiego lubię!

Buziaki LEO :cmok: za tłumaczenie!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
nowa
Fan
Posts: 609
Joined: Wed Feb 04, 2004 2:05 pm
Location: b-stok
Contact:

Post by nowa » Fri Nov 26, 2004 4:35 pm

Pokochałam to opowiadanie od samego początku, od kiedy Max i Liz byli dziećmi. Tamten okres jest już za nami, ale ja do niedawna właśnie jego lubiłam najbardziej. Kiedy Liz została 'zamknięta' w tej chatce niewidce, akcja jakby stanęła w miejscu... Ale teraz, od kiedy owy domek został odkryty... Kurczę, uwielbiam tego ficka jeszcze bardziej. Ostatnie części były przeraźliwie smutne, Liz tracąca dziecko, przebywająca w klasztorze, Max złapany... Tym właśnie ujęło mnie UB, tą atmosferką.
Śliczne.
Dzięki, LEO :D

PS. Wybaczcie, że tak ogólnie, ale jakoś tak mnie wzięło :wink:
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Image

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Fri Nov 26, 2004 10:56 pm

Autorka nikogo nie oszczędza. Nie głaszcze po głowie opowiadając ponurą bajkę o wojnie, która skończyła się tak dawno temu. Liz traci dziecko, cząstkę Maxa, jedyną- która jak wierzy- pozostała jej po nim. Trafia dla świata, do którego nie należy, by zaznać okruchów dobroci.
A Max przebywa w piekle na ziemi.
No, teraz to już jest cały Max! Taki jakiego lubię!
Ja też Adka. Ja też :wink:
Dzięki LEO :cmok:
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Mon Nov 29, 2004 8:23 pm

Rozdział 42

Polska, kwiecień 1943r.

Zapach potu szczelnie wypełniał otaczające go powietrze, lecz on już tego nie zauważał. Nauczył się oddychać głębiej. Obozowe mundurki innych więźniów stały się kombinacją plam i brudu. Z jakiegoś powodu nosząc taki sam mundurek czuł spokój, świadomość, że stanowi część większej całości, że nie jest sam. Ławka, która miał zrobić była prosta w wyglądzie, wręcz niebezpiecznie nieskomplikowana. Nikolai, potężny Rosjanin ze schodzącymi się nad niebieskimi oczami krzaczastymi brwiami, stracił część palca wskazującego podczas czyszczenia frezarki, której używali do zrobienia części progów. Opuszek leżał na stole obok frezarki a krew ściekała na podłogę. Rosjanin nie uronił jednej łzy.

Wypadki takie jak ten zdarzały się często. Prawie codziennie.

Max został brutalnie wyrwany z zamyslenia, kiedy Trezor, w swoim szarym mundurku stanął obok niego. Jaśniejsze części pasiaka pokrywał olej. „nie uwierzysz co usłyszałem” zaczął sączyć teatralnym szeptem, co musiało zainteresować Maxa.

Rzucił okiem na strażników, poczym upewniwszy się, że nie zwracają na nich uwagi odwrócił się do Trevora. „Co takiego słyszałeś?”

Błysk w oczach Trevora pojawil się w tym samym momencie, w którym oparł się o blat stołu. Jakiś czas temu Max zuważył, że taki błysk ten pojawiał się z okazji każdego nowoprzybyłego więźnia, lecz tym razem trezor był bardziej podekscytowany niż zawsze. Ponieważ wiedział na bieżąco, co dzieje się na świecie. Nigdy wcześniej Max go takim nie widział. „powstanie” zwierzył się Maxowi. Wraz z wypowiadanymi słowami jego ręka delikatnie kreśliła ruchy w powietrzu. „Żydzi w warszawskim gettcie walczą z chwastami”. Obelga łatwo wypłynęła z jego ust. Często używał tego określenia, bez zbytniego przejmowania się faktem, że sam był Niemcem.

Zaintrygowany wiadomościami Max pochylił się ku Trevorowi. „Ilu?”

„Niewiele ponad tysiąc Żydów, tak słyszałem.” Powiedział „Polskie podziemie dostarcza im broni. Nie wydaje mi się, żeby mieli jakąś szansę, ale zaczęło się. Gdybyśmy mogli zrobić coś takiego tutaj…” powiedział jednocześnie zataczając ręką krąg wokół siebie.

Max również się rozglądnął, lecz zwrócił uwagę na noszone przez strażników karabiny maszynowe bolesnie zdławił całą nadzieję i odwagę. „To by było samobójstwo.” Powiedział.

„nie, tak wcale nie musi być.” Zaprotestował Trezor „W Warszawie walczą przeciwko dwum tysiącom ciężko uzbrojonym Niemcom.”

„Mają jakąś broń’ Max zaprotestował słabo, lecz dodał natychmiast „My nie mamy nic.”

Kątem oka zauważył jednocześnie, że dwójka strażników, która poprzednio rozmawiała teraz rozdzieliła się. „pogadamy później’ powiedział. Trezor przytaknął.

„wieczorem” potaknął „Dziś wieczorem”.


Polska, maj 1943r.

Oczywiście, były pogłoski. Wiele. Ktoś mówił, ze to był pomysł Nikolaja, niektórzy twierdzili, że to był Kain, który pociagnął ze sobą na dno resztę. Koniec końców nie miało to znaczenia. Kain, Petrowicz i Nikołaj zostali podobnie ukarani: ciemnice. Minęło już parę tygodni i nie wyglądało na to, że kiedykolwiek stamtąd wyjdą.

„Nie żyją” wyszeptał Trezor spoglądając na sufit.

Pomimo zmęczenia Max robił dokąłdnie to samo. Nie chciał zamykać oczu. Ani się zgadzał ani przeczył temu co mówił trezor. Wszyscy słyszeli histoprie o ciemnicach. Mówiło sie, że są małe, bardzo małe, że nie można tam było nawet chodzić. Bez okien, dziur, nawet szczelin pod drzwiami, przez które mogłoby się wślizgnąć światło. Racje żywieniowe były jeszcze bardziej okrojone niż innych: każdego ranka cienka kromka chleba. Raz na dwa dni więźniowe dostawali pół litra zupy, którą było nic więcej jak woda z odrobiną ugotowanej marchwi.

Czy tam gdzie trzymali Liz mieli podobne cele? Czy cierpiał podobny koszmar co Nikołaj i jego przyjaciele?

Zginęła lub ja złapali. To Max wiedział.

Lecz nadal jakaś nikła cząstka jego samego marzyła, by on moż Szyc. Ta część sprawiała, że się nie poddawał. Ona i ich dziecko – dla nich musiał być silny. I będzie. Dla niej, dla jego dziecka. Dla nich obojga.

“Oni nie żyją” trevor ponownie wyszeptał pustym głosem.

Max nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Zagapił się w sufit niewidzącym wzrokiem. Trezor bardzo dobrze znał Nikołaja. Nigdy nie odbyli normalnej rozmowy z powodu róznic językowych, lecz myśleli podobnie, wymieniali uśmiechy i zawsze łączył ich fakt, że byli jednymi z więźniów, którzy spędzili w obozie najwięcej czasu. To sprawiło, iż połączyła ich dziwna nić przyjaźni. Max rozumiał parę słów po rosyjsku i po polsku i czasami przysłuchiwał się ich ciężkim do zrozumienia konwersacjom. Dziwne, jak ławo przychodziła człowiekowi nauka obcych języków, zwłaszcza kiedy wymagała tego okoliczność.

Słyszał jak Trezor obraca się na swojej pryczy z towarzyszeniem szelestu wyleniałego koca. Max również obrócil się, by mógł patrzeć na twarz Trevora. To co zobaczył zaskoczyło go. Trezor płakal. Ciche, nieśmiałe łzy spływały po jego policzkach mocząc koc. Jego ciało lekko drżało, podobnie prycza. “Nie żyją” wyszeptał łamiącym się głosem “on nie żyje.”

Max wyciągnął rękę I połozył ją na ramieniu Trevora. Nadal nie mógł nic z siebie wydusić. Co tu mówić? Delikatnie ścisnął ramię Trevora dopóki łkanie nie ustało i mężczyzna nie usnął ze łzami na policzkach.

Max delikatnie cofnął rękę i obróciłsię w swojej pryczy mając nadzieję, że nie obudzi śpiących pod nim. Cicho westchnął i zamknął oczy modląc się o sposób ucieczki z obozu, sposób, by uciec do życia. A potem jego myśli znów zaczęły krążyć wokół niej, jego przystani. Była tam, czekała na niego. Zawsze będzie czekać. W jego wyobraźni była bezpieczna. Słyszał jej głos kiedy zapadał w sen, czuł na swoich policzkach dotyk jej dłoni.

Jakoś udało się przetrwać klejną noc.


Polska, czerwiec 1943r.

Cisza, ciężka i gęsta, zawisła nad polem. Ptaki pojawiające się wczesną wiosną nuciły w oddali jakąś melodię, lecz łagodność ich melodii gubiła się w tłumie więźniów. Przed nimi stały trzy szubienice, sznury poruszały się na wietrze w przód i w Tyl. Wszyscy wiedzieli, co ma się stać.

Ciężko było przełykać. Ciężko było oddychać. Trevor odwrócił przygnębiony wzrok. Pomimo sońca, które starało się ich ogrzać Max drżał czując zimny pot na plecach i dreszcze, które postawiły włosy na jego skórze. Ustawili ich w jednej linii, razem z więźniami z bloku A i bloku B. Żołnierzez Waffen SS siedzieli na koniach trzymając karabiny maszynowe, bacznie obserwując pole i stojących przed nimi więźniów.

Nikt nic nie mówił. Nikt nie protestował.

Tygodnie spęzone w ciemnicy wywarły okrutne piętno na Nikołaju i jego przyjaciołach. Ślady żalu, może oznaki szaleństwa malowały się na ich twarzach, i nawet z daleka były dobrze widoczne i były zdolne przestraszyć Maxa. Zdawało się, jakby pogodzili się z tym co ich czeka. Jakby byli zadowoleni z faktu, że ich życie w końcu się zakończy, że czeka na nich ratunek. Nikołaj, wielki, niepokonany Rosjanin szedł przygarbiony. Jego głowa zamarła w bezruchu. Jego muskularna, statyczna sylwetka zniknęła, a zastapił ją wątły cień kogoś, kim dawniej był. Wątła garstka kości, blada skóra tworzyły cień kogoś, kim kiedyś był.

Max zauważył jak Trezor gwałtownie zaczerpnął powietrza, zauważył też ból, jaki przemknął przez jego spojrzenie. Powoli wykonywano każdy kolejny etap egzekucji. Większość z nich utkwiła wzrok w plamie obok szubienic, żeby uniknąć widoku bólu i w końcu wyrau ulgi, jaka malowała się na twarzy Nikołaja, Kaina i Petrowicza.

Później, wszystko co Max mógł sobie przypomnieć to silne pragnienie, by być jednym z wuieszanych więźniów.


Niemcy, czerwiec 1943r.

Brzdęk noży i łyżek uderzających o dno misek tworzyły odgłos panujący w jadalnie. Nikt nie rozmawiał.

Nikt nigdy nier rozmawiał podczas obiadu.

Modlili się a potem zapadało milczenie. Liz w miarę szybko nauczyła się ich modlitw, w końcu wcześniej słyszała je w szkole, a Agnieszka przerabiała z nią teraz Nowy Testament.

Dużo pracowała, a kiedy nie czyniła posług uczyła się. Bibliotek klasztoru zawierała zaledwie kilka książek, w większości napisanych przez chrześcijańskich mniechów, a matka Weronika pozwoliła jej część z nich przeczytać. Agnieszka pomagała jej w tym, i przez parę tygodni ona i Liz odkrywały delikatne, kruche lecz uczuciwe więzi łączące je, więzi, które powoli zaczynały tworzyć przyjaźń.

Agnieszka była pierwszą osobą, która podała pomysł nazwania jej nienarodzonego dziecka. Byłoby łatwiej pokonać smutek i poczucie straty, które jej nie opuszczało. Liz zgodziła się i , pamiętając słowa Maxa, nazwała dziecko Robin. Nadal nie mogła go sobie wyobrazić – czy byłby to chłopiec czy dziewczynka, lecz w końcu miało imię. Tożsamość.

Robin był teraz w niebie, z czystą duszą, nietkniętą złem, nie mógł być nigdzie indziej.

Robin był w lepszym miejscu. Tuż obok, ale jednak daleko.

Lepiej, że Robin nie żył w takim świecie.

Tak sobie powtarzała, i były momenty, kiedy sama zdawała się w to wierzyć. Chwaliła momenty, kolekcjonowała je, sekundy, w których czuła wewnętrzny spokój.

Jakoś mijały dni. Stała twarza ku słońcu zanim wzeszło przed porannymi modłami do Boga, w którego nie wierzyła, a w którego ogrodzie pracowała, w którego kuchni gotowała posiłki dla jego wyznawców.

Ale żyła. Przeżyła.

Żyła. Jednak nie w pełni.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Wed Dec 01, 2004 11:20 am

Uff...jest coraz gorzej! :?

I tu ukłony w stronę autorki (i oczywiście tłumacza) za tak realne przedstawienie warunków obozowych, i odczuć żyjących w takich warunkach więźniów. Ciarki człowieka przechodzą...

Dzięki LEO!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 05, 2004 8:26 pm

Po długich trudach dobrnęłam. Dobrnęłam tutaj, pokonując kilka rozdziałów, które mi zostały, przeskakując pół wieku...

Leo... chylę czoło. Trudno tłumaczyć to opowiadanie. W sumie to zestawienie... tu opowiadanie o takich tematach, tak poważne i smutne, a obok jakieś idiotyczne rozważania nie wiadomo o czym. Ale chyba dopiero widząc takie okrutne zestawinia widzi się, jak bardzo różni się nasze życie od tego, co było udziałem rodziców, dziadków. Czytając UB mam oczywiście przed oczami np. Maxa, ale nie myślę o nich tylko jak o bohaterach opowiadania - tym razem w myślę o nich nieco szerzej. Wciąż nie mogę zrozumieć... jakim cudem to wszystko doszło o skutku. Właściwie nie "cudem" a "przekleństwem". Poruszenie Trevora gdy mówił o powstaniu w getcie. A dziś - tablica, kawałek muru, a obok obwiesie z piwem. Bloki zbudowane na dość dużych górkach, choć teren z natury jest płaski... a pod spodem szczątki getta.
Nie wydaje wam się to dziwne, że Liz - Żydówka trafia do klasztoru - w czasach, gdy religia nie stanowiła żadnej ochrony? A Max - Niemie wylądował w obozie swoich... ha, rodaków...

Jeszcze raz wielkie dzięki, Leo!
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sun Dec 05, 2004 10:10 pm

Rozdział 43.

Jego oddech prześlizgiwał się po jej skórze delikatnie podnosząc włosy na jej karku. Lubiła to. To wszystko. Bycie z nim. Pomimo tego, iż jego oddech był ciepły, dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa.

„kocham cię” wyszeptał. „Kocham cię Liz.”

Nie otworzyła oczu. Zbyt bardzo się bała, że napotka jego wzrok, by zdobyć się na to by spojrzeć mu prosto w oczy. Wiedziała, że jego oczy zadadzą kłam jego słowom, słodkim, kochanym szeptom niosącym nie więcej jak puste obietnice.

Jego usta muskały jej skóre delikatnie i powoli. Wypuściła drżący oddech. To jego usta przyprawaiły ja o dreszcze pożądania. Przestraszona mocniej zacisnęła powieki. Musiałam powiedzieć.

Teraz.

„Liz…” wyszeptał pogrążonym w smutku głosie niosącym wiele niewypowiedzianych słów i niepewnych uczuć. Ledwo ukrywał pożądanie, z którym kierowal do niej każde słowo.

Jego ręka delikatnie kreśliła koła na jej brzuchu. Było coś odmiennego w sposobie, w jaki ją teraz dotykał – cześć, duma? Kiedy w końcu zdecydowała się stawić czoła sswym lękom otworzyła oczy i spojrzała na niego. Wstrzymała oddech. Nagle zdała sobie sprawę ze zmiany pogody, jaka musiała nadejść.. Zmiana, jakiej chciała uniknąć starając się nie otwierać oczu. Słońce, które zaledwie kilka sekund temu grzało jej nagą skórę teraz schowało się za widnokrąg. Czyżby wystraszyło chmury majaczące na horyzoncie? Zadrżała. Delikatny powiew, który wcześniej niósł z sobą delikatny zapach czerwonych róż teraz napierał zuchwale, ciężko, niosąc duszący zapach śmierci, krwi i pożogi.

Wiedziała, że coś jest nie tak, jak być powinno zanim jeszcze to poczuła, zanim dostrzegła powolną podróż ręki w dół jej ciała. Ręka Maxa, która pieściła jej brzuch, przesuwał się w dół, pomiędzy jej nogi.

Zadarła głowę. Wiedziała, co poczuł. Zrozumiał co to było zanim wlepił przerażony wzrok w pokrytą krwią rękę.

Jego oczy… zmieniły się szybciej niż pogoda, pokazały zupełnie inne emocje, niż ułamek sekundy wcześniej. Ból. Smutek. Szok i żal, ale przede wszystkim szalejący gniew, który wręcz groził pożarciem jej.

Łzy wypełniły jej oczy, jednak nie spłynęły w dół policzków. Nagle niespotykanie ciężko zaczęła walczyć o oddech. Starał się go dotknąć, lecz jej ramię stało się ciężkie i niechętne do współpracy, albo po prostu nie mogła dosięgnąć go z powodu dystansu, jaki nagle zaczął ich dzielić. Jego usta – otworzyły się przed chwilą by wypowiedzieć jakieś słowa. Nie słyszała ich. Wokół niej panowała cisza. Śmiertelna cisza.

Jej serce krwawiło wołając jego imię, lecz nawet jej własny gos zdawał siębyć bezdźwięczny. Drżąc, w oddali zanotowala małe światełko. Pomarańczowo czerwone, lekko kontrastujące z szarością nieba i czernią zaczynającego otaczać ją dymu.

Meredith.

Jej twarz na moment błysnęła jej przed oczami.

Starała się zaczerpnąć tchu, jednakl powietrze było zbyt gęste. Starała się przełknąć twardą gulę rosnącą w jej gardle, odkaszlnąć, jej ręce powędrowały w dół brzucha starając się przezwyciężyć mdlący ból.

Kościelne dzwony zadzwoniły w oddali a niebo momentalnie zapełniło się czernią. Księżyc zniknął za ciemnymi chmurami dymu i tylko blask ognia zdołał się przedrzeć przez jego potęgę.

Wołała Maxa, lecz ponownie jej głos nie nabrał nawet odrobiny mocy by zabrzmieć, słychać było tylko odgłos kościelnych dzwonów.


Niemcy, czerwiec 1943r.

Liz poderwała się ze snu z desperackim krzykiem na ustach. Jej serce tłukło się szaleńczo swoim dźwiękiem wydobywając z niej kolejny oddech. Nieme łzy spływaly po jej policzkach. Niekontrolowane łkanie targało jej ciałem. Płakała spocona, wyrwana ze snu.

„Elizabeth?”

Wciągała nerwowo powietrze w palace z bólu płuca. Poczuła jak Matka Veronica bierze ją w ramiona.

„Już dobrze moje dziecko. Już dobrze.”


Poprzez zamazaną senną wizję mogła dostrzec te łagodne, starcze oczy, starające się tak bardzo przynieść jej chociaz odrobine ulgi. Bezradnie potrząsnęła głową. „nie” wyszeptała szorstko „On mnie nienawidzi, Nienawidzi.” Powtarzała z uporem lecz spokojnie.

“Nieprawda” poweidziała Matka Veronica delikatnie I przez moment Liz poczuła rosnącą w jej gardle złość na sam widok tej rozumiejącej wszystko, mądrej twarzy. Co ona wiedziała?

„On mnie nienawidzi” powtórzyła i przetarła policzki starając się pozbyć się łez podczas, gdy nastawiona na pocieszanie Matka Veronica próbowala wmówić jej coś dokładnie przeciwnego.

Przez chwilę Matka Veronica milczała pozwalając ciszy zapanować pomiędzy nimi. Liz nagle poczuła się dziwnie pewnie, jakby zwycięsko, czyż właśnie nie udowodniła światu, iż jest mądrzejsza od tej starej kobiety? Lecz uczucie to szybko zniknęło, wyparowało w mgnieniu oka i zniknęło, jakby w ogóle nie istniało. Nic już nie wiedziała. Nic nikomu nie udowodniła.

„Chcesz o tym porozmawiać?” Matka Veronica zapytała w końcu.

Liz potrząsnęła głową przecząc. Ni chciala. A może chciala?

Matka Veronica usiała wyczuć wahanie, które odbiło się w jej oczach. „On…czy on ył ojcem…?”

Ciężka gula w gardle Liz rosła, a ona starała się tylko cofnąć łzy, lecz one i tak napływały do jej oczu. „Tak” przyznała w końcu. „To było n. Albo jest. To on…” Zmarszczyła brwi. “…był.” Poprawiła się ale w końcu się poddała “Już sama nie wiem.”

Na usta matki przełożonej wkradł się delikatny uśmiech zaraz po tym, jak starła z twarzy Liz łzy „W twoim sercu on nadal nim jest.” Poweidziala „Powiedz mi…ten chlopiec. Ma jakies imię?”

Spojrzenie Liz zatańczyło na twarzy zakonnicy a nast. Ępnie opadło na koc i kontury nóg. „Max.” Poweidziała w końcu. „Nazywa się Max.”

A.” Matka Veronica popatrzyla na nią znacząco „Max. Kochasz go?”

Bez wahania potaknęła i odpowiedziała „Tak.”

„A czy on cie kocha?”

Tym razem w głosie Liz pobrzmiewała niepewność „Mówił, że tak, ale…”

„Uwierzyłaś mu?” spytała matka Veronica delikatnie przerywając jej.

„To było zanim…” oczy Liz wzrok Liz bezwiednie przeszył pokój w poszukiwaniu skrywanych za jakimś zakamarkiem słów „to było zanim…to było kiedyś…”

„Ale czy wierzyłaś mu?” nalegała Matka Veronica.

Liz milczała, nie wiedziała, co powiedzieć.

Przeorysza pogłaskała czoło Liz spychając kosmyki włosów. „Uwierzyłaś?”

„Tak.” Wyszeptała w końcu „Uwierzyłam.”

Usta Matki Veroniki uformowały się w kochający uśmiech, ledwie widoczny, podobnie jak ten igrający w starych, ciemno zielonych oczach ukrytych za fałdami zmarszczek. „A teraz kochanie.” Powiedziała i spojrzała w dół na Liz „Może i nie jestem znawcą tematu miłości” przyznała „nigdy nie byłam zakochana. Ale wiem, że Bóg z całą pewnością stworzył dla ciebie kogoś, kto cie kocha. Dla każdego jest taka osoba. A z tego co słyszałam, ty już swoją osobę odnalazłaś.”

Lekko marszcząć brwi Liz odchyliła głowę w tył i napotkała wzrok Matki Przełożonej. „Skąd mogę wiedzieć, być pewna?” zapytała się „On mnie nienawidzi. Aresztowali go przeze mnie. Pozwoliłam naszemu dziecku umrzeć. On mnie nie może kochać. Już nie. Nie w pełni.”

Powoli podniosła się. Matka Veronica wyprostowała fałdy habitu. “Jeśli wasza miłość kiedykolwiek była prawdziwa, nie umrze Elizabeth. Nie zginie.” Jej oczy zerknęły na krucyfiks wiszący nad drzwiami. „Proszę…” błagała „powiedz mi… jakie to uczucie?”

Mrugnęła zaskoczona pytaniem zakonnicy. Samo użalanie się nad sobą ustąpiło pod wpływem innych emocji, które nią zawładnęły. „To…” zaczęła i zadumała się przez moment „to niezwykłe uczucie. Ciepłe i słodkie, gorące i ostre. To wolność i…wymagania…”

Liz cicho zaśmiała się cicho nie wierząc w wypowiadane słowa “Tak ciężko to opisać’ przepraszała za swój ubogi opis “To uczucie sprawia… sprawia, że twój żołądek szaleje z nerwów a jednocześnie czujesz spokój. Jest delikatne i słodkie i … daje poczucie komfortu, to cudowny ból i ja…”

Przerwałą nie będąc pewna, czy wypowiadane przez nuią słowa mają w ogóle jakiś sens. „I brakuje mi tego… przykro mi, że nie jestem bardziej pomocna.” Przeprosiła skruszona.

„Oh, ależ oczywiście, że twoja odpowiedź mi pomogła.” Powiedziała łagodnie przeorysza.

W jej oczach nadal czaił się zadumany błysk, a Liz nie mogla się powstrzymać przed uczuciem żalu, jakie niosła z sobą przeorysza. „Żałujesz?” spytała z wahaniem „Czy żałujesz, że złożyłaś sluby?”

Matka Veronica potrząsnęła z zapreczeniem głową „Jakże bym mogła?”

Liz zagryzła wargę, delikatnie położyła rękę nma ramieniu przeoryszy, nie wiedziała co ma powiedzieć.

Matka Veronica z 7śmiechem pogładziła włosy Liz, poczym wyprostowała się „Kocham Pana” powiedziała, a jej oczy śmiały się pozwalając nieskończonej dobroci emanować poprzez sam wzrok. „Kocham siostry. Wszystkie. I ciebie kochanie. Kocham robić to co robię. To robie najlepiej.” Milczała przez chwilę a jej melancholijny wzrok powędrował spowrotem do krucyfiksa. „Tak chyba najlepiej. Wierzę, że On zasługuje na moją uwagę i miłość.”

Słowa przeoryszy uspokoiły Liz, potaknęła więc delikatnie czując wielką miłość i potężną świadomość podziwu, jaki miała dla tej kobiety. „podziwiam cię matko.”

Matka Veronica parsknęła smiechem, który starał się być odbiciem ulgi dla napiętej atmosfery a potem uśmiechała się z powątpiewaniem „Nie powinnaś” wyszeptała „nie powinnaś.”

Słowa zawisły w powietrzu, bez odpowiedzi, nietknięte, na długo po tym, jak matka Veronica odeszła.

**
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Sun Dec 05, 2004 10:15 pm

mi się wydaje, że to wszystko, ta cala wojenna paranoja, to własnie nie tylko wielkie straty i wielki ból, ale rzeczy drobne: plamy na suficie, chłód wiatru, brak włosów na ogolonej czaszce, upokorzenie, które płynie z najmniejszych rzeczy...
dziwne, jak czasai umysł potrafi uciec w przeszłość, w zapomnienie, lub w marzenia...
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Tue Dec 07, 2004 12:09 pm

LEO wielkie :cmok: za tłumaczenie!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
{o}
o'Admin
Posts: 1665
Joined: Tue Jul 08, 2003 10:31 am
Location: Opole
Contact:

Post by {o} » Fri Dec 10, 2004 2:29 pm

Może tylko powiem, że dzisiaj jest 27 miesiąca Kislew, a więc trzeci dzień Święta Świateł - Chanukah. Tak jakoś mi się przypomniało o tym...

A skąd w ogóle nazwa? Chanu znaczy odpoczęli. Literze kaf odpowiada liczba 20, he - 5. W sumie - 25. Święto Chanukah upamiętnia odpoczynek wojowników pod przewodnictwem Judy Machabeusza po zwycięstwie nad Syrogrekami (poczytajcie Księgi Machabejskie, to będziecie wiedzieć, o co poszło - 1 Mch 1-4). Odpoczywali 8 dni począwszy od 25 dnia dziewiątego miesiąca (Kislew).

To takie moje uzupełnienie do tego, co już wiecie :)
התשׂכח אשׂה עולה מרחם בן בטנה גם אלה תשׂכחנה ואנכי לא אשׂכחך
הן על כפים חקתיך

comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek

User avatar
nowa
Fan
Posts: 609
Joined: Wed Feb 04, 2004 2:05 pm
Location: b-stok
Contact:

Post by nowa » Fri Dec 10, 2004 3:52 pm

Eee... przepraszam bardzo, a co zaczyna się 23 grudnia, w dzień przesilenia zimowego? Nie Chanukach? Gdzies tak czytałam :roll:
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Image

User avatar
elfchick
Nowicjusz
Posts: 105
Joined: Wed Oct 13, 2004 7:57 pm
Location: Olsztyn
Contact:

Post by elfchick » Fri Dec 10, 2004 4:01 pm

Chyba przesilenie zimowe, bo Chanukah to trwa teraz. Przynajmniej tu w Stanach :D
center><a><img><br>NYC is love.</a></center>

User avatar
nowa
Fan
Posts: 609
Joined: Wed Feb 04, 2004 2:05 pm
Location: b-stok
Contact:

Post by nowa » Fri Dec 10, 2004 5:11 pm

No dobra, ale ja czytałam, że 23 zaczyna się jakieś święto :roll: Ok, coś mi się pewnie pomyliło :P
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Image

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Mon Dec 20, 2004 3:50 pm

LEO, gdzie jesteś? :roll:
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
nowa
Fan
Posts: 609
Joined: Wed Feb 04, 2004 2:05 pm
Location: b-stok
Contact:

Post by nowa » Mon Dec 20, 2004 4:23 pm

Eh... widzę, że ADkA skomentowała i już wchodzę z założeniem, że przeczytam kolejną część... a tu... Nie ma :(
LEO, gdzie jesteś? :wink:
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Thu Dec 30, 2004 7:27 pm

Cieszę się, że widze parę nowych avatarków i że mogę przeczytać parę nowych postów... :D

Kajam sie, ponieważ nie miałam czasu by poświęcić sie tłumaczeniu UB. Ale nie zapomniałam i w miare możliwości od Nowego Roku postaram się kontynuować, ponieważ nie zostawiam spraw niezakończonych ;)

Na pocieszenie mogę Wam tylko poweidzieć, że sama nie czytałam tego opowiadania i poznaję je na bieżącą wraz z Wami ;)

Szczęśliwego Nowego 2005!
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
nowa
Fan
Posts: 609
Joined: Wed Feb 04, 2004 2:05 pm
Location: b-stok
Contact:

Post by nowa » Thu Dec 30, 2004 8:14 pm

To ja się zastanawiam, ile rozdziałów UB jestes przed nami, LEO? Czy może tłumaczysz jednocześnie czytając i sama nie masz pojęcia co nam przyniosą kolejne części? Ja bym chyba tak nie wytrzymała, gdybym była tłumaczką 8)

A skoro już ktoś zaczął życzyć, to... Szczęśliwego Nowego Roku i udanej zabawy w Sylwestra :D
"Wszyscy leżymy w rynsztoku,
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy."
Image

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Tue Jan 04, 2005 7:34 pm

Rozdział 44

Niemcy, Czerwiec 1943r.

„Zdejmijcie czepce”.

Zakonnice spojrzały po sobie zszokowane, a mata Veronica wydusiła z siebie ostrym tonem „ Nie możecie nas o to prosić.”

Gapiąc się na nią oficer SS, z wąsami sięgającymi uszu, lekceważąco uniósł lewą brew. „Ja nie proszę.” Powiedział cedząc słowa z obleśną manierą. Diableski usmieszek pojawił się na jego ustach. Poczym spjrzał z kpiną na zebrane zakonnice. “Ja wam rozkazuję.”

Liz rzuciła wzriokiem na Agnieszkę, która wcale nie była zdenerwowana. To zaskoczyło Liz, ale znowuż Agnieszka nie miała nic do ukrycia. Liz patrzyła jak Agnieszka za przykładem innych sióstr zdejmuje czepiec.

Agnieszka potaknęła Liz zachęcająco, a jej ciemne loki lekko zatańczyły wokół twarzy. „Będzie dobrze” wyszeptała bezgłośnie posyłająć Liz jednocześnie delikatny uśmiech.

Drżącymi palcami Liz zsunęła czepiec, długie blond włosy spadły na jej czoło. Starała się je odgarnąć, ale ręce za bardzo się jej trzęsły i bała się, że żołnierze mogą to zauważyć.

„To zniewaga dla naszego zakonu” zaprotestowała Matka Veronica drżącym od gniewu głosem. Ostra linia szczęli śmiało ukazała jak bardzo dobrze potrafi powstrzymać się przed powiedzeniem słów, które ma naprawdę na myśli.

Na jej twarzy pojawił się cieńgniewu. „teraz ty zdejmij swój czepiec.”

Zmarszczył brwi lecz Matka Veronica nawet nie drgnęła celowo pokazując, iż nie zamierza ustapić. Jego ręce powędrowały w kierunku nakrycia jej głowy i zerwały go odkrywając pokryte siwizną włosy. „Dziękuję Matko” powiedział kładąc nacisk na ostatnie słowo, by celowo przy innych odebrać jej odrobinę dumy.

Z irytacją, starając się okazać jak bardzo nimi gardzi, oficer przemknął wzrokiem po twarzach zakonnic. Serce iż biło jak szalone głośno waląc w żebra. Była martwa.

Krótkim gestem dłoni oficer rozkazał zebranym odejść i wrócić do swoich obowiązków. I to było to. Koniec. Jej koniec.

Zacisnęła dłonie, palce przylgnęły jedne do drugich, jak w modlitwie. Zimny pot spływał w dół jej pleców. Walczyła, by jej oddech brzmiał miarowo.

Oni mogli to wyczuć. Od razu by ją zauważyli.

Zołnierz stanął na wprost niej badając ją dociekliwym wzrokiem. Wzrok wędrował z jej rysów twarzy, na nos, tam na chwilę się zatrzymał, potem popatrzył na jej włosy, suche i splątane od momentu pierwszego przefarbowania. Podniósł rękę i wziął kosmyk jej włosów do ręki jednocześnie zakręcając go na palcu.

W końcu minął ją i podszedł do Agnieszki.

Jednocześnie z obu kobiecych ust wyrwał się cichy oddech ulgi. Czując na sobie zmartwione spojrzenie matki Veronika posłała w jej kierunku delktany uśmiech.

Kątem oka dostrzegła jak badający ją kilka sekund wcześniej oficer potakuje. Agnieszka jęknąła, kiedy mężczyzna chwycił ją mocno za ramię i wyciągnął z szeregu.

SSman znacząco spojrzał na Matkę Weronikę, uśmiechnął się szeroko i ponownie zaczął przyglądać się twarzy i włosom Agnieszki.

„Robisz błąd.” Wycedziła przez zaciśnięte zęby Matka Weronika. W jej oczach błysnął gniew, a lodowaty ich błękit zmieniał się a odcień szarości. „To nie Żydówka. Nie.”

Oficer pogardliwie parsknął. „Więc i ciebie oszukała. Matko. To oczywiste.” Jego ręce przegięły głowę Agnieszki na jedną stronę. Palce powoli mierzyły w jej nos. Agnieszka drżała ze strachu, nienawiść I niepewność mieszały się w niej gwałtownie. „Tylko spójrz na jej nos.” Poweidzial oficer, a jego ręce jednocześnie powędrowały w kierunku jej włosów pozwalając, by spadały w czarnych lokach swobodnie. „Albo jej stopy. Wszystko co ich charakteryzuje. To Żydówka. Nie mogę uwierzyć, że nie zauważyłaś.”

“jest chrześcijanką.” Zripostowała matka Veronika starannie kryjąc w głosie nienawiść. “Dobrą Chrześcijanką.” Znacząco spojrzala na oficera ukazująć jej całkowicie odmienną opinią konfrontując ją z jego przekonaniami.

Oficer skinął głową w kierunku drzwi, opuścił dłońna twarz Agnieszki i wbił wzrok w swoich ludzi. „zabrać ją.” Następnie skupił uwagę na mniszkach i na kobiecie sięgającej wzrostem jego ramion, lecz której mądrość przerosła go wielokrotnie. „Nie padło jeszcze ostatnie słowo.”

Z tymi słowami obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju pozostawiając w wszystkich w osłupieniu. Liz przełknęła. Ból rozsadzal jej głowę. Coś ciepłego ściekało w dół jej dłoni, pozbywając się widoku, który zamroczył jej umysł spojrzała na nie. Ndal zaciśnięte jak w modlitwie, pomiędzy nimi spływała krew. Otworzyła dłonie powoli dając odpocząć nerwom. Na ich wnętrzu widać było wyżłobione paznokciami ślady.

To przypomniało jej sen o dłoniach Maksa i o intensywnym uczuciu wina jakie w niej wzrastało. Wstrzymała oddech i zagryzła wargi starając się zwalczyć panujące w niej nudności.

Nagle dotarło do niej, że się jej udało.

To ją zabolało. Zabijało ją. Agnieszka na to nie zaslużyła. Ona – tak. To ją powinni wlec teraz do obozu, albo coś jeszcze gorszego.

Wszystko o czym mogla Liz pomyśleć, to twarz Agnieszki, panika pojawiająca się w jej oczach.

To powinno było spotkać ją.


Polska, Lipiec 1943r.

Max nie był do końca pewny jakim sposobem kawałek chleba wylądował na jego pryczy. Ale ewidentnie tam był. I reszta się nie liczyła. Zanim zdążył pomyśceć chociażby o możliwośći zachowania go na później – pożarł go łapczywie. Zwykle głód nachodził go nocą, kiedy miał czas by leżeć w bezruchu I czuć go, czuć jak naciska na niego. Mógł chociaż trochę zachować na później.


Zauważył że Trevor wpatruje się w niego z zaciekawieniem i opanowalo go poczucie winy. Mógł zachować chociaż kawałek dla przyjaciela. Okruszki chleba, które przylgnęły do jego palców nagle zaczęły parzyć. Szybko wytarl ręce w pasiak. Trezor popatrzył na niego ponownie, jednak z robawieniem co w Mxie wywalało poczucie obrzydzenia względem samego siebie.

Podczas pracy tego dnia Max czuł się mniej użyteczny niż kiedykolwiek wcześniej. Jakby ktoś go obserwował, lecz kiedy unosił głowę i spoglądał na ludzi spod rzęs, wszystko co mógł dostrzec to inni więźniowie. Teraz napotkawszy zaciekawione spojrzenie Trevora przypomniał sobie kulke z chleba. Jakim cudem trafiła do niego? Kto ją zostawił?

Kiedy niemiłe uczucie bycia obserwowanym ponownie go naszło, Max ponownie podniósł głowę lecz zamiast dostrzec współwięźniów, jak miało to miejsce wcześniej, teraz dostrzegł jedynie strażników. Jeden z nich mu się przyglądał, a na jego twarzy malowal się dziwny wyraz. Wspomnienie błysnęło w jego pamięci, lecz nie mógł uzmysłowić sobie, skąd zna tego strażnika.

Męczyło go to cale popołudnie, dopóki nie zmieniono wartowników i zniknął ten strażnik, którego twarz wydawała się taka znajoma.


Niemcy, Lipiec 1943, Dzień Niepodległości.

To było dziwne, spacerować pośród klasztornych ogrodów bez Agnieszki. Róże, które razem hodowały od wczesnej wiosny. Ich słodki zapach nie potrafił nieść Liz radości gdy Agnieszki nie było w pobliżu. Nie cieszył ją zapach kwiatów, rosa na ich płatkach.

Pomimo tego, iż lato się rozpoczęło, pogoda bywala zmienna i kapryśna. Burze pojawialy się znikąd, spadały ciężkie krople deszczu nie pozwalając jej zasnąć do późna w nocy. Zapach mokrej ziemi i świeżych liści nadal wisiał w powietrzu łagodząc jej zmysły, lecz jednocześnie niepokoił.

Pochyliła się i wzięła w palce delikatną łodygę jednej z róż. Poniżej kilku kolców. Kwait zdawała się otwierać pąk ku niej. Płatki chciały jakby sięgnąć nieba. Delikatnie potrząsnęła łodygą. Kilka płatków opadło odsłaniając kielich.

Jego odbicie ukazało parę drobnych kropel wody, bezkresne oczy otoczone bloadyą, pusta twarzą wpatrzoną w nią. Odebrała jej odwagę. Wyciągnęła rękę. Kolce przemknęły po jej skórze aż w końcu sięgnęła końca łodygi I zerwała kwiat. Jej ręce krwawiły. Ponownie były we krwi.

Powoli opadła na ziemię czując delikatne zawroty głowy. W gardle nagle jej wyschło, a oddychanie zaczęło sprawiać kłopot. Nadal trzymała w reku kwiat, lecz czerwone płatki zdawały się teraz szkarłatne. Zacisnąwszy dłonie w pięści gniotła płatki tak długo, dopóki nie zwiędły i nie straciły swojego piękna.

Wzięła głęboki wdech i zamknęła oczy. Jej ręce drżały. Promien sońca przedzierał się przez ciężkie, ciemne chmury i spoczął na jej twarzy dopiero, kiedy odważyła się spojrzeć w niebo. A kiedy zapłakała skrzydła wiatraków Holandii ponownie ostrzegły ruchem przed spodziewanymi zmianami. W Polsce, zagubiony Max odnalazł kolejną kulke z chleba na swoim posłaniu.

W Bostonie, podczas gdy Amerykaświętowała swój dzien Niepodległości, mała Amanda Fraser walczyła o swój własny dzień. Alan Fraser trzymał dłoń żony podczas gdy z bólu płakała. W końcu, wśród ciężkiego oddechu Tess dało się słyszeć płacz Amandy, i wtedy kobieta uśmiechnęła się ze szczęścia puszczając w niepamięć ból.

Tess jako pierwsza wzięła Amandę w ramiona, pierwsza ucałowała jej czoło i poiczyla drobne paluszki. Następnie w ramiona wziął ją Alan i trzymał blisko śmiejac się wraz maleństwem, które w jego rękach zaczęło radośnie kwilić.

Przez chwilę cały świat wydawał się być taki, jaki być powinien a szalejąca wojna zdawała się w ogóle nie istnieć.

Przez moment.

/nota autorki: podczas tego co widziala w Teresin postanowiła umieścić obóz pracy dla kobiet jako kolejny wątek opowieści. Są więc baraki D. Ponieważ nie jest pewna historycznej zgodności tego wątku z rzeczywistością prosi o wyrozumiałość. /
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
LEO
Minstrel przy dworze Czasu
Posts: 978
Joined: Fri Sep 12, 2003 7:16 pm

Post by LEO » Tue Jan 04, 2005 7:38 pm

rozdziałów jest 55 i epilog. W sumie 56. I tak, jak wczesniej pisałam nie czytałam opowiadania i tłumaczę je jednocześnie czytając i nie znając treści ani zakońćzenia :) . Na opóxnienia w tłumaczeniu, czego ciągle się wstydzę, miał wpływ po prostu grudzień, czemu nie zdołałam zapobiec wcześniej. Teraz mam nadzieję powrócić na poprzednio ustalone tory tj. do ustanowionych przeze mnie dla samej siebie standardów tych pseudo publikacji :)
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Wed Jan 05, 2005 12:03 pm

No tak, kolor włosów, długość nosa, wielkośc czoła i inne głupoty mogły być przyczyną skazania człowieka na smierć. Niewyobrażalne. :?
Ja dalej nie mogę wyjśc z podziwu dla autorki UB :uklon:

LEO, grunt, że jesteś, a lekki poślizg z tłumaczeniem tylko wzmógł nasz apetyt na jeszcze. :wink:
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 67 guests