The Next Journey - Następna Podróż
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
W nasze wakacje pazdziernikowe? I tylko 25 czesci? Ugh spodziewala sie wiecej, ale lepszy rydz niz nic Za bardzo polubilam ten ff i jego bohaterow i juz tesknie na sama mysl, ze tego zabraknie. A moze tak jeszcze jeden sequel? Wiesz takie ff jak 'Fathers and Sons' ma z tego co kojarze z 5 sequeli
No, ale wracajac do opowiadania. Ciesze sie, ze moglismy przeczytac historie z punktu widzenia Alex, jest ciekawa, zabawna i bardziej cyniczna od innych. Sama Alex jest postacia interesujaca. Widac, ze mimo wszystko ceni sobie przyjazn z Jennie nawet jesli nie chce sie do tego przeznac. No i sama nazwala ja autorytetem heh. Intryguje mnie ten telefon od Chrisa Bo wtedy zacznal sie juz nowe przygody naszej Super Trojki Ach no tak zapomnialam wspomniec o mocach Alec 'tych od mozgu a nie od reki' czyzby odziedziczyla swoje moce po Liz? Bo to cos na znak widzenia przyszlosci nie? Chociaz ona ma jakby wiecej bo nie tyle co widzi a czuje jaka bedzie odpowiedz lub postepowanie innych.
Czekam na kolejna czesc! I takie male pytanko jak juz skonczysz TNJ planujesz jakis kolejny sequel czy moze nowe ff
No, ale wracajac do opowiadania. Ciesze sie, ze moglismy przeczytac historie z punktu widzenia Alex, jest ciekawa, zabawna i bardziej cyniczna od innych. Sama Alex jest postacia interesujaca. Widac, ze mimo wszystko ceni sobie przyjazn z Jennie nawet jesli nie chce sie do tego przeznac. No i sama nazwala ja autorytetem heh. Intryguje mnie ten telefon od Chrisa Bo wtedy zacznal sie juz nowe przygody naszej Super Trojki Ach no tak zapomnialam wspomniec o mocach Alec 'tych od mozgu a nie od reki' czyzby odziedziczyla swoje moce po Liz? Bo to cos na znak widzenia przyszlosci nie? Chociaz ona ma jakby wiecej bo nie tyle co widzi a czuje jaka bedzie odpowiedz lub postepowanie innych.
Czekam na kolejna czesc! I takie male pytanko jak juz skonczysz TNJ planujesz jakis kolejny sequel czy moze nowe ff
A chcecie kolejny sequel? Ja jestem otwarta na propozycje, powiedzmy, że mam pewien pomysł na ewentualną kolejną część serii, ale to zależy od was. Nowy ff albo nowa część serii - mnie wszystko jedno, pytanie, czy dacie spokój Jennie i Alex czy też już macie ich dosyć
I nie - nie w ekspresowym tempie. Regularnie, nie ekspresowo. Tak jak teraz, raz na tydzień albo coś koło tego. Już się cieszę na ten rok szkolny i nie będę mogła pisać w tempie jedna część/jeden dzień... Źle się wyraziłam, moja wina. Zamierzam zakończyć pisanie w te wakacje. Skrót myślowy...
I nie - nie w ekspresowym tempie. Regularnie, nie ekspresowo. Tak jak teraz, raz na tydzień albo coś koło tego. Już się cieszę na ten rok szkolny i nie będę mogła pisać w tempie jedna część/jeden dzień... Źle się wyraziłam, moja wina. Zamierzam zakończyć pisanie w te wakacje. Skrót myślowy...
Last edited by Nan on Sat Aug 27, 2005 1:57 pm, edited 1 time in total.
za, za, za i jeszcze raz za. uwielbiam dlugie historie, zwlaszcza pisane z takim wdziekiem i humorem. ten sequel sie dopiero rozkreca a ja juz chce nastepnego.
a co do alex-zawsze ja lubialam i ciesze sie ze tym razem ja wykorzystujesz. alex i jennie sa bezbledne. tylko ten cliffhanger. przerwac w takim momencie kiedy kochana alex miala juz wyznac co sie tym razem wydarzylo. Nan prawdziwa diablica z ciebie
tak trzymac
a co do alex-zawsze ja lubialam i ciesze sie ze tym razem ja wykorzystujesz. alex i jennie sa bezbledne. tylko ten cliffhanger. przerwac w takim momencie kiedy kochana alex miala juz wyznac co sie tym razem wydarzylo. Nan prawdziwa diablica z ciebie
tak trzymac
Świetna część! Cikawe spostrzeżenia, cięty język Alex chociaż spodziewałam się nieco więcej brawurowości w jej wydaniu No i polubiłam to dziewczę
Duży plus za to, że Jennie mają więcej niż 17 lat bo taki stan juz się zurzył Trzeba pozwolić im dorosnąć i nie odnosi się to tylko do dzieci!
Powiedz, żebym zdążyła sobie przygotować I czekam na ciąg dalszy
Duży plus za to, że Jennie mają więcej niż 17 lat bo taki stan juz się zurzył Trzeba pozwolić im dorosnąć i nie odnosi się to tylko do dzieci!
Oh ty! To kiedy ciąg dalszy?Wiesz co, Alex, może ty już lepiej skończ – na razie. Mój plan kompozycji przewiduje to innym momencie.
Czy twojego planu kompozycji nie można nieco nagiąć?
Nie.
Cholera. No dobra, już, dobra. Kończę. Ale nie licz na to, że to był jedyny fragment, który napisałam. Jeszcze tu wrócę.
Ależ proszę cię bardzo. Wracaj. Ale nie w tej chwili...
Powiedz, żebym zdążyła sobie przygotować I czekam na ciąg dalszy
Last edited by Athaya on Mon Aug 29, 2005 6:19 pm, edited 1 time in total.
No i mamy nowy punkt widzenie ty razem Alex jak jeszcze przeczytam punkt widzenia Maxa to sie zaczne rozpływac ...
Zeczęłam ja lubić (Alex) .. a teraz sam nie wiem .. Jakoś za bardzo nie podba mi się jej sposób bycia i to jak odnosi sie w stosunku do Jennie ... no wiadomo juz jest lepiej ale ... i tak nie moge napisac że lubie tą postac .. Wydaje mi sie że traktuje Jennie jakoś z góry albo jak sama ujęla .. że daje się ją wytresowac ..
Zeczęłam ja lubić (Alex) .. a teraz sam nie wiem .. Jakoś za bardzo nie podba mi się jej sposób bycia i to jak odnosi sie w stosunku do Jennie ... no wiadomo juz jest lepiej ale ... i tak nie moge napisac że lubie tą postac .. Wydaje mi sie że traktuje Jennie jakoś z góry albo jak sama ujęla .. że daje się ją wytresowac ..
Może zacznę od tego...jak mogłaś przerwać Nan w takim momencie i mam teraz czekać na następną część z tym dreszczykiem ciekawości. Cóż chyba nie mam innego wyjścia
Punkt widzenia Alex..obecnie zamiast szczękościsku mam drgawki żołądkowe Teraz już na pewno zostało potwierdzone, że to coś między Jennie i Alex to przyjaźń, jeśli i druga strona tak twierdzi. One pasują do siebie i wzajemnie się uzupełniają, szczególnie "mocami" Jedna działa "od ręki", a druga "od mózgu". Uważam, że Jennie ma dobry, a wręcz zbawienny wpływ na swoją kuzynkę, bo ta bardzo się zmieniła i to na korzyść. Powiedziałabym, że w pewnym sensie dojrzała. Już nie widzi tylko siebie (na pierwszym miejscu). Tak więc wzajemne obustronne powiązanie...Jennie zmienia się zewnętrznie, a Alex wewnętrznie. Swoją drogą ciekawe jak to dalej będzie z tymi jej "mocami".
Peter...Nan czyżby to jeden z tych licznie pojawiających się Tobie nowych bohaterów? Rozwiniesz jego postać? Jak patrzę na losy Alex i Petera to przed oczami mam Isabel i Jesse. Oni przecież też się ukrywali. A zachowanie Isabel i Jesse, jako rodziców przypomina mi jak nic szanownych państwa Parkerów i ich reakcję na napad Liz i Maxa. No to wszystko zostaje w rodzinie
Jestem jak najbardziej za sequelem. Może być też nowe opowiadanko, ale z tymi bohaterami
Punkt widzenia Alex..obecnie zamiast szczękościsku mam drgawki żołądkowe Teraz już na pewno zostało potwierdzone, że to coś między Jennie i Alex to przyjaźń, jeśli i druga strona tak twierdzi. One pasują do siebie i wzajemnie się uzupełniają, szczególnie "mocami" Jedna działa "od ręki", a druga "od mózgu". Uważam, że Jennie ma dobry, a wręcz zbawienny wpływ na swoją kuzynkę, bo ta bardzo się zmieniła i to na korzyść. Powiedziałabym, że w pewnym sensie dojrzała. Już nie widzi tylko siebie (na pierwszym miejscu). Tak więc wzajemne obustronne powiązanie...Jennie zmienia się zewnętrznie, a Alex wewnętrznie. Swoją drogą ciekawe jak to dalej będzie z tymi jej "mocami".
Peter...Nan czyżby to jeden z tych licznie pojawiających się Tobie nowych bohaterów? Rozwiniesz jego postać? Jak patrzę na losy Alex i Petera to przed oczami mam Isabel i Jesse. Oni przecież też się ukrywali. A zachowanie Isabel i Jesse, jako rodziców przypomina mi jak nic szanownych państwa Parkerów i ich reakcję na napad Liz i Maxa. No to wszystko zostaje w rodzinie
Jestem jak najbardziej za sequelem. Może być też nowe opowiadanko, ale z tymi bohaterami
Maleństwo
Fakt, Alex jest tutaj przeraźliwie egocentryczna i widzi wszystko przez pryzmat korzyści dla siebie, ale chyba naprawdę coś się w nikej zmieniło od czasu rozwydrzonej czternastolatki A skoro jak widać wszyscy tu są za kolejnym sequelem to dziewczę będzie miało czas znowu nieco dojrzeć. Moce Alex - podczas robienia wczoraj porządków w biurku /westchnienie/ znalazłam iście cudowny dialog, zapisany jakieś pół roku temu, który co prawda prowadził Chris i Jennie, ale za to był tak zabawny, że przepisałam go do notatnika, żeby mieć go pod ręką. Zamierzam go w pewnym momencie wykorzystać, i jej moce na pewno jeszcze dadzą o sobie znać. Jennie w pewnym momencie będzie miała ochotę ją za to zamordować...
No i - wszystko pozostaje w rodzinie, mówię tu o Alex/Peterze... Co prawda, jak pisałam Hotori, Alex ma w sobie więcej wytrwałości i konsekwencji niż mamusia. Bo - ukrywają się trzy lata, a ona przez trzy lata nie pisnęła mu ani słówkiem o kosmitach. I... nie, to jeszcze nie pora na rozwinięcie Petera, następnym razem
Magea - to uważaj, żeby się nie rozpuścić. Ponieważ pisanie tegoż opowiadania zmierza do końca, już zastanawiam się nad doborem kolejnych narratorów...
I cóż jeszcze... szykujcie sobie popcorn na piątek. Po pierwszym dniu szkoły...
No i - wszystko pozostaje w rodzinie, mówię tu o Alex/Peterze... Co prawda, jak pisałam Hotori, Alex ma w sobie więcej wytrwałości i konsekwencji niż mamusia. Bo - ukrywają się trzy lata, a ona przez trzy lata nie pisnęła mu ani słówkiem o kosmitach. I... nie, to jeszcze nie pora na rozwinięcie Petera, następnym razem
Magea - to uważaj, żeby się nie rozpuścić. Ponieważ pisanie tegoż opowiadania zmierza do końca, już zastanawiam się nad doborem kolejnych narratorów...
I cóż jeszcze... szykujcie sobie popcorn na piątek. Po pierwszym dniu szkoły...
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Na piątek???????? SUPER... Przynamniej troche przyjemności będzie... Bo jak pomysle o tym niszczęsnym dniu to mi sie nie dobrze robi... ale jak będzie następna częśc to podejrzewam, że dzień będzie dobry. albo przynajmniej mniej dobijjający. Już nie mogę sie doczekać....... ( No nie... JA to napisałem? Nan co ty ze mna robisz... Przez Ciebie nie mogę sie doczekac pierwszego dnia nauki... )
Nauki jak nauki Właśnie się dowiedziałam, że na weekend planuję wypad za miasto. Jay Miałam szczery zamiar poświęcenia weekendu na rzetelne przygotowanie się do szkoły i dokończenie TNJ (ogarnęła mnie twórcza niemoc), ale chyba nie wyjdzie, skoro mam już inne plany. Nie jestem pewna, kiedy zaczynają się te moje plany, czy w piątek czy w sobotę, ale postaram się wrzucić w piątek, co by nie było. No, chyba, że okaże się, że moje plany są jeszcze bardziej rozległe, wtedy wrzucę w czwartek wieczorem.
Zdecydowałam się wrzucić dzisiaj, bo licho wie, co będzie jutro (jeden dzień szkoły a ja już zaczynam bredzić!). Sama zaczynam myśleć o karierze polityka jak Alex, pałając niechęcią do wszystkich ministrów edukacji jak leci po kolei.
Jedna sprawa, o której chcę powiedzieć... albo nie, zrobię sobie z niej zagadkę (widać, że mi totalnie odwala). Numer telefonu Jennie. Kto uważnie oglądał Roswell, dodam, że drugą serię, ten mi powie, dlaczego akurat taki zlepek cyferek. Żadnych tam teorii nie trzeba snuć, bo to zwykły banał. Diabeł tkwi w szczegółach...
A tak w ogóle - rozbestwiam się, co tak mało komentarzy? Szkoła się zacznie, czasu nie będzie, części zaczną pojawiać się rzadziej...
A propos - część 4. Enjoy.
Chris:
Zostałem pouczony, że to ma być jak fragment układanki, tak, żeby pasowało do poprzedniej części i do następnej. Czyli mamy iść względnie chronologicznie. No dobrze, więc idziemy. A tak w ogóle, czy zauważyliście, że ta rodzina jest dziwnie zdominowana przez kobiety? Nawet nie chodzi tu o ilość, choć to też, ale o jakość (dostanie mi się po głowie za to, jak nic). Max i Michael w Roswell byli pod pantoflem – Michael udawał, że dobrze mu idzie bez Marii, ale nie potrafił normalnie funkcjonować bez niej w pobliżu. Max całkiem jawnie wielbił grunt, po którym chodziła pani E. Ja byłem zdominowany przez Alex i Jennie – dopóki się nie znosiły, udawało mi się jeszcze zachować względną niezależność, bo obie były zbyt zajęte dogryzaniem sobie, ale kiedy nagle zjednoczyły siły... Ciotka Isabel również wyznawała chyba zasadę, ze kobieta to lepsza połówka mężczyzny. Dobra, koniec tematu, bo Jennie mnie wyklnie.
Zbliżało się Święto Dziękczynienia, a ja wydałem moje ostatnie pieniądze na bilet do Chicago. Nie było mowy, żebym tłukł się tam samochodem – zresztą, nie miałem samochodu. Ale nie potrafiłem spędzać święta Dziękczynienia w Las Cruces, obżerając się jakimś tłustym indykiem kupionym na wynos. Nie było mowy, żebym został w Las Cruces! Poza tym spędzałem tam i tak za dużo czasu jak na mój gust. Co prawda pani E zapraszała mnie serdecznie do nich, do Roswell, mówiąc, że przecież i tak pewnie polecę do domu na święta bożonarodzeniowe, ale nie dałem się skusić. Babcia Evans za każdym razem na powitanie szczypała mnie w policzek, a później traktowała jak perskiego kota, którego na zmianę głaszcze się i karmi. Szczerze mówiąc, trochę się jej bałem. Eve uparła się odprowadzić mnie na lotnisko. „Odprowadzić” to bardzo łagodne słowo – w Las Cruces nie było lotniska i żeby dostać się do Chicago należało najpierw pojechać do Albuquerque. O ile nie jesteście zbytnio zorientowani w geografii Nowego Meksyku – to jest kawałek drogi. Eve pojechała razem ze mną, choć było mi to trochę nie w smak – nie lubiłem pożegnań w ogóle, a rzewnych pożegnań w szczególności.
-Leć spokojnie – powiedziała obejmując mnie przed bramką. – I pamiętaj, że masz o mnie myśleć cały czas.
-Jasne – mruknąłem. Dotrzymanie tego słowa chyba nie będzie specjalnie trudne, i tak myślałem o niej prawie non stop.
-I zadzwoń, gdy dolecisz – poprosiła.
-Zadzwonię. Słuchaj, kochanie, muszę już iść – zacząłem powoli wyplątywać się z jej ramion. Puściła mnie z westchnieniem.
-Doprawdy, nie rozumiem, po co tam lecisz – powiedziała krzywiąc się lekko. – Wolałabym, żebyś został w Las Cruces, w końcu niedługo Boże Narodzenie i pewnie znowu mnie wtedy zostawisz.
-Ale zawsze wracam, nie? – puściłem do niej oczko. – Naprawdę muszę już iść – obejrzałem się przez ramię na urzędniczkę stojącą w bramce. Pocałowałem szybko Eve, odwróciłem się i przeszedłem przez bramkę.
-Jeśli nie wrócisz, to zrywam z tobą, King! – zawołała za mną. Odwróciłem się do niej, uśmiechnąłem się szeroko i pomachałem ręką. Nie znosiłem pożegnań. Wiedziałem, ze Eve ma skłonności do dramatyzowania, w ogóle lubiła przesadę – nieco przesadnio – i wiedziałem, że będzie twardo tkwiła na tarasie widokowym, dopóki samolot nie stanie się niewielkim punkcikiem na widnokręgu. Niestety, siedziałem po złej stronie samolotu i nie widziałem tarasu widokowego, i wiedziałem również, że choć tak naprawdę Eve nie ma pojęcia, który z tych samolotów stojących na płycie lotniska jest mój, to jednak będzie machała uparcie przez jakieś dziesięć minut, nie pomna tego, że i tak nie było szans, żeby mnie dojrzała.
Kiedy maszyna oderwała się od ziemi, oparłem się wygodniej na fotelu i odprężyłem się. Nie czułem strachu przed lataniem – w końcu latało się nie tylko na głupich kilku kilometrach – za to pojawiło się miłe uczucie jak przed otwarciem prezentu. Pojawiało się to zawsze, gdy wracałem do domu, do Chicago. Co by nie mówić, bardzo lubiłem mój dom. I choć leciałem samolotem, zamknięty hermetycznie w tej metalowej puszce, zawsze, ale to zawsze czułem się wtedy irracjonalnie lekki i łatwiej mi się myślało. Latanie miałem we krwi niemal od samego początku.
Wróciłem więc myślą do Eve, stojącej zapewne na lotnisku i uśmiechnąłem się do siebie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją pod szkołą Jennie, pomyślałem, że jest lekko nawiedzona i przymulona. Ale teraz albo tego nie widziałem, albo pozbyła się tych dwóch cech. Byliśmy ze sobą od dwóch lat i fakt – nie zawsze było różowo. W gruncie rzeczy strasznie się od siebie różniliśmy, ale póki co milo spędzaliśmy razem czas. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miał ją wielbić tak jak Max wielbi panią E, ale znowu – jakoś nigdy nie myślałem o naszej przyszłości. Może dlatego, że od dwóch lat nie byłem do końca pewny, gdzie będę za kolejne dwa lata i czy w ogóle będę wtedy na Ziemi. Bo jeśli odezwą się Antarianie i akurat wtedy polecę na Antar – nigdy nie mów nigdy. Nie wiedziałem, co będzie. Eve na razie nic nie wiedziała o tych dodatkowych możliwościach i tak było lepiej. Jennie podobno ciągle chciała jej o tym powiedzieć, ale jakoś nie mogła zebrać się w sobie do tej rozmowy. Ja z kolei nigdy nie miałem takich problemów, raczej nie miałem ochoty nic nikomu mówić. Uważałem, ze dobrze było tak, jak było, i to dobrze nie tylko dla nas, ale i dla tych niewtajemniczonych. Jennie jednak miała z tym problemy. W każdym razie, wracając do Eve – nie miałem w ogóle żadnej wizji jakiejkolwiek przyszłości. Choć przypuszczam, że jak każda dziewczyna już miała wybraną suknię ślubną. Cóż, mój frak nawet jeszcze nie powstał z niebytu. Może kiedyś, w bliżej nie sprecyzowanym momencie przyszłości.
Jakąś część mojego czasu poświęciłem również Jennie i Alex. Uśmiechnąłem się pod nosem – kiedy ostatnio Alex do mnie dzwoniła, oznajmiła, że Święta spędzą u siebie, zabarykadowane przed toksyczną rodziną i rozwrzeszczanymi bachorami, jedynie w towarzystwie chipsów i głupich romantycznych komedii. Nie wiedziałem, o co chodzi jej z tym bachorem, ale wolałem nie pytać. I zdecydowanie wolałem program moich świąt. A swoją drogą wciąż nie mogłem wyjść z podziwu, jakim cudem te dwa zupełnie przeciwstawne bieguny zdołały się porozumieć. I co więcej – spędzać razem Święto Dziękczynienia! A myślałem, że Jennie jest bardzo rodzinną osobą.
Tak jakoś, na takich i tym podobnych myślach zszedł mi cały lot. Pozostałem niewzruszony na wdzięki stewardess, które nie wiedzieć czemu co chwila podsuwały mi orzeszki, cukiereczki i inne takie – ale nie miałem zamiaru wstępować do klubu „Seks na Wysokościach”. W dodatku jakiś facet mrugał do mnie porozumiewawczo okiem z fotela o trzy miejsca ode mnie – i byłem szczęśliwy, gdy zobaczyłem pod brzuchem samolotu wieżowce Chicago, a zaraz potem ukazała się migotliwa w ostrym świetle słońca tafla jeziora Michigan. Uśmiechnąłem się szeroko – w końcu poczułem się jak w domu. Tym bardziej, że w hali przylotów dostrzegłem mamę i Dave’a.
-A Peter gdzie, wciąż usiłuje przekonać do siebie naszą Dennise? – zapytałem na powitanie z kamienną twarzą, śmiertelnie poważny.
-Tak – odparł Dave. – Obawiam się o tego starego konia. Dennise to młoda klacz i potrafi nieźle kopać, niemal prądem. Mam nadzieję, że nic mu nie zrobi podczas naszej nieobecności – Dave miał tak samo poważną minę. Przypominaliśmy teraz obaj dwóch uczonych staruszków na jakimś zasuszonym kongresie.
-Przestańcie – zażądała mama. – Niestety, z tej mąki chyba nie będzie chleba – westchnęła ciężko. Oj, to chyba rzeczywiście Peter musiał się nieźle natrudzić, żeby przekonać do siebie Dennise, a sama Dennise musiała być rzeczywiście nieprzejednana, skoro nawet mama uznała, ze nici z tego. – A ty, kochanie? Co tam u ciebie? Jesteś sam? – zainteresowała się nagle. Roześmiałem się wesoło.
-Chyba cię zmartwię – odparłem żartobliwie. – Wciąż jestem zajęty.
-Szkoda – posmutniała mama. – To znaczy bardzo się cieszę, że ci się wiedzie... na różnych płaszczyznach. Ale szkoda mi Dennise, taka dziewczyna...!
-Dlaczego mama nie spróbuje wyswatać z nią Dave’a? – zaproponowałem wyciągając mój plecak z taśmy z bagażami. Dave wyjął mi go z rąk i zarzucił na ramię jak piórko – cóż, chyba nie byłem w takiej formie jak on, mnie mój plecak wydawał się naprawdę ciężki... no, ale ja nie musiałem przenosić na rękach buldogów, dobermanów i innych dużych zwierząt. Skierowaliśmy się do wyjścia. – Może ona okiełzałaby mojego niesfornego braciszka.
-Te, bo zaraz sam będziesz dygował swój plecak – zagroził Dave.
-Czy ja coś mówię? – zdziwiłem się robiąc „buzię w ciup” i unosząc brwi. Podpatrzyłem to u Alex jakiś czas temu – Alex potrafiła wybornie parodiować niektóre postaci i miny.
-Popatrz, mamcia, jakie to się pyskate zrobiło – poskarżył się Dave mamie. Pokazałem mu język w odpowiedzi. Pewnie, ze zachowywaliśmy się jak dzieci – zawsze tak było, choć Dave miał obecnie prawie trzeci krzyżyk na karku i posturą przypominał tura. Uwielbiał tak po bratersku rozdzielać kuksańce i poklepywać nas po głowach, a rękę miał czasami wyjątkowo ciężką. Peter z kolei zupełnie nie przypominał naszego weterynarza, szczupły i drobny, elegancik w metalowych, cienkich okularach, we wszystkich kłótniach i awanturach był niepokonany. Ja byłem gdzieś po środku, jak ten bufor.
Chicago wcale nie zmieniło się przez czas mojego pobytu w Las Cruces. A już zwłaszcza nasza dzielnica. Może tylko drzewa trochę wyrosły. No i nasz dom był coraz bardziej zarośnięty winem, ale teraz tylko ładniej wyglądał, jak kobieta, której z biegiem czasu przybywa tylko wdzięku i urody.
Nigdy do tej pory jakoś nie mówiłem o naszym domu, ale teraz chyba powinienem wspomnieć coś niecoś. To był naprawdę duży dom – to rozumie się już samo przez się, skoro pomieścił mnie, Dave’a, Petera, Fran, rodziców, i naszego starego wyżła, Doktora Rogera, który niestety zdechł kilka lat temu. Ale mimo czwórki dzieciaków, która się w nim wychowała – mówię teraz o domu, nie o psie, rzecz jasna – zachował swój styl i klasę. Nie byłem zdziwiony tym, że teraz mieszkała tu z moimi rodzicami Dennise Ralleyard – nasza czwórka wyfrunęła już w świat chyba na dobre i dom zdecydowanie mógł wydawać się za duży moim rodzicom. Ale przynajmniej było gdzie wracać na święta i wakacje. Z prawdziwą przyjemnością wróciłem też do swojego pokoju. Nad łóżkiem wciąż wisiał model samolotu, który kiedyś złożyłem z ojcem. Zadziwiające, ale jakoś nie mogłem odczepić się od samolotów.
Ojca w domu, rzecz jasna, nie było. Samuel King pracował niezwykle sumiennie i poświęcał swoim studentom masę czasu. Dennise za to stała w kuchni i robiła jakąś sałatkę, a Peter plątał się dookoła niej, usiłując jej pomagać, choć jak na moje oko bezskutecznie. Chyba naprawdę był w niej beznadziejnie zakochany, biedak jeden.
-Kogo widzą moje piękne oczy – zażartowała Dennise. – Syn marnotrawny wrócił do domu, co?
-Tylko na święta – zaczerwieniłem się mimo woli. Dennise zawsze mnie trochę onieśmielała – zawsze to znaczy od czasu, kiedy okazało się, że wyrosła z niej piękna dziewczyna. Piękne dziewczyny chyba mnie onieśmielały, wstyd przyznać.
-Miło cię widzieć, Chris – uśmiechnęła się szeroko, ukazując piękny zęby. – Co powiesz na małą bitwę na poduszki dziś wieczorem, co?
-Eee... jasne – mruknąłem niepewnie i zerknąłem na Petera. Okulary w metalowej oprawce zjechały mu nieco z nosa i miał strasznie nieporadną minę. – Cześć brat – poklepałem go po bratersku po plecach. Nie chciałem go dobijać, bo Dennise sprawiała takie wrażenie, jakby wolała moje towarzystwo.
-Hej – odparł jakoś tak bez entuzjazmu. Chciałem go zapewnić, ze Dennise kompletnie mi teraz nie w głowie, ale jakoś nie wiedziałem jak to zrobić tak subtelnie, żeby on mnie zrozumiał, a Dennise nie, zupełnie nie mogłem znaleźć właściwych słów. To wszystko wina Dennise, bo mnie onieśmielała.
-Więc, Dennise – znów zwróciłem się do niej. – Co słychać u twojego brata? – zapytałem z grzeczności.
-W porządku – brzmiała jej odpowiedź.
-Więc – nie zobaczycie się na święta? – pytałem dalej. Chyba coś mówiłem nie tak, ale nie wiedziałem co.
-Nie – pokręciła przecząco głową. – Ja jestem tu, on w Paryżu, a rodzice w Nowym Jorku. To się nazywa mieć rodzinę rozsianą po całym świecie, co? – zachichotała wesoło. Cóż, moja rodzina była jeszcze bardziej rozsiana – ja byłem w Las Cruces, mój biologiczny ojciec w Roswell, moja ciotka w Bostonie, moja kuzynka i przyrodnia siostra w Nowym Jorku, a moja rodzina w Chicago. No – i nie byłem pewien, czy przypadkiem nie miałem też rodziny w jakieś odległej galaktyce. Ale rzecz jasna nie powiedziałem tego, nawet nie miałem takiego zamiaru.
-Tak, istotnie – przyświadczyłem.
Wieczorem wymówiłem się od wojny na poduszki mówiąc, że boli mnie głowa, ale prawdę mówiąc nie bardzo chciałem dobijać Petera. Widziałem jak na dłoni, że był wręcz rozpaczliwie zakochany w Dennise, która z kolei jakoś zupełnie nie przejawiała zainteresowania jego osobą – za to co gorsza interesowała się mną! Wolałem dyplomatycznie zmyć się z zasięgu wzroku Dennise, poza tym – miałem do wykonania pewien telefon. Telefon ściśle prywatny, który wymagał chwili na osobności, mianowicie – telefon do Eve. Potem leżałem sobie na łóżku, gapiąc się z przyzwyczajenia w okno na niebo, i nawet nie wiedziałem kiedy zasnąłem.
Śniło mi się, że byłem w Las Cruces – ot, jeden z tych zwyczajnych snów, podczas których przeżywasz jakiś dzień swojego życia. Nic nadzwyczajnego, doprawdy.
Spałem sobie w najlepsze rano, gdy ktoś zapukał energicznie do drzwi mojego pokoju.
-Eryk, nie mam kasy, pożycz od sąsiadki – zawołałem z twarzą w poduszce. Jeśli to był Eryk z wiadomością, ze znowu nie mamy w domu nawet okruszka czegokolwiek a on dziwnym trafem nie miał nawet okruszka pieniędzy... Ale to nie był Eryk, Eryk nie miał takiego miękkiego, lekko chrapliwego głosu!
-Nie wiem, kto to jest Eryk, ale jeśli sobie życzysz, mogę pójść do sąsiadki pożyczyć kasę – usłyszałem. Poderwałem gwałtownie głowę i mój wzrok padł na osobę stojąca w progu.
Dennise opierała się o futrynę, w kusej, czerwonej bluzce, rozpuszczone włosy przerzuciła przez ramię i przypatrywała mi się mrużąc lekko ciemne oczy, tak, jak to robią krótkowidze – może była krótkowidzem. Stukała się telefonem o brodę i miałem wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem jak modela z reklamy majtek Calvina Kleina. Poczułem, jak zaczynają mi płonąć koniuszki uszu.
-876 5309 – powiedziała niespodziewanie. – Czy powinnam znać ten numer?
Potrzebowałem tylko sekundy na zastanowienie się i skojarzenie sobie pewnych faktów.
-Daj ten telefon – mruknąłem wyciągając do niej rękę po słuchawkę telefonu.
-A co mi za to dasz? – zapytała uśmiechając się lekko. – Nic za darmo, chłopcze, żyjemy w drogich czasach.
-Daj ten telefon – zażądałem.
-Jak będziesz grzeczny, to może dostaniesz – Dennise pomachała mi z progu słuchawką.
-Daj to, moja siostra wisi po drugiej stronie! – zawołałem rozdrażniony.
-O co ci chodzi, przecież Fran ma poczucie humoru – wzruszyła ramionami Dennise.- Mogłabym jej nawet powiedzieć, że właśnie bierzesz kąpiel a ja myję ci plecki...
-To nie Fran, to moja druga siostra! – warknąłem. – Daj mi to!!! – zażądałem stanowczo wyciągając do niej rękę.
-Hm – burknęła pod nosem Dennise i rzuciła mi słuchawkę. Łypnąłem na nią złym okiem – mam nadzieję, że moja mina wystarczyła do wypłoszenia jej z pokoju, ale Dennise stała w progu jak przymurowana. Pewnie, ze mogłem ją po prostu wypchnąć i wyrzucić z pokoju, ale żeby to zrobić, musiałbym wstać z łóżka. A jednak mimo wszystko nie lubiłem pokazywać się półnagi obcym, bądź co bądź, kobietom.
-Czy mi się wydaje, czy wyczuwam dookoła ciebie jakieś obce, żeńskie wibracje? – usłyszałem po drugiej stronie drutu głos Alex.
-Alex? – zdziwiłem się i zzezowałem lekko na Dennise. – Dlaczego korzystasz z telefonu Jennie? Coś się stało? – zaniepokoiłem się lekko.
-Ee tam – odparła Alex i byłem pewien, że wzruszyła lekceważąco ramionami. – Jej telefon jest bliżej, nie chce mi się szukać mojego. I nic się nie stało.
-Och – rozluźniłem się nieco. – Więc dowiem się, czemu mnie budzisz?
-Budzę cię? Jest po ósmej – zdziwiła się Alex. – Tak jakoś się obudziłam i pomyślałam, że do ciebie zadzwonię.
-Alex – powiedziałem siląc się na spokój. – U w a s jest ósma. T u jest dopiero siódma. To po pierwsze. A po drugie – czy dowiem się w końcu, czemu dzwonisz? – byłem świadomy tego, ze Dennise stała ciągle w progu i przyglądała mi się z uniesioną brwią. Zakryłem słuchawkę dłonią. – Wyjdź – poleciłem Dennise, ale pokręciła przecząco głową. Jezu. Postanowiłem ją zignorować.
-Kim jest ta dziewczyna, która jest w twoim pokoju? – zapytała Alex.
-Skąd...? – zacząłem i urwałem, niepewny, jak powinienem skończyć to zdanie. Skąd wiesz, że tu jest jakaś dziewczyna, skoro jesteś ode mnie oddalona o osiemnaście godzin jazdy?
-Po prostu wiem – odparła lekko Alex domyślając się reszty pytania. – Więc? Kim ona jest? To ktoś szczególny?
-Nikt taki – burknąłem. – Czy ja w końcu dowiem się...
-Czemu do ciebie dzwonię, tak, tak, wiem. Stajesz się przewidywalny – stwierdziła Alex. Przewróciłem oczami ze zniecierpliwieniem. – Chciałam ci życzyć wesołego Święta Dziękczynienia. No dobra, niech będzie, że obie z Jennie chciałyśmy.
-Aha – mruknąłem. – Cóż, dobra. Przyjęte. I nawzajem, Alex. Uściskaj ode mnie Jennie. Wesołego święta Dziękczynienia.
-Żebyś wiedział, że będzie wesołe – zachichotała Alex i rozłączyła się. Dennise patrzyła na mnie z zainteresowaniem.
-Twoja siostra to lesbijka? – zapytała jakby od niechcenia. Wybałuszyłem na nią oczy.
-Że niby co? – zapytałem z głupia frant. Dennise wzruszyła ramionami.
-Wiesz, mnie to naprawdę nie przeszkadza – mruknęła. – Ale ta jakaś Alex korzysta z telefonu twojej siostry nad ranem w czasie święta, każesz im się ściskać...
-Wariatka – powiedziałem z niesmakiem. – Nic mi nie wiadomo o tym, żeby którakolwiek z nich była... miała inną orientację. Jennie to moja siostra i mieszka u mojej ciotki w Nowym Jorku, a Alex jest naszą kuzynką – wyjaśniłem, patrząc na nią z obrzydzeniem. Zdecydowanie żadna z moich pań nie była... inna pod tym względem. Dennise pokiwała głową z jakąś dziwną miną.
-OK, OK, tak tylko mi się powiedziało – powiedziała pojednawczo unosząc ręce w geście poddania się.
-Wyjdź, dobrze? Chciałbym jeszcze sobie pospać – mruknąłem z niezadowoleniem.
I choć Dennise posłusznie tym razem wyszła z mojego pokoju, już sobie nie pospałem. Jakoś ten poranny telefon Alex wybił mnie ze snu, nie wiedzieć czemu. Myślałem wiec sobie o Alex i o jej nowych mocach-nie mocach. Ta jej dziwna wiedza była czasami przerażająca, ale w wielu przypadkach dawała się łatwo wytłumaczyć, zwłaszcza, że Alex, świadomie czy nie, to jednak cechowała się spostrzegawczością i kojarzyła wiele szczegółów, najczęściej bardzo trafnie. Ale bywały też chwile, kiedy tego nie dawało się już racjonalnie wyjaśnić. Alex jednak nie sprawiała wrażenia zmartwionej tym, chyba nawet czasami jej się to podobało. Zresztą, nawet dokładnie nie zdawała sobie chyba sprawy z wagi tej jej nowej mocy-niemocy. W każdym razie na pewno miała lżej niż ja, bo przynajmniej miała obok siebie Jennie, która teraz, gdy nie było już obok nas nikogo innego, stanowiła istna wyrocznię w tych „innych” kwestiach. Mnie na przykład znacznie lepiej było ćwiczyć moje moce w obecności Jennie. Właśnie, moje moce! Uświadomiłem sobie, ze dawno nie ćwiczyłem, tak jakoś ciągle nie miałem czasu – a raczej wolałem być na wszelki wypadek gotów. Nie precyzowałem sobie jednak, do czego wolałbym być gotów. Postanowiłem przypomnieć sobie co nieco, ale nie w tej chwili – wolałbym zrobić to wieczorem, a już na pewno po obiedzie. Tak, po indyku. Zdecydowanie.
Obiad przebiegł jak zwykle w atmosferze ogólnej wesołości, choć czegoś chyba tam brakowało. Nie potrafiłem jednak powiedzieć czego. No, rzecz jasna, nie było Fran, która wciąż siedziała w Anglii i uparła się, że zrobi tam doktorat. Ale mimo wszystko coś było nie tak. Z prawdziwą ulgą więc zamknąłem się wieczorem w moim pokoju. Postanowiłem potrenować i na pierwszy ogień wybrałem sobie duży kubek na długopisy, z którego najpierw wysypałem wszystkie długopisy i ołówki. A potem zabrałem się do roboty – niepojętym dla mnie sposobem Jennie zdołała mnie nauczyć zmieniania wyglądu pewnych rzeczy, a od pewnego czasu ćwiczę zmienianie kształtów – i tak lampka stała się lustrem, a talia kart notatnikiem. Nie próbowałem jeszcze tak zaawansowanych rzeczy jak zamienienie talii kart w plik banknotów albo zmiana własnego dowodu osobistego – bałbym się, ze później nie będę potrafił tego odwrócić. Tym razem postanowiłem zmienić kubek na długopisy w buta – wiem, niezbyt praktyczne zastosowanie, ale na głupotach człowiek uczy się najlepiej, a ja podobno byłem człowiekiem.
Niestety, dopiero się tego uczyłem i był pewien skutek uboczny mojej nauki – nie potrafiłem tak dokładnie się kontrolować i co prawda nie robiłem żadnego trzęsienia ziemi ani jakiegoś super tornada... ale tak jakoś powstawał dookoła mnie wiatr, a przynajmniej coś w tym rodzaju. Dość, że w powietrzu latały różne ciekawe rzeczy. Jennie co prawda twierdziła, ze gdy to wyćwiczę, to obejdzie się bez tych zawirowań powietrza, a jak już mówiłem – Jennie była tu prawdziwym guru.
Byłem w samym środku zmieniania z powrotem buta w kubek na długopisy, w samym oku tego niewielkiego cyklonu, kiedy niespodziewanie drzwi mojego pokoju otworzyły się...
-Chris, myślałam, ze moglibyśmy... – zaczęła Dennise i urwała, wpatrując się z niedowierzaniem i zaskoczeniem w to, co działo się w środku. Kiedy spostrzegłem, ze stała w progu – jak deja vu – natychmiast opuściłem rękę, wiatr dookoła mnie ucichł, wszystko powróciło na swoje miejsca, a przede mną leżało coś, co było pośrodku zmiany z buta w kubek.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez dłuższą chwilę. Czułem, jak przepływają przeze mnie falami panika, przerażenie i ogłupienie, miałem wrażenie, ze oto mój najgorszy koszmar, odkąd poznałem prawdę, staje się rzeczywistością. Cholera, to nie był tylko mój koszmar – ale i wszystkich, którzy się z nami zetknęli! Boże. Ona teraz ucieknie, powie to, co tu widziała komuś, ktoś powie dalej, dowie się wojsko i FBI i powtórzy się sytuacja sprzed dwudziestu laty... głupi idioto, co ci strzeliło do głowy, żeby robić cos takiego tu, w domu pełnym ludzi!
Dennise wpatrywała się we mnie jak zaczarowana, poczym nagle odwróciła się i uciekła.
Usiadłem słabo na łóżku, choć raczej to moje kolana się pode mną ugięły. Koszmar stał się prawdą. Należy natychmiast zawiadomić Roswell i Nowy Jork o niebezpieczeństwie, jakie groziło nam w każdej chwili. Uciekać. Ale – gdzie? Znajdą nas wszędzie! Co teraz, co miałem robić? Miałem wrażenie, że ściany mojego pokoju zbliżają się do mnie i chcą mnie zniszczyć, udusić, panika powoli zaczynała brać nade mną górę – i nie wiem, jaką kolejną głupotę bym był strzelił, gdybym nagle nie uświadomił sobie czegoś dziwnego.
Zamykałem drzwi. Na klucz. Z całą pewnością. Zamknąłem je, w zamku tkwił zresztą klucz, prosty sposób Jennie, żeby nie kusić losu i podglądaczy. Więc jakim cudem Dennise weszła do mojego pokoju? Jakim cudem tu się dostała, skoro klucz wciąż tkwił w zamku po m o j e j stronie drzwi, tej wewnętrznej? Zmarszczyłem czoło i uświadomiłem sobie coś jeszcze – że na twarzy Dennise owszem, widziałem zaskoczenie i niedowierzanie, ale ona nie była zdziwiona tym, c o robiłem, ale tym, że robiłem to j a.
Poczułem, jak robi mi się niedobrze.
Zrobiłem wówczas jedyną rzecz, jaka przyszła mi na myśl. Trzęsącą się ręką sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Jennie.
Bardzo ładnie ci to wyszło – Jennie
Dzięki za pochwałę, z twoich ust to istotnie wielka pochwała.
Nie ma za co. Tak tak, widać było – znaczy słychać – że Chris był na skraju paniki. Jak balonik napompowany aż do kresu, gdzie potrzeba tylko jednego westchnienia, żeby pękł. J.
Ale nie pękłem.
I chwali ci się to. W każdym razie twój telefon nieźle nas zdenerwował.
Doprawdy? Nie było znać. I bardzo dobrze, że tego nie wiedziałem, bo nie wiem, czy dałbym sobie wtedy radę.
Dałbyś, dałbyś. A swoją drogą, to naprawdę powinno się ciebie porządnie objechać za tą lekkomyślność – ćwiczenie czegoś takiego pod jednym dachem z ludźmi, którzy nie mają o tym bladego pojęcia, to najgorsze, na co mogłeś wpaść. Co by było, gdyby to byli inni ludzie, mniej życzliwi? Dobrze chociaż, ze pamiętałeś o tej dziurce, choć to doprawdy niewielka zasługa...
Wiem, wiem, sknociłem sprawę. Moja wina. Ale nie masz pojęcia, jak straszliwe się wtedy zdenerwowałem.
I słusznie.
Jedna sprawa, o której chcę powiedzieć... albo nie, zrobię sobie z niej zagadkę (widać, że mi totalnie odwala). Numer telefonu Jennie. Kto uważnie oglądał Roswell, dodam, że drugą serię, ten mi powie, dlaczego akurat taki zlepek cyferek. Żadnych tam teorii nie trzeba snuć, bo to zwykły banał. Diabeł tkwi w szczegółach...
A tak w ogóle - rozbestwiam się, co tak mało komentarzy? Szkoła się zacznie, czasu nie będzie, części zaczną pojawiać się rzadziej...
A propos - część 4. Enjoy.
Chris:
Zostałem pouczony, że to ma być jak fragment układanki, tak, żeby pasowało do poprzedniej części i do następnej. Czyli mamy iść względnie chronologicznie. No dobrze, więc idziemy. A tak w ogóle, czy zauważyliście, że ta rodzina jest dziwnie zdominowana przez kobiety? Nawet nie chodzi tu o ilość, choć to też, ale o jakość (dostanie mi się po głowie za to, jak nic). Max i Michael w Roswell byli pod pantoflem – Michael udawał, że dobrze mu idzie bez Marii, ale nie potrafił normalnie funkcjonować bez niej w pobliżu. Max całkiem jawnie wielbił grunt, po którym chodziła pani E. Ja byłem zdominowany przez Alex i Jennie – dopóki się nie znosiły, udawało mi się jeszcze zachować względną niezależność, bo obie były zbyt zajęte dogryzaniem sobie, ale kiedy nagle zjednoczyły siły... Ciotka Isabel również wyznawała chyba zasadę, ze kobieta to lepsza połówka mężczyzny. Dobra, koniec tematu, bo Jennie mnie wyklnie.
Zbliżało się Święto Dziękczynienia, a ja wydałem moje ostatnie pieniądze na bilet do Chicago. Nie było mowy, żebym tłukł się tam samochodem – zresztą, nie miałem samochodu. Ale nie potrafiłem spędzać święta Dziękczynienia w Las Cruces, obżerając się jakimś tłustym indykiem kupionym na wynos. Nie było mowy, żebym został w Las Cruces! Poza tym spędzałem tam i tak za dużo czasu jak na mój gust. Co prawda pani E zapraszała mnie serdecznie do nich, do Roswell, mówiąc, że przecież i tak pewnie polecę do domu na święta bożonarodzeniowe, ale nie dałem się skusić. Babcia Evans za każdym razem na powitanie szczypała mnie w policzek, a później traktowała jak perskiego kota, którego na zmianę głaszcze się i karmi. Szczerze mówiąc, trochę się jej bałem. Eve uparła się odprowadzić mnie na lotnisko. „Odprowadzić” to bardzo łagodne słowo – w Las Cruces nie było lotniska i żeby dostać się do Chicago należało najpierw pojechać do Albuquerque. O ile nie jesteście zbytnio zorientowani w geografii Nowego Meksyku – to jest kawałek drogi. Eve pojechała razem ze mną, choć było mi to trochę nie w smak – nie lubiłem pożegnań w ogóle, a rzewnych pożegnań w szczególności.
-Leć spokojnie – powiedziała obejmując mnie przed bramką. – I pamiętaj, że masz o mnie myśleć cały czas.
-Jasne – mruknąłem. Dotrzymanie tego słowa chyba nie będzie specjalnie trudne, i tak myślałem o niej prawie non stop.
-I zadzwoń, gdy dolecisz – poprosiła.
-Zadzwonię. Słuchaj, kochanie, muszę już iść – zacząłem powoli wyplątywać się z jej ramion. Puściła mnie z westchnieniem.
-Doprawdy, nie rozumiem, po co tam lecisz – powiedziała krzywiąc się lekko. – Wolałabym, żebyś został w Las Cruces, w końcu niedługo Boże Narodzenie i pewnie znowu mnie wtedy zostawisz.
-Ale zawsze wracam, nie? – puściłem do niej oczko. – Naprawdę muszę już iść – obejrzałem się przez ramię na urzędniczkę stojącą w bramce. Pocałowałem szybko Eve, odwróciłem się i przeszedłem przez bramkę.
-Jeśli nie wrócisz, to zrywam z tobą, King! – zawołała za mną. Odwróciłem się do niej, uśmiechnąłem się szeroko i pomachałem ręką. Nie znosiłem pożegnań. Wiedziałem, ze Eve ma skłonności do dramatyzowania, w ogóle lubiła przesadę – nieco przesadnio – i wiedziałem, że będzie twardo tkwiła na tarasie widokowym, dopóki samolot nie stanie się niewielkim punkcikiem na widnokręgu. Niestety, siedziałem po złej stronie samolotu i nie widziałem tarasu widokowego, i wiedziałem również, że choć tak naprawdę Eve nie ma pojęcia, który z tych samolotów stojących na płycie lotniska jest mój, to jednak będzie machała uparcie przez jakieś dziesięć minut, nie pomna tego, że i tak nie było szans, żeby mnie dojrzała.
Kiedy maszyna oderwała się od ziemi, oparłem się wygodniej na fotelu i odprężyłem się. Nie czułem strachu przed lataniem – w końcu latało się nie tylko na głupich kilku kilometrach – za to pojawiło się miłe uczucie jak przed otwarciem prezentu. Pojawiało się to zawsze, gdy wracałem do domu, do Chicago. Co by nie mówić, bardzo lubiłem mój dom. I choć leciałem samolotem, zamknięty hermetycznie w tej metalowej puszce, zawsze, ale to zawsze czułem się wtedy irracjonalnie lekki i łatwiej mi się myślało. Latanie miałem we krwi niemal od samego początku.
Wróciłem więc myślą do Eve, stojącej zapewne na lotnisku i uśmiechnąłem się do siebie. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją pod szkołą Jennie, pomyślałem, że jest lekko nawiedzona i przymulona. Ale teraz albo tego nie widziałem, albo pozbyła się tych dwóch cech. Byliśmy ze sobą od dwóch lat i fakt – nie zawsze było różowo. W gruncie rzeczy strasznie się od siebie różniliśmy, ale póki co milo spędzaliśmy razem czas. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miał ją wielbić tak jak Max wielbi panią E, ale znowu – jakoś nigdy nie myślałem o naszej przyszłości. Może dlatego, że od dwóch lat nie byłem do końca pewny, gdzie będę za kolejne dwa lata i czy w ogóle będę wtedy na Ziemi. Bo jeśli odezwą się Antarianie i akurat wtedy polecę na Antar – nigdy nie mów nigdy. Nie wiedziałem, co będzie. Eve na razie nic nie wiedziała o tych dodatkowych możliwościach i tak było lepiej. Jennie podobno ciągle chciała jej o tym powiedzieć, ale jakoś nie mogła zebrać się w sobie do tej rozmowy. Ja z kolei nigdy nie miałem takich problemów, raczej nie miałem ochoty nic nikomu mówić. Uważałem, ze dobrze było tak, jak było, i to dobrze nie tylko dla nas, ale i dla tych niewtajemniczonych. Jennie jednak miała z tym problemy. W każdym razie, wracając do Eve – nie miałem w ogóle żadnej wizji jakiejkolwiek przyszłości. Choć przypuszczam, że jak każda dziewczyna już miała wybraną suknię ślubną. Cóż, mój frak nawet jeszcze nie powstał z niebytu. Może kiedyś, w bliżej nie sprecyzowanym momencie przyszłości.
Jakąś część mojego czasu poświęciłem również Jennie i Alex. Uśmiechnąłem się pod nosem – kiedy ostatnio Alex do mnie dzwoniła, oznajmiła, że Święta spędzą u siebie, zabarykadowane przed toksyczną rodziną i rozwrzeszczanymi bachorami, jedynie w towarzystwie chipsów i głupich romantycznych komedii. Nie wiedziałem, o co chodzi jej z tym bachorem, ale wolałem nie pytać. I zdecydowanie wolałem program moich świąt. A swoją drogą wciąż nie mogłem wyjść z podziwu, jakim cudem te dwa zupełnie przeciwstawne bieguny zdołały się porozumieć. I co więcej – spędzać razem Święto Dziękczynienia! A myślałem, że Jennie jest bardzo rodzinną osobą.
Tak jakoś, na takich i tym podobnych myślach zszedł mi cały lot. Pozostałem niewzruszony na wdzięki stewardess, które nie wiedzieć czemu co chwila podsuwały mi orzeszki, cukiereczki i inne takie – ale nie miałem zamiaru wstępować do klubu „Seks na Wysokościach”. W dodatku jakiś facet mrugał do mnie porozumiewawczo okiem z fotela o trzy miejsca ode mnie – i byłem szczęśliwy, gdy zobaczyłem pod brzuchem samolotu wieżowce Chicago, a zaraz potem ukazała się migotliwa w ostrym świetle słońca tafla jeziora Michigan. Uśmiechnąłem się szeroko – w końcu poczułem się jak w domu. Tym bardziej, że w hali przylotów dostrzegłem mamę i Dave’a.
-A Peter gdzie, wciąż usiłuje przekonać do siebie naszą Dennise? – zapytałem na powitanie z kamienną twarzą, śmiertelnie poważny.
-Tak – odparł Dave. – Obawiam się o tego starego konia. Dennise to młoda klacz i potrafi nieźle kopać, niemal prądem. Mam nadzieję, że nic mu nie zrobi podczas naszej nieobecności – Dave miał tak samo poważną minę. Przypominaliśmy teraz obaj dwóch uczonych staruszków na jakimś zasuszonym kongresie.
-Przestańcie – zażądała mama. – Niestety, z tej mąki chyba nie będzie chleba – westchnęła ciężko. Oj, to chyba rzeczywiście Peter musiał się nieźle natrudzić, żeby przekonać do siebie Dennise, a sama Dennise musiała być rzeczywiście nieprzejednana, skoro nawet mama uznała, ze nici z tego. – A ty, kochanie? Co tam u ciebie? Jesteś sam? – zainteresowała się nagle. Roześmiałem się wesoło.
-Chyba cię zmartwię – odparłem żartobliwie. – Wciąż jestem zajęty.
-Szkoda – posmutniała mama. – To znaczy bardzo się cieszę, że ci się wiedzie... na różnych płaszczyznach. Ale szkoda mi Dennise, taka dziewczyna...!
-Dlaczego mama nie spróbuje wyswatać z nią Dave’a? – zaproponowałem wyciągając mój plecak z taśmy z bagażami. Dave wyjął mi go z rąk i zarzucił na ramię jak piórko – cóż, chyba nie byłem w takiej formie jak on, mnie mój plecak wydawał się naprawdę ciężki... no, ale ja nie musiałem przenosić na rękach buldogów, dobermanów i innych dużych zwierząt. Skierowaliśmy się do wyjścia. – Może ona okiełzałaby mojego niesfornego braciszka.
-Te, bo zaraz sam będziesz dygował swój plecak – zagroził Dave.
-Czy ja coś mówię? – zdziwiłem się robiąc „buzię w ciup” i unosząc brwi. Podpatrzyłem to u Alex jakiś czas temu – Alex potrafiła wybornie parodiować niektóre postaci i miny.
-Popatrz, mamcia, jakie to się pyskate zrobiło – poskarżył się Dave mamie. Pokazałem mu język w odpowiedzi. Pewnie, ze zachowywaliśmy się jak dzieci – zawsze tak było, choć Dave miał obecnie prawie trzeci krzyżyk na karku i posturą przypominał tura. Uwielbiał tak po bratersku rozdzielać kuksańce i poklepywać nas po głowach, a rękę miał czasami wyjątkowo ciężką. Peter z kolei zupełnie nie przypominał naszego weterynarza, szczupły i drobny, elegancik w metalowych, cienkich okularach, we wszystkich kłótniach i awanturach był niepokonany. Ja byłem gdzieś po środku, jak ten bufor.
Chicago wcale nie zmieniło się przez czas mojego pobytu w Las Cruces. A już zwłaszcza nasza dzielnica. Może tylko drzewa trochę wyrosły. No i nasz dom był coraz bardziej zarośnięty winem, ale teraz tylko ładniej wyglądał, jak kobieta, której z biegiem czasu przybywa tylko wdzięku i urody.
Nigdy do tej pory jakoś nie mówiłem o naszym domu, ale teraz chyba powinienem wspomnieć coś niecoś. To był naprawdę duży dom – to rozumie się już samo przez się, skoro pomieścił mnie, Dave’a, Petera, Fran, rodziców, i naszego starego wyżła, Doktora Rogera, który niestety zdechł kilka lat temu. Ale mimo czwórki dzieciaków, która się w nim wychowała – mówię teraz o domu, nie o psie, rzecz jasna – zachował swój styl i klasę. Nie byłem zdziwiony tym, że teraz mieszkała tu z moimi rodzicami Dennise Ralleyard – nasza czwórka wyfrunęła już w świat chyba na dobre i dom zdecydowanie mógł wydawać się za duży moim rodzicom. Ale przynajmniej było gdzie wracać na święta i wakacje. Z prawdziwą przyjemnością wróciłem też do swojego pokoju. Nad łóżkiem wciąż wisiał model samolotu, który kiedyś złożyłem z ojcem. Zadziwiające, ale jakoś nie mogłem odczepić się od samolotów.
Ojca w domu, rzecz jasna, nie było. Samuel King pracował niezwykle sumiennie i poświęcał swoim studentom masę czasu. Dennise za to stała w kuchni i robiła jakąś sałatkę, a Peter plątał się dookoła niej, usiłując jej pomagać, choć jak na moje oko bezskutecznie. Chyba naprawdę był w niej beznadziejnie zakochany, biedak jeden.
-Kogo widzą moje piękne oczy – zażartowała Dennise. – Syn marnotrawny wrócił do domu, co?
-Tylko na święta – zaczerwieniłem się mimo woli. Dennise zawsze mnie trochę onieśmielała – zawsze to znaczy od czasu, kiedy okazało się, że wyrosła z niej piękna dziewczyna. Piękne dziewczyny chyba mnie onieśmielały, wstyd przyznać.
-Miło cię widzieć, Chris – uśmiechnęła się szeroko, ukazując piękny zęby. – Co powiesz na małą bitwę na poduszki dziś wieczorem, co?
-Eee... jasne – mruknąłem niepewnie i zerknąłem na Petera. Okulary w metalowej oprawce zjechały mu nieco z nosa i miał strasznie nieporadną minę. – Cześć brat – poklepałem go po bratersku po plecach. Nie chciałem go dobijać, bo Dennise sprawiała takie wrażenie, jakby wolała moje towarzystwo.
-Hej – odparł jakoś tak bez entuzjazmu. Chciałem go zapewnić, ze Dennise kompletnie mi teraz nie w głowie, ale jakoś nie wiedziałem jak to zrobić tak subtelnie, żeby on mnie zrozumiał, a Dennise nie, zupełnie nie mogłem znaleźć właściwych słów. To wszystko wina Dennise, bo mnie onieśmielała.
-Więc, Dennise – znów zwróciłem się do niej. – Co słychać u twojego brata? – zapytałem z grzeczności.
-W porządku – brzmiała jej odpowiedź.
-Więc – nie zobaczycie się na święta? – pytałem dalej. Chyba coś mówiłem nie tak, ale nie wiedziałem co.
-Nie – pokręciła przecząco głową. – Ja jestem tu, on w Paryżu, a rodzice w Nowym Jorku. To się nazywa mieć rodzinę rozsianą po całym świecie, co? – zachichotała wesoło. Cóż, moja rodzina była jeszcze bardziej rozsiana – ja byłem w Las Cruces, mój biologiczny ojciec w Roswell, moja ciotka w Bostonie, moja kuzynka i przyrodnia siostra w Nowym Jorku, a moja rodzina w Chicago. No – i nie byłem pewien, czy przypadkiem nie miałem też rodziny w jakieś odległej galaktyce. Ale rzecz jasna nie powiedziałem tego, nawet nie miałem takiego zamiaru.
-Tak, istotnie – przyświadczyłem.
Wieczorem wymówiłem się od wojny na poduszki mówiąc, że boli mnie głowa, ale prawdę mówiąc nie bardzo chciałem dobijać Petera. Widziałem jak na dłoni, że był wręcz rozpaczliwie zakochany w Dennise, która z kolei jakoś zupełnie nie przejawiała zainteresowania jego osobą – za to co gorsza interesowała się mną! Wolałem dyplomatycznie zmyć się z zasięgu wzroku Dennise, poza tym – miałem do wykonania pewien telefon. Telefon ściśle prywatny, który wymagał chwili na osobności, mianowicie – telefon do Eve. Potem leżałem sobie na łóżku, gapiąc się z przyzwyczajenia w okno na niebo, i nawet nie wiedziałem kiedy zasnąłem.
Śniło mi się, że byłem w Las Cruces – ot, jeden z tych zwyczajnych snów, podczas których przeżywasz jakiś dzień swojego życia. Nic nadzwyczajnego, doprawdy.
Spałem sobie w najlepsze rano, gdy ktoś zapukał energicznie do drzwi mojego pokoju.
-Eryk, nie mam kasy, pożycz od sąsiadki – zawołałem z twarzą w poduszce. Jeśli to był Eryk z wiadomością, ze znowu nie mamy w domu nawet okruszka czegokolwiek a on dziwnym trafem nie miał nawet okruszka pieniędzy... Ale to nie był Eryk, Eryk nie miał takiego miękkiego, lekko chrapliwego głosu!
-Nie wiem, kto to jest Eryk, ale jeśli sobie życzysz, mogę pójść do sąsiadki pożyczyć kasę – usłyszałem. Poderwałem gwałtownie głowę i mój wzrok padł na osobę stojąca w progu.
Dennise opierała się o futrynę, w kusej, czerwonej bluzce, rozpuszczone włosy przerzuciła przez ramię i przypatrywała mi się mrużąc lekko ciemne oczy, tak, jak to robią krótkowidze – może była krótkowidzem. Stukała się telefonem o brodę i miałem wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem jak modela z reklamy majtek Calvina Kleina. Poczułem, jak zaczynają mi płonąć koniuszki uszu.
-876 5309 – powiedziała niespodziewanie. – Czy powinnam znać ten numer?
Potrzebowałem tylko sekundy na zastanowienie się i skojarzenie sobie pewnych faktów.
-Daj ten telefon – mruknąłem wyciągając do niej rękę po słuchawkę telefonu.
-A co mi za to dasz? – zapytała uśmiechając się lekko. – Nic za darmo, chłopcze, żyjemy w drogich czasach.
-Daj ten telefon – zażądałem.
-Jak będziesz grzeczny, to może dostaniesz – Dennise pomachała mi z progu słuchawką.
-Daj to, moja siostra wisi po drugiej stronie! – zawołałem rozdrażniony.
-O co ci chodzi, przecież Fran ma poczucie humoru – wzruszyła ramionami Dennise.- Mogłabym jej nawet powiedzieć, że właśnie bierzesz kąpiel a ja myję ci plecki...
-To nie Fran, to moja druga siostra! – warknąłem. – Daj mi to!!! – zażądałem stanowczo wyciągając do niej rękę.
-Hm – burknęła pod nosem Dennise i rzuciła mi słuchawkę. Łypnąłem na nią złym okiem – mam nadzieję, że moja mina wystarczyła do wypłoszenia jej z pokoju, ale Dennise stała w progu jak przymurowana. Pewnie, ze mogłem ją po prostu wypchnąć i wyrzucić z pokoju, ale żeby to zrobić, musiałbym wstać z łóżka. A jednak mimo wszystko nie lubiłem pokazywać się półnagi obcym, bądź co bądź, kobietom.
-Czy mi się wydaje, czy wyczuwam dookoła ciebie jakieś obce, żeńskie wibracje? – usłyszałem po drugiej stronie drutu głos Alex.
-Alex? – zdziwiłem się i zzezowałem lekko na Dennise. – Dlaczego korzystasz z telefonu Jennie? Coś się stało? – zaniepokoiłem się lekko.
-Ee tam – odparła Alex i byłem pewien, że wzruszyła lekceważąco ramionami. – Jej telefon jest bliżej, nie chce mi się szukać mojego. I nic się nie stało.
-Och – rozluźniłem się nieco. – Więc dowiem się, czemu mnie budzisz?
-Budzę cię? Jest po ósmej – zdziwiła się Alex. – Tak jakoś się obudziłam i pomyślałam, że do ciebie zadzwonię.
-Alex – powiedziałem siląc się na spokój. – U w a s jest ósma. T u jest dopiero siódma. To po pierwsze. A po drugie – czy dowiem się w końcu, czemu dzwonisz? – byłem świadomy tego, ze Dennise stała ciągle w progu i przyglądała mi się z uniesioną brwią. Zakryłem słuchawkę dłonią. – Wyjdź – poleciłem Dennise, ale pokręciła przecząco głową. Jezu. Postanowiłem ją zignorować.
-Kim jest ta dziewczyna, która jest w twoim pokoju? – zapytała Alex.
-Skąd...? – zacząłem i urwałem, niepewny, jak powinienem skończyć to zdanie. Skąd wiesz, że tu jest jakaś dziewczyna, skoro jesteś ode mnie oddalona o osiemnaście godzin jazdy?
-Po prostu wiem – odparła lekko Alex domyślając się reszty pytania. – Więc? Kim ona jest? To ktoś szczególny?
-Nikt taki – burknąłem. – Czy ja w końcu dowiem się...
-Czemu do ciebie dzwonię, tak, tak, wiem. Stajesz się przewidywalny – stwierdziła Alex. Przewróciłem oczami ze zniecierpliwieniem. – Chciałam ci życzyć wesołego Święta Dziękczynienia. No dobra, niech będzie, że obie z Jennie chciałyśmy.
-Aha – mruknąłem. – Cóż, dobra. Przyjęte. I nawzajem, Alex. Uściskaj ode mnie Jennie. Wesołego święta Dziękczynienia.
-Żebyś wiedział, że będzie wesołe – zachichotała Alex i rozłączyła się. Dennise patrzyła na mnie z zainteresowaniem.
-Twoja siostra to lesbijka? – zapytała jakby od niechcenia. Wybałuszyłem na nią oczy.
-Że niby co? – zapytałem z głupia frant. Dennise wzruszyła ramionami.
-Wiesz, mnie to naprawdę nie przeszkadza – mruknęła. – Ale ta jakaś Alex korzysta z telefonu twojej siostry nad ranem w czasie święta, każesz im się ściskać...
-Wariatka – powiedziałem z niesmakiem. – Nic mi nie wiadomo o tym, żeby którakolwiek z nich była... miała inną orientację. Jennie to moja siostra i mieszka u mojej ciotki w Nowym Jorku, a Alex jest naszą kuzynką – wyjaśniłem, patrząc na nią z obrzydzeniem. Zdecydowanie żadna z moich pań nie była... inna pod tym względem. Dennise pokiwała głową z jakąś dziwną miną.
-OK, OK, tak tylko mi się powiedziało – powiedziała pojednawczo unosząc ręce w geście poddania się.
-Wyjdź, dobrze? Chciałbym jeszcze sobie pospać – mruknąłem z niezadowoleniem.
I choć Dennise posłusznie tym razem wyszła z mojego pokoju, już sobie nie pospałem. Jakoś ten poranny telefon Alex wybił mnie ze snu, nie wiedzieć czemu. Myślałem wiec sobie o Alex i o jej nowych mocach-nie mocach. Ta jej dziwna wiedza była czasami przerażająca, ale w wielu przypadkach dawała się łatwo wytłumaczyć, zwłaszcza, że Alex, świadomie czy nie, to jednak cechowała się spostrzegawczością i kojarzyła wiele szczegółów, najczęściej bardzo trafnie. Ale bywały też chwile, kiedy tego nie dawało się już racjonalnie wyjaśnić. Alex jednak nie sprawiała wrażenia zmartwionej tym, chyba nawet czasami jej się to podobało. Zresztą, nawet dokładnie nie zdawała sobie chyba sprawy z wagi tej jej nowej mocy-niemocy. W każdym razie na pewno miała lżej niż ja, bo przynajmniej miała obok siebie Jennie, która teraz, gdy nie było już obok nas nikogo innego, stanowiła istna wyrocznię w tych „innych” kwestiach. Mnie na przykład znacznie lepiej było ćwiczyć moje moce w obecności Jennie. Właśnie, moje moce! Uświadomiłem sobie, ze dawno nie ćwiczyłem, tak jakoś ciągle nie miałem czasu – a raczej wolałem być na wszelki wypadek gotów. Nie precyzowałem sobie jednak, do czego wolałbym być gotów. Postanowiłem przypomnieć sobie co nieco, ale nie w tej chwili – wolałbym zrobić to wieczorem, a już na pewno po obiedzie. Tak, po indyku. Zdecydowanie.
Obiad przebiegł jak zwykle w atmosferze ogólnej wesołości, choć czegoś chyba tam brakowało. Nie potrafiłem jednak powiedzieć czego. No, rzecz jasna, nie było Fran, która wciąż siedziała w Anglii i uparła się, że zrobi tam doktorat. Ale mimo wszystko coś było nie tak. Z prawdziwą ulgą więc zamknąłem się wieczorem w moim pokoju. Postanowiłem potrenować i na pierwszy ogień wybrałem sobie duży kubek na długopisy, z którego najpierw wysypałem wszystkie długopisy i ołówki. A potem zabrałem się do roboty – niepojętym dla mnie sposobem Jennie zdołała mnie nauczyć zmieniania wyglądu pewnych rzeczy, a od pewnego czasu ćwiczę zmienianie kształtów – i tak lampka stała się lustrem, a talia kart notatnikiem. Nie próbowałem jeszcze tak zaawansowanych rzeczy jak zamienienie talii kart w plik banknotów albo zmiana własnego dowodu osobistego – bałbym się, ze później nie będę potrafił tego odwrócić. Tym razem postanowiłem zmienić kubek na długopisy w buta – wiem, niezbyt praktyczne zastosowanie, ale na głupotach człowiek uczy się najlepiej, a ja podobno byłem człowiekiem.
Niestety, dopiero się tego uczyłem i był pewien skutek uboczny mojej nauki – nie potrafiłem tak dokładnie się kontrolować i co prawda nie robiłem żadnego trzęsienia ziemi ani jakiegoś super tornada... ale tak jakoś powstawał dookoła mnie wiatr, a przynajmniej coś w tym rodzaju. Dość, że w powietrzu latały różne ciekawe rzeczy. Jennie co prawda twierdziła, ze gdy to wyćwiczę, to obejdzie się bez tych zawirowań powietrza, a jak już mówiłem – Jennie była tu prawdziwym guru.
Byłem w samym środku zmieniania z powrotem buta w kubek na długopisy, w samym oku tego niewielkiego cyklonu, kiedy niespodziewanie drzwi mojego pokoju otworzyły się...
-Chris, myślałam, ze moglibyśmy... – zaczęła Dennise i urwała, wpatrując się z niedowierzaniem i zaskoczeniem w to, co działo się w środku. Kiedy spostrzegłem, ze stała w progu – jak deja vu – natychmiast opuściłem rękę, wiatr dookoła mnie ucichł, wszystko powróciło na swoje miejsca, a przede mną leżało coś, co było pośrodku zmiany z buta w kubek.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez dłuższą chwilę. Czułem, jak przepływają przeze mnie falami panika, przerażenie i ogłupienie, miałem wrażenie, ze oto mój najgorszy koszmar, odkąd poznałem prawdę, staje się rzeczywistością. Cholera, to nie był tylko mój koszmar – ale i wszystkich, którzy się z nami zetknęli! Boże. Ona teraz ucieknie, powie to, co tu widziała komuś, ktoś powie dalej, dowie się wojsko i FBI i powtórzy się sytuacja sprzed dwudziestu laty... głupi idioto, co ci strzeliło do głowy, żeby robić cos takiego tu, w domu pełnym ludzi!
Dennise wpatrywała się we mnie jak zaczarowana, poczym nagle odwróciła się i uciekła.
Usiadłem słabo na łóżku, choć raczej to moje kolana się pode mną ugięły. Koszmar stał się prawdą. Należy natychmiast zawiadomić Roswell i Nowy Jork o niebezpieczeństwie, jakie groziło nam w każdej chwili. Uciekać. Ale – gdzie? Znajdą nas wszędzie! Co teraz, co miałem robić? Miałem wrażenie, że ściany mojego pokoju zbliżają się do mnie i chcą mnie zniszczyć, udusić, panika powoli zaczynała brać nade mną górę – i nie wiem, jaką kolejną głupotę bym był strzelił, gdybym nagle nie uświadomił sobie czegoś dziwnego.
Zamykałem drzwi. Na klucz. Z całą pewnością. Zamknąłem je, w zamku tkwił zresztą klucz, prosty sposób Jennie, żeby nie kusić losu i podglądaczy. Więc jakim cudem Dennise weszła do mojego pokoju? Jakim cudem tu się dostała, skoro klucz wciąż tkwił w zamku po m o j e j stronie drzwi, tej wewnętrznej? Zmarszczyłem czoło i uświadomiłem sobie coś jeszcze – że na twarzy Dennise owszem, widziałem zaskoczenie i niedowierzanie, ale ona nie była zdziwiona tym, c o robiłem, ale tym, że robiłem to j a.
Poczułem, jak robi mi się niedobrze.
Zrobiłem wówczas jedyną rzecz, jaka przyszła mi na myśl. Trzęsącą się ręką sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Jennie.
Bardzo ładnie ci to wyszło – Jennie
Dzięki za pochwałę, z twoich ust to istotnie wielka pochwała.
Nie ma za co. Tak tak, widać było – znaczy słychać – że Chris był na skraju paniki. Jak balonik napompowany aż do kresu, gdzie potrzeba tylko jednego westchnienia, żeby pękł. J.
Ale nie pękłem.
I chwali ci się to. W każdym razie twój telefon nieźle nas zdenerwował.
Doprawdy? Nie było znać. I bardzo dobrze, że tego nie wiedziałem, bo nie wiem, czy dałbym sobie wtedy radę.
Dałbyś, dałbyś. A swoją drogą, to naprawdę powinno się ciebie porządnie objechać za tą lekkomyślność – ćwiczenie czegoś takiego pod jednym dachem z ludźmi, którzy nie mają o tym bladego pojęcia, to najgorsze, na co mogłeś wpaść. Co by było, gdyby to byli inni ludzie, mniej życzliwi? Dobrze chociaż, ze pamiętałeś o tej dziurce, choć to doprawdy niewielka zasługa...
Wiem, wiem, sknociłem sprawę. Moja wina. Ale nie masz pojęcia, jak straszliwe się wtedy zdenerwowałem.
I słusznie.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Przeczytałem.. Jak zwykle świetna część. Co prawda nie było w niej tyle humoru co zwykle, ale i tak jest supcio. A Denisse pewnie też jest kosmitką, albo przynajmniej kimś w tym rodzaju. Czekam z niecierpliwościa na następną część. Widzę, że akcja zaczyna wrzeć.
A i czy w TNJ będzie taki układ naratorów:
Chris-Jennie-Alex-Chris-Jennie-Alex i tak dalej? Pewnie nie, bo będzie pewnie narracja Liz oraz Mari, Michaela. Zresztą poczekamy i zobaczymy
A i czy w TNJ będzie taki układ naratorów:
Chris-Jennie-Alex-Chris-Jennie-Alex i tak dalej? Pewnie nie, bo będzie pewnie narracja Liz oraz Mari, Michaela. Zresztą poczekamy i zobaczymy
Drgnęło i pożądnie.... A juz myślałam, że obejdziemy się bez innych ras wiedzących o królewskich potomkach A tu miła niespodzianka i niespodziewany zwrot akcji Więc Pelikanica chyba coś ukrywa bo nie spodobał mi się ten szok oraz spokojne wyjście z pokoju. Ja bym raczaej wrzeszczała bądź zemdlała z wrażenia I czyzby między Chrisem, a Eve coś iskrzyło?! O lala... Ogólnie to bardzo mi się spodobała ta część i z utęsknieniem czekam na nastęopną
I co wprost niesamowite nie mogę się też doczekać poniedziałku. Powód? No więc moja szkołapo 38 latach wreszcie jest odnawiana tzn. wymienili okna i ocieplili malując ją na wściekły pomarańcz, ale kit z tym Ważne jest to, że dziś zamiast słuchać pani to ja obserwowałam poczynania diabelnie przystojnego, opalonego, młodego półnagiego muraża A jeszcze mają spory kawał do otynkowania
I co wprost niesamowite nie mogę się też doczekać poniedziałku. Powód? No więc moja szkołapo 38 latach wreszcie jest odnawiana tzn. wymienili okna i ocieplili malując ją na wściekły pomarańcz, ale kit z tym Ważne jest to, że dziś zamiast słuchać pani to ja obserwowałam poczynania diabelnie przystojnego, opalonego, młodego półnagiego muraża A jeszcze mają spory kawał do otynkowania
Hmm jakos od poczatku ta cala Dennise nie przypadla mi do serce... A teraz tym bardziej. Czyzby byla jakims skorem, albo jeszcze kims innym? Ale gdyby byla jakims wrogiem wiedziala by chyba o mocach Chrisa a tutaj z tego co wyczytalam to pelne zaskoczenie... Poza tym hmm to jego znajoma z dziecinstwa... No nic czekam na wyjasnienie zagadki
Co to ja chciałam...
No tak. Jak to teraz przeglądam, to dochodzę do wniosku, że wolę tego NIE oglądać więcej na oczy. Epilog zakończony, 25 części. Zaczynam być pewna, że zastanowicie się dwa razy zanim znowu powiecie, że chcecie sequel...
Atahaya - cóż, wasza szkoła ma szczęście - naszą remontują już siódmy rok (ja jestem już szósty, a oni zaczęli rok wcześniej remont drugiego piętra) i jeszcze została szatnia, stołówka, boisko... Ale u nas przez te sześć lat nie pojawił się żaden przystojny murarz Może tylko w pierwszym roku, kiedy mnie nie było...
Miłego czytania części 5.
Jennie:
Tak, to właśnie był ten osławiony telefon, o którym każdy z nas mówi od początku.
Siedziałyśmy razem z Alex przed telewizorem, to znaczy ja siedziałam – Alex była niedbale rozwalona – z michą chipsów na wyciągniecie ręki i oglądałyśmy komedię z typu tych, które oglądasz i zaraz potem zapominasz. Żadnych dramatów, żadnych indyków – takie było hasło na dziś. Alex twierdziła, ze dziś poniosło śmierć ponad 46 milionów indyków. Podejrzewam, że jej ostatnią manią stał się „pseudozdrowy tryb życia”. Pseudo – o czym świadczyła micha niezdrowych chipsów. A może postanowiła zapisać się do Green Peace, nie wiem. O czym bowiem innym może świadczyć wypowiedź podobna do tej:
-Uważasz, wszystko przez osadników w Plymouth w Nowej Anglii! Postanowili podziękować za przetrwanie zimy i dobre zbiory, a że pod ręką znalazł się indyk... W ostatni Thanksgiving Day zjedzono 46 milionów biednych ptaków! Jak też europejskie kurczaki muszą się cieszyć, że nie obchodzą tam Dnia Kury, wyobrażasz to sobie? To barbarzyństwo powinno się nazywać raczej „Dzień z Toporem na Indyka”, a nie Dzień Dziękczynienia – to z całą pewnością nie jest dzień za który dziękują indyki!
Tak mniej więcej wyglądały jej argumenty, żeby porzucić dotychczasową wizję tego święta. No i porzuciłyśmy.
-Alex, zejdź z mojego telefonu – poleciłam jej. Słyszałam wyraźnie, że dzwonił, i słyszałam nawet gdzie – dokładnie pod krzyżem Alex. Co prawda od jej krzyża dzieliła go jeszcze poduszka, ale i tak słyszałam, że ktoś usiłował się do mnie dodzwonić.
-Nie mam pojęcia, jak ty to słyszysz – Alex sięgnęła ręką pod poduszkę, pomacała kanapę i wyciągnęła mój telefon. – Podejrzewam, że masz wbudowany jakiś elektroniczny czujnik, o którym jeszcze nie wiesz.
-Być może – mruknęłam nieuważnie. – Słucham – rzuciłam do słuchawki. Po drugiej stronie odpowiedziało mi szczękanie zębów i jakieś sapnięcie – co zabrzmiało co najmniej dziwnie. Odsunęłam aparacik od ucha i popatrzyłam na wyświetlacz – Chris. Więc co u licha...? – Chris, jesteś tam? – zapytałam.
-Ttak – odparł niepewnie jakimś dziwnym głosem. Brzmiało to tak, jakby sapał nieco do słuchawki i jednocześnie osłaniał ją ręką.
-Chris, czy coś się stało? – spytałam, nieco zaniepokojona. Czemu Chris wydawał z siebie takie dziwne odgłosy...?
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, o ile, rzecz jasna, można tak nazwać ciche posapywanie. Miałam wrażenie, jakby gdzieś truchtał, ale gdzie można truchtać w wieczór święta Dziękczynienia...?
-Jennie – odezwał się w końcu.
-Dzięki Bogu, już myślałam, ze umarłeś tam po drugiej stronie – zażartowałam.
-Jennie, oni wiedzą – powiedział śmiertelnie poważnie Chris. Czy mi się tylko wydawało, czy w jego głosie wyraźnie słyszałam panikę...?
-Kto to jest „oni”? zapytałam marszcząc czoło. – I co mają wiedzieć? Nie rozumiem cię.
-O n i – powtórzył Chris i teraz juz wyraźnie zaszczękał zębami. Zamarłam w miejscu. Oni – to znaczy kto? Kogo można podkreślać z takim uporem? Kogo można się tak bać...? W mojej głowie pojawiły się obrazy Nicholasa, wojska, FBI... Potrząsnęłam głową, usiłując odpędzić te myśli ode mnie. Nicholas był martwy od dłuższego czasu, a FBI i wojsko nie mieli szansy trafić na nas – bo i po co? Czemu akurat teraz? A może chodzi mu o jego rodzinę? Powiedział im? Ale dlaczego?
-Chris, uspokój się, bo ja nic nie rozumiem – powiedziałam siląc się na spokój. – Powiedz mi wyraźnie, kto i o czym wie.
-O n i – powtórzył znów Chris jak zepsuta płyta. – Wiedzą. O nas. Wiedzą o nas, Jennie, wiedzą...
Boże. Ktokolwiek o nas wiedział – to nie mogło być dobre. Wstałam z miejsca i podeszłam do okna.
-Chris, uspokój się w tej chwili – zażądałam. – Musisz mi wyraźnie powiedzieć, kto. Co tak właściwie się stało?
-To moja wina, Jennie – odparł Chris trzęsącym się głosem. – Moja wina, ale ja nie chciałem... Jennie, tak mi przykro, nie chciałem, wiem, że to moja wina...
Zacisnęłam oczy i wzięłam głęboki wdech i wydech. Słyszałam wyraźnie, że był na granicy histerii. Co u licha stało się w tym cholernym Chicago, dlaczego on przepraszał, co było jego winą...?! Alex usiadła prosto na kanapie i patrzyła na mnie z uwagą, ale ja byłam skupiona tylko na rozklejającym się Chrisie po drugiej stronie.
-Chris, uspokój się! – zawołałam w końcu z rozpaczą. – Przestań blablać, tylko powiedz mi, co się stało, słyszysz?! Bądźże mężczyzną!
O dziwo, podziałało to na niego jak sole trzeźwiące. Hm. Interesujące spostrzeżenie. Któregoś dnia może mi się przydać.
-Weź głęboki wdech i wydech, policz do dziesięciu a potem powiedz mi, co tak właściwie się stało – zakomenderowałam. – I nie chcę słyszeć o żadnych „onych”!
Chris posłusznie zastosował się w końcu do moich poleceń i po chwili usłyszałam, że jego głos już był odrobinkę spokojniejszy.
-Dennise – powiedział.
-Dennise? Ta dziewczyna, która u was mieszka? – upewniłam się.
-Tak – przytaknął Chris. – Ona o nas wie – oznajmił. Zrobiło mi się zimno.
-Jak to wie? – jęknęłam. – Jak... To niemożliwe!
-Ona wie, Jennie, ona wie wszystko...
-Powiedziałeś jej?! – zawołałam z przerażeniem. Chris zmieszał się nieco.
-Nnnie – wyjąkał. – Ona... ona widziała...
Spokojnie, Jennie. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech... I chrzanić wydech!
-Powiedz wszystko po kolei, od początku, dobrze? – poprosiłam. – Chyba zaczynam się gubić.
Chris westchnął ciężko, ale posłusznie zaczął mówić od początku.
-Ja... ja chciałem sobie troszeczkę poćwiczyć... no wiesz, przemianę... yh... przemianę materii... mojej materii, znaczy się... – no tak, kiedyś zakazałam mu mówić o tym przez telefon. Niech to gęś. – No i widzisz, wtedy do mojego pokoju weszła Dennise i zobaczyła...
Oparłam czoło o zimną szybę, po drugiej stronie której hulał zimny, listopadowy wiatr, i milczałam przez chwilę. Wiedziałam, że to się kiedyś stanie. Że ktoś nas nakryje. Że nasz sekret wyjdzie na światło dzienne. Ale nie myślałam, że tak szybko! Boże. Chris ćwiczył swoje moce i nawet nie zamknął drzwi. W domu pełnym obcych ludzi, którzy nie mieli bladego pojęcia o tym, jaka była prawda. Sam kusił los.
-Jennie? – zaniepokoił się Chris. Cholera, teraz to się niepokoi! A wcześniej wystawił mnie jak kaczkę, to nie on czy Alex byli tu najbardziej narażeni, ale ja, mój ojciec... Zelektryzowała mnie kolejna myśl. Wojsko i FBI znało mojego ojca. Pewnie gdzieś na świecie żyli ludzie, którzy wiedzieli, kim jest. Pamiętałam też, czemu ciotka Isabel, wuj Michael i moi rodzice musieli wyjeżdżać z Roswell. Jeśli ta informacja o Chrisie dotrze do pewnych ludzi, to będzie koniec nasz wszystkich. Nasz najgorszy koszmar stanie się prawdą. Poczułam, jak rodzi się we mnie gniew na Chrisa i jego lekkomyślne zachowanie.– Jennie, jesteś tam?
-Tak – warknęłam. – I jestem na ciebie wkurzona, słyszysz? Jak mogłeś to zrobić nam wszystkim? Przecież powtarzałam ci setki razy, że jeśli przyjdzie ci do głowy poćwiczyć w domu, a nie jesteś sam, to żebyś chociaż zamknął drzwi, rozumiesz?! A ty to tak po prostu zlekceważyłeś i pozwoliłeś, żeby tam ktoś wszedł! Wiesz, że dla mojego ojca to niemal pewna śmierć? – wyrzucałam z siebie kolejne oskarżenia, niezdolna do powstrzymania ich. Alex wstała z kanapy zaniepokojona i podeszła do mnie.
-Jennie, ale... właśnie rzecz w tym, że ja z a m k n ą ł e m te drzwi, na klucz, tak jak zawsze gdy razem byliśmy – wtrącił Chris. Umilkłam zaskoczona. – I zostawiłem klucz w zamku. Jestem pewien, że to zrobiłem – zawsze to robię, przecież sama o tym dobrze wiesz.
-Może tym razem zapomniałeś? – podsunęłam bez większego przekonania. Tak, Chris miał rację – staranne zamykanie drzwi było odruchem. Ale czasami zapomina się nawet o odruchach.
-Nie zapomniałem, jestem tego pewny – zaprzeczył Chris i zawahał się przez chwilę. – Ale Jennie, jest jeszcze coś...
-Co znowu? – zapytałam z rezygnacją. Chyba nie mogło już być gorzej.
-Chodzi o Dennise – wyjaśnił. – widzisz... ona była zaskoczona, tak, ale... nie była przerażona. Ja byłem przerażony gdy po raz pierwszy zobaczyłem, co potrafisz. Ona nie była tym przestraszona, była tylko... zdziwiona, ale zdziwiona tym, że to byłem j a, a nie tym, co robiłem.
-Może tylko ci się tak wydawało – zauważyłam.
-Nie, jestem tego niemal pewny – zaprzeczył Chris stanowczo.
-Niemal – mruknęłam. – Cholera jasna. Gdzie ona teraz jest? Jak zareagowała?
-Odwróciła się i uciekła – stwierdził, - Gdzie jest... no chyba w domu....
-A ty? – zapytałam podejrzliwie.
-Ja... yh... poza domem – odparł niezręcznie.
-Co to znaczy „poza domem”? – zdenerwowałam się na nowo. – Chris, gdzie ty teraz jesteś?
-Na ulicy – powiedział ze skruchą. – ja... nie wiedziałem, co robić i yh... wyszedłem z domu, ale tyłem... to znaczy przez okno...
-Jego pokój jest na pierwszym piętrze – zauważyła Alex, która słuchała z uchem koło mojego od dłuższej chwili. – Byłam tam kiedyś – dorzuciła wyjaśniająco.
-Alex mówi, że twój pokój jest na pierwszym piętrze – powiedziałam do słuchawki. Chris zmieszał się jeszcze bardziej.
-Wino trochę urosło przez te dwa lata... – mruknął niewyraźnie. Zrobiło mi się słabo. Ja wysiadam. Nie dość, że ktoś poznał naszą skrzętnie skrywana tajemnicę, to jeszcze podczas tego pospiesznego wyjścia z domu Chris mógł zlecieć z tego wina i złamać sobie kark! To dopiero byłoby wesoło...
-Zapytaj go o tą Dennise, czy powie – poradziła Alex.
-A ta Dennise? – zapytałam z rezygnacją. – Sądzisz, ze komuś powie?
-Nie wiem – wybąkał Chris. – Była zdziwiona raczej moją osobą niż tym, co się działo... nie wiem... nie wiem, co mam myśleć...
-Lepiej zacznij myśleć sensownie – warknęłam. Nie miałam ochoty znów wplątywać się w jakieś afery, ta sprzed trzech lat w zupełności by mi wystarczyła! – Skup się, do diabła, ty nas teraz wpychasz w kolejne bagno!
Zapewne byłam nieco niesprawiedliwa, ale naprawdę nie miałam ochoty na mierzenie się na przykład z wojskiem – nie teraz, gdy nie było nawet Langley’a, który wiedział najwięcej!
-Oczywiście – wyszemrał Chris, chyba niezupełnie zaskoczony moimi ostrymi słowami. – Przepraszam. Ale nie wiem... może ona jest ko... tego, no... z Czechosłowacji – zakończył niezręcznie, acz jakby z nadzieją. Tak, przejęliśmy nomenklaturę od starszego pokolenia. Myślałam, że będzie dla wszystkich lepiej, jeśli nie będziemy mówili pewnych rzeczy, ale jak widać moje wysiłki, żeby zachować tajemnicę, spełzły na niczym.
-A może jest z jakiejś organizacji, która już wcześniej miała spotkania na przykład z moim ojcem – rzuciłam ostro. – I była zdziwiona, bo do tej pory nawet cię nie podejrzewali!
-Może – zgodził się niemrawo Chris. – Ale znamy ją od lat, jej matka i moja matka przyjaźnią się...
-A jest jakiś przepis o zakazie przyjaźni? – zapytałam zgryźliwie. – Co z tego, że się przyjaźnią, twoja matka może się przyjaźnić z królem angielskim i Obi-Wanem jednocześnie! Dlaczego ta Dennise w ogóle mieszka u was, co?
-Nie wiem – jęknął Chris z rozpaczą. – Nie wiem, Boże, Jennie, nic nie wiem! Co mam teraz zrobić...? – zapytał bezradnie. – Schrzaniłem wszystko, wiem, ale nie mam pojęcia, co teraz zrobić... mam się gdzieś ukryć?
-Muszę się zastanowić – oznajmiłam.
Złagodniałam nieco. Wiedziałam, że on pewnie był jeszcze bardziej zdenerwowany niż ja, tym bardziej, że wszystko wyszło od niego. Z jednej strony wierzyłam mu, że zamknął drzwi, ale z drugiej strony – nie powinien był w ogóle myśleć o robieniu czegokolwiek w takim miejscu! To był po prostu szczyt głupoty...
-Nie dobijaj go, i tak uważa, ze jest plantem – mruknęła cicho Alex wykorzystując swoją dziwną zdolność. Znowu wiedziała, o czym myślałam.
-Bo jest – mruknęłam.
Jednak ta Dennise niepokoiła mnie. Rzeczywiście mogła być z FBI, jej rodzice mogli być na przykład agentami, i ona sama też. To wyjaśniało by brak zdziwienia mocami Chrisa. Ale były tez nieszczęsne drzwi, co do których Chris upierał się, że je zamknął. Byłam skłonna mu uwierzyć co do tego, jednak w takim razie – jakim cudem ta Dennise otworzyła je i weszła do środka? Nasuwało się oczywiste stwierdzenie, że była kosmitką. Niekoniecznie jednak musiała być „dobrą” kosmitką. Może była tylko kolejnym wrogiem. Nie wiem, nie mam pojęcia. Potarłam czoło z frustracją. Boże, dlaczego to się stało, dlaczego Chris musiał to zrobić?!
-OK, już wiem – oznajmiłam. A przynajmniej wydawało mi się, ze wiem. – Wracaj do domu, Chris. Nic nie mów na ten temat, słyszysz? Zachowuj się jak gdyby nigdy nic. I postaraj się zorientować, czy Dennise zachowuje się jakoś inaczej, co o tym sądzi i czy już powiedziała coś komuś – poleciłam.
-Tylko tyle? – zdziwił się Chris. – Mam tam wrócić jak gdyby nigdy nic?
-Dokładnie – potwierdziłam.
-A jeśli pojawi się wojsko, jeśli ona już powiadomiła kogoś... – Chris znowu zaczął się łamać.
-Wracaj do domu – poleciłam. – I uważaj na wszystko, miej oczy i uszy szeroko otwarte. Unikaj samochodów na wszelki wypadek i... mimo wszystko bądź gotów na wszystko. My będziemy za osiemnaście godzin.
-OK – odparł niepewnie Chris.
-No. To już, wracaj – powiedziałam. – My zaraz ruszamy. I Chris – zawiesiłam głos. – Nie martw się. Będzie dobrze.
-Aha – mruknął i rozłączył się.
Alex popatrzyła na mnie dziwnie.
-A jeśli to pułapka? – zapytała. – Jeśli oni chcą nas tam zwabić i to była tylko przynęta? Może nie powinnyśmy tam jechać, co?
Przewróciłam oczami.
-Akurat – mruknęłam. – Nie możemy zostawić tam samego Chrisa, nawet jeśli to jest pułapka. Zresztą, chyba byś wiedziała, że zastawili na nas pułapkę, co?
-Nie koniecznie – Alex pokręciła głową. – Wiesz przecież, że nie robię za wróżkę i że nie mam wizji na zawołanie. Poza tym to nie są wizje, tylko świadomość czegoś.
-Wszystko jedno – wzruszyłam ramionami. – W każdym razie rusz się, jedziemy do Chicago. Będziemy zmieniać się za kierownicą, nie zatrzymujemy się na żadne spanie i tak dalej. Jedziemy prosto do Chicago.
-Bez nikogo? – zdziwiła się Alex.
-Nie mamy czasu – pokręciłam głową. – Zanim ktokolwiek z nich dojechałby tutaj... jesteśmy najbliżej.
-Zaraz – Alex zatrzymała się w pół kroku. – Czyli nie zamierzasz poinformować o tym nikogo ze starszych?
-Oczywiście, że tak – prychnęłam lekko. – Po prostu wprowadzamy stan wojenny, i tyle. A teraz rusz tyłek i jedziemy do Chicago, ale już! Osiemnaście godzin to i tak za długo, ile wyciąga twój samochód?
-Dwieście dwadzieścia, ale wybij sobie z głowy jechanie dwieście dwadzieścia cały czas do Ilinois! – Alex popatrzyła na mnie dziwnie. – Zniszczysz mi silnik, nie mówiąc już o ilości mandatów, jakie zarobimy.
-Nie zarobimy żadnych mandatów i umiem naprawiać samochody – zauważyłam. Zjeżdżałyśmy windą i usiłowałam obliczyć pośpiesznie, jaką prędkość powinnyśmy mieć, żeby dojechać do Chicago w osiemnaście godzin – jakieś sześćdziesiąt parę na godzinę. A gdyby tak mieć stale dziewięćdziesiąt parę? Dojechałybyśmy szybciej... Gdybyśmy się bardzo postarały, to jutro w południe mogłybyśmy być w Chicago.
I tak oto zaczęła się nasza nieco szalona podróż, bez wiedzy nikogo starszego. Czekały mnie jeszcze dwa telefony, aby poinformować o wprowadzeniu stanu wojennego – do Roswell i do Bostonu. A potem wyłączyłam telefon, i Alex poleciłam zrobić to samo. Jeśli już było za późno i już ktoś o nas wiedział, albo dopiero miał się dowiedzieć, to lepiej, żeby nie mieli nas za co namierzać.
Właściwie nie jestem pewna, po co tak w ogóle tam pojechałyśmy – w końcu co mogłyśmy zdziałać tylko we dwie? Może należało zostać w Nowym Jorku albo ukryć się w jakiejś dziurze na prowincji. Może. Ale jeśli istotnie cos nam zagrażało, to nie mogłyśmy zostawić Chrisa na pastwę losu, musiałyśmy go najpierw wydostać z tego czegoś jeszcze bliżej nieokreślonego. I mogłyśmy to zrobić tylko we dwie, bez niczyjej pomocy.
Po piętnastu godzinach od wyruszenia z Nowego Jorku znalazłyśmy się w Chicago, bez żadnych wieści od Chrisa.
Tak, wiesz co, to było kretyństwo! Jechałyśmy jak wariatki, przy czym ja spędziłam za kółkiem dziesięć godzin, a ty tylko pięć! Alex
Bo ja nie rozumiem, czemu ty się tak trzęsiesz o ten samochód.
No tak. Jak to teraz przeglądam, to dochodzę do wniosku, że wolę tego NIE oglądać więcej na oczy. Epilog zakończony, 25 części. Zaczynam być pewna, że zastanowicie się dwa razy zanim znowu powiecie, że chcecie sequel...
Atahaya - cóż, wasza szkoła ma szczęście - naszą remontują już siódmy rok (ja jestem już szósty, a oni zaczęli rok wcześniej remont drugiego piętra) i jeszcze została szatnia, stołówka, boisko... Ale u nas przez te sześć lat nie pojawił się żaden przystojny murarz Może tylko w pierwszym roku, kiedy mnie nie było...
Miłego czytania części 5.
Jennie:
Tak, to właśnie był ten osławiony telefon, o którym każdy z nas mówi od początku.
Siedziałyśmy razem z Alex przed telewizorem, to znaczy ja siedziałam – Alex była niedbale rozwalona – z michą chipsów na wyciągniecie ręki i oglądałyśmy komedię z typu tych, które oglądasz i zaraz potem zapominasz. Żadnych dramatów, żadnych indyków – takie było hasło na dziś. Alex twierdziła, ze dziś poniosło śmierć ponad 46 milionów indyków. Podejrzewam, że jej ostatnią manią stał się „pseudozdrowy tryb życia”. Pseudo – o czym świadczyła micha niezdrowych chipsów. A może postanowiła zapisać się do Green Peace, nie wiem. O czym bowiem innym może świadczyć wypowiedź podobna do tej:
-Uważasz, wszystko przez osadników w Plymouth w Nowej Anglii! Postanowili podziękować za przetrwanie zimy i dobre zbiory, a że pod ręką znalazł się indyk... W ostatni Thanksgiving Day zjedzono 46 milionów biednych ptaków! Jak też europejskie kurczaki muszą się cieszyć, że nie obchodzą tam Dnia Kury, wyobrażasz to sobie? To barbarzyństwo powinno się nazywać raczej „Dzień z Toporem na Indyka”, a nie Dzień Dziękczynienia – to z całą pewnością nie jest dzień za który dziękują indyki!
Tak mniej więcej wyglądały jej argumenty, żeby porzucić dotychczasową wizję tego święta. No i porzuciłyśmy.
-Alex, zejdź z mojego telefonu – poleciłam jej. Słyszałam wyraźnie, że dzwonił, i słyszałam nawet gdzie – dokładnie pod krzyżem Alex. Co prawda od jej krzyża dzieliła go jeszcze poduszka, ale i tak słyszałam, że ktoś usiłował się do mnie dodzwonić.
-Nie mam pojęcia, jak ty to słyszysz – Alex sięgnęła ręką pod poduszkę, pomacała kanapę i wyciągnęła mój telefon. – Podejrzewam, że masz wbudowany jakiś elektroniczny czujnik, o którym jeszcze nie wiesz.
-Być może – mruknęłam nieuważnie. – Słucham – rzuciłam do słuchawki. Po drugiej stronie odpowiedziało mi szczękanie zębów i jakieś sapnięcie – co zabrzmiało co najmniej dziwnie. Odsunęłam aparacik od ucha i popatrzyłam na wyświetlacz – Chris. Więc co u licha...? – Chris, jesteś tam? – zapytałam.
-Ttak – odparł niepewnie jakimś dziwnym głosem. Brzmiało to tak, jakby sapał nieco do słuchawki i jednocześnie osłaniał ją ręką.
-Chris, czy coś się stało? – spytałam, nieco zaniepokojona. Czemu Chris wydawał z siebie takie dziwne odgłosy...?
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, o ile, rzecz jasna, można tak nazwać ciche posapywanie. Miałam wrażenie, jakby gdzieś truchtał, ale gdzie można truchtać w wieczór święta Dziękczynienia...?
-Jennie – odezwał się w końcu.
-Dzięki Bogu, już myślałam, ze umarłeś tam po drugiej stronie – zażartowałam.
-Jennie, oni wiedzą – powiedział śmiertelnie poważnie Chris. Czy mi się tylko wydawało, czy w jego głosie wyraźnie słyszałam panikę...?
-Kto to jest „oni”? zapytałam marszcząc czoło. – I co mają wiedzieć? Nie rozumiem cię.
-O n i – powtórzył Chris i teraz juz wyraźnie zaszczękał zębami. Zamarłam w miejscu. Oni – to znaczy kto? Kogo można podkreślać z takim uporem? Kogo można się tak bać...? W mojej głowie pojawiły się obrazy Nicholasa, wojska, FBI... Potrząsnęłam głową, usiłując odpędzić te myśli ode mnie. Nicholas był martwy od dłuższego czasu, a FBI i wojsko nie mieli szansy trafić na nas – bo i po co? Czemu akurat teraz? A może chodzi mu o jego rodzinę? Powiedział im? Ale dlaczego?
-Chris, uspokój się, bo ja nic nie rozumiem – powiedziałam siląc się na spokój. – Powiedz mi wyraźnie, kto i o czym wie.
-O n i – powtórzył znów Chris jak zepsuta płyta. – Wiedzą. O nas. Wiedzą o nas, Jennie, wiedzą...
Boże. Ktokolwiek o nas wiedział – to nie mogło być dobre. Wstałam z miejsca i podeszłam do okna.
-Chris, uspokój się w tej chwili – zażądałam. – Musisz mi wyraźnie powiedzieć, kto. Co tak właściwie się stało?
-To moja wina, Jennie – odparł Chris trzęsącym się głosem. – Moja wina, ale ja nie chciałem... Jennie, tak mi przykro, nie chciałem, wiem, że to moja wina...
Zacisnęłam oczy i wzięłam głęboki wdech i wydech. Słyszałam wyraźnie, że był na granicy histerii. Co u licha stało się w tym cholernym Chicago, dlaczego on przepraszał, co było jego winą...?! Alex usiadła prosto na kanapie i patrzyła na mnie z uwagą, ale ja byłam skupiona tylko na rozklejającym się Chrisie po drugiej stronie.
-Chris, uspokój się! – zawołałam w końcu z rozpaczą. – Przestań blablać, tylko powiedz mi, co się stało, słyszysz?! Bądźże mężczyzną!
O dziwo, podziałało to na niego jak sole trzeźwiące. Hm. Interesujące spostrzeżenie. Któregoś dnia może mi się przydać.
-Weź głęboki wdech i wydech, policz do dziesięciu a potem powiedz mi, co tak właściwie się stało – zakomenderowałam. – I nie chcę słyszeć o żadnych „onych”!
Chris posłusznie zastosował się w końcu do moich poleceń i po chwili usłyszałam, że jego głos już był odrobinkę spokojniejszy.
-Dennise – powiedział.
-Dennise? Ta dziewczyna, która u was mieszka? – upewniłam się.
-Tak – przytaknął Chris. – Ona o nas wie – oznajmił. Zrobiło mi się zimno.
-Jak to wie? – jęknęłam. – Jak... To niemożliwe!
-Ona wie, Jennie, ona wie wszystko...
-Powiedziałeś jej?! – zawołałam z przerażeniem. Chris zmieszał się nieco.
-Nnnie – wyjąkał. – Ona... ona widziała...
Spokojnie, Jennie. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech... I chrzanić wydech!
-Powiedz wszystko po kolei, od początku, dobrze? – poprosiłam. – Chyba zaczynam się gubić.
Chris westchnął ciężko, ale posłusznie zaczął mówić od początku.
-Ja... ja chciałem sobie troszeczkę poćwiczyć... no wiesz, przemianę... yh... przemianę materii... mojej materii, znaczy się... – no tak, kiedyś zakazałam mu mówić o tym przez telefon. Niech to gęś. – No i widzisz, wtedy do mojego pokoju weszła Dennise i zobaczyła...
Oparłam czoło o zimną szybę, po drugiej stronie której hulał zimny, listopadowy wiatr, i milczałam przez chwilę. Wiedziałam, że to się kiedyś stanie. Że ktoś nas nakryje. Że nasz sekret wyjdzie na światło dzienne. Ale nie myślałam, że tak szybko! Boże. Chris ćwiczył swoje moce i nawet nie zamknął drzwi. W domu pełnym obcych ludzi, którzy nie mieli bladego pojęcia o tym, jaka była prawda. Sam kusił los.
-Jennie? – zaniepokoił się Chris. Cholera, teraz to się niepokoi! A wcześniej wystawił mnie jak kaczkę, to nie on czy Alex byli tu najbardziej narażeni, ale ja, mój ojciec... Zelektryzowała mnie kolejna myśl. Wojsko i FBI znało mojego ojca. Pewnie gdzieś na świecie żyli ludzie, którzy wiedzieli, kim jest. Pamiętałam też, czemu ciotka Isabel, wuj Michael i moi rodzice musieli wyjeżdżać z Roswell. Jeśli ta informacja o Chrisie dotrze do pewnych ludzi, to będzie koniec nasz wszystkich. Nasz najgorszy koszmar stanie się prawdą. Poczułam, jak rodzi się we mnie gniew na Chrisa i jego lekkomyślne zachowanie.– Jennie, jesteś tam?
-Tak – warknęłam. – I jestem na ciebie wkurzona, słyszysz? Jak mogłeś to zrobić nam wszystkim? Przecież powtarzałam ci setki razy, że jeśli przyjdzie ci do głowy poćwiczyć w domu, a nie jesteś sam, to żebyś chociaż zamknął drzwi, rozumiesz?! A ty to tak po prostu zlekceważyłeś i pozwoliłeś, żeby tam ktoś wszedł! Wiesz, że dla mojego ojca to niemal pewna śmierć? – wyrzucałam z siebie kolejne oskarżenia, niezdolna do powstrzymania ich. Alex wstała z kanapy zaniepokojona i podeszła do mnie.
-Jennie, ale... właśnie rzecz w tym, że ja z a m k n ą ł e m te drzwi, na klucz, tak jak zawsze gdy razem byliśmy – wtrącił Chris. Umilkłam zaskoczona. – I zostawiłem klucz w zamku. Jestem pewien, że to zrobiłem – zawsze to robię, przecież sama o tym dobrze wiesz.
-Może tym razem zapomniałeś? – podsunęłam bez większego przekonania. Tak, Chris miał rację – staranne zamykanie drzwi było odruchem. Ale czasami zapomina się nawet o odruchach.
-Nie zapomniałem, jestem tego pewny – zaprzeczył Chris i zawahał się przez chwilę. – Ale Jennie, jest jeszcze coś...
-Co znowu? – zapytałam z rezygnacją. Chyba nie mogło już być gorzej.
-Chodzi o Dennise – wyjaśnił. – widzisz... ona była zaskoczona, tak, ale... nie była przerażona. Ja byłem przerażony gdy po raz pierwszy zobaczyłem, co potrafisz. Ona nie była tym przestraszona, była tylko... zdziwiona, ale zdziwiona tym, że to byłem j a, a nie tym, co robiłem.
-Może tylko ci się tak wydawało – zauważyłam.
-Nie, jestem tego niemal pewny – zaprzeczył Chris stanowczo.
-Niemal – mruknęłam. – Cholera jasna. Gdzie ona teraz jest? Jak zareagowała?
-Odwróciła się i uciekła – stwierdził, - Gdzie jest... no chyba w domu....
-A ty? – zapytałam podejrzliwie.
-Ja... yh... poza domem – odparł niezręcznie.
-Co to znaczy „poza domem”? – zdenerwowałam się na nowo. – Chris, gdzie ty teraz jesteś?
-Na ulicy – powiedział ze skruchą. – ja... nie wiedziałem, co robić i yh... wyszedłem z domu, ale tyłem... to znaczy przez okno...
-Jego pokój jest na pierwszym piętrze – zauważyła Alex, która słuchała z uchem koło mojego od dłuższej chwili. – Byłam tam kiedyś – dorzuciła wyjaśniająco.
-Alex mówi, że twój pokój jest na pierwszym piętrze – powiedziałam do słuchawki. Chris zmieszał się jeszcze bardziej.
-Wino trochę urosło przez te dwa lata... – mruknął niewyraźnie. Zrobiło mi się słabo. Ja wysiadam. Nie dość, że ktoś poznał naszą skrzętnie skrywana tajemnicę, to jeszcze podczas tego pospiesznego wyjścia z domu Chris mógł zlecieć z tego wina i złamać sobie kark! To dopiero byłoby wesoło...
-Zapytaj go o tą Dennise, czy powie – poradziła Alex.
-A ta Dennise? – zapytałam z rezygnacją. – Sądzisz, ze komuś powie?
-Nie wiem – wybąkał Chris. – Była zdziwiona raczej moją osobą niż tym, co się działo... nie wiem... nie wiem, co mam myśleć...
-Lepiej zacznij myśleć sensownie – warknęłam. Nie miałam ochoty znów wplątywać się w jakieś afery, ta sprzed trzech lat w zupełności by mi wystarczyła! – Skup się, do diabła, ty nas teraz wpychasz w kolejne bagno!
Zapewne byłam nieco niesprawiedliwa, ale naprawdę nie miałam ochoty na mierzenie się na przykład z wojskiem – nie teraz, gdy nie było nawet Langley’a, który wiedział najwięcej!
-Oczywiście – wyszemrał Chris, chyba niezupełnie zaskoczony moimi ostrymi słowami. – Przepraszam. Ale nie wiem... może ona jest ko... tego, no... z Czechosłowacji – zakończył niezręcznie, acz jakby z nadzieją. Tak, przejęliśmy nomenklaturę od starszego pokolenia. Myślałam, że będzie dla wszystkich lepiej, jeśli nie będziemy mówili pewnych rzeczy, ale jak widać moje wysiłki, żeby zachować tajemnicę, spełzły na niczym.
-A może jest z jakiejś organizacji, która już wcześniej miała spotkania na przykład z moim ojcem – rzuciłam ostro. – I była zdziwiona, bo do tej pory nawet cię nie podejrzewali!
-Może – zgodził się niemrawo Chris. – Ale znamy ją od lat, jej matka i moja matka przyjaźnią się...
-A jest jakiś przepis o zakazie przyjaźni? – zapytałam zgryźliwie. – Co z tego, że się przyjaźnią, twoja matka może się przyjaźnić z królem angielskim i Obi-Wanem jednocześnie! Dlaczego ta Dennise w ogóle mieszka u was, co?
-Nie wiem – jęknął Chris z rozpaczą. – Nie wiem, Boże, Jennie, nic nie wiem! Co mam teraz zrobić...? – zapytał bezradnie. – Schrzaniłem wszystko, wiem, ale nie mam pojęcia, co teraz zrobić... mam się gdzieś ukryć?
-Muszę się zastanowić – oznajmiłam.
Złagodniałam nieco. Wiedziałam, że on pewnie był jeszcze bardziej zdenerwowany niż ja, tym bardziej, że wszystko wyszło od niego. Z jednej strony wierzyłam mu, że zamknął drzwi, ale z drugiej strony – nie powinien był w ogóle myśleć o robieniu czegokolwiek w takim miejscu! To był po prostu szczyt głupoty...
-Nie dobijaj go, i tak uważa, ze jest plantem – mruknęła cicho Alex wykorzystując swoją dziwną zdolność. Znowu wiedziała, o czym myślałam.
-Bo jest – mruknęłam.
Jednak ta Dennise niepokoiła mnie. Rzeczywiście mogła być z FBI, jej rodzice mogli być na przykład agentami, i ona sama też. To wyjaśniało by brak zdziwienia mocami Chrisa. Ale były tez nieszczęsne drzwi, co do których Chris upierał się, że je zamknął. Byłam skłonna mu uwierzyć co do tego, jednak w takim razie – jakim cudem ta Dennise otworzyła je i weszła do środka? Nasuwało się oczywiste stwierdzenie, że była kosmitką. Niekoniecznie jednak musiała być „dobrą” kosmitką. Może była tylko kolejnym wrogiem. Nie wiem, nie mam pojęcia. Potarłam czoło z frustracją. Boże, dlaczego to się stało, dlaczego Chris musiał to zrobić?!
-OK, już wiem – oznajmiłam. A przynajmniej wydawało mi się, ze wiem. – Wracaj do domu, Chris. Nic nie mów na ten temat, słyszysz? Zachowuj się jak gdyby nigdy nic. I postaraj się zorientować, czy Dennise zachowuje się jakoś inaczej, co o tym sądzi i czy już powiedziała coś komuś – poleciłam.
-Tylko tyle? – zdziwił się Chris. – Mam tam wrócić jak gdyby nigdy nic?
-Dokładnie – potwierdziłam.
-A jeśli pojawi się wojsko, jeśli ona już powiadomiła kogoś... – Chris znowu zaczął się łamać.
-Wracaj do domu – poleciłam. – I uważaj na wszystko, miej oczy i uszy szeroko otwarte. Unikaj samochodów na wszelki wypadek i... mimo wszystko bądź gotów na wszystko. My będziemy za osiemnaście godzin.
-OK – odparł niepewnie Chris.
-No. To już, wracaj – powiedziałam. – My zaraz ruszamy. I Chris – zawiesiłam głos. – Nie martw się. Będzie dobrze.
-Aha – mruknął i rozłączył się.
Alex popatrzyła na mnie dziwnie.
-A jeśli to pułapka? – zapytała. – Jeśli oni chcą nas tam zwabić i to była tylko przynęta? Może nie powinnyśmy tam jechać, co?
Przewróciłam oczami.
-Akurat – mruknęłam. – Nie możemy zostawić tam samego Chrisa, nawet jeśli to jest pułapka. Zresztą, chyba byś wiedziała, że zastawili na nas pułapkę, co?
-Nie koniecznie – Alex pokręciła głową. – Wiesz przecież, że nie robię za wróżkę i że nie mam wizji na zawołanie. Poza tym to nie są wizje, tylko świadomość czegoś.
-Wszystko jedno – wzruszyłam ramionami. – W każdym razie rusz się, jedziemy do Chicago. Będziemy zmieniać się za kierownicą, nie zatrzymujemy się na żadne spanie i tak dalej. Jedziemy prosto do Chicago.
-Bez nikogo? – zdziwiła się Alex.
-Nie mamy czasu – pokręciłam głową. – Zanim ktokolwiek z nich dojechałby tutaj... jesteśmy najbliżej.
-Zaraz – Alex zatrzymała się w pół kroku. – Czyli nie zamierzasz poinformować o tym nikogo ze starszych?
-Oczywiście, że tak – prychnęłam lekko. – Po prostu wprowadzamy stan wojenny, i tyle. A teraz rusz tyłek i jedziemy do Chicago, ale już! Osiemnaście godzin to i tak za długo, ile wyciąga twój samochód?
-Dwieście dwadzieścia, ale wybij sobie z głowy jechanie dwieście dwadzieścia cały czas do Ilinois! – Alex popatrzyła na mnie dziwnie. – Zniszczysz mi silnik, nie mówiąc już o ilości mandatów, jakie zarobimy.
-Nie zarobimy żadnych mandatów i umiem naprawiać samochody – zauważyłam. Zjeżdżałyśmy windą i usiłowałam obliczyć pośpiesznie, jaką prędkość powinnyśmy mieć, żeby dojechać do Chicago w osiemnaście godzin – jakieś sześćdziesiąt parę na godzinę. A gdyby tak mieć stale dziewięćdziesiąt parę? Dojechałybyśmy szybciej... Gdybyśmy się bardzo postarały, to jutro w południe mogłybyśmy być w Chicago.
I tak oto zaczęła się nasza nieco szalona podróż, bez wiedzy nikogo starszego. Czekały mnie jeszcze dwa telefony, aby poinformować o wprowadzeniu stanu wojennego – do Roswell i do Bostonu. A potem wyłączyłam telefon, i Alex poleciłam zrobić to samo. Jeśli już było za późno i już ktoś o nas wiedział, albo dopiero miał się dowiedzieć, to lepiej, żeby nie mieli nas za co namierzać.
Właściwie nie jestem pewna, po co tak w ogóle tam pojechałyśmy – w końcu co mogłyśmy zdziałać tylko we dwie? Może należało zostać w Nowym Jorku albo ukryć się w jakiejś dziurze na prowincji. Może. Ale jeśli istotnie cos nam zagrażało, to nie mogłyśmy zostawić Chrisa na pastwę losu, musiałyśmy go najpierw wydostać z tego czegoś jeszcze bliżej nieokreślonego. I mogłyśmy to zrobić tylko we dwie, bez niczyjej pomocy.
Po piętnastu godzinach od wyruszenia z Nowego Jorku znalazłyśmy się w Chicago, bez żadnych wieści od Chrisa.
Tak, wiesz co, to było kretyństwo! Jechałyśmy jak wariatki, przy czym ja spędziłam za kółkiem dziesięć godzin, a ty tylko pięć! Alex
Bo ja nie rozumiem, czemu ty się tak trzęsiesz o ten samochód.
Az tak zle z tym ff, ze mamy nie chciec sequela? Hyhyhy ja tam go lubie. Przy dzisiejszej czescie niezle sie usmialam. Przerazenie Chrisa bylo zabawne... Chociaz szkoda chlopaka, ze sie tak zestresowal, ale ucieczka przez okno Byla genialna nie moglam powstrzymac sie od smiechu i ta jego rozmowa z Jennie, ze o n i wiedza I ten wielki zryw Alex i Jennie... Ciekawe czy nie przyniesie czegos zlego? Ale widac, ze jak rodzinka wpada w klopoty moga na siebie liczyc... I co na to ich rodzice?
Szybko wracaj Nan moze jescze bedzie jakas aktualka przed sroda? Bo we srode wyjezdzam do Zakopanego na pozegnanie lata Ach gory gory Cudnie bylo juz morze, chociaz tylko na weekend, to teraz czas na gory i dluzszy weekend od srody
Szybko wracaj Nan moze jescze bedzie jakas aktualka przed sroda? Bo we srode wyjezdzam do Zakopanego na pozegnanie lata Ach gory gory Cudnie bylo juz morze, chociaz tylko na weekend, to teraz czas na gory i dluzszy weekend od srody
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 22 guests