Przebrniesz, przebrniesz.... w ramach odstresowania po czytaniu moich tekstów . Wysłałam już wczoraj do hah zapytanie, czy się zgodzi... zobaczymy. A na razie powolutku... powolutku, a żeby poprawić sobie w trakcie pracy humor, będę co chwila zaglądać i sprawdzać, czy już dodałaś nową część.Teraz dopiero rozumiem jak bardzo wiąże się z częścią siódmą, która mnie tak zachwyciła. Boże, jak ja przez nią przebrnę...
The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
To może w ramach oczekiwania na dzisiejszą część zapowiesz, kiedy mniej więcej będziemy mogli się delektować pszczółkmi? Tak w ogóle to nie mogę się najbardziej doczekać właśnie tych dwóch części... one są jednymi z najlepszych jak dla mnie.. rumieniąca się Liz i nie tylko... zaraz potem bah, o strzelaninie w Crashdown i innych jak dotąd nie wyjaśnionych tajemnicach... miodzio.
Ha! Elu i Hotaru robicie to specjalnie, aby taki człowieczek jak np. ja nie mógł się już doczekać następnych części? No tak, teraz już chociaż wiem, że dużo najlepszego jeszcze przede mną! Nie, żebym narzekała na dotychczasowe "odsłony", ale moja ciekawość jest rozgrzana do czerwoności!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
No cóż jeżeli chodzi o to by Ela "ugięła" się ( ) i tłumaczyła to już nic nie powiem! Zniosę największe spojlery i różne inne żonglowania, byle części pojawiały się jak najszybciej! Fragmenty humorystyczne...? No nie - ja tego nie wytrzymam! Litości... Więc ukłony w stronę Eli!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Kiedy będziemy delektować się pszczółkami ? Matko, nie dobijaj mnie Hotaru. Siedzę właśnie nad nią i nijak mi nie idzie...Z doświadczenia wiem, że na wenę, a raczej polot trzeba cierpliwie poczekać...Mam go teraz jak na lekarstwo. Narazie musi nam wystarczyć to. Enjoy [b:35c54974bc]
Gravity Always Wins - część 2[/b:35c54974bc]
Ostrożnie weszła do klasy, wzrokiem przebiegła wzdłuż równych rzędów stolików i dostrzegła go na końcu sali. Siedział odwrócony tyłem, miał na uszach słuchawki od walkmana i poruszał głową w takt muzyki. Przez moment zaciekawiło ją czego słucha.
Mieli do niego tyle pytań a to było pierwsze jakie wpadło jej do głowy. Omijając stoliki podeszła i zatrzymała się obok. Czuła się dziwnie w jego obecności – jakby stała obok widma, którego nadejścia spodziewali się od sześciu lat.
Obserwując go była zaskoczona widząc, że był niewiele starszy od nich – no, może miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Oczywiście mógł być kimś, kto zmienia postać i równie dobrze mógł mieć około osiemdziesiątki jednak sama nie widząc dlaczego, raczej w to wątpiła.
Podniósł głowę, popatrzył na nią ciemnymi oczami i od razu poczuła się niepewnie pod tym przenikliwym spojrzeniem.
Nic dziwnego że odczuła dziwne emocje podczas pierwszego spotkania – jego oczy migotały cichą energią i płonęły ile razy na nią patrzył.
Tylko teraz wiedziała dlaczego.
Zdjął słuchawki i pozostawiając je na szyi, uśmiechał się miękko. Zauważyła, że ma w policzku dołek przez co uśmiech miał trochę kapryśny, co tworzyło przedziwny efekt.
- Witaj, Liz – miał gardłowy, dźwięczny głos. Było coś osobliwego w sposobie w jaki wymawiał jej imię, jakby je otulał głosem.
- Hej...John – odpowiedziała podając mu z zakłopotaniem zeszyt – Dziękuję za notatki.
Naprawdę ci dziękuję. Bo teraz wiemy kim jesteś.
- Nie ma sprawy – odpowiedział. Odebrał od niej kołonotatnik, włożył do plecaka wyciągając jej zeszyt. Rzuciła okiem na leżącą na stoliku okładkę płyty Boba Dylana... Blood on the Tracks.
Przynajmniej jest odpowiedź na jedno z pytań – jedno ze stu, pomyślała.
- Umm – zaczęła kiedy podał jej zeszyt – Czy mogłabym porozmawiać z tobą po zajęciach ?
Zawahał się na moment – Jasne – odpowiedział swobodnie jednak na twarzy zobaczyła lekki niepokój.
- Świetnie – uśmiechnęła się ciepło – W takim razie spotkajmy się później na zewnątrz.
*****
Jak mogłem popełnić taką ogromną pomyłkę ? – zastanawiał się Marco, przeczesując w zamyśleniu dłonią włosy.
Każdego dnia po zajęciach Serena kładła mu do głowy, że powinien jeszcze to przemyśleć zanim zdecyduje się na przedwczesny kontakt. Ale kiedy rzeczywiście znalazł się w pobliżu Liz nie był w stanie się oprzeć. Pragnął z nią porozmawiać – z nimi – przekonać się samemu jacy są naprawdę. Tak długo czekał na tę chwilę a kiedy znalazł się tak blisko, perspektywa rozmowy z nią zaczęła go przygniatać.
W sposób w jaki na niego patrzyła odbierał mu odwagę. Wyraz twarzy, gestykulacja, jak się poruszała...wszystko zmieniło się od dnia kiedy była tak nieosiągalna dla niego. I chociaż to niemożliwe nie mógł pozbyć się wrażenia, że wiedziała kim był. Ale jeżeli nawet w jakiś sposób się dowiedziała, że nazywa się Marco McKinley a nie John Monroe, i tak niewiele jej to mówiło.
Tylko jak mogła się dowiedzieć ? zastanawiał się.
Przecież nie miała pojęcia o jego posłannictwie, tym bardziej, że Serena od lat ich obserwowała.
A także o tym, że niespodziewanie zaczęło grozić im niebezpieczeństwo.
Zamknął oczy, wziął głęboki, orzeźwiający oddech i skupił się na wykładzie. Na szczęście Marco doskonale znał francuski więc na wykładach mógł sobie pozwolić na błądzenie myślami gdzie indziej ile razy miał na to ochotę. Dlaczego nie mógł pozbyć się wrażenia, przebiegającego po nim jak wibracje, że Liz znała jego imię ? Przysiągłby, że go usłyszał, przetaczało się cicho w jego myślach.
Marco…Marco. Jakby przywoływała go do siebie.
Do nich.
Otworzył oczy i potrząsnął głową próbując odświeżyć myśli.
Cholera, ten wykład mógłby być dłuższy.
Liz biegła korytarzem do czekającego na nią Maxa. Podeszła, wzięła go za rękę i lekko ścisnęła. Odwrócili się, wyszli na zewnątrz czekając na Marco. Przyspieszył kroku kiedy ją zobaczył.
- Liz - powiedział łagodnie się uśmiechając ale kiedy złapał spojrzenie Maxa stał się bardziej powściągliwy.
- Chcielibyśmy z tobą pomówić – powiedział Max podchodząc bliżej.
Marco szybko spojrzał na Liz podnosząc pytająco brwi – Na osobności – dodała.
Kiwnął głową a Liz przysięgłaby, że trochę pobladł – Gdzie ? – zapytał.
- W świetlicy ? - zasugerował Max.
Max opierając dłonie na stoliku zwrócił się spokojnie do Marco – Posłuchaj, wiemy kim jesteś.
Ten wpatrywał się w niego przeciągle, na jego twarzy nic nie można było wyczytać. Za chwilę zmierzył ich wzrokiem i odchrząknął.
- Słucham ?
- Marco, wiemy kim jesteś – powtórzył twardo Max zakładając ręce na piersiach.
Policzki Marco trochę poróżowiały.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz – odpowiedział ostro – Nawet nie znam twojego imienia, a poza tym nazywam się John Monroe, nie Marco.
- Przestań się z nami bawić – głos Maxa zwykle wyciszony, teraz stał się napięty – Wiemy kim jesteś i chcielibyśmy wiedzieć dlaczego nie przedstawiłeś się Liz swoim prawdziwym nazwiskiem.
Marco patrzył chłodno na Maxa, kiedy spojrzał na Liz jego wzrok na moment złagodniał. Odchylił się do tyłu, oparł i obserwował ich, a Liz pomyślała, że jest na pewno zaskoczony tym co usłyszał. To odwrócenie ról musiało być dla niego wstrząsem.
Głęboko odetchnął, na krótko rzucił wzrokiem za okno aż cisza zaczęła ich przygniatać. W końcu pochylił się nad stolikiem i zwrócony do nich powiedział spokojnie.
- Na waszym miejscu nie wymieniałbym zbyt szybko tego imienia, jeżeli chcecie się czuć bezpiecznie – ostrzegł.
- Wyjaśnij o co ci chodzi – zapytał krótko Max przysuwając się bliżej.
- Oczywiście – odpowiedział – Dochodzi do ciebie, że jest powód dla którego używam nazwiska John Monroe ? Jeżeli wiesz kim jestem, to może rozważysz tę możliwość – mówił zwięźle, niemal lodowatym tonem.
Liz spuściła oczy i przegryzła usta. To było tak bardzo dalekie od wymarzonego spotkania w którym, jak myślała wszyscy będą uczestniczyli. W sposób szalony, od lat marzyła o Marco McKinley’u – był zagadką, niemal mitem. Jedynym dowodem jego istnienia był dziwaczny list z przyszłości, dostarczony im w tajemniczy sposób. Naturalnie, poświęciła wiele godzin zastanawiając się jaki on będzie.
Ale z trudnością przyszłoby jej wyobrazić sobie, że podczas pierwszego spotkania będzie ich strofował jak małe dzieci.
- Przestań pieprzyć – zdenerwował się Max – To ty powinieneś się wytłumaczyć.
Nie śniło jej się, że jego pierwsze spotkanie z Maxem może być pewnego rodzaju rozgrywką o wpływy, pokazem siły i męskości.
Przeciągnęła ręką po oczach czując nagłe zmęczenie.
- Max. Przykro mi że do tego doszło – głos Marco zabrzmiał spokojniej.
- Nie powiedziałem jak mam na imię – odpowiedział stanowczo Max.
- Wiem.
Przez chwilę wszyscy patrzyli na siebie.
- No to jesteśmy w domu – powiedziała cicho Liz.
Marco spojrzał najpierw na nią potem na swoje ręce – Nie rozumiem skąd wiedziałaś.
- Nie uwierzysz – Max ciężko westchnął – To długa historia.
Marco w zamyśleniu skinął głową, nie patrzył na nich. Przez długi czas nikt się nie odzywał. Po chwili spojrzał przenikliwie na Maxa – Wszystkim wam grozi duże niebezpieczeństwo. Szczególnie tobie, Max. Dlatego tu jestem.
Liz poczuła ucisk w piersiach pamiętając co mówił Max o swoich przeczuciach.
Boże, jak mogła pomyśleć, że powrót Marco niesie z sobą coś dobrego ? Miał ich chronić a to oznaczało, że przybędzie tutaj tylko z tego powodu. Zamknęła oczy, przebiegł przez nią dreszcz i zdusiła krótki szloch.
- Jakie niebezpieczeństwo ? – Max miękko przykrył dłonią rękę Liz. Zrozumiał jej paniczny strach i starał się ją pocieszyć. Lekko się do niego uchyliła, jego energia zaiskrzyła i poczuła ją na sobie. Jak w takiej chwili mógł się jeszcze o nią niepokoić ?
Marco rozglądnął się upewniając czy ciągle jeszcze są sami a kiedy wszystko było w porządku, oparł się o stolik i przysunął bliżej. Spojrzał na ich złączone dłonie a potem szybko odwrócił wzrok.
- W obozie nieprzyjaciół mamy swoich informatorów – ciągnął dalej.
- My ?
- Jest tam sporo naszych którzy cię popierają, Max – mówił dalej Marco – Jest ich więcej niż ci się teraz może wydawać.
Częściowe połączenie między nimi stało się niewystarczające i Liz zatęskniła, żeby się mocniej połączyć z Maxem. To wszystko było takie nierzeczywiste.
- Khivar zdecydował się skończyć z tobą – wyjaśniał Marco – Do tej pory wierzył, że odnajdzie granolith, ale teraz nie zależy mu na nim. Wie o twoich poplecznikach szykujących się do zbrojnego powstania.
Max szybko się rozglądnął, pomieszczenie było puste ale Liz wiedziała, że wczuwał się w niebezpieczeństwo mimo, że rozmawiali tak spokojnie.
- O czym ty mówisz ? – Liz usłyszała w jego cichym głosie mieszaninę szacunku i obaw.
- Niebawem będziesz musiał zejść do podziemi, Max – powiedział znacząco – Wy wszyscy.
Rzucił szybkie spojrzenie na Liz i zobaczyła niepokój w jego ciemnych oczach – A w szczególności wy oboje. Mam czuwać by wcześniej nic złego się nie stało.
Zamilkli na moment, Max przysunął krzesło bliżej Liz i położył jej rękę na swoim udzie.
- Ile mamy czasu ? – zapytał zupełnie cicho.
I nagle Liz poczuła jak bardzo jest z niego dumna, z rodzącej się w nim siły podczas gdy ona trzęsła się z niepewności.
- Nie wiemy. Rozkaz może nadejść w każdej chwili.
Zaczęła myśleć o wszystkich marzeniach jakie wiązali z przyszłością – nie tylko swoim i Maxa – ale o nadziejach ich wszystkich. Jak mogła wyłączyć czujność i zacząć wierzyć, że mogą spokojnie żyć ?
Pomyślała o Maxie, uczącym się i piszącym swoją pracę w bibliotece i oczy zaszły jej łzami.
- A co będzie z zakończeniem roku ? – zapytała słabym głosem zdając sobie sprawę jak to głupio brzmi.
Zabawne, bo kiedy podniosła oczy na Marco w jego oczach dostrzegła współczucie.
- Liz, nie wiem – zawahał się – Ale sądzę, że to nie potrwa już długo.
Łzy płynęły teraz po policzkach. Tyle ciężkiej pracy, tyle włożonego wysiłku.
- Przykro mi – powiedział cicho.
Potrząsnęła głową wycierając palcami mokre oczy. Pewnie wyda mu się śmieszna ale nie chodziło tylko o zakończenie roku. Chodziło o złudzenia którym ulegli gorąco wierząc w normalność. Że Max któregoś dnia zostanie lekarzem, że ona zdobędzie tytuł biologa. Zawsze wiedziała, że żyli marzeniami ale nie była przygotowana na ten moment, kiedy to, co wyglądało jak sen dziecka odpłynie w jednej chwili.
- Liz - Marco wyrwał ją z niewesołych myśli – Nie ma nic złego w marzeniach.
Skąd wiedział o czym myślała ?
- To dlatego, że oboje macie dużo ważniejsze przeznaczenie.
Max potarł ją po udzie ruchem tak łagodnym a jednak pełnym ogromnej siły. Nigdy wcześniej tak bardzo go nie podziwiała. Otworzyli się do siebie a jego energia okryła ją i koiła.
- Powiedz, co robić dalej – zapytał Max.
- I to jest najtrudniejsze – odpowiedział wpatrując się znowu w okno – Bo na razie nic nie możesz zrobić za wyjątkiem tego by żyć dalej, jak teraz. Dlatego nie chcieliśmy żebyś teraz poznał kim jestem.
- Jeżeli Liz coś grozi...- zaczął Max ale Marco szybko mu przerwał.
- Gdybyś ukrył się zbyt wcześnie mogą z tego wyniknąć dużo gorsze konsekwencje – tłumaczył – Dla Liz i pozostałych...a także ludzi, którzy cię popierają przebywając w obozie wroga.
Max skinął głową – Zrobimy to, co konieczne.
- Wiem – zapewnił go Marco. Znowu patrzył w okno i milczał – Powiedz mi jedną rzecz – poprosił z wahaniem.
- O co chodzi ? – zapytał Max.
- Skąd wiedziałeś kim jestem ?
- To było łatwe – Max słabo się uśmiechnął i zerknął na Liz – Poznaliśmy twoje pismo. Masz charakterystyczny styl i pod tym względem bardzo się wyróżniasz.
Marco zmarszczył brwi – Widziałeś wcześniej moje pismo ?
Chociaż wiedziała, że to nieodpowiednia chwila, Liz zaczęła się śmiać. Może dlatego, że musiała tę sytuację jakoś odreagować.
- No cóż – powiedziała podwijając po siebie nogę – Mamy dla ciebie pewną niespodziankę, Marco.
- Nie rozumiem – ściągnął ciemne brwi.
- Chcemy ci coś pokazać – wyjaśniał mu Max – Coś, co nieźle tobą wstrząśnie.
Marco zetknął się z ich poważnym wzrokiem a Liz była ciekawa jak odbierze treść dziwnego listu.
Ale jedno było pewne. To na zawsze może zmienić ich relacje wobec siebie.
Wkładała torebki herbaty do wrzątku zaglądając do pokoju. Marco siedział w zielonym, wiklinowym fotelu, od kilku minut wpatrywał się bez słowa w rozłożony przed sobą list. Zauważyła, że pod jego stopami orientalny dywan był lekko przetarty – faktycznie, całe to ich mieszkanie przedstawiało się wyjątkowo skromnie.
Zastanawiała się o czym myślał kiedy go czytał.
Naprzeciwko, pochylony siedział Max i opierając na kolanach łokcie obserwował jego reakcję. Liz chwyciła filiżanki chcąc je zanieść do pokoju i poczuła jak skręca ją w żołądku gdy Marco złożył list i przesunął drżącą ręką po ciemnych włosach.
- No cóż - ciężko westchnął – Nie wiem co o tym sądzić.
Max w milczeniu skinął głową i Liz widziała jak poruszył się niewygodnie na kanapie. Niecodziennie zdarza ci się informować kogoś o takich sprawach. Jezu, zdradziłeś nas, potem uratowałeś. Teraz jesteś tutaj – i co dalej ?
Marco wstał, zrobił kilka kroków, bez trudu pokonując niewielką przestrzeń pokoju. Był bardzo wysoki i wydawało się że z ledwością mieści się ze swoją potężną sylwetką w ich małym pokoju. Z twarzy niewiele można było wyczytać ale Liz patrząc na niego z kuchni mogła dostrzec rysujący się na niej wyraz niezaprzeczalnego bólu.
- Kiedy go znalazłeś – zapytał ponuro.
- Sześć lat temu – odpowiedział Max obserwując jego niespokojny chód.
Zatrzymał się przy oknie i w milczeniu spoglądał na ulicę.
Max oglądnął się na Liz podnosząc w górę brwi. Czuła, że potrzebuje jej wsparcia więc szybko weszła do pokoju, usiadła obok niego na sofie i wzięła go za rękę splatając palce.
A Marco, odwrócony do nich plecami wpatrywał się przed siebie. Tak mało go znali a teraz położyli mu na ramionach ogromny ciężar.
W końcu odsunął się od okna, na jego twarzy widać było zdecydowanie. Stanowczość.
- Niewiele mogę na ten temat powiedzieć – zaczął mówić miękko – Z wyjątkiem tego, że...jestem gotowy służyć wam obojgu – podszedł i zatrzymał się przed nimi – Oddaję się wam całkowicie i w pełni. Nie potrafię niczego więcej dodać.
Max skinął zdecydowanie głową – Rozumiemy.
- Jest coś, co chcę ci pokazać...wam obojgu. Głos Marco zabrzmiał uroczyście, mówił z opanowaniem. Osunął się na kolana i ukląkł.
Odwinął długi rękaw koszuli odkrywając nadgarstek. Potem uniósł rękę, ostry promień niebieskiego światła rozjaśnił obnażony przegub. Oczy Liz stały się wielkie gdy patrzyła na kształtujący się obraz – trójwymiarowy, niepodobny do królewskiej pieczęci Maxa, który uniósł się w powietrzu nad ręką Marco.
- To królewski znak – stwierdził miękko – On identyfikuje mnie, że jestem opiekunem mojego króla i królowej.
Max szybko odetchnął a Liz poczuła jak ściska jej rękę.
- Jestem twoim przysięgłym sługą – ciągnął wbijając w niego przenikliwe spojrzenie – Nie ma znaczenia co zawiera list. Nie potrafiłbym cię zdradzić...
Piękna pieczęć stawała się coraz wyraźniejsza, mieniąc się kolorami. Marco wpatrywał się w nią z czułością – Ona jest tym kim jestem – i dokończył cichym głosem – Wiem tylko, że mam dbać o twoje bezpieczeństwo.
Liz nie była w stanie nic powiedzieć a kiedy spojrzała na Maxa miał zarumienione policzki. Po raz pierwszy ktoś prawdziwie uznał kim jest – przysięgał podążać za swoim królem.
Max pochylił się i położył rękę na jego ramieniu – Dziękuję – szepnął wzruszony. Marco skinął lekko głową, Liz zrozumiała, że nie był w stanie spojrzeć Maxowi w oczy.
To była nieprawdopodobna chwila. Tkwiła tak blisko Maxa a jednak nie zdawała sobie sprawy, że istnieli ludzie gotowi pójść za nim jak za swoim królem. Aż do teraz, do tej chwili jaka miała miejsce w ich malutkim mieszkaniu.
Objawienie tej prawdy sprawiło, że lekko zadrżała.
I zrozumiała, że Marco nie był sam. Byli jeszcze inni...wielu, którzy mieli podobne uczucia do tego mężczyzny, którego ona nazywała mężem...partnerem.
Marco powoli podnosił wzrok by spotkać jej spojrzenie – Przypominam, że służę także tobie jako mojej królowej, Liz.
Tak jak wcześniej, jakby czytał jej w myślach. Mogła tylko w milczeniu skinąć głową, wpatrzona w jego czarne oczy. Opuścił rękę, pieczęć znikła wchłaniając snop światła. Wolno opuścił rękaw i wstał.
Podszedł znowu do okna, znowu wpatrywał się w pustą ulicę. Max tkliwie ucałował jej dłoń a jego wargi były tak ciepłe kiedy muskał jej skórę. Jak to się stało, że właśnie w tej chwili tak bardzo go zapragnęła ?
Może dlatego, że po raz pierwszy stało się dla niej tak bardzo oczywiste, że jej łagodny, piękny mąż był królem.
Cdn.
Gravity Always Wins - część 2[/b:35c54974bc]
Ostrożnie weszła do klasy, wzrokiem przebiegła wzdłuż równych rzędów stolików i dostrzegła go na końcu sali. Siedział odwrócony tyłem, miał na uszach słuchawki od walkmana i poruszał głową w takt muzyki. Przez moment zaciekawiło ją czego słucha.
Mieli do niego tyle pytań a to było pierwsze jakie wpadło jej do głowy. Omijając stoliki podeszła i zatrzymała się obok. Czuła się dziwnie w jego obecności – jakby stała obok widma, którego nadejścia spodziewali się od sześciu lat.
Obserwując go była zaskoczona widząc, że był niewiele starszy od nich – no, może miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Oczywiście mógł być kimś, kto zmienia postać i równie dobrze mógł mieć około osiemdziesiątki jednak sama nie widząc dlaczego, raczej w to wątpiła.
Podniósł głowę, popatrzył na nią ciemnymi oczami i od razu poczuła się niepewnie pod tym przenikliwym spojrzeniem.
Nic dziwnego że odczuła dziwne emocje podczas pierwszego spotkania – jego oczy migotały cichą energią i płonęły ile razy na nią patrzył.
Tylko teraz wiedziała dlaczego.
Zdjął słuchawki i pozostawiając je na szyi, uśmiechał się miękko. Zauważyła, że ma w policzku dołek przez co uśmiech miał trochę kapryśny, co tworzyło przedziwny efekt.
- Witaj, Liz – miał gardłowy, dźwięczny głos. Było coś osobliwego w sposobie w jaki wymawiał jej imię, jakby je otulał głosem.
- Hej...John – odpowiedziała podając mu z zakłopotaniem zeszyt – Dziękuję za notatki.
Naprawdę ci dziękuję. Bo teraz wiemy kim jesteś.
- Nie ma sprawy – odpowiedział. Odebrał od niej kołonotatnik, włożył do plecaka wyciągając jej zeszyt. Rzuciła okiem na leżącą na stoliku okładkę płyty Boba Dylana... Blood on the Tracks.
Przynajmniej jest odpowiedź na jedno z pytań – jedno ze stu, pomyślała.
- Umm – zaczęła kiedy podał jej zeszyt – Czy mogłabym porozmawiać z tobą po zajęciach ?
Zawahał się na moment – Jasne – odpowiedział swobodnie jednak na twarzy zobaczyła lekki niepokój.
- Świetnie – uśmiechnęła się ciepło – W takim razie spotkajmy się później na zewnątrz.
*****
Jak mogłem popełnić taką ogromną pomyłkę ? – zastanawiał się Marco, przeczesując w zamyśleniu dłonią włosy.
Każdego dnia po zajęciach Serena kładła mu do głowy, że powinien jeszcze to przemyśleć zanim zdecyduje się na przedwczesny kontakt. Ale kiedy rzeczywiście znalazł się w pobliżu Liz nie był w stanie się oprzeć. Pragnął z nią porozmawiać – z nimi – przekonać się samemu jacy są naprawdę. Tak długo czekał na tę chwilę a kiedy znalazł się tak blisko, perspektywa rozmowy z nią zaczęła go przygniatać.
W sposób w jaki na niego patrzyła odbierał mu odwagę. Wyraz twarzy, gestykulacja, jak się poruszała...wszystko zmieniło się od dnia kiedy była tak nieosiągalna dla niego. I chociaż to niemożliwe nie mógł pozbyć się wrażenia, że wiedziała kim był. Ale jeżeli nawet w jakiś sposób się dowiedziała, że nazywa się Marco McKinley a nie John Monroe, i tak niewiele jej to mówiło.
Tylko jak mogła się dowiedzieć ? zastanawiał się.
Przecież nie miała pojęcia o jego posłannictwie, tym bardziej, że Serena od lat ich obserwowała.
A także o tym, że niespodziewanie zaczęło grozić im niebezpieczeństwo.
Zamknął oczy, wziął głęboki, orzeźwiający oddech i skupił się na wykładzie. Na szczęście Marco doskonale znał francuski więc na wykładach mógł sobie pozwolić na błądzenie myślami gdzie indziej ile razy miał na to ochotę. Dlaczego nie mógł pozbyć się wrażenia, przebiegającego po nim jak wibracje, że Liz znała jego imię ? Przysiągłby, że go usłyszał, przetaczało się cicho w jego myślach.
Marco…Marco. Jakby przywoływała go do siebie.
Do nich.
Otworzył oczy i potrząsnął głową próbując odświeżyć myśli.
Cholera, ten wykład mógłby być dłuższy.
Liz biegła korytarzem do czekającego na nią Maxa. Podeszła, wzięła go za rękę i lekko ścisnęła. Odwrócili się, wyszli na zewnątrz czekając na Marco. Przyspieszył kroku kiedy ją zobaczył.
- Liz - powiedział łagodnie się uśmiechając ale kiedy złapał spojrzenie Maxa stał się bardziej powściągliwy.
- Chcielibyśmy z tobą pomówić – powiedział Max podchodząc bliżej.
Marco szybko spojrzał na Liz podnosząc pytająco brwi – Na osobności – dodała.
Kiwnął głową a Liz przysięgłaby, że trochę pobladł – Gdzie ? – zapytał.
- W świetlicy ? - zasugerował Max.
Max opierając dłonie na stoliku zwrócił się spokojnie do Marco – Posłuchaj, wiemy kim jesteś.
Ten wpatrywał się w niego przeciągle, na jego twarzy nic nie można było wyczytać. Za chwilę zmierzył ich wzrokiem i odchrząknął.
- Słucham ?
- Marco, wiemy kim jesteś – powtórzył twardo Max zakładając ręce na piersiach.
Policzki Marco trochę poróżowiały.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz – odpowiedział ostro – Nawet nie znam twojego imienia, a poza tym nazywam się John Monroe, nie Marco.
- Przestań się z nami bawić – głos Maxa zwykle wyciszony, teraz stał się napięty – Wiemy kim jesteś i chcielibyśmy wiedzieć dlaczego nie przedstawiłeś się Liz swoim prawdziwym nazwiskiem.
Marco patrzył chłodno na Maxa, kiedy spojrzał na Liz jego wzrok na moment złagodniał. Odchylił się do tyłu, oparł i obserwował ich, a Liz pomyślała, że jest na pewno zaskoczony tym co usłyszał. To odwrócenie ról musiało być dla niego wstrząsem.
Głęboko odetchnął, na krótko rzucił wzrokiem za okno aż cisza zaczęła ich przygniatać. W końcu pochylił się nad stolikiem i zwrócony do nich powiedział spokojnie.
- Na waszym miejscu nie wymieniałbym zbyt szybko tego imienia, jeżeli chcecie się czuć bezpiecznie – ostrzegł.
- Wyjaśnij o co ci chodzi – zapytał krótko Max przysuwając się bliżej.
- Oczywiście – odpowiedział – Dochodzi do ciebie, że jest powód dla którego używam nazwiska John Monroe ? Jeżeli wiesz kim jestem, to może rozważysz tę możliwość – mówił zwięźle, niemal lodowatym tonem.
Liz spuściła oczy i przegryzła usta. To było tak bardzo dalekie od wymarzonego spotkania w którym, jak myślała wszyscy będą uczestniczyli. W sposób szalony, od lat marzyła o Marco McKinley’u – był zagadką, niemal mitem. Jedynym dowodem jego istnienia był dziwaczny list z przyszłości, dostarczony im w tajemniczy sposób. Naturalnie, poświęciła wiele godzin zastanawiając się jaki on będzie.
Ale z trudnością przyszłoby jej wyobrazić sobie, że podczas pierwszego spotkania będzie ich strofował jak małe dzieci.
- Przestań pieprzyć – zdenerwował się Max – To ty powinieneś się wytłumaczyć.
Nie śniło jej się, że jego pierwsze spotkanie z Maxem może być pewnego rodzaju rozgrywką o wpływy, pokazem siły i męskości.
Przeciągnęła ręką po oczach czując nagłe zmęczenie.
- Max. Przykro mi że do tego doszło – głos Marco zabrzmiał spokojniej.
- Nie powiedziałem jak mam na imię – odpowiedział stanowczo Max.
- Wiem.
Przez chwilę wszyscy patrzyli na siebie.
- No to jesteśmy w domu – powiedziała cicho Liz.
Marco spojrzał najpierw na nią potem na swoje ręce – Nie rozumiem skąd wiedziałaś.
- Nie uwierzysz – Max ciężko westchnął – To długa historia.
Marco w zamyśleniu skinął głową, nie patrzył na nich. Przez długi czas nikt się nie odzywał. Po chwili spojrzał przenikliwie na Maxa – Wszystkim wam grozi duże niebezpieczeństwo. Szczególnie tobie, Max. Dlatego tu jestem.
Liz poczuła ucisk w piersiach pamiętając co mówił Max o swoich przeczuciach.
Boże, jak mogła pomyśleć, że powrót Marco niesie z sobą coś dobrego ? Miał ich chronić a to oznaczało, że przybędzie tutaj tylko z tego powodu. Zamknęła oczy, przebiegł przez nią dreszcz i zdusiła krótki szloch.
- Jakie niebezpieczeństwo ? – Max miękko przykrył dłonią rękę Liz. Zrozumiał jej paniczny strach i starał się ją pocieszyć. Lekko się do niego uchyliła, jego energia zaiskrzyła i poczuła ją na sobie. Jak w takiej chwili mógł się jeszcze o nią niepokoić ?
Marco rozglądnął się upewniając czy ciągle jeszcze są sami a kiedy wszystko było w porządku, oparł się o stolik i przysunął bliżej. Spojrzał na ich złączone dłonie a potem szybko odwrócił wzrok.
- W obozie nieprzyjaciół mamy swoich informatorów – ciągnął dalej.
- My ?
- Jest tam sporo naszych którzy cię popierają, Max – mówił dalej Marco – Jest ich więcej niż ci się teraz może wydawać.
Częściowe połączenie między nimi stało się niewystarczające i Liz zatęskniła, żeby się mocniej połączyć z Maxem. To wszystko było takie nierzeczywiste.
- Khivar zdecydował się skończyć z tobą – wyjaśniał Marco – Do tej pory wierzył, że odnajdzie granolith, ale teraz nie zależy mu na nim. Wie o twoich poplecznikach szykujących się do zbrojnego powstania.
Max szybko się rozglądnął, pomieszczenie było puste ale Liz wiedziała, że wczuwał się w niebezpieczeństwo mimo, że rozmawiali tak spokojnie.
- O czym ty mówisz ? – Liz usłyszała w jego cichym głosie mieszaninę szacunku i obaw.
- Niebawem będziesz musiał zejść do podziemi, Max – powiedział znacząco – Wy wszyscy.
Rzucił szybkie spojrzenie na Liz i zobaczyła niepokój w jego ciemnych oczach – A w szczególności wy oboje. Mam czuwać by wcześniej nic złego się nie stało.
Zamilkli na moment, Max przysunął krzesło bliżej Liz i położył jej rękę na swoim udzie.
- Ile mamy czasu ? – zapytał zupełnie cicho.
I nagle Liz poczuła jak bardzo jest z niego dumna, z rodzącej się w nim siły podczas gdy ona trzęsła się z niepewności.
- Nie wiemy. Rozkaz może nadejść w każdej chwili.
Zaczęła myśleć o wszystkich marzeniach jakie wiązali z przyszłością – nie tylko swoim i Maxa – ale o nadziejach ich wszystkich. Jak mogła wyłączyć czujność i zacząć wierzyć, że mogą spokojnie żyć ?
Pomyślała o Maxie, uczącym się i piszącym swoją pracę w bibliotece i oczy zaszły jej łzami.
- A co będzie z zakończeniem roku ? – zapytała słabym głosem zdając sobie sprawę jak to głupio brzmi.
Zabawne, bo kiedy podniosła oczy na Marco w jego oczach dostrzegła współczucie.
- Liz, nie wiem – zawahał się – Ale sądzę, że to nie potrwa już długo.
Łzy płynęły teraz po policzkach. Tyle ciężkiej pracy, tyle włożonego wysiłku.
- Przykro mi – powiedział cicho.
Potrząsnęła głową wycierając palcami mokre oczy. Pewnie wyda mu się śmieszna ale nie chodziło tylko o zakończenie roku. Chodziło o złudzenia którym ulegli gorąco wierząc w normalność. Że Max któregoś dnia zostanie lekarzem, że ona zdobędzie tytuł biologa. Zawsze wiedziała, że żyli marzeniami ale nie była przygotowana na ten moment, kiedy to, co wyglądało jak sen dziecka odpłynie w jednej chwili.
- Liz - Marco wyrwał ją z niewesołych myśli – Nie ma nic złego w marzeniach.
Skąd wiedział o czym myślała ?
- To dlatego, że oboje macie dużo ważniejsze przeznaczenie.
Max potarł ją po udzie ruchem tak łagodnym a jednak pełnym ogromnej siły. Nigdy wcześniej tak bardzo go nie podziwiała. Otworzyli się do siebie a jego energia okryła ją i koiła.
- Powiedz, co robić dalej – zapytał Max.
- I to jest najtrudniejsze – odpowiedział wpatrując się znowu w okno – Bo na razie nic nie możesz zrobić za wyjątkiem tego by żyć dalej, jak teraz. Dlatego nie chcieliśmy żebyś teraz poznał kim jestem.
- Jeżeli Liz coś grozi...- zaczął Max ale Marco szybko mu przerwał.
- Gdybyś ukrył się zbyt wcześnie mogą z tego wyniknąć dużo gorsze konsekwencje – tłumaczył – Dla Liz i pozostałych...a także ludzi, którzy cię popierają przebywając w obozie wroga.
Max skinął głową – Zrobimy to, co konieczne.
- Wiem – zapewnił go Marco. Znowu patrzył w okno i milczał – Powiedz mi jedną rzecz – poprosił z wahaniem.
- O co chodzi ? – zapytał Max.
- Skąd wiedziałeś kim jestem ?
- To było łatwe – Max słabo się uśmiechnął i zerknął na Liz – Poznaliśmy twoje pismo. Masz charakterystyczny styl i pod tym względem bardzo się wyróżniasz.
Marco zmarszczył brwi – Widziałeś wcześniej moje pismo ?
Chociaż wiedziała, że to nieodpowiednia chwila, Liz zaczęła się śmiać. Może dlatego, że musiała tę sytuację jakoś odreagować.
- No cóż – powiedziała podwijając po siebie nogę – Mamy dla ciebie pewną niespodziankę, Marco.
- Nie rozumiem – ściągnął ciemne brwi.
- Chcemy ci coś pokazać – wyjaśniał mu Max – Coś, co nieźle tobą wstrząśnie.
Marco zetknął się z ich poważnym wzrokiem a Liz była ciekawa jak odbierze treść dziwnego listu.
Ale jedno było pewne. To na zawsze może zmienić ich relacje wobec siebie.
Wkładała torebki herbaty do wrzątku zaglądając do pokoju. Marco siedział w zielonym, wiklinowym fotelu, od kilku minut wpatrywał się bez słowa w rozłożony przed sobą list. Zauważyła, że pod jego stopami orientalny dywan był lekko przetarty – faktycznie, całe to ich mieszkanie przedstawiało się wyjątkowo skromnie.
Zastanawiała się o czym myślał kiedy go czytał.
Naprzeciwko, pochylony siedział Max i opierając na kolanach łokcie obserwował jego reakcję. Liz chwyciła filiżanki chcąc je zanieść do pokoju i poczuła jak skręca ją w żołądku gdy Marco złożył list i przesunął drżącą ręką po ciemnych włosach.
- No cóż - ciężko westchnął – Nie wiem co o tym sądzić.
Max w milczeniu skinął głową i Liz widziała jak poruszył się niewygodnie na kanapie. Niecodziennie zdarza ci się informować kogoś o takich sprawach. Jezu, zdradziłeś nas, potem uratowałeś. Teraz jesteś tutaj – i co dalej ?
Marco wstał, zrobił kilka kroków, bez trudu pokonując niewielką przestrzeń pokoju. Był bardzo wysoki i wydawało się że z ledwością mieści się ze swoją potężną sylwetką w ich małym pokoju. Z twarzy niewiele można było wyczytać ale Liz patrząc na niego z kuchni mogła dostrzec rysujący się na niej wyraz niezaprzeczalnego bólu.
- Kiedy go znalazłeś – zapytał ponuro.
- Sześć lat temu – odpowiedział Max obserwując jego niespokojny chód.
Zatrzymał się przy oknie i w milczeniu spoglądał na ulicę.
Max oglądnął się na Liz podnosząc w górę brwi. Czuła, że potrzebuje jej wsparcia więc szybko weszła do pokoju, usiadła obok niego na sofie i wzięła go za rękę splatając palce.
A Marco, odwrócony do nich plecami wpatrywał się przed siebie. Tak mało go znali a teraz położyli mu na ramionach ogromny ciężar.
W końcu odsunął się od okna, na jego twarzy widać było zdecydowanie. Stanowczość.
- Niewiele mogę na ten temat powiedzieć – zaczął mówić miękko – Z wyjątkiem tego, że...jestem gotowy służyć wam obojgu – podszedł i zatrzymał się przed nimi – Oddaję się wam całkowicie i w pełni. Nie potrafię niczego więcej dodać.
Max skinął zdecydowanie głową – Rozumiemy.
- Jest coś, co chcę ci pokazać...wam obojgu. Głos Marco zabrzmiał uroczyście, mówił z opanowaniem. Osunął się na kolana i ukląkł.
Odwinął długi rękaw koszuli odkrywając nadgarstek. Potem uniósł rękę, ostry promień niebieskiego światła rozjaśnił obnażony przegub. Oczy Liz stały się wielkie gdy patrzyła na kształtujący się obraz – trójwymiarowy, niepodobny do królewskiej pieczęci Maxa, który uniósł się w powietrzu nad ręką Marco.
- To królewski znak – stwierdził miękko – On identyfikuje mnie, że jestem opiekunem mojego króla i królowej.
Max szybko odetchnął a Liz poczuła jak ściska jej rękę.
- Jestem twoim przysięgłym sługą – ciągnął wbijając w niego przenikliwe spojrzenie – Nie ma znaczenia co zawiera list. Nie potrafiłbym cię zdradzić...
Piękna pieczęć stawała się coraz wyraźniejsza, mieniąc się kolorami. Marco wpatrywał się w nią z czułością – Ona jest tym kim jestem – i dokończył cichym głosem – Wiem tylko, że mam dbać o twoje bezpieczeństwo.
Liz nie była w stanie nic powiedzieć a kiedy spojrzała na Maxa miał zarumienione policzki. Po raz pierwszy ktoś prawdziwie uznał kim jest – przysięgał podążać za swoim królem.
Max pochylił się i położył rękę na jego ramieniu – Dziękuję – szepnął wzruszony. Marco skinął lekko głową, Liz zrozumiała, że nie był w stanie spojrzeć Maxowi w oczy.
To była nieprawdopodobna chwila. Tkwiła tak blisko Maxa a jednak nie zdawała sobie sprawy, że istnieli ludzie gotowi pójść za nim jak za swoim królem. Aż do teraz, do tej chwili jaka miała miejsce w ich malutkim mieszkaniu.
Objawienie tej prawdy sprawiło, że lekko zadrżała.
I zrozumiała, że Marco nie był sam. Byli jeszcze inni...wielu, którzy mieli podobne uczucia do tego mężczyzny, którego ona nazywała mężem...partnerem.
Marco powoli podnosił wzrok by spotkać jej spojrzenie – Przypominam, że służę także tobie jako mojej królowej, Liz.
Tak jak wcześniej, jakby czytał jej w myślach. Mogła tylko w milczeniu skinąć głową, wpatrzona w jego czarne oczy. Opuścił rękę, pieczęć znikła wchłaniając snop światła. Wolno opuścił rękaw i wstał.
Podszedł znowu do okna, znowu wpatrywał się w pustą ulicę. Max tkliwie ucałował jej dłoń a jego wargi były tak ciepłe kiedy muskał jej skórę. Jak to się stało, że właśnie w tej chwili tak bardzo go zapragnęła ?
Może dlatego, że po raz pierwszy stało się dla niej tak bardzo oczywiste, że jej łagodny, piękny mąż był królem.
Cdn.
Last edited by Ela on Mon Jul 12, 2004 1:01 pm, edited 2 times in total.
Ha. Szczerze mówiąc poczułam dziwną satysfakcję.
No co poradzić, że najbardziej spodobał mi się ten fragment... Opowiadania z załącznikiem muzycznym zawsze należały do jednej z moich ulubionych kategorii. A jak się czyta opowiadania i jeszcze słucha się tego, co bohater - zupełnie inaczej, tak, jakby siedziało się tam i słuchało tego na własne uszy. I tak było z "Serenidipity" Majesty - teksty 33 piosenek, na ogół możliwych do wynalezienia w Kazie, i tak było przy dziełach Deidre, do których niegdyś można było ściągnąć piosenki...A reszta - wypadałoby zacytować "Nigdy nie mów nigdy"...Przez moment zaciekawiło ją czego słucha.
Och piękny ten fragment , aż sama sie troszku wzruszyłam, mam nadzieję , że wrzucisz szybko ciąg dalszy.Liz nie była w stanie nic powiedzieć a kiedy spojrzała na Maxa miał zarumienione policzki. Po raz pierwszy ktoś prawdziwie uznał kim jest – przysięgał podążać za swoim królem.Max pochylił się i położył rękę na jego ramieniu – Dziękuję – szepnął wzruszony. Marco skinął lekko głową, Liz zrozumiała, że nie był w stanie spojrzeć Maxowi w oczy.To była nieprawdopodobna chwila. Tkwiła tak blisko Maxa a jednak nie zdawała sobie sprawy, że istnieli ludzie gotowi pójść za nim jak za swoim królem. Aż do teraz, do tej chwili jaka miała miejsce w ich malutkim mieszkaniu.
Mon cher Tu dois attender pour le aveu ...[...]Bo kocham go całym sercem , umieram kiedy nie ma go przy mnie , moja bluzka przykleja się do mojego spoconego ciała, kiedy on mnie dotyka[...]Głowa w lodówce
Trzeba powiedzieć, że początkowo pierwsze spotkanie Maxa i Marco nie przebiegało jak po maśle Powoli przeradzało się to w pojedynek dwóch macho ( tak tak tak, wszyscy wiemy że z Maxia to kawał twardziela ), ale obecność Liz jak zwykle wpłynęła na rozwydrzonych samców kojąco niczym balsam...zazwyczaj tego typu interakcje w opowiadaniach należą do Michaela i Maxa i ich jedynych w swoim rodzaju relacji "I love you and I hate you", tutaj Deidre niemal całkowicie zrezygnowała z postaci Guerina (choć i tak do powiedzenia będzie miał więcej niż Iza, która najwyraźniej nie należy do idolek autorki ), wprowadzając postać Marca, najpełniejszy i najbardziej moim zdaniem dojrzały "orginalny charakter" jaki kiedykolwiek stworzono...Zauważyłam jeszcze coś...Marco w pewnym sensie przypomina Maxa- kto czytał "Back to save universe" ten wie że to w sumie nie takie dziwne - ale jest jego zdecydowanie bardziej ognistą i mroczną wersją...ta sama tajemniczość, skrytość, wewnętrzne zagubienie, ciemna, południowa uroda...a jednak dwa kilo więcej temperamentu i fajerwerki ognia.Jednym słowem, mężczyzna stworzony dla Tess Jak już kiedyś mówiłam Deidre tysiąc razy lepiej rozumiała roswlliańskich bohaterów, niż człowiek który powołał ich do życia.Dzięki Eluś, tu są dwa fanarty, które moim zdaniem dobrze oddają emocje przelewające się pomiedzy Maxem i Liz w ostatnich rozdziałach...może nie są najszczególniejsze, ale niczego bardziej oszałamiającego nie mam czasu już szukać, bo niedługo jadę na komunię i muszę przymierzyć jeszcze moje rozliczne suknie
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Masz rację Lizziett i oczywiście obaj kochają Liz. Ta miłość jest taka jak oni. Gorąca, pełna oddania i mroczna. Dla jednego jest spełnieniem, motorem życia, dla drugiego tragedią, zatraceniem...i w tym się różnią.Dzięki za piękne arty.
****
Z pewnymi obawami wklejam kolejną część. Dla wielu będzie zbyt dosłowna i drastyczna, chociaż ja od początku byłam nią zauroczona. I pewnie każdy będzie wiedział dlaczego. Ale jesteśmy w przedziale wiekowym....dla dorosłych i wiemy, że RosDeidre w ten sposób przedstawia nam miłość Liz i Maxa - przez wchodzenie głęboko w ich ciała i dusze. Wiadomo jaki rodzaj miłości wiąże tę parę. Co jest istotne, każdy opis fizycznej miłości czemuś służy. Jest ważnym wstępem do następnych zdarzeń, które rozgrywają się w ich sercach i odciskają się na ich życiu.
[b:1ce0e906db]Gravity Always Wins - część 3 [NC-17][/b:1ce0e906db]
Liz odchyliła do tyłu głowę pozwalając by ciepła woda z prysznica rozlewała się po włosach. Kropelki kaskadą spływały wzdłuż ciała i zamknęła oczy rozkoszując się uderzeniami gorącego strumienia. Otworzyła szampon, zaczęła wcierać płynne mydło w skórę głowy, masując i rozprowadzając je na długie pasma włosów.
Marco wyszedł trzydzieści minut temu, ale wcześniej siedzieli wspólnie w pokoju zastanawiając się jak opowiedzieć o tym ważnym wydarzeniu całej grupie. Ona i Max byli zdania żeby powstrzymać się z tą wiadomością do czasu dopóki nie będą mogli potwierdzić jego tożsamości ale Marco zaraz obiecał przyjść jutro wieczorem by się z nimi spotkać. Widziała jak lekko zatańczyły mu oczy kiedy wspomnieli o Michaelu, Isabel i Tess, jak był podekscytowany perspektywą spotkania z nimi. Potem kiedy Max wspomniał, że wśród nich są także inni – ludzie – Marco przerwał mu mówiąc, że wie o nich. Ściągnął brwi, wyraźnie zdziwiony, że Max uważał za konieczne by mu o tym wspomnieć.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy jak uważnie byliście przez nas obserwowani, Max – powiedział – Przez ten cały czas.
Liz weszła pod pełny strumień wody spłukując szampon z włosów. Zamknęła oczy i z przyjemnością poddawała się naporowi wody, strumyczkom płynącym po szyi i plecach.
Nagle, nad sobą wyczuła Maxa, jego zapach był gwałtowny, przytłaczający, zwłaszcza z połączeniu z parą, która ją otaczała. Poczuła jak migocze wokół niej, lgnąc do skóry, i przez krótki moment intensywność jego energii zasiała w niej uczucie niepewności.
Westchnęła otwierając oczy. Nigdzie go nie było a i tak nie mógł być bliżej niej. Jego ciepło przetaczało się po skórze rozgrzewając ją, sprawiając, że krew zaczynała wrzeć. Połączenie ciepłej wody delikatnie biczującej plecy i jego dotyku na całym ciele było niesamowite – jakby małe cząsteczki energii eksplodowały wzdłuż nagiej skóry.
Wówczas jego energia stała się bardziej natarczywa, niemal żądał by go wpuściła do siebie. Już się teraz nie droczył – w tym momencie rozpaczliwie jej potrzebował.
Miękko wciągała powietrze kiedy się do niego otwierała, a on wtargnął tak szybko, że musiała się czegoś uchwycić. Oparła dłonie na mokrych kafelkach kabiny, ciężko oddychając gdy wirował przez nią.
Och, Liz...chodź do mnie, kochanie. Potrzebuję cię.
Max, śmiała się. Mógłbyś tutaj do mnie dołączyć.
Nie. Nie mogę, odetchnął.
Dlaczego nie ?
Bo teraz pragnę tego...tylko tego.
Zaczął w niej wzbierać ogień, kiedy czuła jak wzrasta jego siła.
Kochaj się ze mną, szeptał, Potrzebuję cię.
I przyszło jej na myśl, jak często ostatnio wypowiadali te słowa. Ich pragnienie nigdy nie znikało... stale rosło, ciągle się przez nich przetaczało.
Oparła plecy o kafelki, dłonie rozłożyła na gładkiej powierzchni a on tylko wdzierał się w nią tam i z powrotem, tak niecierpliwie. Wyczuwała w sobie jego rozpędzoną, niespokojną energię z całego dnia.
Cii, szeptała i uspokajała, Ciii...
I jego rozszalała wybuchowość szybko łagodniała. A kiedy zamknęła oczy i poczuła jak w niej osiada, weszła w niego, i zamarł jej oddech kiedy ich dusze zaraz się odnalazły.
Boże...krzyknął, gdy natychmiast się łączyły. Nawet nie było czasu na czułe kołysanie czy wesoły taniec, były w stanie jedynie odnaleźć się i spleść mocno ze sobą.
Nierówno oddychając otwierała powoli oczy i widziała jedynie wypełnioną parą kabinę. Drżącą ręką zakręciła kurek, odsunęła zasłonę. Zeszła na pokrytą kafelkami podłogę okręcając się luźno ręcznikiem i nie zatrzymując się poszła prosto z łazienki do sypialni.
I zastała go leżącego na wznak z lekko rozrzuconymi nogami, pięknego w swojej nagości, z nieprawdopodobnym wyrazem na twarzy. Oczy miał zamknięte, wyglądał na głęboko zaspokojonego. Jednak widziała, że był bardzo pobudzony i ciężko oddychał. Rozpaczliwie pragnął jeszcze, tęskniąc za spełnieniem mimo, że jego obca natura została przez nią w pełni usatysfakcjonowana.
Szybko podeszła i odetchnęła na widok szczupłej, pełnej wdzięku sylwetki – czym zawsze, nieprzerwanie się zachwycała.
Dziękuję, szepnął otwierając leniwie oczy a na ustach pojawił się miękki uśmiech. Piersi unosiły się i opadały kiedy wyciągnął po nią rękę.
Nie poruszyła się, zacisnęła mocniej wokół siebie ręcznik nie zważając na kapiącą na podłogę wodę. Zapraszał ją do siebie a jednak nie drgnęła.
Piękny, myślała. Absolutnie piękny .
- Jesteś diablicą – jęknął, uśmiechając się do niej. Już nie przytrzymywała ręcznika, opadł miękko na podłogę odsłaniając wilgotne, nagie ciało. Mierzył ją wzrokiem i czuła, że to spojrzenie wręcz parzy skórę.
Podeszła do łóżka, wspięła się i usiadła na krawędzi. Gładziła palcem miejsca wokół jego brodawek, które natychmiast zareagowały na jej dotyk.
- Myślę kochanie, że w naszym związku to ty jesteś diabłem – roześmiała się lekko.
Otulił jej twarz dłońmi i przyciągnął do siebie – Co ty mi robisz, Liz – odetchnął, jego głos był głęboki i chrapliwy – Ty mnie do tego doprowadzasz.
- Do czego ? – zapytała spotykając jego ciepłe, miękkie wargi. Mimo, że tak bardzo jej pragnął, pocałunek był tkliwy i delikatny. Objął ją w pasie i przyciągnął bliżej. Miał gorącą, rozpaloną skórę a teraz stawała się mokra.
- Nie wiem – mruczał bezradnie potrząsając głową. Słonawe usta rozchyliły się i język rozpoczął powolną wędrówkę, splatając się z jej językiem – Kocham się z tobą...a nigdy nie mam cię dosyć. Niczego ostatnio nie rozumiem.
- Wiesz co ty ze mną robisz – szepnęła gładząc i odsuwając mu włosy z czoła.
Pocałunek się pogłębiał i pociągną ją na siebie ze zdławionym jękiem. Już w ciemno znała swój nasilający się, coraz cięższy oddech, kiedy wcisnął się między jej nogi. Wsunęła rękę pomiędzy ich ciała zaczynając go mocno pieścić aż wstrzymał na moment oddech. Zadrżał w jej dłoni, cały aksamitnie gładki a jednak tak niewiarygodnie mocny. Lubiła w ten sposób sprawiać mu przyjemność więc przesunęła się trochę na bok by dać mu jej jak najwięcej. Otulała go dłonią, przesuwała po nim palcami a on drżał i rozpaczliwie szukał jej ust. Pocierała go teraz mocniej i słyszała jak miękko dyszy przy jej uchu.
Boże, Liz...jęknął.
Był już wystarczająco pobudzony kiedy weszła do sypialni a teraz szybko naciskał biodrami, dostosowując się do jej rytmu.
Powinniśmy przestać, prosił chociaż jego zdesperowane ciało odpowiadało na jej dotyk. Doprowadzisz do...
- Nie. Mamy całą noc - szepnęła nie przerywając. Jego pocałunki na moment się uspokoiły, zaglądnął jej w oczy i coś dzikiego błysnęło spojrzeniu. Przewrócił ją szybko na plecy i wszedł w nią głęboko.
Biodra podjęły szalony rytm i czuła jak bierze ją mocniej. Ukrył twarz w jej szyi lgnąc do niej gwałtownie, jej palce zaplątały się w jego ciemnych włosach i kurczowo się na nich zaciskały. Był tak głęboko w niej, uderzał tam i z powrotem, wzmagając stopniowo jej pożądanie. Pospieszyła biodrami na jego spotkanie, próbując dostać jeszcze więcej.
Dlaczego nie miała go dosyć ? Nigdy jej nie wystarczał.
W tym niekończącym się pędzie postanowiła wyjść z ich zespolenia, wyłamać się...po to by ponownie mógł ją wziąć. Poczuła jak dusze się rozdzielają i rozdygotane pozostają w oczekiwaniu by połączyć się na nowo. I nagle Max przestał się w niej poruszać.
- Nie – szepnął błagalnie, wyglądał jakby się przeraził...że coś utracił.
Gładziła go po policzku zaskoczona jego reakcją. Na dłuższą chwilę zamknęli oczy i poczuła w tym momencie jak zalewa ją ogromna miłość do tego mężczyzny. Wtedy wsunęła się znowu w niego a jej energia przetaczała się przez jego ciało rozpaczliwymi falami. Zacisnął oczy i zaczął zadawać mocne pchnięcia.
Ich dusze natychmiast zaczęły się przenikać i czuła że pochwycił ją w sobie, w sposób nieoczekiwanie zaborczy.
Proszę, nie rób tego więcej Liz, błagał.
Chciałam tylko żebyśmy za chwilę znowu mogli się połączyć, tłumaczyła miękko.
Ale ja chcę być z tobą właśnie teraz...proszę, nie rób tego.
Dobrze, szepnęła i poczuła jak ogarnia go spokój. Boże, to pragnienie ich dobije. Teraz jego uderzenia stawały się coraz bardziej zdesperowane, a ona odpowiadała mu ciągle i ciągle.
I gdy szli a potem dotarli poza granice, Max wiódł ją tam przez całą drogę...przygarniając ją w sobie. Panował nad nią, rozkazywał jej...głośno i rozpaczliwie wzywał. Konwulsyjne dreszcze skręciły jego ciało, a te odbijały się echem w niej, aż w końcu wszystko zaczęło przygasać i byli w stanie tylko cicho leżeć. On w jej ramionach a ona gładząc go wzdłuż kręgosłupa, przeciągając palcami po włosach i ramionach. Zupełnie się uspokoił i tylko słyszała przy sobie ciężki oddech.
Z zaskoczeniem poczuła w sobie odgłos głębokiego smutku...nie swój, tylko Maxa.
Kochanie ? zapytała. Ale miała wrażenie jak gdyby to przygnębienie narastało.
Co się dzieje ? Powiedz...
Delikatnie pocałował ją w szyję przyciskając twarz do długich, mokrych włosów.
Ponownie ucichł. Ale ona rozpoznała...powód rosnącego w nim bólu i chociaż nie potrafił ubrać go w słowa, jednak ona już wiedziała.
Zraniła go, wyłamując się z ich zespolenia gdy się kochali. Nie chciała tego tylko bardzo pragnęła mieć go jeszcze raz. Czasami tak robili ale nigdy nie spotykało się to z taką reakcją. Nic z tego rozumiała. Miękko gładziła go po włosach, przyciskała do nich usta. Może będzie umiał wyrazić co czuje, to by mu pomogło.
Leżeli tak długo, jego nierówny oddech zaczął zwalniać, jej serce łagodniało po szalonym biegu. A mimo to Max w jej ramionach pozostawał cichy a milcząc łamał jej serce. W końcu, wtulił w nią mocniej głowę i szepnął tak, że niemal go nie słyszała.
- Proszę, nie zostawiaj mnie – głos mu się łamał i brzmiał tak słabo.
- Boże, Max ! Jak możesz tak mówić ?
Zsunął się, położył na boku i patrzył na nią. W pięknych oczach krył się głęboki smutek.
- Co ? – naciskała go.
Potrząsnął wolno głową, wyciągnął dłoń i zaczął gładzić jej włosy – Kiedy się kochaliśmy...i odsunęłaś się ode mnie...- zawahał się i odwrócił od niej wzrok – ...wtedy poczułem coś strasznego.
Ujęła jego dłoń i delikatnie pocałowała wewnętrzną stronę.
- Jakby wrażenie nadchodzącej burzy... – zamilkł a potem szepnął – Tylko, że to dotyczyło ciebie.
Popatrzył na nią i był przy tym tak strasznie bezradny i zagubiony.
- Och, Max – łagodziła – Może dlatego, że wszystko w tym momencie odczuwaliśmy bardzo intensywnie. To było niemądre, nie powinnam była tego robić.
- Dlaczego tak jest, Liz ? – pytał poważnie – Co się z nami dzieje ?
- Nie wiem – szepnęła potrząsając głową.
- Najwyraźniej zaczynam pomału wariować.
Roześmiała się cicho i przycisnęła do niego usta – Ty też ?
- Bardziej niż ci się wydaje. To aż boli czasami.
- Ja czuję podobnie – westchnęła – A z drugiej strony bardzo mi się podoba.
Kiwnął głową obejmując ją ramieniem. Przyciągnął ją blisko i znowu go zapragnęła, a on podobnie zareagował naciskając sobą na jej udo.
- Kocham cię, Liz – miał niski, poważny głos – Dużo bardziej niż mógłbym to wyrazić.
W zamyśleniu, palcem kreślił małe kręgi na jej brzuchu zataczając je coraz niżej i niżej. A ten leciutki dotyk powodował, że czuła w dole brzucha rosnące ciepło.
- Wiem Max. I stale mi to okazujesz.
Pochylił się, całował ją z powoli i najczulej, nie mogąc oderwać od niej ust.
Zaraz ci pokażę jak bardzo cię kocham, mruczał.
Zaczął tkliwie dłońmi badać jej ciało – cały ten chaotyczny pożar jaki wcześniej odczuwali teraz się uspokoił, a nastała łagodność i zachwyt. Liz westchnęła chłonąc go wszystkim zmysłami, czując jak otacza ją jego zadowolenie kiedy ich dusze się ściągnęły...i wtedy przygarnął ją w sobie. Ponieważ dzisiejsza noc nie była niczym innym jak tylko przebywaniem ze sobą tak blisko jak to tylko możliwe, pozwalając by znikły wszystkie bariery. Bo jeszcze nigdy nie tęsknili za zupełną jednością, jak w tamtej chwili.
Max oparł czoło o gładkie kafelki kabiny prysznica a monotonny dźwięk lejącej się wody tłukł się gdzieś poza nim. Musiał zapanować nad swoimi emocjami, powinien się pozbierać.
Kiedy wychodził z sypialni zostawił ją tulącą się do poduszki, senną i zadowoloną. Wzięła prysznic już wcześniej więc teraz na niego kolej. Nie przerwali ze sobą kontaktu dlatego wiedział, że zasnęła kilka minut temu. Rozkoszował się kiedy zasypiała w ten sposób...to go zupełnie uspokajało i sprawiało, że czuł się tak bardzo przez nią kochany. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego, może tylko to, że wynikało ono z ogromnej ufności – bo była zupełnie jego, tak bardzo, że spleciona z nim zapadała w sen.
Teraz, kiedy spała złagodził i wyciszył ich połączenie, pozwalając jej odpoczywać bez konieczności wsłuchiwania się w odgłos przewalających się myśli. Wiedział jak bardzo był niespokojny, a działo się tak od momentu kiedy spotkali się z Marco. Jak mógł nie martwić się o Liz...czy o pozostałych ? Był przecież przywódcą, a właśnie dowiedzieli się o grożącym wszystkim niebezpieczeństwie.
Ale w tej chwili coś innego wciskało mu się w głowę i powoli dobijało. To uczucie przelewało się przez niego od chwili kiedy Liz przerwała między nimi więź kiedy się kochali, a było przerażające. Nie mógł jej o tym powiedzieć bo nie chciał jej przestraszyć.
Wyczuł nadejście jakiegoś momentu, pewnych zdarzeń w których zostaną rozłączeni. Doznał intensywnego błysku gdy rozpaczliwie próbuje do niej dotrzeć, tęskniąc za zespoleniem...i po prostu nie jest do tego zdolny. To wrażenie było jak grobowa, zimna ściana odgradzająca go od niej. Jak gdyby wiedział jak to jest, kiedy walisz w tę ścianę...tak lodowatą i nieprzeniknioną.
Wcześniej, na moment ogarnęła go panika. Jednak mylił się sądząc, że wtedy nie będzie mógł się z nią połączyć. Ten lęk minął gdy się przekonał jak łatwo weszli w siebie znowu i jak szybko ich dusze się odnalazły i połączyły.
I właśnie to przerażało go najbardziej. Ten przebłysk intuicji sprawiał wrażenie zupełnej rzeczywistości...jakby coś takiego już kiedyś się zdarzyło.
Lub miało wydarzyć się w przyszłości.
Był tylko jeden powód dla którego, jak przypuszczał nie mógłby być z nią i od nowa serce napełniło się zgryzotą. Cichy szloch wstrząsnął ciałem, nie potrafił go powstrzymać. Jego Liz...życie bez niej byłoby niczym, pozostałoby puste i zimne... jałowe miejsce w którym nie chciałby przebywać.
Gorące łzy parzyły policzki ale zaraz odezwał się wstyd. Płakał jak dziecko a przecież powinien być silny. Jednak tak bardzo był przerażony - i nie mógł jej powiedzieć co zobaczył.
Może Marco się myli – może najwyższy czas się ukryć. Tak wiele myśli wirowało mu w głowie ale jednego był pewny. Nie pozwoli nikomu jej skrzywdzić – jeżeli zajdzie taka konieczność umrze w jej obronie – ponieważ bez niej, jego życie nie przedstawiało żadnej wartości.
Lejąca woda wtłukiwała się w skórę gdy tak stał nieruchomo opierając czoło o chłodną ścianę, zmagając się ze swoimi myślami. Łzy zmieszane z wodą rozlewały się strumykami wzdłuż twarzy. Tak bardzo pragnął być teraz kimś zupełnie innym, zwykłym człowiekiem mogącym zapewnić jej takie życie na jakie zasługiwała.
Ciche łzy, tłumione w sobie łkanie. I zrozumiał, że płakał nie tylko nad koszmarną wizją jaka wiązała się z Liz, płakał też nad niezrealizowanymi marzeniami, za utratą wszystkiego czego nigdy nie będzie w stanie jej dać.
Dlaczego kochać go, zawsze oznaczało dla niej cierpienie ? Zastanawiał się nad tym, kiedy nadstawił twarz pod pełny strumień, spłukując łzy. Rytmiczne uderzenia wody niosło ukojenie bo przecież znał odpowiedź na swoje pytanie.
Ponieważ kochanie go oznaczało, że stawała się tym, kim według przeznaczenia miała być – nie tylko jego żoną, kimś kto musi znosić wszystkie komplikacje jakie towarzyszyły jego życiu.
Z nim, budziła się w niej świadomość przemiany jaka w niej zachodziła i nawet jeżeli to miało być okupione ogromną ceną, wiedział, że dla niej było to wartością, tak jak i dla niego - i dla tych pięknych istot jakimi się stawali, za każdym razem kiedy łączyli się w miłości.
Cdn.
****
Z pewnymi obawami wklejam kolejną część. Dla wielu będzie zbyt dosłowna i drastyczna, chociaż ja od początku byłam nią zauroczona. I pewnie każdy będzie wiedział dlaczego. Ale jesteśmy w przedziale wiekowym....dla dorosłych i wiemy, że RosDeidre w ten sposób przedstawia nam miłość Liz i Maxa - przez wchodzenie głęboko w ich ciała i dusze. Wiadomo jaki rodzaj miłości wiąże tę parę. Co jest istotne, każdy opis fizycznej miłości czemuś służy. Jest ważnym wstępem do następnych zdarzeń, które rozgrywają się w ich sercach i odciskają się na ich życiu.
[b:1ce0e906db]Gravity Always Wins - część 3 [NC-17][/b:1ce0e906db]
Liz odchyliła do tyłu głowę pozwalając by ciepła woda z prysznica rozlewała się po włosach. Kropelki kaskadą spływały wzdłuż ciała i zamknęła oczy rozkoszując się uderzeniami gorącego strumienia. Otworzyła szampon, zaczęła wcierać płynne mydło w skórę głowy, masując i rozprowadzając je na długie pasma włosów.
Marco wyszedł trzydzieści minut temu, ale wcześniej siedzieli wspólnie w pokoju zastanawiając się jak opowiedzieć o tym ważnym wydarzeniu całej grupie. Ona i Max byli zdania żeby powstrzymać się z tą wiadomością do czasu dopóki nie będą mogli potwierdzić jego tożsamości ale Marco zaraz obiecał przyjść jutro wieczorem by się z nimi spotkać. Widziała jak lekko zatańczyły mu oczy kiedy wspomnieli o Michaelu, Isabel i Tess, jak był podekscytowany perspektywą spotkania z nimi. Potem kiedy Max wspomniał, że wśród nich są także inni – ludzie – Marco przerwał mu mówiąc, że wie o nich. Ściągnął brwi, wyraźnie zdziwiony, że Max uważał za konieczne by mu o tym wspomnieć.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy jak uważnie byliście przez nas obserwowani, Max – powiedział – Przez ten cały czas.
Liz weszła pod pełny strumień wody spłukując szampon z włosów. Zamknęła oczy i z przyjemnością poddawała się naporowi wody, strumyczkom płynącym po szyi i plecach.
Nagle, nad sobą wyczuła Maxa, jego zapach był gwałtowny, przytłaczający, zwłaszcza z połączeniu z parą, która ją otaczała. Poczuła jak migocze wokół niej, lgnąc do skóry, i przez krótki moment intensywność jego energii zasiała w niej uczucie niepewności.
Westchnęła otwierając oczy. Nigdzie go nie było a i tak nie mógł być bliżej niej. Jego ciepło przetaczało się po skórze rozgrzewając ją, sprawiając, że krew zaczynała wrzeć. Połączenie ciepłej wody delikatnie biczującej plecy i jego dotyku na całym ciele było niesamowite – jakby małe cząsteczki energii eksplodowały wzdłuż nagiej skóry.
Wówczas jego energia stała się bardziej natarczywa, niemal żądał by go wpuściła do siebie. Już się teraz nie droczył – w tym momencie rozpaczliwie jej potrzebował.
Miękko wciągała powietrze kiedy się do niego otwierała, a on wtargnął tak szybko, że musiała się czegoś uchwycić. Oparła dłonie na mokrych kafelkach kabiny, ciężko oddychając gdy wirował przez nią.
Och, Liz...chodź do mnie, kochanie. Potrzebuję cię.
Max, śmiała się. Mógłbyś tutaj do mnie dołączyć.
Nie. Nie mogę, odetchnął.
Dlaczego nie ?
Bo teraz pragnę tego...tylko tego.
Zaczął w niej wzbierać ogień, kiedy czuła jak wzrasta jego siła.
Kochaj się ze mną, szeptał, Potrzebuję cię.
I przyszło jej na myśl, jak często ostatnio wypowiadali te słowa. Ich pragnienie nigdy nie znikało... stale rosło, ciągle się przez nich przetaczało.
Oparła plecy o kafelki, dłonie rozłożyła na gładkiej powierzchni a on tylko wdzierał się w nią tam i z powrotem, tak niecierpliwie. Wyczuwała w sobie jego rozpędzoną, niespokojną energię z całego dnia.
Cii, szeptała i uspokajała, Ciii...
I jego rozszalała wybuchowość szybko łagodniała. A kiedy zamknęła oczy i poczuła jak w niej osiada, weszła w niego, i zamarł jej oddech kiedy ich dusze zaraz się odnalazły.
Boże...krzyknął, gdy natychmiast się łączyły. Nawet nie było czasu na czułe kołysanie czy wesoły taniec, były w stanie jedynie odnaleźć się i spleść mocno ze sobą.
Nierówno oddychając otwierała powoli oczy i widziała jedynie wypełnioną parą kabinę. Drżącą ręką zakręciła kurek, odsunęła zasłonę. Zeszła na pokrytą kafelkami podłogę okręcając się luźno ręcznikiem i nie zatrzymując się poszła prosto z łazienki do sypialni.
I zastała go leżącego na wznak z lekko rozrzuconymi nogami, pięknego w swojej nagości, z nieprawdopodobnym wyrazem na twarzy. Oczy miał zamknięte, wyglądał na głęboko zaspokojonego. Jednak widziała, że był bardzo pobudzony i ciężko oddychał. Rozpaczliwie pragnął jeszcze, tęskniąc za spełnieniem mimo, że jego obca natura została przez nią w pełni usatysfakcjonowana.
Szybko podeszła i odetchnęła na widok szczupłej, pełnej wdzięku sylwetki – czym zawsze, nieprzerwanie się zachwycała.
Dziękuję, szepnął otwierając leniwie oczy a na ustach pojawił się miękki uśmiech. Piersi unosiły się i opadały kiedy wyciągnął po nią rękę.
Nie poruszyła się, zacisnęła mocniej wokół siebie ręcznik nie zważając na kapiącą na podłogę wodę. Zapraszał ją do siebie a jednak nie drgnęła.
Piękny, myślała. Absolutnie piękny .
- Jesteś diablicą – jęknął, uśmiechając się do niej. Już nie przytrzymywała ręcznika, opadł miękko na podłogę odsłaniając wilgotne, nagie ciało. Mierzył ją wzrokiem i czuła, że to spojrzenie wręcz parzy skórę.
Podeszła do łóżka, wspięła się i usiadła na krawędzi. Gładziła palcem miejsca wokół jego brodawek, które natychmiast zareagowały na jej dotyk.
- Myślę kochanie, że w naszym związku to ty jesteś diabłem – roześmiała się lekko.
Otulił jej twarz dłońmi i przyciągnął do siebie – Co ty mi robisz, Liz – odetchnął, jego głos był głęboki i chrapliwy – Ty mnie do tego doprowadzasz.
- Do czego ? – zapytała spotykając jego ciepłe, miękkie wargi. Mimo, że tak bardzo jej pragnął, pocałunek był tkliwy i delikatny. Objął ją w pasie i przyciągnął bliżej. Miał gorącą, rozpaloną skórę a teraz stawała się mokra.
- Nie wiem – mruczał bezradnie potrząsając głową. Słonawe usta rozchyliły się i język rozpoczął powolną wędrówkę, splatając się z jej językiem – Kocham się z tobą...a nigdy nie mam cię dosyć. Niczego ostatnio nie rozumiem.
- Wiesz co ty ze mną robisz – szepnęła gładząc i odsuwając mu włosy z czoła.
Pocałunek się pogłębiał i pociągną ją na siebie ze zdławionym jękiem. Już w ciemno znała swój nasilający się, coraz cięższy oddech, kiedy wcisnął się między jej nogi. Wsunęła rękę pomiędzy ich ciała zaczynając go mocno pieścić aż wstrzymał na moment oddech. Zadrżał w jej dłoni, cały aksamitnie gładki a jednak tak niewiarygodnie mocny. Lubiła w ten sposób sprawiać mu przyjemność więc przesunęła się trochę na bok by dać mu jej jak najwięcej. Otulała go dłonią, przesuwała po nim palcami a on drżał i rozpaczliwie szukał jej ust. Pocierała go teraz mocniej i słyszała jak miękko dyszy przy jej uchu.
Boże, Liz...jęknął.
Był już wystarczająco pobudzony kiedy weszła do sypialni a teraz szybko naciskał biodrami, dostosowując się do jej rytmu.
Powinniśmy przestać, prosił chociaż jego zdesperowane ciało odpowiadało na jej dotyk. Doprowadzisz do...
- Nie. Mamy całą noc - szepnęła nie przerywając. Jego pocałunki na moment się uspokoiły, zaglądnął jej w oczy i coś dzikiego błysnęło spojrzeniu. Przewrócił ją szybko na plecy i wszedł w nią głęboko.
Biodra podjęły szalony rytm i czuła jak bierze ją mocniej. Ukrył twarz w jej szyi lgnąc do niej gwałtownie, jej palce zaplątały się w jego ciemnych włosach i kurczowo się na nich zaciskały. Był tak głęboko w niej, uderzał tam i z powrotem, wzmagając stopniowo jej pożądanie. Pospieszyła biodrami na jego spotkanie, próbując dostać jeszcze więcej.
Dlaczego nie miała go dosyć ? Nigdy jej nie wystarczał.
W tym niekończącym się pędzie postanowiła wyjść z ich zespolenia, wyłamać się...po to by ponownie mógł ją wziąć. Poczuła jak dusze się rozdzielają i rozdygotane pozostają w oczekiwaniu by połączyć się na nowo. I nagle Max przestał się w niej poruszać.
- Nie – szepnął błagalnie, wyglądał jakby się przeraził...że coś utracił.
Gładziła go po policzku zaskoczona jego reakcją. Na dłuższą chwilę zamknęli oczy i poczuła w tym momencie jak zalewa ją ogromna miłość do tego mężczyzny. Wtedy wsunęła się znowu w niego a jej energia przetaczała się przez jego ciało rozpaczliwymi falami. Zacisnął oczy i zaczął zadawać mocne pchnięcia.
Ich dusze natychmiast zaczęły się przenikać i czuła że pochwycił ją w sobie, w sposób nieoczekiwanie zaborczy.
Proszę, nie rób tego więcej Liz, błagał.
Chciałam tylko żebyśmy za chwilę znowu mogli się połączyć, tłumaczyła miękko.
Ale ja chcę być z tobą właśnie teraz...proszę, nie rób tego.
Dobrze, szepnęła i poczuła jak ogarnia go spokój. Boże, to pragnienie ich dobije. Teraz jego uderzenia stawały się coraz bardziej zdesperowane, a ona odpowiadała mu ciągle i ciągle.
I gdy szli a potem dotarli poza granice, Max wiódł ją tam przez całą drogę...przygarniając ją w sobie. Panował nad nią, rozkazywał jej...głośno i rozpaczliwie wzywał. Konwulsyjne dreszcze skręciły jego ciało, a te odbijały się echem w niej, aż w końcu wszystko zaczęło przygasać i byli w stanie tylko cicho leżeć. On w jej ramionach a ona gładząc go wzdłuż kręgosłupa, przeciągając palcami po włosach i ramionach. Zupełnie się uspokoił i tylko słyszała przy sobie ciężki oddech.
Z zaskoczeniem poczuła w sobie odgłos głębokiego smutku...nie swój, tylko Maxa.
Kochanie ? zapytała. Ale miała wrażenie jak gdyby to przygnębienie narastało.
Co się dzieje ? Powiedz...
Delikatnie pocałował ją w szyję przyciskając twarz do długich, mokrych włosów.
Ponownie ucichł. Ale ona rozpoznała...powód rosnącego w nim bólu i chociaż nie potrafił ubrać go w słowa, jednak ona już wiedziała.
Zraniła go, wyłamując się z ich zespolenia gdy się kochali. Nie chciała tego tylko bardzo pragnęła mieć go jeszcze raz. Czasami tak robili ale nigdy nie spotykało się to z taką reakcją. Nic z tego rozumiała. Miękko gładziła go po włosach, przyciskała do nich usta. Może będzie umiał wyrazić co czuje, to by mu pomogło.
Leżeli tak długo, jego nierówny oddech zaczął zwalniać, jej serce łagodniało po szalonym biegu. A mimo to Max w jej ramionach pozostawał cichy a milcząc łamał jej serce. W końcu, wtulił w nią mocniej głowę i szepnął tak, że niemal go nie słyszała.
- Proszę, nie zostawiaj mnie – głos mu się łamał i brzmiał tak słabo.
- Boże, Max ! Jak możesz tak mówić ?
Zsunął się, położył na boku i patrzył na nią. W pięknych oczach krył się głęboki smutek.
- Co ? – naciskała go.
Potrząsnął wolno głową, wyciągnął dłoń i zaczął gładzić jej włosy – Kiedy się kochaliśmy...i odsunęłaś się ode mnie...- zawahał się i odwrócił od niej wzrok – ...wtedy poczułem coś strasznego.
Ujęła jego dłoń i delikatnie pocałowała wewnętrzną stronę.
- Jakby wrażenie nadchodzącej burzy... – zamilkł a potem szepnął – Tylko, że to dotyczyło ciebie.
Popatrzył na nią i był przy tym tak strasznie bezradny i zagubiony.
- Och, Max – łagodziła – Może dlatego, że wszystko w tym momencie odczuwaliśmy bardzo intensywnie. To było niemądre, nie powinnam była tego robić.
- Dlaczego tak jest, Liz ? – pytał poważnie – Co się z nami dzieje ?
- Nie wiem – szepnęła potrząsając głową.
- Najwyraźniej zaczynam pomału wariować.
Roześmiała się cicho i przycisnęła do niego usta – Ty też ?
- Bardziej niż ci się wydaje. To aż boli czasami.
- Ja czuję podobnie – westchnęła – A z drugiej strony bardzo mi się podoba.
Kiwnął głową obejmując ją ramieniem. Przyciągnął ją blisko i znowu go zapragnęła, a on podobnie zareagował naciskając sobą na jej udo.
- Kocham cię, Liz – miał niski, poważny głos – Dużo bardziej niż mógłbym to wyrazić.
W zamyśleniu, palcem kreślił małe kręgi na jej brzuchu zataczając je coraz niżej i niżej. A ten leciutki dotyk powodował, że czuła w dole brzucha rosnące ciepło.
- Wiem Max. I stale mi to okazujesz.
Pochylił się, całował ją z powoli i najczulej, nie mogąc oderwać od niej ust.
Zaraz ci pokażę jak bardzo cię kocham, mruczał.
Zaczął tkliwie dłońmi badać jej ciało – cały ten chaotyczny pożar jaki wcześniej odczuwali teraz się uspokoił, a nastała łagodność i zachwyt. Liz westchnęła chłonąc go wszystkim zmysłami, czując jak otacza ją jego zadowolenie kiedy ich dusze się ściągnęły...i wtedy przygarnął ją w sobie. Ponieważ dzisiejsza noc nie była niczym innym jak tylko przebywaniem ze sobą tak blisko jak to tylko możliwe, pozwalając by znikły wszystkie bariery. Bo jeszcze nigdy nie tęsknili za zupełną jednością, jak w tamtej chwili.
Max oparł czoło o gładkie kafelki kabiny prysznica a monotonny dźwięk lejącej się wody tłukł się gdzieś poza nim. Musiał zapanować nad swoimi emocjami, powinien się pozbierać.
Kiedy wychodził z sypialni zostawił ją tulącą się do poduszki, senną i zadowoloną. Wzięła prysznic już wcześniej więc teraz na niego kolej. Nie przerwali ze sobą kontaktu dlatego wiedział, że zasnęła kilka minut temu. Rozkoszował się kiedy zasypiała w ten sposób...to go zupełnie uspokajało i sprawiało, że czuł się tak bardzo przez nią kochany. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego, może tylko to, że wynikało ono z ogromnej ufności – bo była zupełnie jego, tak bardzo, że spleciona z nim zapadała w sen.
Teraz, kiedy spała złagodził i wyciszył ich połączenie, pozwalając jej odpoczywać bez konieczności wsłuchiwania się w odgłos przewalających się myśli. Wiedział jak bardzo był niespokojny, a działo się tak od momentu kiedy spotkali się z Marco. Jak mógł nie martwić się o Liz...czy o pozostałych ? Był przecież przywódcą, a właśnie dowiedzieli się o grożącym wszystkim niebezpieczeństwie.
Ale w tej chwili coś innego wciskało mu się w głowę i powoli dobijało. To uczucie przelewało się przez niego od chwili kiedy Liz przerwała między nimi więź kiedy się kochali, a było przerażające. Nie mógł jej o tym powiedzieć bo nie chciał jej przestraszyć.
Wyczuł nadejście jakiegoś momentu, pewnych zdarzeń w których zostaną rozłączeni. Doznał intensywnego błysku gdy rozpaczliwie próbuje do niej dotrzeć, tęskniąc za zespoleniem...i po prostu nie jest do tego zdolny. To wrażenie było jak grobowa, zimna ściana odgradzająca go od niej. Jak gdyby wiedział jak to jest, kiedy walisz w tę ścianę...tak lodowatą i nieprzeniknioną.
Wcześniej, na moment ogarnęła go panika. Jednak mylił się sądząc, że wtedy nie będzie mógł się z nią połączyć. Ten lęk minął gdy się przekonał jak łatwo weszli w siebie znowu i jak szybko ich dusze się odnalazły i połączyły.
I właśnie to przerażało go najbardziej. Ten przebłysk intuicji sprawiał wrażenie zupełnej rzeczywistości...jakby coś takiego już kiedyś się zdarzyło.
Lub miało wydarzyć się w przyszłości.
Był tylko jeden powód dla którego, jak przypuszczał nie mógłby być z nią i od nowa serce napełniło się zgryzotą. Cichy szloch wstrząsnął ciałem, nie potrafił go powstrzymać. Jego Liz...życie bez niej byłoby niczym, pozostałoby puste i zimne... jałowe miejsce w którym nie chciałby przebywać.
Gorące łzy parzyły policzki ale zaraz odezwał się wstyd. Płakał jak dziecko a przecież powinien być silny. Jednak tak bardzo był przerażony - i nie mógł jej powiedzieć co zobaczył.
Może Marco się myli – może najwyższy czas się ukryć. Tak wiele myśli wirowało mu w głowie ale jednego był pewny. Nie pozwoli nikomu jej skrzywdzić – jeżeli zajdzie taka konieczność umrze w jej obronie – ponieważ bez niej, jego życie nie przedstawiało żadnej wartości.
Lejąca woda wtłukiwała się w skórę gdy tak stał nieruchomo opierając czoło o chłodną ścianę, zmagając się ze swoimi myślami. Łzy zmieszane z wodą rozlewały się strumykami wzdłuż twarzy. Tak bardzo pragnął być teraz kimś zupełnie innym, zwykłym człowiekiem mogącym zapewnić jej takie życie na jakie zasługiwała.
Ciche łzy, tłumione w sobie łkanie. I zrozumiał, że płakał nie tylko nad koszmarną wizją jaka wiązała się z Liz, płakał też nad niezrealizowanymi marzeniami, za utratą wszystkiego czego nigdy nie będzie w stanie jej dać.
Dlaczego kochać go, zawsze oznaczało dla niej cierpienie ? Zastanawiał się nad tym, kiedy nadstawił twarz pod pełny strumień, spłukując łzy. Rytmiczne uderzenia wody niosło ukojenie bo przecież znał odpowiedź na swoje pytanie.
Ponieważ kochanie go oznaczało, że stawała się tym, kim według przeznaczenia miała być – nie tylko jego żoną, kimś kto musi znosić wszystkie komplikacje jakie towarzyszyły jego życiu.
Z nim, budziła się w niej świadomość przemiany jaka w niej zachodziła i nawet jeżeli to miało być okupione ogromną ceną, wiedział, że dla niej było to wartością, tak jak i dla niego - i dla tych pięknych istot jakimi się stawali, za każdym razem kiedy łączyli się w miłości.
Cdn.
Last edited by Ela on Mon Jul 12, 2004 1:11 pm, edited 3 times in total.
No tak , teraz juz powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, na co Elu się zdecydowałaś. Tyle emocji i przeżyć! Naprawdę trzeba mieć serce do tego by móc przetłumaczyć ten ff (jak i każdy inny) w nienaruszonej postaci. A jak widzę po sobie i komentarzach - idzie Ci doskonale!Kunszt pisarski RosDeidre jest niesamowity!Dzięki!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Wczoraj po przeczytaniu musiałam nieco ochłonąć, zanim postanowiłam dodać swój komentarz... i serwer oczywiście nie wytrzymał natłoku poleceń.Z całej długiej wypowiedzi, jaką wówczas usiłowałam wysłać została mi w głowie pewna jedna kwestia. Trochę niedyskretna , ale cóż... Zastanawia mnie, w jaki sposób RosDeidre wymyśla tego typu sceny. W HTDC jest ich bardzo wiele, podobnie w GAW. Wyobraźnia? Marzenia? Wczucie się? Bo jej męża pytać nie zamierzam A wy, co sądzicie? Co w ogóle myślicie sobie o autorach opowiadań NC-17?
Ech, niestety... Jak wielką i ukrytą silą dysponuje Max, skoro już teraz jest w stanie w pewien sposób przewidzieć to - co - wiemy - że - nadejdzie?Co do najbliższych części, już się cieszę bardzo na damskie komentarze odnośnie wyglądu Marco Zawsze mnie bawiły takie sytuacje.Jest ważnym wstępem do następnych zdarzeń, które rozgrywają się w ich sercach i odciskają się na ich życiu.
Myślę, że RossDeidre jest fenomenem wśród autorów opowiadań NC- 17, jak juz kiedyś wspominałam, zwykłam pomijać całe tzw. "gorące fragmenty" w opowiadaniach Breathless czy SansuCry, bo poprostu mnie nudzą.Z RossDeidre jest inaczej. Jest inaczej, bo jako jedna z bardzo nielicznych potrafi spleść cielesność z głęboką duchowością, taką która sięga najbardziej utajonych rejestrów. To one są trzonem miłosnych scen które tworzy w tak misterny sposób...aby opisywać detalicznie łóżkowe wygibasy Maxa i Liz nie trzeba szczególnie kolosalnego doświadczenia....świadczy jednak o tym, że niektórym autorom troszeczkę brakuje dobrego smaku, albo że biedactwa jakieś takie niewyżyte seksualnie Ale żeby napisac cos takiego jak RossDedre, trzeba być...niezwykłym człowiekiem...celowo użyłam właśnie słowa "człowiek" nie pisarz...trzeba mieć w sobie niezwykłą mądrość, delikatność, wrażliwość, głęboką wiedzę, dojrzałość i czułość....trzeba doświadczyć w zyciu...wiele miłości...bardzo wiele miłości...i zapewne smutku.Okay, wchodzę na grząskie tereny dodać jeszczę muszę, że bardzo chciałoby się kogos takiego poznać...Co jeszcze uderza...to ta niezwykła subtelność, bo przecież opisywane przez nią sceny należą do bardzo...śmiałych, a przecież człowiek nie odczuwa ani przez chwilę dyskomfortu, zażenowania, niesmaku...nie ma w tym odrobiny wulgarności czy przerysowania...i tak jest zawsze, nawet w słynnym "Crazy..." które tak dobiło Nan tak wiem, sama powiedziałam, że nie byłam w stanie przeczytać go do końca, ale mimo to...wątpie, czy ktokolwiek po przeczytaniu rzeczonych scen, uznałby je za wulgarne i obrzydliwe. Szokujące- owszem...ale nie przekraczające pewnych granic, które autorka kiedyś musiała sobie postawić...Elu, a tobie należy sie jakaś specjalna nagroda za wspaniałe przetłumaczenie tego tak gęstego emocjonalnie rodziałucałej długiej wypowiedzi, jaką wówczas usiłowałam wysłać została mi w głowie pewna jedna kwestia. Trochę niedyskretna , ale cóż... Zastanawia mnie, w jaki sposób RosDeidre wymyśla tego typu sceny. W HTDC jest ich bardzo wiele, podobnie w GAW. Wyobraźnia? Marzenia? Wczucie się? Bo jej męża pytać nie zamierzam A wy, co sądzicie? Co w ogóle myślicie sobie o autorach opowiadań NC-17?
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Znałam ten rozdział od wielu miesięcy, od kiedy Lizziett poleciła mi GAW do przeczytania. Jeszcze nigdy nie czytałam tak magicznych scen zbliżenia jak tutaj. Byłam wtedy oczarowana. To prawda, niewiele znam f-f w porównaniu z Nan Lizziett, Hotaru i innymi ale miałam to szczęście, że polecano mi te najlepsze. Scena w łazience (Liz, gorące obłoki pary i Max w formie mentalnej uwodzący w tak przedziwny sposób swoją żonę), jest niesamowicie oryginalna - przyznacie, że trudno coś takiego spotkać w opow - plastyczna, działa tak mocno na wyobraźnię.Warte uwagi są przemyślenia Maxa, pod koniec – jego przeczucia nadchodzącego nieszczęścia, rozpacz, bezsilność i lęk wobec tego co ma nadejść...przyznam że ogromnie wzruszył mnie ten moment.A co do pytań Hotaru dot. autorki...sądzę tak jak Lizziett, że tylko kobieta spełniona, szczęśliwa potrafi pisać tak cudownie o miłości fizycznej i duchowej. Każdy pisarz podobno w swoich dziełach przekazuje część swoich osobistych doświadczeń i przeżyć... tylko poczucie i przeświadczenie, że jest się kochanym i ma się kogo kogo kochać daje możliwość pisania o tym z taką wrażliwością. RosDeidre jest z pewnością niezwykłą osobą.Aniu, to jeden z piękniejszych artów...dziękuję. I dziękuję za piękne komentarze.
Ponieważ dzisiaj zabawiam się w Świetego Mikołaja Artów i Zdjęć... zobaczyłam tę tapetę i pomyślałam: GAW!Podobnie jak to... chociaż może bardziej do HTDC. Tacy młodzi, tacy radośni...A ta w ogóle pasuje do tematyki GAW. It was you... hm, a najpełniej całą opowieść oddaje to zdanie poniżej. Sami oceńcie...
Śliczne W zasadzie miałam mieć dzisiaj podły humor, ale rozmyśliłam się, bo zaczęło padać, a szkoła bardzo często źle wpływa na psychikę no a teraz te tapetki... Moja mama kiedyś zobaczyła to zdanie, chyba jak robiłam porządek w fanartach i tapetach, i pomimo swojej, hm, bardzo słabej znajomości angielskiego, ograniczającej się do kilku grzecznościowych zwrotów, zdołała zrozumieć przesłanie tego zdania
Elu, powiedz, kiedy możemy spodziewać się kolejnej części. Ty wiesz, marzycielka ze mnie... i tak sobie marzę o kolejnych częściach do poczytania. Ale niestety, albo i stety, jutro jadę w końcu do domu... po miesiącu... hm, jak to wspaniale będzie pokłócić się z siostrą o dostęp do komputera gorzej z internetem, nie mogę ciągle zaglądać do Twórczości, spragniona kolejnego chapterka.Ha! Wiem, co możesz jeszcze dopisać do mojej charakterystyki: obsesyjna czytelniczka.
Dla mnie nie jest drastyczna i dosłowna, ale przyznam szczerze, że czytałam coś bardziej dosłownego Po prostu opis pięknego uczucia , głebia miłości i uniesienia, autorka nakreśla to doskonale, chyba całe opowiadanie jest tym przesycone.A ty świetnie tłumaczysz, no właśnie, kiedy możemy się spodziewać kolejnej części??PS: Fan- arty superZ pewnymi obawami wklejam kolejną część. Dla wielu będzie zbyt dosłowna i drastyczna, chociaż ja od początku byłam nią zauroczona. I pewnie każdy będzie wiedział dlaczego.
Mon cher Tu dois attender pour le aveu ...[...]Bo kocham go całym sercem , umieram kiedy nie ma go przy mnie , moja bluzka przykleja się do mojego spoconego ciała, kiedy on mnie dotyka[...]Głowa w lodówce
Ok, miałam podesłać jutro ale ze względu na Hotaru (czy mam rozumieć, że nie będzie Cię z nami przez ten czas ?) wklejam dzisiaj a także w podziękowaniu za cudowne fanarty, cieplutko sie od nich robi...eh, jak ten serial w dalszym ciągu inspiruje...nawet po tak długim czasie od zakończenia. Dzięki Dzinks, i Nanuś możesz tę część bez kłopotów komentować
[b:534e21dc2a]Gravity Always Wins - część 4[/b:534e21dc2a]
Serena długimi, szybki ruchami szczotkowała włosy obserwując zamyślonego Marco. Siedział nad talerzem płatków zbożowych, od rana był tak bardzo wyciszony, zupełnie zagubił się w rozmyślaniach. Upięła starannie włosy w koński ogon przypominając sobie dzisiejszą, kilkugodzinną nocną rozmowę, podczas której podzielił się z nią szczegółami spotkania z Maxem i Liz. To co przeczytał w liście ogromnie go zmartwiło i patrzył na nią ciemnymi oczami w których widziała cierpienie.
Czy rzeczywiście ich zdradziłem ? pytał. Nie rozumiem.
Ona także nie rozumiała i nie mogła pozbyć się lęku – o nich wszystkich.
A zwłaszcza o Marco.
Był gotowy, wiedziała o tym ale kiedy z daleka patrzyła na niego miała tyle obaw, że w dalszym ciągu było za wcześnie. Traktowała go jak syna – tym zabawniejsze, że teraz z wyglądu przypominała raczej jego starszą siostrę – jednak wychowała go praktycznie od niemowlęcia. Znała go, siłę żołnierza jaką w sobie nosił jednak wiedziała także, że w przeciwieństwie do mocnej sylwetki, wewnętrznie był jeszcze bardzo niewinny. Nawet z tym co razem przez prawie dwadzieścia pięć lat przeszli nie był przygotowany by mieć do czynienia z kimś takim jak Khivar.
Jego serce było dobre i czyste, i bała się, że gdyby wpadł w ręce wrogów, ci byliby w stanie go przekupić, skorumpować...wyrządzić jakąś krzywdę.
Pragnął jedynie służyć Maxowi i Liz ponieważ był do tego wychowywany – przez nią przygotowywany. I teraz kiedy nadeszła ta chwila bała się wypuścić go od siebie.
Nie, Marco nie był jej synem ale równie dobrze mógłby być. I tak jak z synem nie chciała się z nim rozstać.
Zamknęła oczy i skrzywiła się kiedy przeszył ją ból...nie powinna dzisiaj o tym myśleć. Ludzie na Ziemi wiodą szczęśliwe życie, bardziej rozsądnie dysponują danym im czasem niż ich rasa. Utracone lata, śmierć tak wielu ludzi, poczucie strasznej udręki.
Jak patrzenie na męczeńską śmierć mojego króla i królowej, myślała. Mieć świadomość jak przez zabicie najszlachetniejszego przywódcy, na wiele stuleci uderza się w społeczeństwo w najbardziej wyrafinowany i brutalny sposób... Znowu zamknęła oczy i pomyślała jak już teraz Marco podziwia Maxa. Przecież nawet nie pamięta – bo skąd - kim był Zan dla swoich ludzi.
Nic dziwnego, że się denerwuję, myślała i obserwowała go przegryzając wargę. Bezmyślnie grzebał łyżką w talerzu i tak naprawdę nie jadł a tylko bawił się jedzeniem, kompletnie nieobecny.
Co się dzisiaj dzieje w jego głowie? ? Nagle poczuła się tak bardzo oderwana od niego...i zrozumiała, że już wiele miesięcy temu pozwoliła mu odejść.
Może tylko ona nie była na to gotowa. Zamknęła oczy, przeciągnęła ręką po twarzy ciężko wzdychając.
- Serena ?
Widziała jak patrzy na nią z niepokojem w ciemnych oczach – Dobrze się czujesz ? zapytał.
Wstała, skinęła głową sięgając po dżinsową kurtkę. Wzruszyła ramionami i chwyciła leżące na kuchennym blacie klucze.
- Gdzie idziesz ? – nalegał, oczami podążył za nią kiedy przechodziła przez pokój.
- Wychodzę – powiedziała po prostu, jak zresztą wiele razy przedtem. Musiała wyjść, musiała odetchnąć świeżym powietrzem bo miała wrażenie, że się udusi od nadmiaru uczuć jakie przez nią dzisiaj przepływały.
*****
Liz na tacy starannie układała ser i krakersy. Z pokoju dochodził miękki głos Maxa, który odpowiadał na niezliczone pytania przyjaciół. Wszyscy byli oszołomieni – wiedziała, że będą – gdy wyjawił im w jaki sposób poznali na uniwersytecie Marco. Byli jeszcze bardziej zaskoczeni jego krótkim stwierdzeniem, że Khivar jest zdecydowany ich zabić a dla wszystkich nadchodzi niebezpieczny okres.
Michael gwałtownie wstał, niespokojnie chodził po pokoju pytając dlaczego muszą czekać zamiast się ukryć, w sytuacji kiedy Max i Liz narażeni są na niebezpieczeństwo - tak jak i pozostali – w takim razie czekanie nie ma najmniejszego sensu. Po tych słowach Liz poczuła przypływ miłości do Michaela, za to, że jest taki opiekuńczy i nie myśli tylko o Maxie ale i o niej. W ciągu ostatnich lat Michael stał się naprawdę dobrym przyjacielem i mimo, że często bywał nieopanowany przyzwyczaiła się do jego zachowań. No i uszczęśliwiał Marię a przez to zbierał u niej sporo pozytywnych punktów.
Wyjęła z lodówki kiście winogron, butelkę sosu Tabasco i rzuciła wzrokiem na zegarek. Dochodziła ósma co zanczyło, że Marco będzie tutaj lada chwila. Żołądek zareagował nerwowym trzepotaniem. Czym innym było wczorajsze wspólne spotkanie, ale zebranie ze wszystkimi mogło upłynąć w zupełnie innej atmosferze.
Ułożyła na tacy winogrona, sos przelała do małej miseczki. Słyszała Michaela sprzeczającego się z Maxem i pytającego jeszcze raz, jak on sobie w tej sytuacji wyobraża dalsze życie, będącego teraz dla nich namiastką normalności.
- Michael już to przerabialiśmy – odpowiedział spokojnie Max – Będziemy zachowywać się jak dotychczas.
- Ale tym razem to nie zadziała, Maxwell – protestował. Spotkał wzrok Liz kiedy wchodziła z tacą do pokoju – Teraz jest inaczej. Stawka jest dużo wyższa.
Liz postawiła tacę na ławie i usiadła na kanapie blisko Maxa. Wysunął rękę, objął jej biodra i miękko gładził kciukiem.
- Liz, co o tym sądzisz ? – zapytała Isabel. Siedziała na wielkiej poduszce rzuconej na podłogę. Obok niej położył się Alex a ona zamyślona gładziła go po plecach.
Liz długo milczała przegryzając wargę. Wiedziała co powinna powiedzieć, czego chce usłyszeć Max – ale serce podpowiadało jej coś całkiem innego. Wpatrywała się w podłogę i czuła łagodną pieszczotę Maxa, który również czekał na to co powie.
Pragnęła wykrzyczeć na całe gardło co myśli o tym wszystkim. O tym jak bardzo się boi bo życie Maxa znowu zawisło na włosku, że powinien ukończyć studia i zdobyć tytuł naukowy, który tak wiele dla niego znaczył. Że Michael mógłby być królem i troszczyć się o to czym ona się niepokoiła...a Tess powinna być jego królową.
Ale zamiast tego, odchrząknęła starając się uspokoić myśli.
- Boję się – odpowiedziała spokojnie, otaczając się rękami – Oczywiście, że się boję. O Maxa...o was wszystkich.
Jej słowa spotkały się z krótką ciszą gdy wydawało się, że wszyscy wbili w nią wzrok. Poczuła jak Max spina się obok niej.
- Dziękuję, Liz – powiedział z uznaniem Michael ciężko wydmuchując powietrze – Usłyszałeś to od swojej żony, Max.
- Michael, proszę, nie próbuj jej nastawiać przeciwko mnie.
- Nie mam zamiaru, ale sądziłem, że ty pierwszy zgodzisz się z opinią Liz w tej tak cholernie ważnej sprawie.
Max odsunął rękę z biodra Liz, pochylił się do przodu i ukrył twarz w dłoniach.
- Michael, wiem tylko to, co powiedział mi Marco – Liz usłyszała zmęczenie w głosie Maxa – Nawet nie wiemy co się dzieje...jacyś ludzie prowadzą w naszym imieniu walkę...wszystkie wydarzenia rozgrywają się poza nami.
- A ja myślę, że powinniśmy wysłuchać co Marco ma nam do powiedzenia – powiedziała spokojnie Tess sięgając po krakersa. Siedziała na kanapie ze skrzyżowanymi nogami, po drugiej stronie Maxa. Zabawne jak bardzo przez te kilka lat zmieniły się między nimi relacje. Fizycznie zawsze przebywała w jego pobliżu ale nie było między nimi nic co mogło niepokoić Liz. Kierowała się teraz zupełnie innymi przesłankami a jej zachowanie było pełne oddania i lojalności.
Liz doceniała, że czasami wspierała Maxa w sytuacjach gdy Michael szalał, jednak nie bała się naciskać na niego, kiedy wymagała tego konieczność. A co ważniejsze Liz wiedziała jak Tess ciężko pracowała nad pielęgnowaniem ich przyjaźni, co na początku szło opornie by ostatecznie rozwinęło się w coś bardzo satysfakcjonującego.
- W porządku, zgadzam się – Michael przespacerował się a potem podszedł do okna.
- Masz rację, Max – mówił spokojnie – Niewiele wiemy. Tylko kiedy słyszę, że Khivar pragnie twojej śmierci to...- głos mu zamarł i stał nieruchomo odwrócony plecami do wszystkich.
A Liz zrozumiała, że był bardziej zdenerwowany niż początkowo sądziła. Maria wstała, wolno do niego podeszła i położyła mu rękę na plecach. Gładziła go miękko po ramionach i nagle się zatrzymała.
- Słuchacie ! – zawołała patrząc przez okno na dół – On tu chyba jest – odwróciła się szybko do Liz i niemal podskakiwała - Lizzie, czy to nie on ?
Wszyscy zerwali się na nogi a Liz roześmiała się z zabawnego widoku kiedy wszyscy przyciskali twarze do szyby by móc zerknąć na tajemniczego Marco McKinley .
- Tak, to on – przytaknęła odsuwając się by pozostali mogli popatrzeć.
- Dobry Boże – zawołała Maria – Dlaczego nie powiedziałaś, że on tak świetnie wygląda ?
Michael natychmiast do niej odwrócił głowę, na twarzy pojawiła się lekka zazdrość.
- Może dlatego – uśmiechnęła się Liz – że widząc go myślałam o kimś zupełnie innym.
Usłyszała cichy śmiech Maxa, który w dalszym ciągu siedział na kanapie.
- Aaa, pieprzyć tę całe międzygalaktyczne przeznaczenia – ciągnęła Maria stając na palcach żeby go lepiej zobaczyć – To jeden z piękniejszych kosmitów.
Kayle także zaczął się przeciskać - Hej, dajcie popatrzeć – śmiał się. Tess trąciła go ostro łokciem i poklepała po głowie.
- Zarezerwowane tylko dla pań – roześmiała się – To widok nie dla ciebie.
- Przynajmniej popatrz jak się prezentują twoi – powiedział Kyle popychając ją żartobliwie do okna. I chociaż chichotała Liz zauważyła, że zagląda ciekawie na ulicę.
- Czy to nie zabawne jak nam jest potrzebny jeszcze jeden przystojny, dumny kosmita, paradujący po Nowym Meksyku ? - żartowała Maria obejmując w pasie w Michaela. Podciągnęła się i mocno go pocałowała. Liz zobaczyła jak na jego twarzy ukazuje się łagodny uśmiech a cała zazdrość znika bez śladu.
- Dziecinko, powinnaś już wiedzieć, że tacy po prostu jesteśmy – roześmiał się Michael – Celowo nas tak stworzono by zamienić życie, wam ludziom w piekiełko.
- Jezu, teraz widzę, że powinienem już dawno zmierzyć się z tym problemem – śmiał się Alex patrząc z rozbawieniem na Isabel – Nie żeby tym specjalnie przejmował – dokończył miękko.
Liz uśmiechała się widząc ich razem. Po latach oddalenia ostatnio powrócili do siebie i czuli się jeszcze w stosunku do siebie odrobinę niezręcznie i byli trochę onieśmieleni.
I wówczas, rozglądając się po niewielkim mieszkanku pomyślała o ogromie miłości jak przewinęła się przez ten pokój, o głębokiej więzi jaką zbudowali między sobą w ciągu tych siedmiu lat.
Ciekawe jak Marco poczuje się wśród nich – jaki wpływ na mocno splecione związki będzie miało jego przybycie. Zaraz jednak pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania. Na moment poczuła zdenerwowanie jak gdyby czekała na spotkanie z kimś, kogo miała przedstawić rodzicom. W pewnym sensie ta sytuacja była bardzo podobna.
Tess stała trochę z boku obserwując witającego się ze wszystkimi Marco. Był bardzo wysoki, może kilka cali wyższy od Michaela. A co najgorsze, Maria się nie myliła. Miał czarne, lekko wijące się włosy, trochę w nieładzie, i wspaniałe, ciemne oczy. To fakt, niesamowite oczy.
Cholera, wszystko przez Marię, roześmiała się do siebie.
Ale rzeczywiście był zaskakująco piękny – zupełnie się tego nie spodziewała gdy przez ostatnie kilka lat dumała jak też naprawdę może wyglądać. Może dlatego, że kiedy po raz pierwszy usłyszała słowo obrońca, skojarzyła go z Nasedo. Tak, dosyć już na ten temat, pomyślała.
Podchodził teraz do niej i zauważyła pod białą, głęboko rozpiętą koszulą smagłą skórę – wszystko w nim było doskonałe i śliczne. I jest tak zupełnie odmienny ode mnie, pomyślała szybko, kiedy się zbliżył.
- Tess ? – przeszył ją gardłowy ton głosu.
Skinęła głową z trudem przełykając ślinę – Tak...um, Marco – powiedziała wyciągając do niego rękę.
Co się dzieje z jej głosem ?
- Miło cię widzieć – powiedział ujmując mocno jej dłoń. Miał niewiarygodnie ciepłą skórę.
I Tess była na siebie wściekła.
Była drugim zastępcą Maxa, ta chwila była bardzo ważna a ona stoi tu jak idiotka, kompletnie nim oszołomiona. Jak to się stało, że w ciągu trzydziestu sekund Marco tak na nią wpłynął, że zachowuje się jak głupiutka uczennica.
- Mnie także miło cię poznać – wymamrotała i szybko się odsunęła, kiedy odwracał się do Marii.
******
Marco przesuwał wzrokiem po ich twarzach zastanawiając się jak go odebrali. Byli otwarci i spragnieni usłyszeć co ma do powiedzenia, dlatego tak bardzo nie chciał im sprawiać zawodu.
Usiadł na kanapie obok Maxa i Liz, i czuł ich spokojne oczekiwanie. Uderzyło go, że Max nawet się nie domyśla jaką ma wspaniałą, oddaną sobie grupę, która pójdzie za nim w ciemno.
Miał wrażenie, że Max czasami w to wątpi... a niektórzy swoim zachowaniem go irytują. Powinien uważać ten problem za zupełnie nieistotny.
- Jak przypuszczasz – zaczął Max – mamy sporo pytań.
Marco kiwnął głową patrząc na swoje ręce. Miał lekko spocone dłonie. Po wczorajszym, tak bardzo ważnym spotkaniu z Maxem – po konfrontacji z nim i Liz – nie wiedział czego może się spodziewać dzisiaj, kiedy zebrali się razem.
- To chyba nasze najistotniejsze pytanie...- odkaszlnął Max – Moje w szczególności. Na co czekamy, dlaczego nie zniknąć od razu ?
Pomimo opuszczonych oczu, Marco wiedział, że obserwuje go z boku.
- Niepokoisz się o Liz – stwierdził spokojnie.
Doskonale o tym wiedział.
- Oczywiście...ale także o wszystkich.
- Nie podoba mi się pomyśl z czekaniem kiedy życie Maxa jest najwyraźniej zagrożone – wtrącił Michael.
- Rozumiem cię – odpowiedział miękko Marco – Całkowicie. Mnie także to nie bawi.
Podniósł na Michaela oczy i zobaczył na jego twarzy zdziwienie i zaskoczenie. Czy Michael sądził, że będzie z nim na ten temat dyskutował czy go przekonywał ?
- Niemniej jest sporo do omówienia – mówił dalej Marco – W obozie Khivara mamy ważnego informatora i w momencie gdy wszyscy znikniecie, on zostanie zdemaskowany. Stracimy ogromną strategiczną przewagę nad nimi jeżeli z niego zrezygnujemy.
Odwrócił się szybko do Maxa – Codziennie otrzymujemy sprawozdania...a ściślej, kilka razy dziennie. Jesteśmy pewni, że będziemy wiedzieli kiedy nadejdzie krytyczny moment i zdołamy wykonać bezpieczny ruch.
- Musimy być przygotowani na każdą ewentualność – powiedział stanowczo Max.
- Tak – zgodził się z nim Marco – Chcę mieć pewność, że będziesz miał dobrą sieć szybkiego komunikowania pomiędzy nami, wtedy będziesz w stanie natychmiast zniknąć.
- Zajmę się tym – Tess uważnie spojrzała na niego.
W przelocie dostrzegł jej niesamowicie błękitne oczy, chyba takich oczu jeszcze u nikogo nie wiedział. Szybko odwrócił wzrok czując się trochę niepewnie pod tymi migoczącymi głębiami.
- Dobrze – odpowiedział – To ważne.
- Ciągle nie jestem wystarczająco przekonany – sprzeciwił się Michael.
- Dlaczego nie ? – zapytał Marco. Wbrew pozorom instynktownie polubił Michaela, mimo tych wszystkich jego wątpliwości – pokazywały, że był bardzo opiekuńczy wobec Maxa co akurat w ich sytuacji było bardzo potrzebne.
- Może Max z Liz powinni jednak zniknąć na jakiś czas – ciągnął Michael podnosząc w górę brwi i wpatrując się w Maxa – Wtedy nie będzie to tak bardzo widoczne w sytuacji gdybyśmy się od razu wszyscy wycofali.
Max poruszył się niespokojnie – Posłuchaj, Michael – westchnął krótko – Słyszałeś co powiedział Marco. To nie jest odpowiedni moment.
- Dajmy sobie kilka tygodni – zaproponował Marco – Może miałoby sens ukrycie Maxa i Liz...ale trzeba to rozpoznać. A teraz do wszystkich – zwrócił się do nich widząc jak w napięciu słuchają – Musicie być w każdej chwili gotowi. Sytuacja może się jak wiatr się odmienić...
Po jego słowach wszyscy umilkli a Marco usłyszał obok siebie ciężkie westchnienie Maxa. I nagle doszło do niego jak bardzo w przeciągu dwudziestu czterech godzin zmienił się ich świat.
I przebiegła przez niego fala smutku...coś bliżej nieokreślonego i zastanawiał się co to mogło być. Był przekonany, że te uczucia biegły od Maxa – a jednak Liz wczoraj płakała.
- Ja także mam pytanie – wtrąciła cicho Isabel.
- Jasne.
- Jesteś kimś w rodzaju zmiennokształtnego ? – zapytała – Kim tak naprawdę jesteś ?
- Jestem hybrydą, jak wy wszyscy – odpowiedział uśmiechając się miękko. Oczy Isabel otworzyły się szeroko i z przyjemnością dostrzegł w nich szczerość.
I jeszcze coś – przerwał Alex prostując się – Kilkoro z nas pochodzi...
- Z Ziemi – dokończyła ze śmiechem Liz.
- Tak, oczywiście – przytaknął Marco – Mówiłem o tych którzy są tutaj obcymi.
- Chcę żeby była w tej sprawie jasność – powiedział Alex – Niektórzy z nas są tutaj z wyboru.
Popatrzył na Isabel a Marco nie miał żadnych wątpliwości po co Alex Whitman był w tym pokoju. Uśmiechnął się miękko.
- Dzięki za wyjaśnienie nieporozumienia – odpowiedział Marco i skinął kpiąco głową.
- Nie ma sprawy – odpowiedział Alex wpatrzony w Isabel. Tak naprawdę przez cały wieczór nie odwracał od niej wzroku.
Marco rozejrzał się szybko po pokoju i naszło go dziwne wrażenie dotyczące wszystkich – poczucie więzi tak głębokiej, niemal tajemniczej - że znalazł wśród nich coś, czego długo szukał.
Dotarł do domu.
Cdn .
[b:534e21dc2a]Gravity Always Wins - część 4[/b:534e21dc2a]
Serena długimi, szybki ruchami szczotkowała włosy obserwując zamyślonego Marco. Siedział nad talerzem płatków zbożowych, od rana był tak bardzo wyciszony, zupełnie zagubił się w rozmyślaniach. Upięła starannie włosy w koński ogon przypominając sobie dzisiejszą, kilkugodzinną nocną rozmowę, podczas której podzielił się z nią szczegółami spotkania z Maxem i Liz. To co przeczytał w liście ogromnie go zmartwiło i patrzył na nią ciemnymi oczami w których widziała cierpienie.
Czy rzeczywiście ich zdradziłem ? pytał. Nie rozumiem.
Ona także nie rozumiała i nie mogła pozbyć się lęku – o nich wszystkich.
A zwłaszcza o Marco.
Był gotowy, wiedziała o tym ale kiedy z daleka patrzyła na niego miała tyle obaw, że w dalszym ciągu było za wcześnie. Traktowała go jak syna – tym zabawniejsze, że teraz z wyglądu przypominała raczej jego starszą siostrę – jednak wychowała go praktycznie od niemowlęcia. Znała go, siłę żołnierza jaką w sobie nosił jednak wiedziała także, że w przeciwieństwie do mocnej sylwetki, wewnętrznie był jeszcze bardzo niewinny. Nawet z tym co razem przez prawie dwadzieścia pięć lat przeszli nie był przygotowany by mieć do czynienia z kimś takim jak Khivar.
Jego serce było dobre i czyste, i bała się, że gdyby wpadł w ręce wrogów, ci byliby w stanie go przekupić, skorumpować...wyrządzić jakąś krzywdę.
Pragnął jedynie służyć Maxowi i Liz ponieważ był do tego wychowywany – przez nią przygotowywany. I teraz kiedy nadeszła ta chwila bała się wypuścić go od siebie.
Nie, Marco nie był jej synem ale równie dobrze mógłby być. I tak jak z synem nie chciała się z nim rozstać.
Zamknęła oczy i skrzywiła się kiedy przeszył ją ból...nie powinna dzisiaj o tym myśleć. Ludzie na Ziemi wiodą szczęśliwe życie, bardziej rozsądnie dysponują danym im czasem niż ich rasa. Utracone lata, śmierć tak wielu ludzi, poczucie strasznej udręki.
Jak patrzenie na męczeńską śmierć mojego króla i królowej, myślała. Mieć świadomość jak przez zabicie najszlachetniejszego przywódcy, na wiele stuleci uderza się w społeczeństwo w najbardziej wyrafinowany i brutalny sposób... Znowu zamknęła oczy i pomyślała jak już teraz Marco podziwia Maxa. Przecież nawet nie pamięta – bo skąd - kim był Zan dla swoich ludzi.
Nic dziwnego, że się denerwuję, myślała i obserwowała go przegryzając wargę. Bezmyślnie grzebał łyżką w talerzu i tak naprawdę nie jadł a tylko bawił się jedzeniem, kompletnie nieobecny.
Co się dzisiaj dzieje w jego głowie? ? Nagle poczuła się tak bardzo oderwana od niego...i zrozumiała, że już wiele miesięcy temu pozwoliła mu odejść.
Może tylko ona nie była na to gotowa. Zamknęła oczy, przeciągnęła ręką po twarzy ciężko wzdychając.
- Serena ?
Widziała jak patrzy na nią z niepokojem w ciemnych oczach – Dobrze się czujesz ? zapytał.
Wstała, skinęła głową sięgając po dżinsową kurtkę. Wzruszyła ramionami i chwyciła leżące na kuchennym blacie klucze.
- Gdzie idziesz ? – nalegał, oczami podążył za nią kiedy przechodziła przez pokój.
- Wychodzę – powiedziała po prostu, jak zresztą wiele razy przedtem. Musiała wyjść, musiała odetchnąć świeżym powietrzem bo miała wrażenie, że się udusi od nadmiaru uczuć jakie przez nią dzisiaj przepływały.
*****
Liz na tacy starannie układała ser i krakersy. Z pokoju dochodził miękki głos Maxa, który odpowiadał na niezliczone pytania przyjaciół. Wszyscy byli oszołomieni – wiedziała, że będą – gdy wyjawił im w jaki sposób poznali na uniwersytecie Marco. Byli jeszcze bardziej zaskoczeni jego krótkim stwierdzeniem, że Khivar jest zdecydowany ich zabić a dla wszystkich nadchodzi niebezpieczny okres.
Michael gwałtownie wstał, niespokojnie chodził po pokoju pytając dlaczego muszą czekać zamiast się ukryć, w sytuacji kiedy Max i Liz narażeni są na niebezpieczeństwo - tak jak i pozostali – w takim razie czekanie nie ma najmniejszego sensu. Po tych słowach Liz poczuła przypływ miłości do Michaela, za to, że jest taki opiekuńczy i nie myśli tylko o Maxie ale i o niej. W ciągu ostatnich lat Michael stał się naprawdę dobrym przyjacielem i mimo, że często bywał nieopanowany przyzwyczaiła się do jego zachowań. No i uszczęśliwiał Marię a przez to zbierał u niej sporo pozytywnych punktów.
Wyjęła z lodówki kiście winogron, butelkę sosu Tabasco i rzuciła wzrokiem na zegarek. Dochodziła ósma co zanczyło, że Marco będzie tutaj lada chwila. Żołądek zareagował nerwowym trzepotaniem. Czym innym było wczorajsze wspólne spotkanie, ale zebranie ze wszystkimi mogło upłynąć w zupełnie innej atmosferze.
Ułożyła na tacy winogrona, sos przelała do małej miseczki. Słyszała Michaela sprzeczającego się z Maxem i pytającego jeszcze raz, jak on sobie w tej sytuacji wyobraża dalsze życie, będącego teraz dla nich namiastką normalności.
- Michael już to przerabialiśmy – odpowiedział spokojnie Max – Będziemy zachowywać się jak dotychczas.
- Ale tym razem to nie zadziała, Maxwell – protestował. Spotkał wzrok Liz kiedy wchodziła z tacą do pokoju – Teraz jest inaczej. Stawka jest dużo wyższa.
Liz postawiła tacę na ławie i usiadła na kanapie blisko Maxa. Wysunął rękę, objął jej biodra i miękko gładził kciukiem.
- Liz, co o tym sądzisz ? – zapytała Isabel. Siedziała na wielkiej poduszce rzuconej na podłogę. Obok niej położył się Alex a ona zamyślona gładziła go po plecach.
Liz długo milczała przegryzając wargę. Wiedziała co powinna powiedzieć, czego chce usłyszeć Max – ale serce podpowiadało jej coś całkiem innego. Wpatrywała się w podłogę i czuła łagodną pieszczotę Maxa, który również czekał na to co powie.
Pragnęła wykrzyczeć na całe gardło co myśli o tym wszystkim. O tym jak bardzo się boi bo życie Maxa znowu zawisło na włosku, że powinien ukończyć studia i zdobyć tytuł naukowy, który tak wiele dla niego znaczył. Że Michael mógłby być królem i troszczyć się o to czym ona się niepokoiła...a Tess powinna być jego królową.
Ale zamiast tego, odchrząknęła starając się uspokoić myśli.
- Boję się – odpowiedziała spokojnie, otaczając się rękami – Oczywiście, że się boję. O Maxa...o was wszystkich.
Jej słowa spotkały się z krótką ciszą gdy wydawało się, że wszyscy wbili w nią wzrok. Poczuła jak Max spina się obok niej.
- Dziękuję, Liz – powiedział z uznaniem Michael ciężko wydmuchując powietrze – Usłyszałeś to od swojej żony, Max.
- Michael, proszę, nie próbuj jej nastawiać przeciwko mnie.
- Nie mam zamiaru, ale sądziłem, że ty pierwszy zgodzisz się z opinią Liz w tej tak cholernie ważnej sprawie.
Max odsunął rękę z biodra Liz, pochylił się do przodu i ukrył twarz w dłoniach.
- Michael, wiem tylko to, co powiedział mi Marco – Liz usłyszała zmęczenie w głosie Maxa – Nawet nie wiemy co się dzieje...jacyś ludzie prowadzą w naszym imieniu walkę...wszystkie wydarzenia rozgrywają się poza nami.
- A ja myślę, że powinniśmy wysłuchać co Marco ma nam do powiedzenia – powiedziała spokojnie Tess sięgając po krakersa. Siedziała na kanapie ze skrzyżowanymi nogami, po drugiej stronie Maxa. Zabawne jak bardzo przez te kilka lat zmieniły się między nimi relacje. Fizycznie zawsze przebywała w jego pobliżu ale nie było między nimi nic co mogło niepokoić Liz. Kierowała się teraz zupełnie innymi przesłankami a jej zachowanie było pełne oddania i lojalności.
Liz doceniała, że czasami wspierała Maxa w sytuacjach gdy Michael szalał, jednak nie bała się naciskać na niego, kiedy wymagała tego konieczność. A co ważniejsze Liz wiedziała jak Tess ciężko pracowała nad pielęgnowaniem ich przyjaźni, co na początku szło opornie by ostatecznie rozwinęło się w coś bardzo satysfakcjonującego.
- W porządku, zgadzam się – Michael przespacerował się a potem podszedł do okna.
- Masz rację, Max – mówił spokojnie – Niewiele wiemy. Tylko kiedy słyszę, że Khivar pragnie twojej śmierci to...- głos mu zamarł i stał nieruchomo odwrócony plecami do wszystkich.
A Liz zrozumiała, że był bardziej zdenerwowany niż początkowo sądziła. Maria wstała, wolno do niego podeszła i położyła mu rękę na plecach. Gładziła go miękko po ramionach i nagle się zatrzymała.
- Słuchacie ! – zawołała patrząc przez okno na dół – On tu chyba jest – odwróciła się szybko do Liz i niemal podskakiwała - Lizzie, czy to nie on ?
Wszyscy zerwali się na nogi a Liz roześmiała się z zabawnego widoku kiedy wszyscy przyciskali twarze do szyby by móc zerknąć na tajemniczego Marco McKinley .
- Tak, to on – przytaknęła odsuwając się by pozostali mogli popatrzeć.
- Dobry Boże – zawołała Maria – Dlaczego nie powiedziałaś, że on tak świetnie wygląda ?
Michael natychmiast do niej odwrócił głowę, na twarzy pojawiła się lekka zazdrość.
- Może dlatego – uśmiechnęła się Liz – że widząc go myślałam o kimś zupełnie innym.
Usłyszała cichy śmiech Maxa, który w dalszym ciągu siedział na kanapie.
- Aaa, pieprzyć tę całe międzygalaktyczne przeznaczenia – ciągnęła Maria stając na palcach żeby go lepiej zobaczyć – To jeden z piękniejszych kosmitów.
Kayle także zaczął się przeciskać - Hej, dajcie popatrzeć – śmiał się. Tess trąciła go ostro łokciem i poklepała po głowie.
- Zarezerwowane tylko dla pań – roześmiała się – To widok nie dla ciebie.
- Przynajmniej popatrz jak się prezentują twoi – powiedział Kyle popychając ją żartobliwie do okna. I chociaż chichotała Liz zauważyła, że zagląda ciekawie na ulicę.
- Czy to nie zabawne jak nam jest potrzebny jeszcze jeden przystojny, dumny kosmita, paradujący po Nowym Meksyku ? - żartowała Maria obejmując w pasie w Michaela. Podciągnęła się i mocno go pocałowała. Liz zobaczyła jak na jego twarzy ukazuje się łagodny uśmiech a cała zazdrość znika bez śladu.
- Dziecinko, powinnaś już wiedzieć, że tacy po prostu jesteśmy – roześmiał się Michael – Celowo nas tak stworzono by zamienić życie, wam ludziom w piekiełko.
- Jezu, teraz widzę, że powinienem już dawno zmierzyć się z tym problemem – śmiał się Alex patrząc z rozbawieniem na Isabel – Nie żeby tym specjalnie przejmował – dokończył miękko.
Liz uśmiechała się widząc ich razem. Po latach oddalenia ostatnio powrócili do siebie i czuli się jeszcze w stosunku do siebie odrobinę niezręcznie i byli trochę onieśmieleni.
I wówczas, rozglądając się po niewielkim mieszkanku pomyślała o ogromie miłości jak przewinęła się przez ten pokój, o głębokiej więzi jaką zbudowali między sobą w ciągu tych siedmiu lat.
Ciekawe jak Marco poczuje się wśród nich – jaki wpływ na mocno splecione związki będzie miało jego przybycie. Zaraz jednak pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania. Na moment poczuła zdenerwowanie jak gdyby czekała na spotkanie z kimś, kogo miała przedstawić rodzicom. W pewnym sensie ta sytuacja była bardzo podobna.
Tess stała trochę z boku obserwując witającego się ze wszystkimi Marco. Był bardzo wysoki, może kilka cali wyższy od Michaela. A co najgorsze, Maria się nie myliła. Miał czarne, lekko wijące się włosy, trochę w nieładzie, i wspaniałe, ciemne oczy. To fakt, niesamowite oczy.
Cholera, wszystko przez Marię, roześmiała się do siebie.
Ale rzeczywiście był zaskakująco piękny – zupełnie się tego nie spodziewała gdy przez ostatnie kilka lat dumała jak też naprawdę może wyglądać. Może dlatego, że kiedy po raz pierwszy usłyszała słowo obrońca, skojarzyła go z Nasedo. Tak, dosyć już na ten temat, pomyślała.
Podchodził teraz do niej i zauważyła pod białą, głęboko rozpiętą koszulą smagłą skórę – wszystko w nim było doskonałe i śliczne. I jest tak zupełnie odmienny ode mnie, pomyślała szybko, kiedy się zbliżył.
- Tess ? – przeszył ją gardłowy ton głosu.
Skinęła głową z trudem przełykając ślinę – Tak...um, Marco – powiedziała wyciągając do niego rękę.
Co się dzieje z jej głosem ?
- Miło cię widzieć – powiedział ujmując mocno jej dłoń. Miał niewiarygodnie ciepłą skórę.
I Tess była na siebie wściekła.
Była drugim zastępcą Maxa, ta chwila była bardzo ważna a ona stoi tu jak idiotka, kompletnie nim oszołomiona. Jak to się stało, że w ciągu trzydziestu sekund Marco tak na nią wpłynął, że zachowuje się jak głupiutka uczennica.
- Mnie także miło cię poznać – wymamrotała i szybko się odsunęła, kiedy odwracał się do Marii.
******
Marco przesuwał wzrokiem po ich twarzach zastanawiając się jak go odebrali. Byli otwarci i spragnieni usłyszeć co ma do powiedzenia, dlatego tak bardzo nie chciał im sprawiać zawodu.
Usiadł na kanapie obok Maxa i Liz, i czuł ich spokojne oczekiwanie. Uderzyło go, że Max nawet się nie domyśla jaką ma wspaniałą, oddaną sobie grupę, która pójdzie za nim w ciemno.
Miał wrażenie, że Max czasami w to wątpi... a niektórzy swoim zachowaniem go irytują. Powinien uważać ten problem za zupełnie nieistotny.
- Jak przypuszczasz – zaczął Max – mamy sporo pytań.
Marco kiwnął głową patrząc na swoje ręce. Miał lekko spocone dłonie. Po wczorajszym, tak bardzo ważnym spotkaniu z Maxem – po konfrontacji z nim i Liz – nie wiedział czego może się spodziewać dzisiaj, kiedy zebrali się razem.
- To chyba nasze najistotniejsze pytanie...- odkaszlnął Max – Moje w szczególności. Na co czekamy, dlaczego nie zniknąć od razu ?
Pomimo opuszczonych oczu, Marco wiedział, że obserwuje go z boku.
- Niepokoisz się o Liz – stwierdził spokojnie.
Doskonale o tym wiedział.
- Oczywiście...ale także o wszystkich.
- Nie podoba mi się pomyśl z czekaniem kiedy życie Maxa jest najwyraźniej zagrożone – wtrącił Michael.
- Rozumiem cię – odpowiedział miękko Marco – Całkowicie. Mnie także to nie bawi.
Podniósł na Michaela oczy i zobaczył na jego twarzy zdziwienie i zaskoczenie. Czy Michael sądził, że będzie z nim na ten temat dyskutował czy go przekonywał ?
- Niemniej jest sporo do omówienia – mówił dalej Marco – W obozie Khivara mamy ważnego informatora i w momencie gdy wszyscy znikniecie, on zostanie zdemaskowany. Stracimy ogromną strategiczną przewagę nad nimi jeżeli z niego zrezygnujemy.
Odwrócił się szybko do Maxa – Codziennie otrzymujemy sprawozdania...a ściślej, kilka razy dziennie. Jesteśmy pewni, że będziemy wiedzieli kiedy nadejdzie krytyczny moment i zdołamy wykonać bezpieczny ruch.
- Musimy być przygotowani na każdą ewentualność – powiedział stanowczo Max.
- Tak – zgodził się z nim Marco – Chcę mieć pewność, że będziesz miał dobrą sieć szybkiego komunikowania pomiędzy nami, wtedy będziesz w stanie natychmiast zniknąć.
- Zajmę się tym – Tess uważnie spojrzała na niego.
W przelocie dostrzegł jej niesamowicie błękitne oczy, chyba takich oczu jeszcze u nikogo nie wiedział. Szybko odwrócił wzrok czując się trochę niepewnie pod tymi migoczącymi głębiami.
- Dobrze – odpowiedział – To ważne.
- Ciągle nie jestem wystarczająco przekonany – sprzeciwił się Michael.
- Dlaczego nie ? – zapytał Marco. Wbrew pozorom instynktownie polubił Michaela, mimo tych wszystkich jego wątpliwości – pokazywały, że był bardzo opiekuńczy wobec Maxa co akurat w ich sytuacji było bardzo potrzebne.
- Może Max z Liz powinni jednak zniknąć na jakiś czas – ciągnął Michael podnosząc w górę brwi i wpatrując się w Maxa – Wtedy nie będzie to tak bardzo widoczne w sytuacji gdybyśmy się od razu wszyscy wycofali.
Max poruszył się niespokojnie – Posłuchaj, Michael – westchnął krótko – Słyszałeś co powiedział Marco. To nie jest odpowiedni moment.
- Dajmy sobie kilka tygodni – zaproponował Marco – Może miałoby sens ukrycie Maxa i Liz...ale trzeba to rozpoznać. A teraz do wszystkich – zwrócił się do nich widząc jak w napięciu słuchają – Musicie być w każdej chwili gotowi. Sytuacja może się jak wiatr się odmienić...
Po jego słowach wszyscy umilkli a Marco usłyszał obok siebie ciężkie westchnienie Maxa. I nagle doszło do niego jak bardzo w przeciągu dwudziestu czterech godzin zmienił się ich świat.
I przebiegła przez niego fala smutku...coś bliżej nieokreślonego i zastanawiał się co to mogło być. Był przekonany, że te uczucia biegły od Maxa – a jednak Liz wczoraj płakała.
- Ja także mam pytanie – wtrąciła cicho Isabel.
- Jasne.
- Jesteś kimś w rodzaju zmiennokształtnego ? – zapytała – Kim tak naprawdę jesteś ?
- Jestem hybrydą, jak wy wszyscy – odpowiedział uśmiechając się miękko. Oczy Isabel otworzyły się szeroko i z przyjemnością dostrzegł w nich szczerość.
I jeszcze coś – przerwał Alex prostując się – Kilkoro z nas pochodzi...
- Z Ziemi – dokończyła ze śmiechem Liz.
- Tak, oczywiście – przytaknął Marco – Mówiłem o tych którzy są tutaj obcymi.
- Chcę żeby była w tej sprawie jasność – powiedział Alex – Niektórzy z nas są tutaj z wyboru.
Popatrzył na Isabel a Marco nie miał żadnych wątpliwości po co Alex Whitman był w tym pokoju. Uśmiechnął się miękko.
- Dzięki za wyjaśnienie nieporozumienia – odpowiedział Marco i skinął kpiąco głową.
- Nie ma sprawy – odpowiedział Alex wpatrzony w Isabel. Tak naprawdę przez cały wieczór nie odwracał od niej wzroku.
Marco rozejrzał się szybko po pokoju i naszło go dziwne wrażenie dotyczące wszystkich – poczucie więzi tak głębokiej, niemal tajemniczej - że znalazł wśród nich coś, czego długo szukał.
Dotarł do domu.
Cdn .
Last edited by Ela on Mon Jul 12, 2004 1:17 pm, edited 2 times in total.
Elu =>> Przeczytałam Zawsze mnie nieco bawiła pierwsza scena spotkania Marco i Tess. Szczególnie, że my wiemy, że ja wiem, co oni jeszcze nie wiedzą... nie przeczuwają i nie pamiętają. Ach, jak to dobrze byc czytelnikiem. Stoisz na z góry wygranej pod tym względem pozycji. Hm. Lubię górować
Jutro po południu wpadnę jeszce na forum do kilku tematów. W weekend zaś bedzie kiepsko, bo nie wiem, jak przedstawia sie sprawa wykorzystania pakietu internetowego w domu. W dodatku trzy kandydatki do korzystania z domowego komputera. To nie brzmi najoptymistyczniej dla najmłodszej kobiety w domu Jedyne pocieszenie stanowi fakt, iż przed koniecznością poprwienia zadań z ekonometrii nawet moja siostra się ugnie. Tylko dlaczego mi nie jest wesoło, kiedy o tym myślę ...Stukam tu i stukam, tymczasem czekają na przepisanie kolejne chapterki (bo tych, które tobie wysłałam napisałam jeszcze cztery), zanim komputer zniknie z mojego horyzontu w ten weekend. Idę zaraz z domu, pocieszona przeczytaniem kolejnej części GAW. W gruncie rzeczy nawet się nie spodziewałam, że już dzisiaj będzie kolejna część... tak tylko po cichu liczyłam, że jutro może zapowiesz kolejną... a tu proszę, taka przemiła niespodzianka Hm, skoro fanarty tak podziałały, i w ogóle, to chyba częściej je tutaj będę wstawiaćOk, miałam podesłać jutro ale ze względu na Hotaru (czy mam rozumieć, że nie będzie Cię z nami przez ten czas ?)
Elu, czyżbyś myślała, że ja specjalnie omijam rozdziały bardziej... zaawansowane...? W przeciwieństwie do avatarka i tego, co tłumaczę, mam w sobie więcej z natury konia czy może raczej osła niż delikatnej lilii... O ile uda się znaleźć osła leniwego który w dodatku w kółko o czymś zapomina Śpieszę więc z zapewnieniem, że nie komentowałam właśnie przez ową kombinację lenistwa z zapominalstwem, acz wszystko czytałam... I nadal to robię.Interesujące - opowiadanie, w którym niby taki raj dla dreamersów, a jednak... szczerze mówiąc, bardzo cichutko, bo mi się może za to dostać , nie bardzo obchodzą mnie rozterki Maxa i Liz o wiele bardziej fascynuje mnie Marco (choć jednak coś mi nie bardzo pasuje ten jego wygląd, tak po dłuższym namyśle. Niech sobie będzie i ten Collin Farell, licho wie, jak się go pisze, u mnie wygląda inaczej). No i Tess. Pisałam już kiedyś, że ją lubię...?Podział komputera - zastanawiam się jakim cudem mam taką sielankę z szanownym rodzicielem (głupie słowo). Pełna ugoda i obopólne porozumienie, aż mi się nie chce wierzyć w to szczęście, bo jeszcze niedawno były ciężkie bitwy o każde pięć minut... Współczuję, Hotaru
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 4 guests